rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sprawdziłem co dałem "Nadchodzi Wielki Chłopiec" i wyszło mi, że 6. Więc "wężom" muszę dać siedem, bo to książka jest jednak lepsza, ale gdybym był to wszystko jeszcze raz przemyślał, to "chłopiec" by dostał 5 a "węże" 6. Węże na prowadzeniu, dlaczego, nikt nie zapytał, z przyjemnością powiem. Bo to jest książka o Polsce, o Warszawie, o naszym wzajemnym obcowaniu i bytowaniu, która przy okazji obsesyjnie nie skupia się na bólu, cierpieniu, mizerii i takim naszym lokalnym oszalałym dziadostwie. Dlaczego do cholery muszę ciągle czytać te nihilistyczne smuty, spytała mnie osoba z którą rozmawiałem ostatnio o nowych polskich autorach. No więc "węże" smutami nie są. Powiem co mi w nich zagrało. Jest tam piękny nastrój, lubię jak sobie autor wymyśli taką atmosferę, taką aurę, a potem ją zaklina (co za paralela) raz, drugi, trzeci. A Małgorzata Żarów ma do tego ładny język, podobają mi się i robią na mnie wrażenie harce jakie nim wyprawia. Sceny perforowane są należycie perforowane, ciało z ciałem, sok w sok, Warszawa tonie w jadowitych oparach, ładnie to gra. Ale: ładnie to gra i gra i gra, a potem się okazuje, że nie wiadomo po co. Ucieszyłem się początkowo, że czytam książkę drogi, takiej drogi surrealistycznej, bo ja uwielbiam takie oniryczne błąkania się po podejrzanych sceneriach, będę się pojedynkował z każdym kto stwierdzi że "Dead man" i "Green Knight" to nie są najlepsze filmy, jakie są. Bo są. Ale te zmęczone peregrynacje się kończą zanim na dobre rozwiną, szkicowana tajemnica okazuje się być prozaiczna, co więcej, strzelba Czechowa dalej wisi i wcale nie wystrzeliła, ktoś ją przychodzi zabrać do czyszczenia, i tak zostajemy z miejscem po niej jak Himilsbach z angielskim. Akcja jest przetykana dość konkretnie homogenicznymi (żeby nie zdradzać zbyt wiele) retrospekcjami z życia bohaterki i ja się ponownie pytam - po co to? Bo przecież my jej nie potrzebujemy poznać, towarzyszymy jej tak krótko i w tak niekoherentny i wyrywkowy sposób, że te sceny można spokojnie wyrzucić i nic z tej książki byśmy nie stracili. Ale, dodaje wydawca z błyskiem w oku, byłaby chudsza, a przecież lubimy dostawać za te same pieniądze więcej i ciężej. Co mi też zgrzytnęło - są postacie ładnie napisane (Violet, Ramona, niektórzy pacjenci z retrospekcji) ale są postacie które jadą na takim podstawowym autopilocie, już odpuśćmy tą Magdę i jej giepetochatowe komunały, ale Ambroży to jest jednak jedna z osi fabularnych, a wychodzą z ich ust takie gotowce, że szkoda marnować strony na ich pisanie, nawet jeżeli w praktyce słyszymy je często. I to odstaje od reszty, bo Małgorzata Żarów postacie i dialogi potrafi pisać. Kończąc: książka ciekawa ale nieudana, chętnie bym spróbował kiedyś jeszcze, ale jeżeli ktoś mi obieca, że będzie oprócz didaskaliów jeszcze jakaś sztuka.

Sprawdziłem co dałem "Nadchodzi Wielki Chłopiec" i wyszło mi, że 6. Więc "wężom" muszę dać siedem, bo to książka jest jednak lepsza, ale gdybym był to wszystko jeszcze raz przemyślał, to "chłopiec" by dostał 5 a "węże" 6. Węże na prowadzeniu, dlaczego, nikt nie zapytał, z przyjemnością powiem. Bo to jest książka o Polsce, o Warszawie, o naszym wzajemnym obcowaniu i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ja wiem, może 6 to trochę za mało? Były tam opowiadania naprawdę świetne, pierwsze przeczytałem jeszcze bez nastroju, trochę rozmarzony, siedząc na tarasie domu tajemnic na Sycylii, dookoła gaje oliwne, w oddali na niebie ciemniejsza krecha morza, za którym gdzieś tam jest Izrael i cała ta katastrofa człowieczeństwa. Cyprysy szumią spokojnie. Czytam to pierwsze opowiadanie i czuję radość. Radość z tego jak ktoś coś dobrze napisał. Potem kolejny raz i jeszcze jeden. Cień się przesuwa, słońce piecze mnie w kark a ja czytam dalej. Dwa dni wystarczyły, a z Peanatemą Stephensona męczę się trzeci miesiąc i chyba mu już wystawię rachunek za obniżanie statystyk. Bardzo miła lektura, ten Keret. Kojarzy mi się trochę z "10 Grudnia" i "Sielankami" Saundersa, przy czym ten drugi to jest jednak klasa lub dwie wyżej. Keret czasami za bardzo koncentruje się na jakimś pomyśle narracyjnym, a im bardziej jest karkołomny, tym gorzej mu to wychodzi. Dlatego po drodze bywa nierówno - bywają strzały w środek tarczy, bywają rzeczy niepotrzebne. Saunders był bardziej skoncentrowany na przekazaniu nastroju, odczucia, wrażenia - Keret lubi zaskoczyć pętlą, puentą, przygotowuje takie pułapki, czasami dość oczywiste. Bez porównania bardziej lubię to pierwsze niż to drugie. Ale taką uwagę w opisywaniu danej chwili, unikalnej jak odcisk palca, tutaj też znalazłem, nawet jeżeli nie za każdym razem. Dam może siedem.

Ja wiem, może 6 to trochę za mało? Były tam opowiadania naprawdę świetne, pierwsze przeczytałem jeszcze bez nastroju, trochę rozmarzony, siedząc na tarasie domu tajemnic na Sycylii, dookoła gaje oliwne, w oddali na niebie ciemniejsza krecha morza, za którym gdzieś tam jest Izrael i cała ta katastrofa człowieczeństwa. Cyprysy szumią spokojnie. Czytam to pierwsze opowiadanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To jest porządna książka, ale nie dla mnie. Gdyby to było danie kulinarne, to byłaby to taka wigilijna sałatka jarzynowa, zbyt mocno majonezowa, ciężka i zbita, jedzona tydzień po świętach, w pustym domu, za oknem marznące błoto, w środku bezcelowe trwanie z braku innych pomysłów. Bardzo to jest wszystko polskie, zbite w taką bolesną kluchę, rozwałkowane żeby wszystkie te nieszczęścia i beznadzieje się ze sobą dobrze połączyły. Całość przypomina mi "Linię nocną" Sosnowskiego pod względem konstrukcji, tam też w opowiadaniach powtarzały się motywy w sposób niepokojąco oniryczny, nastrojem z kolei przypomina mi Stasiuka, on też był tak przygnębiająco depresyjny. Całość jest w porządku, aczkolwiek przeszkadza mi nadmierne stosowanie równoważników zdań. No i - to nie jest dla mnie literatura, takie babranie się w tym błocie, pocie, smrodzie, bólu, wyrzutach, urazach, zbrodniach które zdążyły już przyschnąć - brakuje mi tu albo historii, albo puenty, a dostajemy takie kadry, pięć minut z życia. Ale to chyba moje osobiste preferencje niż jakiś zarzut.

To jest porządna książka, ale nie dla mnie. Gdyby to było danie kulinarne, to byłaby to taka wigilijna sałatka jarzynowa, zbyt mocno majonezowa, ciężka i zbita, jedzona tydzień po świętach, w pustym domu, za oknem marznące błoto, w środku bezcelowe trwanie z braku innych pomysłów. Bardzo to jest wszystko polskie, zbite w taką bolesną kluchę, rozwałkowane żeby wszystkie te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam mieszane szczęście do publicystki (to jest w ogóle brzydkie słowo, brzmienie z pogranicza nudnego przedmiotu na studiach a terminu medycznego). Czytałem w tym roku o Podhalu(słabe), czytałem o Gdyni (lepsze, ale suche). Wszyscy byliśmy świadkami imprezy z pogranicza lunaparku i serialu satyrycznego, jaki zafundowali nam wszyscy czołowi politycy z okazji wyborów, które swoją kulminację znalazły miesiąc temu. Książka więc na czasie. Nie miałem dużych oczekiwań, bo pióra dziennikarskie bywają u nas bardzo nierówne. Bardzo pozytywnie się zaskoczyłem.
Przede wszystkim, bałem się, że wszystko już wiem, wszystko znam, w końcu, jak śpiewał FISZ "zara home i portale prawicowe", uczestniczę w tym safari znacznie bardziej niż mam ochotę przyznać. Ale jednak nie, dowiedziałem się nowych rzeczy. Największym zaskoczeniem było dla mnie, że politycy jadący w objazd po tych wszystkich małych miasteczkach polskich (a pojawiały się dziury doskonale znane, w których bywałem i bywam) walczą wcale nie z przeciwnikiem politycznym - tylko z własnym elektoratem. Czyli ludźmi zajętymi własnymi sprawami, łatwo tracącymi cierpliwość, nie mającymi czasu na skupienie, dość gnuśnymi, obojętnymi, troszczącymi się bardziej o to co włożyć do garnka, niż jak stworzyć harmonijną społeczną wspólnotę. I autor pokazuje po co sięgają politycy, żeby chociaż promil tego zainteresowania sobie wykroić, żeby przykuć uwagę do momentu wrzucenia głosu do urny. Sięgają, zaspoiluję, po literalnie wszystko, co zadziała. Nie będę oceniać, na ile bezstronny i obiektywny jest autor, wydaje mi się, że na tyle na ile możliwe. Czuję tutaj pewne antypatie, niektóre postacie nie budzą żadnej sympatii - lecz na to pozostaje po buddyjsku powiedzieć: "rzeczy są tym czym są". Przy czym wydaje mi się, że autor jest autentycznie szczery i uczciwy: nie naigrywa się, nie ośmiesza, w miejscach gdzie mi by pióro się zawahało raz i drugi - relacjonuje i przechodzi dalej, bez komentarza, bez "informacji kontekstowych" - każdy musi sam sobie dopowiedzieć znaczenie. A że wszystko o czym pisał się zdarzyło, to przecież wiemy, bo cały czas w kółko się wydarza. Plus, fajny, płynny język bez przegięć w żadną stronę, jak trzeba dosadnie rzucić kurtyzaną, kurtyzana zostaje rzucona. Polecam.

Mam mieszane szczęście do publicystki (to jest w ogóle brzydkie słowo, brzmienie z pogranicza nudnego przedmiotu na studiach a terminu medycznego). Czytałem w tym roku o Podhalu(słabe), czytałem o Gdyni (lepsze, ale suche). Wszyscy byliśmy świadkami imprezy z pogranicza lunaparku i serialu satyrycznego, jaki zafundowali nam wszyscy czołowi politycy z okazji wyborów, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytam książki z coraz większym zmęczeniem. Jestem świadomy rosnącej z roku na rok presji czasu, dzielonego pomiędzy coraz więcej chwil, co za tym idzie, coraz bardziej rozdrobnionego. Kiedyś potrafiłem czytać przez całą noc bez przerwy, otwierałem ją (książkę) na pierwszej stronie i kończyłem na ostatniej, z przerwą na łyk wody i sikanie w trakcie. Teraz łapię z trudem dwadzieścia stron pod koniec dnia, ledwo odkładam książkę na podłogę (choć obiecałem, że nigdy już nie będę), kiedy zdania które czytam zaczynają się mieszać ze zdaniami które już mi się śnią. 15 stron w pociągu do Katowic o siódmej rano. 10 stron w tramwaju spod kombinatu do centrum, jadę żeby spotkać się z przyjaciółmi. Takie czytanie dużo traci - pamiętam jak łapczywie paliłem papierosy jeden za drugim, po tym jak skończyłem "Jesień w Pekinie", wychylony przez okno o trzeciej nad ranem, wydmuchując dym jak najdalej, żeby rodzice w pokoju obok go nie wywąchali, czując oszołomienie tym, co się właśnie na tych kartkach wydarzyło, ślubując wierność Vianowi po pierwsze i literaturze w ogóle (jedną i drugą zdradzoną). Takie chwile uniesień już właściwie mi się nie zdarzają. Ale właśnie wykroiłem dla siebie somnambuliczne sobotnie wolne popołudnie, owinąłem się w koc, dokończyłem ostatnie 70 stron trzeciej rzeszy i leżałem jeszcze długo, trochę śpiąc, trochę myśląc.
Bolano jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Jeżeli po prostu nie jest moim ulubionym pisarzem (Delillo się wywrócił na "Ciszy", Bolano pozostaje niepokonany). A "trzecia rzesza" to książka totalna, to książka kompletna, to książka wspaniała na tak wielu poziomach, książka która właściwie wyczerpuje ideę książki. Można ją rozbierać na czynniki pierwsze, można ją analizować, albo można się w niej po prostu zanurzyć i przeżyć ten nastrój wakacyjnego hiszpańskiego miasteczka, które pustoszeje, zapada w straszny bezruch, w potężniejącą grozę, w senny koszmar, w którego centrum siedzi autor i potwór i grają w planszową grę wojenną. To najdziwniejsza i najbardziej przejmująca metafora historii II wojny światowej (czy to był zamiar autora? czy to jest moje skojarzenie? Czy to pytanie jest w ogóle istotne?). To niesamowity przebłysk genialnej intuicji w zakresie wiwisekcji nastroju, takiej emocji której nikt jeszcze nie przeżył, a jeżeli przeżył to jej nie nazwał, a Bolano ją nazwał w tej książce, tak jakby znalazł nowy gatunek zwierzęcia, gatunek który właściwie już wymarł. Poczułem się jak ćwierć wieku temu w tym oknie na starym mieście w środku Krakowa. Przejrzałem opinie poniżej, krew uderzyła mi szybciej do głowy, parsknąłem nad uwagą o tym jak Bolano "nie jest jakimś wielkim mistrzem stylu", ale, po namyśle, stwierdzam że nie mogło być inaczej. To jest misterium, to jest jakiś rytuał, to jest ezoteryka. Nigdy bym nikomu jej nie polecił, niech będzie tylko moja.

Czytam książki z coraz większym zmęczeniem. Jestem świadomy rosnącej z roku na rok presji czasu, dzielonego pomiędzy coraz więcej chwil, co za tym idzie, coraz bardziej rozdrobnionego. Kiedyś potrafiłem czytać przez całą noc bez przerwy, otwierałem ją (książkę) na pierwszej stronie i kończyłem na ostatniej, z przerwą na łyk wody i sikanie w trakcie. Teraz łapię z trudem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawsze w trakcie czytania zastanawiam się, jaki był pomysł na tę książkę. Z pomysłu dużo rzeczy się może urodzić, ale pomijając taśmowych kryminalistów, których pomysłem na nową książkę jest dobrze ją sprzedać, powodem powstania książek jest jakiś zwerbalizowany nastrój, jakaś dookreślona sytuacja, może jakaś parabola, takie uchwycone epifanie że-coś-jest-jak-coś-innego. Pamiętam do dziś, jak Szczepan Twardoch pisał o "Morfinie", że wzięła się z próby opisania takiego opioidowego snucia się po okupowanej warszawie przez oficera przegranej kampanii wrześniowej. Bez względu na własne wrażenia z lektury "Morfiny", zrozumiałem od razu jak fascynującą musiała się jawić taka wizja, gdybym ją doświadczył, pewnie też chciałbym napisać o niej książkę. A piszę o tym dlatego, że nie umiem wyobrazić sobie tej wizji Updike'a która go popchnęła do napisania "W krasie lilii". Na wstępie powiem: to jest fantastyczna książka, wielka panorama ameryki, drobiazgowa, doszlifowana w każdym ornamencie, napisana żywym, rozbuchanym, ale mistrzowsko kontrolowanym językiem, zaczynająca się od purytańskiej religijności początku wieku, kończąca na hedonistycznych latach 80-tych, z kryzysem tychże włącznie. Ale nie rozumiem potrzeby z której powstała. Tworzyłem sobie w trakcie lektury jakieś analogie, jawiły mi się porównania kina do religii, czy może jak te dwie wielkie pasje się łączą, rywalizują ze sobą, przeplatają w dziejach ludzkości, jedno i drugie to był jakiś wspólny mianownik większości postaci. Ale - zabrakło mi w tym jakiejś bardziej oczywistej puenty. Muszę też przyznać, że sam ostatni segment Clarka, czyli moment kiedy książka powinna się zamknąć narracyjną klamrą, był dla mnie najsłabszy. Nie zaufałem mu na tyle, żeby uwierzyć w jego przemianę, nie poczułem jego motywacji ani do tego co zrobił najpierw, ani do tego co zrobił potem. Prorok Jesse zaś był taką kiepską kalką wielebnego Moona i jego czterystu naśladowców, szeleścił podczas lektury, taki był papierowy. Książka dla mnie w tym odcinku wytraciła dotychczasowy impet, nie miałem katharsis po ostatnim zdaniu. Niemniej, kawał dobrej sagi rodzinnej, wehikuł czasu przez dzieje tego dziwnego kraju. Ale z sag rodzinnych chyba nadal wolę Manna i Faulknera.

Zawsze w trakcie czytania zastanawiam się, jaki był pomysł na tę książkę. Z pomysłu dużo rzeczy się może urodzić, ale pomijając taśmowych kryminalistów, których pomysłem na nową książkę jest dobrze ją sprzedać, powodem powstania książek jest jakiś zwerbalizowany nastrój, jakaś dookreślona sytuacja, może jakaś parabola, takie uchwycone epifanie że-coś-jest-jak-coś-innego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No, jakbym powiedział o wyniku ostatnich wyborów prezydenckich: duże rozczarowanie. Zdecydowanie zbyt długa, rozwodniona książka o niczym. Gubiąca własną tożsamość, zmieniająca style i konwencje, w żadnym tak naprawdę nie czuła się dobrze. Aż wreszcie się skończyła i chwała jej za to. Jakbyśmy chcieli poczytać kroniki alkoholowe, gdzie komedia przedzierzga się w grozę na naszych oszalałych oczach - weźmy lepiej Jerofiejewa. Jeżeli chcemy poczytać o magicznych plenerach, gdzie pijacy i włóczędzy snują się w swojej malignie bez celu, tylko ku własnej zagładzie - weźmy "tortille flat" Steinbecka. Chcemy poczytać o upodleniu, egzystencji na ludzkiej granicy, z dwoma dolarami w kieszeni w hotelu w których noc kosztuje trzy - weźmy któregokolwiek Bukowskiego. A po co brać tego Millera? Po nic. Historie które opowiada nie mają lekkości, sedna, puenty, nie są interesujące, zaraz je porzuca żeby wpaść w kolejny szał poetycki, na który ewidentnie brakuje mu warsztatu. Cała ta pornografia, która tak szokowała i oburzała? W obecnych czasach, kiedy pod jednym kliknięciem mogę wywołać tercet egzotyczny alpaki, pijanego karła żonglera i pomrowa błękitnego- nie unosi brwi nawet. Dodam, że autor łączy ją z taką śmieszną niewyplenioną wewnętrzną pruderią, dostajemy te historie o francuskich prostytutkach wyprasowane, wygładzone, jakby to były jakieś pieski albo pluszowe misie. Książka kończy się posłowiem, w którym tłumacz pan Ludwig Lesław tłumaczy nam, gdybyśmy to właśnie przeoczyli, dlaczego to wielka książka jest. Porzuciłem czym prędzej kiedy tylko doszedłem do "wojującego feminizmu" ujętego w cudzysłów. Jestem na nie.

No, jakbym powiedział o wyniku ostatnich wyborów prezydenckich: duże rozczarowanie. Zdecydowanie zbyt długa, rozwodniona książka o niczym. Gubiąca własną tożsamość, zmieniająca style i konwencje, w żadnym tak naprawdę nie czuła się dobrze. Aż wreszcie się skończyła i chwała jej za to. Jakbyśmy chcieli poczytać kroniki alkoholowe, gdzie komedia przedzierzga się w grozę na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Różnie mi było z Gibsonem. Od chwil wysokich uniesień i wrażenia, że czytam rzeczy, których nikt już nigdy nie powtórzy (Neuromancer, Johnny Mnemonic, Trylogia Ciągu), przez wrażenia ambiwalentne, bywa świetnie, bywa letnio (początek trylogii Mostu, peryferal) po smutne stany schyłkowe (maszyna różnicowa). Byłem na festiwalu muzycznym w Katowicach, włóczyłem się po mieście bez planu i celu. Wszedłem do taniej księgarni, kupiłem "wszystkie jutra" za 12 zeta. Usiadłem w parku miejskim i zacząłem czytać, czekając na pierwsze koncerty. Czytałem dalej w takim zakątku Czech wciśniętym pomiędzy kotlinę Kłodzką a głęboki zielony ocean. Przyjemne to było.
Gibson zawsze dla mnie miał dwie strony. Jedna z nich, to jak fantastycznie potrafi opisywać przyszłość, która stała się już przeszłością. Technologie jutra, dla nas ciągle niedostępne, u niego są już szmelcem, rdzewiejącym reliktem, obwiniętym taśmą, połatanym recyklowanym plastikiem, szczepione kurczowo przewodami bez izolacji. Ludzie żyją na śmietniskach rzeczy, idei, budują swoje konstrukcje, realne i wirtualne, na fundamentach szczątków cywilizacji, rewolucji technologicznych, które wybuchły i dokonały się na długo przed początkiem narracji. Lubię bardzo ten śmieciowy klimat zmierzchu, workaroundu na wysypisku, myślę o obrazach Stalenhaga.
Ale fabuły ten Gibson miał (a może miewał) zawsze takie sobie. Miewał i miewa postacie która pojawiają się nie wiadomo po co, których początek i koniec egzystowały jakby w innych książkach. Miewał wątki które kończyły się dlatego, że nie było już więcej stron do przeczytania, a nie dlatego ze doszliśmy do jakiś logicznych fabularnych konkluzji. Uwielbiał operować niedopowiedzeniem, zostawiał sobie furtki na następną książkę, ale co mi z tego, jak z "Idoru" pamiętam tyle, że kiedyś ją czytałem, a "wszystkie jutra" ciągną ją tak, jak gdyby nie minęło 20 lat życia, mojego, nie książki. "Wszystkie jutra" mają wszystkie zalety i wszystkie wady o których napisałem powyżej. Nie wiadomo co się wydarzyło, a wydarzyło się stosunkowo mało. Ale czytało się dobrze, na trawie, w przesuwającym się cieniu sosny, bez zasięgu telefonii, z czeską telewizją i granicą państwa w środku lasu.

Różnie mi było z Gibsonem. Od chwil wysokich uniesień i wrażenia, że czytam rzeczy, których nikt już nigdy nie powtórzy (Neuromancer, Johnny Mnemonic, Trylogia Ciągu), przez wrażenia ambiwalentne, bywa świetnie, bywa letnio (początek trylogii Mostu, peryferal) po smutne stany schyłkowe (maszyna różnicowa). Byłem na festiwalu muzycznym w Katowicach, włóczyłem się po mieście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ciekawe, ciekawe. Kolejna książka którą wziąłem bez żadnego klucza, chyba Agnieś mi podsunęła, przeczytałem. Zanim kliknąłem na pole recenzji, rzuciłem okiem na oficjalny opis, stwierdziłem standardowo, że totalnie się z nim nie zgadzam, a sam opis brzmi tak, jakby o tej książce koniecznie trzeba było coś napisać. Rozrachunków z kulturą masową tutaj nie zauważyłem, mamy zamiast tego ciasnotę celi, bliskość klaustrofobiczną, dwóch mężczyzn którzy tą objętość wypełniają całkowicie. Jeden z nich snuje opowieści, drugi bardziej słucha, choć czasem też coś powie, skojarzenia z Szecherezadą się narzucają natarczywie, szczególnie w kontekście finału. Są zaskoczenia, są wątki poboczne, ale najważniejszym rdzeniem tej fabuły jest tych dwóch mężczyzn którzy zlewają się w jedno ciało. Bardzo podobały mi się przypisy zajmujęce większą część kartek, ciągnące się na strony trzy albo cztery, tak że niemożliwe jest przeczytanie ich do końca, trzeba uwagę dzielić pomiędzy akcję i didaskalia po równo. Nie pamiętam takiego zabiegu, żebym w sensie spotkał, podobał mi się, był ożywczy. Nie byłem dużym fanem akapitów freudowskich, cały dyskurs trącił tymi pięcioma dekadami jakie minłęy, ani zbytnio mądre, ani nowe, ani trafne. Ale można było przerzucić wzrokiem bez dużej straty. Książkę zapamiętam, a to chyba najważniejsze co można zrobić z książką.

Ciekawe, ciekawe. Kolejna książka którą wziąłem bez żadnego klucza, chyba Agnieś mi podsunęła, przeczytałem. Zanim kliknąłem na pole recenzji, rzuciłem okiem na oficjalny opis, stwierdziłem standardowo, że totalnie się z nim nie zgadzam, a sam opis brzmi tak, jakby o tej książce koniecznie trzeba było coś napisać. Rozrachunków z kulturą masową tutaj nie zauważyłem, mamy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem dlaczego, ale nie wpisuję tutaj książek które czytam dziewczynom. A przecież zdecydowanie powinienem, szczególnie że starsza ładnina czyta już więcej ode mnie i możemy razem poczytać np. Kolor magii (przeczytam całego Pratchetta jeszcze raz!). Druga rzecz: nigdy w swoim dziecięcym, młodzieńczym i dojrzałym życiu nie czytałem muminków. Jest parę fenomenów które mnie ominęły - Miasteczko Twin Peaks po raz pierwszy oglądnąłem jakieś 20 lat po premierze, nie widziałem żadnego odcinka przystanku Alaska, Lostów, Gry o Tron, nie wspominając o filmach, Wściekły Byk, Obywatel Kane, Dwunastu gniewnych ludzi - jakoś nigdy nie ma dobrej okazji. Z książkami jest nieco lepiej, ale - muminki jakoś nigdy się pod rękę nie nawinęły. Aż do momentu kiedy dorobiłem się dwóch, jak mi się wydawało, Migotek, a tak naprawdę, jak się okazało, Małych Mi. Czytanie im wieczorami okazało się świetnym sposobem na wyciszenie ich małych, parujących mózgów. Toteż od siedmiu lat na zmianę z Agniesią im czytamy. I tak stwierdziłem, że nareszcie się za te muminki zabiorę. Kurła! Ale było fajnie.
Jako pierwszą wziąłem "Kometę na doliną muminków" i im mniej kartek zostało do końca, tym bardziej mi mina rzedła. Przygnębiający nastrój nadciągającej zagłady, uczucie nieuniknionej katastrofy - dla mnie super, ale ziorałem na te dwa zasłuchane trolle myśląc, ile razy przybiegną z rykiem w środku nocy krzycząc, że spada na nie meteor. Nie przybiegały, przynajmniej nie więcej niż norma, ale uwielbiały słuchać. Potem się zorientowałem, że uczucie pustki, tęsknoty, melancholii, końca pewnych relacji - to są uczucia które są w każdej książce o muminkach. Ale - zawsze je jakoś w trakcie czytania oswajamy, nie wygładzamy jakimś lukrowanym zakończeniem, ale uczymy się ich, uczymy się lubić te nokturnowe emocje. Gdybym te muminki dopadł w liceum, byłbym jeszcze bardziej romantyczny, a tego świat mógłby już nie znieść. Najbardziej zapadło mi w pamięć opowiadanie o Filifionce, która kryje się w swoim domu podczas huraganu, umiera z przerażenia, kiedy wszystko czego się obawiała właśnie ma miejsce, a potem wychodzi w sam środek sztormu i czuje się od swojego strachu wyzwolona. Brakuje tutaj tylko litanii przeciw Strachowi z Diuny, została tylko ona. Może bym napisał na sam koniec coś konkretnie o "Tatusiu i Morzu", jak już robię zbiorczą recenzję ostatnich siedmiu lat życia - wydaje mi się, jakby była najbardziej melancholijna z wszystkich dotychczasowych. Muminki porzucają ciepłą, wesołą wyspę, ścigając marzenie Tatusia (ileż razy zastanawiałem się, kto mu dał prawo tak dyrygować całą rodziną, czy ja go lubię w ogóle) znajdują latarnię morską na małej, surowej, smaganej deszczem wyspie. Za nimi podąża Buka - już bardziej żałosna niż straszna. Cały klimat odosobnienia, porzucenia, samotnego szaleństwa - jest gęsty jak powidła smażone drugi tydzień. Agnieś chichrała, że spokojnie można by tam wrzucić Pattinsona i Dafoe, byłby sequel. Ale, jak zawsze - nic się nie zmienia na lepsze, ale uczymy się rozumieć to surowe piękno, porzucić niektóre wspomnienia, pogodzić się z demonami, przestać tęsknić, albo tęsknić dalej, ale za to pięknie. Bardzo polecam. Wszystkim.

Nie wiem dlaczego, ale nie wpisuję tutaj książek które czytam dziewczynom. A przecież zdecydowanie powinienem, szczególnie że starsza ładnina czyta już więcej ode mnie i możemy razem poczytać np. Kolor magii (przeczytam całego Pratchetta jeszcze raz!). Druga rzecz: nigdy w swoim dziecięcym, młodzieńczym i dojrzałym życiu nie czytałem muminków. Jest parę fenomenów które mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy czytałem ostatnio "Podhale - wszystko na sprzedaż" Aleksandra Gurgula, nie byłem zadowolony. Autor prześlizgnął się nad tematem, polepił swoje śledztwa dziennikarskie bez większego namysłu, zabrakło pióra, mięsa i nadrzędnej narracji. Wszystkich tych błędów udało się uniknąć Grzegorzowi Piątkowi - i z kolei z jego książki jestem bardzo zadowolony. Książka obejmuje czasy gwałtownego rozwoju Gdyni aż do wybuchu drugiej wojny - śledzimy więc dobry kawałek dwudziestolecia wojennego, czytamy jak wielkie postaci tej historii zapisały się w opowieści o tym mieście. Sławoj Składowski, Piłsudski, a przede wszystkim Orlicz Dreszer. Co bardzo doceniam - czytamy głównie o Gdyni, ale też w tle obserwujemy przemiany tego dziwnego nowego tworu państwowego, z całym jego antysemityzmem, stopniowym skrętem w stronę dyktatury wojskowej Rydza Śmigłego, jest zdjęcie marszałka który kroczy po moście na spotkanie obalanego prezydenta Wojciechowskiego (ten Orlicz Dreszer w drugim planie, co za gęba). Doceniam to tym bardziej, że cała historia maturalna po wszystkich napoleonach i rozbiorach była zawsze dopychana kolanem do tego międzywojnia, a dopiero dekady później przekonałem się, jaki to ważny, groźny i wspaniały okres. Gdyby był tu Świetlicki, pewnie by zanucił "na horyzoncie błyska się i słychać szczęk żelaza". Książka to opisuje wspaniale i niezwykle drobiazgowo, widać żmudną pracę, bibliografia jest molochem. Bardzo podobała mi się dekonstrukcja zachwytów nad modernizmem, dowiedziałem się dlaczego na obrzeżach Nowej Huty jest Meksyk (mimo że autor o tym nic nie napisał) - to jest robota na celujący. Siódemkę daję tylko dlatego, że autor ciut zanadto się pilnował i rzadko dawał ponosić dygresjom - a ja do dygresji mam fatalną skłonność. Poczytałbym o tym Wieniawie - Długoszowskim, o tych endekach bijących się z socjalistami, o tych żydach, opisywanych językiem śmiesznym i strasznym przez brukowce (a nawet gazetę w której redaktorem był Maksymilian Kolbe!). Ale wtedy to nie byłaby już książka o Gdyni, tylko o Polsce międzywojennej.

Kiedy czytałem ostatnio "Podhale - wszystko na sprzedaż" Aleksandra Gurgula, nie byłem zadowolony. Autor prześlizgnął się nad tematem, polepił swoje śledztwa dziennikarskie bez większego namysłu, zabrakło pióra, mięsa i nadrzędnej narracji. Wszystkich tych błędów udało się uniknąć Grzegorzowi Piątkowi - i z kolei z jego książki jestem bardzo zadowolony. Książka obejmuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam dość dobrze, jak Zakopane zaczęło się zmieniać. Precyzując - zmieniało się pewnie jeszcze za Witkiewicza, ale moja zmiana była z tych wszystkich najstraszniejsza. Bo moja. Jeździliśmy dziećmi na wakacje dziecięce, pamiętam urocze dolinki, jeszcze nie tak zafajdane ludzką stonką szlaki górskie, oraz haka w żołądek, jakiego sprzedał mi, wtedy 10-latkowi, pijany góral wracający z nocnej wycieczki, ku mojemu i zapewne swojemu zaskoczeniu. Do głosu doszła jakaś pamięć mięśniowa. Traumą z tego zajścia dużo by można wytłumaczyć. Niemniej. Tam paliłem pierwsze papierosy, urywałem się na potajemne nieletnie piwa, strzelałem sarnimi oczyma za sarnimi dziewczętami. Zakopane było jak wianki nad wisłą - z siedzenia z winem na kocykach przerodziło się w turbo festiwal mega gwiazd, celebrowany w śmierdzącym potem ścisku. Na krupówkach pootwierały się nowoczesne knajpy, strumień ludzi gęstniał i się też zmieniał, potworniał, kroplą która przelała czarę goryczy był wieczór w anemonie (bodajże?), kiedy wpadliśmy na warszawską gangsterkę. Panowie bandyci i gwałciciele zagarnęli nas do stolika, stawiali wódki, częstowali kokainą, a my, biedni studenci, zastanawialiśmy, jakie są stawki takiego vis a vis. A był to świeżo dni, kiedy któregośtam z nich odstrzelili na parkingu kilometr dalej, więc wydarzenia miały to do siebie, że się ciągle wydarzały. Potem przestaliśmy do Zakopanego jeździć, kontakt z Zakopanem ograniczył się do czytania nagłówków wyborczej, kto znowu spadł w klapkach z Giewontu i jakiego konia znowu skatowali pod Morskim Okiem. Agnieś natomiast darzy Zakopane szczerą, bezinteresowną i konsekwentną nienawiścią, więc z nią tematu nigdy nie było. Książkę kupiłem siostrze w Szikago, żeby nie zapomniała ziemi skąd jej ród, zajrzałem z ciekawości i tak wyszło, że przeczytałem całą. Jaka była ta lektura? Cóż, dość słaba. Ktoś kto przeglądał w trakcie porannej kawy te nagłówki na wyborczej, właściwie całą tą książkę przeczytał . Pan Gurgul zrobił kawał dobrej dziennikarskiej roboty, spotykał się, przeprowadzał wywiady, zadawał niewygodne pytania, dostawał ostrzeżenia, ignorował ostrzeżenia. Ale, niestety, nie ma takiego pióra żeby z tego wykrzesać coś ponadprzeciętnie interesującego. Czytamy o samowolach budowlanych, bieda biznesmenach spod tatr podnóża, trochę o żon bijaniu, trochę o transporcie, nie ma jakiejś myśli ani narracji przewodniej, kwintesencją jest ostatni rozdział, który się po prostu kończy, żadnego epilogu, podsumowania, nic. To jest książka o polsce, a nie podhalu, nawet w tych fragmentach o przemocy domowej jest fragment, że tak naprawdę nie ma jej więcej niż w sąsiednich gminach, taki mamy narodowy stajl, czego 10-letni ja stał się żywym dowodem. Ja bym chciał się dowiedzieć, jak ten naród góralski się zmieniał, czy był jakiś jego moment chwały, czy to wszystko cienie na ścianie jaskini, czy ten mit upadł, czy ewoluował, czy jest tam jakiś detal, ciekawy element w tych postaciach, czy to taka polska jak z kuchennych rewolucji. No i z tej książki się nie dowiem, niestety. Raczej odradzałbym, tym bardziej, że czytam teraz dla odmiany "Gdynię" Piątka, i to jest zupełnie inna kategoria wagowa.

Pamiętam dość dobrze, jak Zakopane zaczęło się zmieniać. Precyzując - zmieniało się pewnie jeszcze za Witkiewicza, ale moja zmiana była z tych wszystkich najstraszniejsza. Bo moja. Jeździliśmy dziećmi na wakacje dziecięce, pamiętam urocze dolinki, jeszcze nie tak zafajdane ludzką stonką szlaki górskie, oraz haka w żołądek, jakiego sprzedał mi, wtedy 10-latkowi, pijany góral...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zupełnie nie wiem, jak się powinno pisać o sztukach teatralnych. Czy wypadałoby się zajmować samym tekstem, jeżeli się takiej sztuki nie widziało, czy należałoby raczej wyobrażać sobie jak wygląda taka literatura już w ruchu, na deskach. Czy to jest tak, że celem takiego pisania jest jego wystawienie, wyreżyserowanie, zawsze trochę zaskakujące, bo przecież wychodzi spod obcej ręki która nieco inaczej traktuje pewne rzeczy, która inaczej odmierza wagę. Ja osobiście, czytając "zywot..." wyobrażałem sobie cały czas, jak jestem w teatrze. Nowoczesnym, jednym z tych o których się pisze, że łamią, że przełamują, zawsze jest tak jakiś przymiotnik przemocowy, jakby ten gwałt był niezbędny żeby sztuka była istotna. Chciałbym żeby to wyreżyserowała kobieta, nie jestem pewien dlaczego, może dlatego jak poruszył mnie monolog Mildred, a może dlatego że myśląc o reżyserze pomyślałem o białym mężczyźnie i poirytowały mnie te koleiny w moim mózgu. W każdym razie - wyobrażałem sobie jak siedzę, oglądam, klaszczę i bardzo mi się ta sztuka podoba, bo bardzo mi się ten dramat podobał. Śmiesznymi ścieżkami chodzi to życie, dzień temu oglądałem animację Marii Goerlich o zagładzie getta w Łodzi, dzień później znów tam trafiam, i w jeszcze inne miejsca. Bardzo ważne są te historie, nie wiem czy szczególnie teraz, czy szczególnie zawsze. Dobry wybór, dobra lektura.

Zupełnie nie wiem, jak się powinno pisać o sztukach teatralnych. Czy wypadałoby się zajmować samym tekstem, jeżeli się takiej sztuki nie widziało, czy należałoby raczej wyobrażać sobie jak wygląda taka literatura już w ruchu, na deskach. Czy to jest tak, że celem takiego pisania jest jego wystawienie, wyreżyserowanie, zawsze trochę zaskakujące, bo przecież wychodzi spod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Był taki fragment, chyba w magazynie książki o najbardziej znanej krytyczce NYT, Michiko Kakutani, nie pamiętam czyjego autorstwa, który szedł mniej więcej tak: "to czy książka jest dobra czy zła to zdecydowanie nie jest najciekawsza rzecz którą można o niej powiedzieć". Bardzo go sobie wziąłem do serca.
"W domu snów" nie jest w ogóle książką dla mnie. W miarę czytania czułem rosnącą irytację, jak zawsze próbuję sobie wtedy zadać pytanie, co mnie tak naprawdę denerwuje w tych literkach. Na pewno sama forma - rozstrzelone, efemeryczne rozdzialiki, często na jeden pięciowersowy akapit. Trudno nadążyć z przewracaniem kartek. Wszedłem kiedyś "przez przypadek" na stronę kogoś kto się określał jako trenerka pisania, chciałem sobie popatrzeć co tej osobie udało się w życiu napisać, okazało się, że całym osiągnięciem było autowydanie zeszyciku do notatek, który był zapełniony własnie takimi strzępkami. Odważnie, odważnie, mają rozmach i tak dalej, pomyślałem. Kiedy "W domu snów" przeczytalem o tym, że ta książka była pisana w ramach takich właśnie warsztatów pisarskich, nie byłem nawet zdziwiony.
Po drugie - autorka chciała żeby każdy z tych rozdzialików budził namysł, budził refleksję, więc do każdego wepchnęła jakąś puentę, jakąś myśl, jakąś metaforę która ma zostać z nami dłużej. Ale to nie działa zupełnie, bo te bieda skraweczki kończą się tak szybko, że przy lekturze tempem spacerowym zalewa nas powódź takich puent i refleksji, przesyt przychodzi szybko, potem zostaje już tylko irytacja. Machado chyba nawet czuje, że na tym wehikule nie da się jechać w nieskończoność, wrzuca tam rozbudowane popkulturalne metafory, pierwszą, drugą, zrozumiałem, wystarczy, trzecią, czwartą, naprawdę łapię o co chodzi, piątą, serio styknie, szóstą.... Wrzuca nawet w jednym momencie grę paragrafową, ale właściwie, po co?
Trzecia rzecz - to treść. Tutaj mój zarzut jest najbardziej osobisty. Uważam, że pisanie terapeutyczne jest świetnym pomysłem. Uważam również, że publikowanie pisania terapeutycznego jest pomysłem fatalnym. Zarówno dla Johnatana Foera, jak i dla Carmen Machado. Mam do literatury, która ląduje w moim dość skąpym pod kątem rozległości przedziale czasowym, dość konkretne wymagania. Przepracowywanie traumy przemocowego związku w skali 1:1 tych wymagań nie spełnia. Nie ma tutaj żadnego narracyjnego pomysłu: nie zaliczam do niego dośc dla mnie zagadkowej maniery wtrącania przypisów odnoszących treśc do ludowych mitów, nie zaliczam do niego rozdziałów publicystycznych które w ogóle bym z tej książki wyrzucił bo psują tempo i kładą jakąkolwiek atmosferę na łopatki. Przy tym wszystkim, wydaje mi się, że autorka nie była w stanie wystarczająco głęboko i szczerze wiwisekcjonować samej siebie w tym związku. Zadaje pytania, dlaczego pozwalała, dlaczego nie odeszła, ale ucieka od odpowiedzi, jakąś tam odpowiedzią zapewne byłaby miłość, banalną, bo banalną, ale prawdziwą. Ale o tej miłości to ja nie przeczytałem tam zbyt wiele. Bardzo dużo o bezwładzie, płaczu, braku oporu, zagubieniu, poczuciu rozbicia, podporządkowania. Nie ma tutaj w ogóle dystansu Bo Burnhama, który pyta dlaczego wszyscy pieprzą o wszystkim, po czym zadaje sobie sam pytanie, dlaczego również on uprawia tą dyscyplinę, i ucina film w tym samym momencie. Czytamy o tym związku, znęcaniu się psychicznym, czytamy o tym i czytamy, i po trzech dniach kończy się książka. Po co to było? Pewnie dobrze jest takie rzeczy po fakcie komuś powiedzieć. Czy dobrze jest je publikować? W ogóle nie jestem przekonany. Można to było zrobić lepiej, opakować w jakiś pomysł narracyjny, rozdziały z krwi i kości, przekazać to studium przemocy w przemyślany sposób. Opowiadania były świetne, zdziwiło mnie, że były pisane wcześniej, bo "W domu snów" wygląda jak niezbyt udany debiut.

Był taki fragment, chyba w magazynie książki o najbardziej znanej krytyczce NYT, Michiko Kakutani, nie pamiętam czyjego autorstwa, który szedł mniej więcej tak: "to czy książka jest dobra czy zła to zdecydowanie nie jest najciekawsza rzecz którą można o niej powiedzieć". Bardzo go sobie wziąłem do serca.
"W domu snów" nie jest w ogóle książką dla mnie. W miarę czytania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałem kiedyś ochotę na portera. Porter to jest takie gęste, mocne piwo, na palonych słodach, przeplatają się w nim mroczne materie i nokturnowe nuty, piję go głównie zimą. Flaszka którą kupiłem miała zdecydowanie nieodpowiednią temperaturę, wstawiłem ją do zamrażalnika i porwał mnie świat na godzinę albo dwie. Kiedy przypomniałem sobie o butelce w zamrażalniku, trunek był już ciałem stałym. Szczęście, butelka wytrzymała. Wyjąłem ją z zamrażalnika i zacząłem niecierpliwie rozmrażać. Aczkolwiek, po kilkudziesięciu minutach zrozumiałem, że noc minie a cały ten trunek nie zmieni stanu skupienia, więc, może by go próbnie, to co rozmarzło, spróbować. Nalałem sobie do szklanki oleistej cieczy i wziąłem łyk. Szybko zrozumiałem następującą rzecz: pierwsze rozmroziły się frakcje cieczy najgęstsze, najbardziej nasączone alkoholem, zamrożona pozostała sama woda. Więc, w tym pamiętnym momencie, piję ekstrakt ekstraktu, samą esencję, destylat gęsty jak smoła. Dlaczego o tym piszę? Bo taka jest proza Mariana Pilota.
Marian Pilot posiada zdolność językową absolutną. Używa jej okrutnie z premedytacją. Do tego stopnia pastwi się nad tą mową ojczystą i czytelnikiem zarazem, aż czuję jakbym pił znowu tego portera, jakby mi straszny przesyt aromatów, goryczy, alkoholu pysk wykręcał. Myślałem w trakcie pierwszych dwudziestu stron, że nie zdzierżę, tych zdrobnień, tych ślaczków w ślaczkach, tych haftów misternie wydzierganych w skali mikroskopowej. Jednak, ciało kompensuje, mózg się adaptuje, po dwudziestu stronach wsiąkłem w tą opowieść hippiczną, wcale nie hippiczną, opowieść medyczną, stomatologiczną, nekropolitarną, co to jest w ogóle za opowieść. Jak ten zbiorek w ogóle zmienia tempo, znowu jakieś woltyżerskie metafory mnie prześladują, pierwsze opowiadanie to jest przemoc literacka, drugie jakby na ręce usiadł motyl. Usiadł i się zesr... Kiedy na karty wszedł muzyka Pieter Piec, wsiąkłem już całkowicie, a jego kronika odejścia to jest taki fragment literatury, że we mnie krew wzbiera ponad krawędzie. Ile w ogóle w tym małym tomiku jest treści, miesiąc mnie trzymał jak w cugu. Jaka to jest inna jakość czytania niż te nibyksiążki z interlinią, marginesem i wielkością czcionki które się sumują do liczb niewymiernych. Nie rozumiem, nie rozumiem zupełnie, dlaczego wszyscy znają Twardocha, Masłowską, Pilcha, Myśliwskiego, niektórzy znają Barta, Rylskiego, a kiedy pytam się całkiem oczytanych znajomych czy wiedzą kto to jest Marian Pilot, to się mnie pytają czy to jakiś debiut. Więc mówię: Marian Pilot to jest najlepszy żyjący polski pisarz. Wszystkim tym którzy po takiej rekomendacji by tą książkę wzięli i po 10 stronach wyrzucili przez okno: spróbujcie najpierw tej sztuczki z porterem.

Miałem kiedyś ochotę na portera. Porter to jest takie gęste, mocne piwo, na palonych słodach, przeplatają się w nim mroczne materie i nokturnowe nuty, piję go głównie zimą. Flaszka którą kupiłem miała zdecydowanie nieodpowiednią temperaturę, wstawiłem ją do zamrażalnika i porwał mnie świat na godzinę albo dwie. Kiedy przypomniałem sobie o butelce w zamrażalniku, trunek był...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piekło zamarzło. Potem przyszło ocieplenie, rozmarza powoli, ale zrobiła się szklanka i nie da się wyjechać pod górkę. Oceniam ostatnią książkę Delillo jako "może ostatecznie być". Strach się bać. Kto to widział.
Pierwsze skurcze przepowiadające porażkę miałem po otwarciu strony tytułowej. Następnie pustej strony, strony wydawniczej, strony z mottem, strony na, kurcze, chyba odręczne notatki, przerzucam te strony czekając na tekst i tekst znajduję na stronie szóstej. Po czym oczy mi się rozszerzają, wołam Agniesię żeby jej pokazać jak się wydaje teraz książki. Podwójna interlinia, marginesy górny i dolny na połowę strony, boczny na 1/4. W ten sposób dałbym radę wydać moją świąteczną listę zakupów jako powieść. Jedynym powodem takie obrotu rzeczy jest fakt, że gdyby wydać to konfesjonalnie, cała książka miałaby 10 stron. No dobra, są poeci którzy potrafią upchać w takiej objętości czas słowa niepowtarzalny, a Dona Delillo uważam za jednego z dwóch największych pisarzy, kropka, obok Roberto Bolano. Więc jak jest z tą "ciszą"?
Nijak. Miałem takie uczucie, ja wiem, umierania. Jakby ten boski pisarz na tych nielicznych stronach, w tych nielicznych kartach, powoli mi odchodził. Znajduję tutaj wszystko to co czytałem i uwielbiałem w poprzednich książkach - ale bez tej przerażającej energii "gwiazdy ratnera", bez mistyki "nazw", bez tęsknej nostalgii "meczu o wszystko". Mam wrażenie mechaniczności, mam wrażenie rutyny. Delillo powtarza odruchowo samego siebie, po raz kolejny nurza się w kompulsywnych wyliczankach, ale tym razem nie zachwycają. Może się znudziły? Może faktycznie mniej przemyślane? Ale te kalejdoskopy rekwizytów współczesnego świata mnie nie poruszają, nie zaczepiają. Książki Delillo nigdy się nie czytało dla fabuł, ale same ramy narracyjne są tutaj już tak szczątkowe jak to możliwe na tych stu bieda stronach. Jakby ręka która to pisze opadała siłą grawitacji po trzech zdaniach. Jedyna iskra, która rozpala ciemność, pojawia się na ostatnich kilku stronach, kiedy Delillo porzuca te swoje postacie, którym właściwie nie udało się nic osiągnąć przez tą książkę wielkości instrukcji do telewizora i przechodzi niespodziewanie w narrację pierwszoosobową. Pewnie był to zabieg aby dodać tej książce jeszcze kilka stron i przykryć lichość tej materii, ale zaskakująco jest w tym nareszcie momentum, jest jakiś nastrój, ja bym to czytał dalej. No, ale trzy akapity, koniec.
Inną rzeczą, dość skandaliczną, jest korekta. W jednym miejscu Don, wydaje mi się, niecelowo, pomylił głównego bohatera, w innym wiersz kończy się połowie strony - przykro patrzeć. W ogóle przykro w tej lekturze tak naprawdę brać udział.
Patrzę na książki które przeczytałem tego roku i smutno mi. Raz, czytałem mało (komiksów było więcej, ale ich tu nie wliczam, tak samo jak książek które czytam dziewczynom). Dwa, miałem fatalną rękę do książek, ani razu nic nie otarło się o absolut, były to raczej kroniki większych lub mniejszych nieporadności. Delillo miał rzutem na taśmę to odczarować, a tylko wrażenie pogłębił. Może to starość. Pewnie to starość.

Piekło zamarzło. Potem przyszło ocieplenie, rozmarza powoli, ale zrobiła się szklanka i nie da się wyjechać pod górkę. Oceniam ostatnią książkę Delillo jako "może ostatecznie być". Strach się bać. Kto to widział.
Pierwsze skurcze przepowiadające porażkę miałem po otwarciu strony tytułowej. Następnie pustej strony, strony wydawniczej, strony z mottem, strony na, kurcze,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Polityka" Justyna Sobolewska : "gorzka komedia o traumie. culture.pl : "przenikliwa opowieść o pamięci". Joanna Tokarska: "urocza, mądra, bardzo śmieszna". Dunin Wąsowicz "wyznaczył granicę (w domyśle poszukiwań formy wyrażenia tragedii żydowskiej". Mati Ihs, anno domini 2022 "Ludzie, co wyście brali, poproszę dwa razy dziennie do końca życia, i jakoś zniosę ten znój doczesny".
Na początek plusy: Igor Ostachowicz ma akceptowalny flow pisania. Sprawdziłby się w jakimś krótkim opowiadaniu, na jakimś trzecim miejscu na konkurs fantastyczny oragnizowany przez bibliotekę w Radomsku (co mi uczyniło Radomsko, nie wiem). Szybko okazuje się, że nadużywa przecinków, że uwielbia ględzić, ale gdyby to się skończyło na 10 stronach, nie byłoby tego tak bardzo czuć.
Tyle o plusach. O minusach.
Po co ten literacki koszmar został napisany. Przez 252 strony bierzemy udział w durnowatej, pisanej bez cienia jakiegoś planu, zamiaru, ani jakiegoś konspektu, literackiej jeździe bez trzymanki, gdzie wydarzenia następują po sobie bez żadnej logiki, sensu, wyczucia, suspensu. Widać że autor siadał dorywczo, pisał cztery zdania i biegł, bojawiem, robić zakupy, gotować obiad. Dostajemy przez to rozdziały na pół kartki, w których postać siada na ławce i tyle mamy z tego rozdziału. Ciąg przyczynowo skutkowy jest nieistniejący, akcja sobie leci jak dym z jointa (którego główny bohater sobie sporadycznie popala), a cała fabuła przypomina przekrzykiwanie się dziesięciu gości którzy właśnie tego jointa wypalili. Żeby nie było, ja nikomu takich przyjemności nie odmawiam, ale jednak, żeby pisać po pijaku to trzeba być Bukowskim. Początkowa łatwość językowa okazuje się być klatką - autor jedzie jedną nutą, jednym stylem przez całe 252 strony, nie rozkłada rytmu, nie różnicuje tempa. Nie buduje postaci, nie rozwija ich, główny bohater na ostatniej kartce jest dokładnie taki sam jak na pierwszej, dodatkowo, całkowicie obojętny dla czytelnika tak samo jak reszta postaci. Dodatkowo, ja tam czuję takie boomerskie smrody, jak w roku pańskim 2012 (rok premiery) ktoś przywołuje beavisa i butt-heada, każda postać kobieca służy albo do seksu (autor te seksy wsadza do treści z finezją Fabryki Słów), albo żeby się głupkowato zakochać (wszystkie postacie kobiece są w ogóle w jakimś zakresie niepełnosprytne, głupawe, nie zarabiające, jakieś wariatki, anime weganki, seksualne niewolnice, w najlepszym razie skretyniałe nastolatki). Co w kontekście mizoginii głównego bohatera, pisanego w pierwszoosobowej narracji, jest dość zrozumiałe (to nie ja! to podmiot liryczny!). Na koniec, cały ten Holokaust, nad którym rozpłakał się w recenzji Dunin Wąsowicz, jest tutaj wklejony z taką samą pieczołowitością, jak nazizm w indianie jonesie. Skojarzenie z Tarantino akurat trafne, ale to jest taki polski tarantino z warszawskiej arkadii - pomacha przed twarzą jakimiś zombimi żydami, ale jaja, co nie, i znika. Tu nie ma nawet wytyczania granic działki. Idę szukać innej książki, jak zostanę z nią jako ostatnią w 2022 to będzie kicha. Agnieś, żółta kartka.

"Polityka" Justyna Sobolewska : "gorzka komedia o traumie. culture.pl : "przenikliwa opowieść o pamięci". Joanna Tokarska: "urocza, mądra, bardzo śmieszna". Dunin Wąsowicz "wyznaczył granicę (w domyśle poszukiwań formy wyrażenia tragedii żydowskiej". Mati Ihs, anno domini 2022 "Ludzie, co wyście brali, poproszę dwa razy dziennie do końca życia, i jakoś zniosę ten znój...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym był na tym w teatrze, pewnie wyszedłbym nieco poirytowany i szybko zapomniał co widziałem. Są sztuki które są ze mną bardzo długo - ale, jak sobie tak myślę, oparte głównie na jakiejś historii jednak. A Masłowska właściwie przestała już opowiadać historie, przekazuje bardziej jakiś nastrój, jakieś didaskalia obite w pomysły językowe. Robi to prima sort - ma świetny, żywy język, który płynie jej spod palców bez problemów. Może to jest własnie dla mnie problem, bo coś ewidentnie jest tutaj dla mnie problemem - te narracje, te dialogi, są tak homogeniczne, tak jednorodne, że właściwie nie ma tutaj zaskoczeń. Jedziemy na takim safari po peerelu, przyglądamy się takim kliszom zamiast ludzi, całość wygląda jak "kuchenne rewolucje" - każdy jest tym kim jest. Wygląda to jakby te postacie, już raz nakreślone, ciążyły w głąb siebie, nigdy nie wychodząc poza swój kontur. Agnieś mnie przestrzegła, że jak to wezmę to przeczytam na jeden raz. Nie wierzyłem, Geerta Maka męczyłem chyba dwa miesiące. Więc położyłem się wczoraj po pracy, wziąłem tego Bowiego i dzisiaj obróciłem ostatnią stronę. Gdybym był w knajpie, to bym chciał kasę z powrotem, bo zamiast piwa dostałem samą pianę. Już bym te lasy oszczędził i wycisnął wiersze na całą stronę a nie na pół, wyciął podwójną interlinię, tylko wtedy całość by szła na dwudziestu stronach a nie na 170. Więc odłożyłem tą książkę i już jutro nie będę pamiętał o co chodziło. Chciałbym żeby Dorota Masłowska napisała kiedyś jakąś narrację o ludziach prawdziwych zamiast dekonstruować literaturę na poziomie językowym. Ja byłbym szczęśliwy. Ale może ona nie.
P.S. Doceniam pomysł na tytuł, ale z tego Viana to już się śmialiśmy.

Gdybym był na tym w teatrze, pewnie wyszedłbym nieco poirytowany i szybko zapomniał co widziałem. Są sztuki które są ze mną bardzo długo - ale, jak sobie tak myślę, oparte głównie na jakiejś historii jednak. A Masłowska właściwie przestała już opowiadać historie, przekazuje bardziej jakiś nastrój, jakieś didaskalia obite w pomysły językowe. Robi to prima sort - ma świetny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Steinbecka praktycznie nie czytałem. Oprócz "Tortilli flat" - którą akurat uwielbiałem. Ale z tego co później o nim ktoś napomknął - chyba porzucił ten łobuzerski, łotrzykowski sznyt - a szkoda. Amerykę uwielbiam - nie tą filmową (chociaż już kręcą filmy o tej prawdziwej ameryce, vide "Nomadland"), ale tą faktyczną. Ten miliard dwudziestoosobowych miasteczek w środku niczego, ze stacją benzynową, seven eleven i super 8. Te góry skaliste które przez 10 godzin jazdy na wprost, ręce zdjęte z kierownicy, nic nie robią tylko rosną, wypełniają całe niebo aż stykają się z horyzontem za plecami. Taki drugi kraj to chyba tylko Rosja, ale tam już chyba nie pojadę, nie w tym życiu. Moim ostatnim wielkim niespełnionym marzeniem jest zejść na dno wielkiego kanionu i spędzić tam noc patrząc na gwiazdy. Oby się nie spełniło, bo nie zostanie mi już nic więcej. Zorzę polarną już widziałem. No dobra, co ten Geert. Jedzie za tym Steinbeckiem. Ma taki pomysł, że zrobi taką panoramę ameryki w lustrze - jedno odbicie 60 lat temu, drugie obecnie. I to robi. Ciekawie to robi. Dla mnie okazja, żeby sobie uporządkować, który Roosevelt był który, bo ciągle zapominam, jaki był ten Lyndon Johnson. Czasami coś palnie (że np XVIII europie nie było niewolnictwa - chłop pańszczyźniani chcieliby go na słówko), czasem trochę smęci, kiedy wpada w takie narracje, że kiedyś to były czasy, teraz już nie ma czasów - ale przeważnie jest interesująco. Przy czym - im dalej w las, tym bardziej jest to bardziej oczywiste, że jesteśmy świadkami pewnego upadku - upadku ameryki, która upadała w oczach Steinbecka i upada w oczach Maka (powiedziałbym, że dość długotrwałe to upadanie, ale, ja wiem, może i mają w tym jakąś historyczną rację), ale również upadku Steinbecka, upadku jako pisarza, kiedy książki które pisze są coraz gorsze (a jest ciągle przed swoim noblem), upadku jako człowieka, dręczonego przez nałóg kokainowy, zaplątanego we własne konfabulacje zamaskowane jako literaturę faktu, w narastającej depresji i kryzysie pędzącego coraz szybciej przez amerykę, coraz mniej jakby zwiedzał, coraz bardziej jakby uciekał. O wielu rzeczach czytałem któryś już raz z rzędu (nowy orlean i katarina), w kilku miejscach byłem (badlands, chicago, san francisco, montana) - sentymentalnie się o tym czytało. Ale też mam takie wrażenie na sam koniec - że bym to chętnie przeczytał trochę inaczej. Bardziej o podróży, o ludziach, miejscach, smakach. Mniej mantr o tym jak wszystko marnieje, jak stary świat odchodzi, jak demokracja pleśnieje, jak umierają sny o imperium. Mniej socjologizowania, tym bardziej, że niewiele znalazłem rzeczy których bym wcześniej nie czytał. Pewnie byłaby to jednak inna książka niż ta którą Mak napisał.

Steinbecka praktycznie nie czytałem. Oprócz "Tortilli flat" - którą akurat uwielbiałem. Ale z tego co później o nim ktoś napomknął - chyba porzucił ten łobuzerski, łotrzykowski sznyt - a szkoda. Amerykę uwielbiam - nie tą filmową (chociaż już kręcą filmy o tej prawdziwej ameryce, vide "Nomadland"), ale tą faktyczną. Ten miliard dwudziestoosobowych miasteczek w środku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No, książka dość przerażająca, jak by się nad tym zastanowić. Wszyscy piszą, jak autor przystępnie wyjaśnia, jak tłumaczy nam, bożym osiołkom, o co chodzi z tą teorią względności, i tą mechaniką kwantową. Ja się z tym zgadzam, pisze bardzo przystępnie, tak bardzo jak to jest chyba możliwe (chociaż i tak gdzieś w 3/4 poczułem znużenie i miałem wrażenie że powtarza te same rzeczy). Ale nikt nie napisał, jak przerażająca jest idea, w której czas i przestrzeń zasadniczo się od siebie nie różnią, każda cząsteczka jest wszędzie dopóki ktoś jej nie zacznie podstępnie podglądać, może to wszystko jest jakąś pętlą czasową w którą jesteśmy zaplątani, może nie, ale na pewno to co nam się wydaje złotym fundamentem naszego istnienia, nasza percepcja, nasza świadomość, jest jakimś żartem, jakimś psikusem, trudno stwierdzić. I o ile do tych części które tłumaczą zasady naszej klatki, które udało nam się odkryć, nie ma zastrzeżeń, bo tam sobie po prostu stoję łagodnie uśmiechnięty i potakuję, to wydaje mi się, że ta książka jest dość niepełna. Jest tam kilka fragmentów, kiedy pan Dragan wyśmiewa się z filozofów i to są fragmenty zdecydowanie słabsze. Traktuje ich chyba jako konkurencję, i zbywa jakimś żartem dośc suchawym, a mi w tej książce właśnie zabrakło drugiej części, którą dla odmiany mógłby napisać filozof, który z uwagą przeczytał jej pierwszą część. Co nam z tego, że wiemy, że rzeczy istnieją w kilku miejscach na raz? Co nam z tego, że ta nasza percepcja czasu, materii to jest jakiś dziwny hokus-pokus, jakieś obejście trytytką i taśmą klejącą. Czy ten świat to jest jeden elektron który sobie biegnie tą pętlą czasową tyle razy, że wygenerował te wszystkie okruchy brudu w przestrzeni kosmicznej, na których żyjemy (autor mówi ostatecznie, że nie, a mi się tak akurat ta wizja podobała)? Ostatni rozdział miał być chyba jakimś takim podsumowaniem, ale jest najsłabszy z całej książki, cośtam o paradoksie Fermiego, jest psychologia ewolucyjna, a ja się, nie wiem czy słusznie, ale jednak, boję, jak się pisarze naukowi biorą za psychologię ewolucyjną, i w tym przypadku mi się wydaje, że wychodzi tak samo słabo jak Harariemu, bo w XXI wieku opowiadanie o tym, jak te małpy stają na palcach żeby się rozmnożyć, bez jakichkolwiek kontekstów socjologicznych, to już jest chyba trochę boomerstwo. Cośtam jest o altruiźmie na dwie strony, bez ładu i składu, ogólnie dobrze że się skończył kiedy się skończył. Ja bym jednak widział autora, jakby się z tymi filozofami przeprosił i dopisał drugą część tej książki, co z tych kwantów wynika dla nas. Może to jest niemożliwe takie napisanie, ale lubię patrzeć jak te nagie małpy coraz wyżej podskakują, chociaż sam jestem nielotem.

No, książka dość przerażająca, jak by się nad tym zastanowić. Wszyscy piszą, jak autor przystępnie wyjaśnia, jak tłumaczy nam, bożym osiołkom, o co chodzi z tą teorią względności, i tą mechaniką kwantową. Ja się z tym zgadzam, pisze bardzo przystępnie, tak bardzo jak to jest chyba możliwe (chociaż i tak gdzieś w 3/4 poczułem znużenie i miałem wrażenie że powtarza te same...

więcej Pokaż mimo to