Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Mam naprawdę duży problem z tą książką. Nie jestem w stanie stwierdzić sama przed sobą czy mi się podobała, czy nie. Z jednej strony dobrze się ją czytało, szybko i lekko, chociaż to thriller i to poruszający dosć istotną, i niestety powszechną tematykę (chociaż nie zawsze tak ekstremalną) - gdyby nie przyjemne pióro autorki, atmosfera byłaby tak ciężka, że można by ją było kroić nożem. Z drugiej strony, no właśnie, tematyka. Niby moje klimaty, ale nie do końca.
Wytworzyła się między nami taka relacja love-hate.

Mam naprawdę duży problem z tą książką. Nie jestem w stanie stwierdzić sama przed sobą czy mi się podobała, czy nie. Z jednej strony dobrze się ją czytało, szybko i lekko, chociaż to thriller i to poruszający dosć istotną, i niestety powszechną tematykę (chociaż nie zawsze tak ekstremalną) - gdyby nie przyjemne pióro autorki, atmosfera byłaby tak ciężka, że można by ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jestem trochę rozczarowana. Motyw złej bliźniaczki to jeden z moich ulubionych, nie tylko w ksiązkach, więc oczekiwania były dość wysokie. Dla mnie dobry thriller to taki, który jest pełen niespodzianek, a atmosfera jest tak mroczna i przytłaczająca, że boimy się odwrócić stronę.
The Twin nie jest złą książką, ale nie jest też szczególnie dobra. Gdybym mogła, dałabym 5,5 gwiazdki, ale podniosłam do 6, bo chociaż akcja była dla mnie zbyt wolna, to jednak samo czytanie okazało się całkiem przyjemne. Powiedzmy, bo trochę denerwowało mnie to, że ze starań głównej bohaterki prawie nic nie wychodziło. Poza tym jakoś nie polubiłam Iris, chociaż zwykle w tego typu historiach kibicuje "temu złemu". No tak, i zero zaskoczeń... Wystarczy przeczytać blurb i wiesz wszystko.

Jestem trochę rozczarowana. Motyw złej bliźniaczki to jeden z moich ulubionych, nie tylko w ksiązkach, więc oczekiwania były dość wysokie. Dla mnie dobry thriller to taki, który jest pełen niespodzianek, a atmosfera jest tak mroczna i przytłaczająca, że boimy się odwrócić stronę.
The Twin nie jest złą książką, ale nie jest też szczególnie dobra. Gdybym mogła, dałabym 5,5...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz tak szybko skończyłam książkę. Elisabeth Revol przypomniała mi, dlaczego tak bardzo lubię czytać o wysokich górach, wietrze i śniegu, i tych cichych bohaterach, którzy mają na tyle odwagi i brawury, aby próbować je okiełznać.

Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz tak szybko skończyłam książkę. Elisabeth Revol przypomniała mi, dlaczego tak bardzo lubię czytać o wysokich górach, wietrze i śniegu, i tych cichych bohaterach, którzy mają na tyle odwagi i brawury, aby próbować je okiełznać.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Na początku byłam bardzo przekonana - w końcu to kolejny Kłamca, a i wmieszanie go w popkulturę wydawało się kuszące - ale nie jakoś nie mogłam załapać wspólnego rytmu z tą książką. Jakby Kłamca, ten którego tak znamy i kochamy, gdzieś się przyczaił i całkiem w swoim stylu udawał, że to wcale nie on. Dopiero kiedy książka zaczęła odsłaniać przede mną swoje PRAWDZIWE oblicze, coś zaskoczyło, krzyknęłam (mentalnie, żeby nie straszyć kota. I sąsiadów), że tak, ja jestem za, i skoczyłam, dałam się porwać, zaczęłam znowu dobrze się bawić.
Dlatego jeśli Wasza reakcja na początku jest raczej bardziej jak "meh" niż "ale fajnie!", nie dajcie się tak łatwo zwieść i nie rezygnujcie, bo jeśli będziecie cierpliwi, ta książka Was zaskoczy. Chyba że byliście niecierpliwi i zerknęliście od razu na ostatnie strony. NIE ZERKAJCIE NA OSTATNIE STRONY

Na początku byłam bardzo przekonana - w końcu to kolejny Kłamca, a i wmieszanie go w popkulturę wydawało się kuszące - ale nie jakoś nie mogłam załapać wspólnego rytmu z tą książką. Jakby Kłamca, ten którego tak znamy i kochamy, gdzieś się przyczaił i całkiem w swoim stylu udawał, że to wcale nie on. Dopiero kiedy książka zaczęła odsłaniać przede mną swoje PRAWDZIWE...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Zgłaszam sprzeciw wobec tego zakończenia! Oddałabym wszystkie wykałaczki świata za książkę "Kłamca 5. Żartowałem!", w której okazałoby się, że grand finale to tylko kolejny fortel Lokiego, który po raz kolejny uratował anielskie tyłki, a przy okazji cały świat i zaścianki. Naprawdę.
Nie po to przez całą serię zaprzyjazniasz się z postaciami, żeby na koniec dostać... TO. Grrr...
Ale tak poza tym, to brawa i podziękowania dla autora. Za Lokiego. Za jego wizję aniołów i demonów. Za Rafaela. Za wybuchy śmiechu, Abaddona we mgle, Alana Rickmana i Ludzi Lodu. Za całą serię. I za tę książka, która była wszystkim: rozkręcała się trochę powoli jak na Apokalipsę, ale jak runęła na łeb na szyję to wooh, upadek był bolesny. Pozytywnie bolesny. Literacko pozytywnie bolesny. Bo na emocjach zagrał mi tak, że wciąż się zbieram części ciała z podłogi

Song for book: The End Is Where We Begin by Thousand Foot Krutch

Zgłaszam sprzeciw wobec tego zakończenia! Oddałabym wszystkie wykałaczki świata za książkę "Kłamca 5. Żartowałem!", w której okazałoby się, że grand finale to tylko kolejny fortel Lokiego, który po raz kolejny uratował anielskie tyłki, a przy okazji cały świat i zaścianki. Naprawdę.
Nie po to przez całą serię zaprzyjazniasz się z postaciami, żeby na koniec dostać... TO....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

To było dziwne. Bardzo.
Ciężko jest mi ocenić tę ksiażkę; tak wiele rzeczy poszło źle, tak wiele mogło zostać lepiej napisane, niektóre postacie zostały wprowadzone tylko po to, żeby robić za ładne tło, pozostałe momentami blendują się ze sobą tak, że ciężko by było odróżnić, kto jest kim, gdyby nie podane imiona...
Ale zaskakująco dobrze się to czyta. Pomysł mi się podoba, nawet bardzo. Gdyby tak poprawić wykonanie, wyszedłby z tego całkiem niezły thriller.

To było dziwne. Bardzo.
Ciężko jest mi ocenić tę ksiażkę; tak wiele rzeczy poszło źle, tak wiele mogło zostać lepiej napisane, niektóre postacie zostały wprowadzone tylko po to, żeby robić za ładne tło, pozostałe momentami blendują się ze sobą tak, że ciężko by było odróżnić, kto jest kim, gdyby nie podane imiona...
Ale zaskakująco dobrze się to czyta. Pomysł mi się podoba,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Dzień Czwarty” jest jedną z tych dziwnych książek, w których wiesz, że dzieje się coś złego i coś jest nie tak, ale nigdy do końca nie rozumiesz, co. Uwielbiam takie książki.

„Troje” (pierwsza część serii) wywarła na mnie duże wrażenie; niepokój i poczucie zagrożenia stały się nieodłącznymi towarzyszami w czasie czytania, a zabawa formą idealnie uzupełniała ciekawą fabułę i nie pozwalała się nudzić. Z tego powodu moje oczekiwania w stosunku do „Dnia Czwartego” były dość duże, liczyłam na podobną, a nawet większą dawkę tego wszystkiego.

Jak było?

Zacznijmy od początku.


„Troje” była związana z samolotami. „Dzień Czwarty” przenosi nas na pokład statku wycieczkowego „Piękny Marzyciel”, który sunie sobie leniwie po wodach Atlantyku. Wśród pasażerów i załogi jest kilka wybranych osób, z punktu widzenia których dowiadujemy się, jakie to dziwne rzeczy działy się, kiedy nasz statek niespodziewanie zatrzymał się na środku oceanu.


Maddie – „Asystentka wiedźmy” – pracuje dla Celine del Rey, medium i gwiazdy rejsu. Celine jest starszą kobietą poruszającą się na wózku, zgorzkniałą, nielubiącą ludzi, myślącą tylko o swoich interesach. W noc, kiedy statek się zatrzymuje, zaczyna dziać się z nią coś dziwnego. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak udar, ale kiedy Celine dochodzi do siebie, jest zupełnie inną osobą i wie o rzeczach, o których zdecydowanie nie powinna wiedzieć.


Gary – „Człowiek potępiony” – jest gwałcicielem. Nikt nie wie o tej mrocznej stronie jego osobowości, a on sam dobrze się ukrywa. Do tej pory wszystko uchodziło mu na sucho, ale dziewczyna, którą upatrzył sobie na statku, umiera w jego obecności, a w umyśle Gary’ego zagnieżdża się coraz większy strach, że zostanie odkryty.


Helen i Elise – „Siostry samobójczynie” – zdecydowały się na rejs tylko po to, aby popełnić razem samobójstwo wśród luksusu i malowniczych widoków. Obie są już w podeszłym wieku, zaprzyjaźniły się po śmierci swych mężów, połączył je ból, rozpacz i brak sensu życia. Nagła awaria psuje ich plany na wspólną śmierć.


Jesse – „Anioł miłosierdzia” – jest jedynym lekarzem na statku, który po jego zatrzymaniu ma pełne ręce roboty. Wśród pasażerów i załogi szerzy się norowirus, wymiotują dalej niż widzą, awaria systemu sanitarnego w niczym nie pomaga, mało kto ma ochotę stosować się do zaleceń, statek zmienia się w jeden wielki ściek i pachnie jeszcze gorzej. Gdyby wpadli tam ludzie z sanepidu, od razu z rozpaczy wyskoczyliby za burtę. I jest jeszcze ta martwa dziewczyna, której prawdopodobnie ktoś postanowił pomóc w przejściu na tamten świat.


Devi - „Strażnik sekretów” – to pracownik ochrony, który bierze sobie za punkt honoru odnalezienie tajemniczego mordercy grasującego na statku, mimo sprzeciwu ze strony swoich zwierzchników, którzy są gotowi zatuszować sprawę dla dobra firmy, która już cieszy się niezbyt pochlebną opinią.


Jest jeszcze Xavier, bloger, który zdecydował się na rejs tylko dlatego, że zwęszył swoją szansę na ujawnienie oszustw Celine del Rey, oraz Althea – „Służebnica diabła” – pokojówka, o której ciężko mi pisać, ponieważ zdaje się być wszędzie i widzieć wiele, a jednak pozostaje jakby z boku wszystkich wydarzeń.

Statek zatrzymuje się nagle na pełnym morzu; nie wiadomo, co jest przyczyną awarii, co dokładnie się zepsuło ani jak to naprawić. Nie działa łączność, nie działa Internet, świat zewnętrzny nie odpowiada na prośby o ratunek, kapitan i dowództwo nie odpowiadają na prośby pasażerów i załogi o wyjaśnienie sytuacji. Na dodatek wygląda na to, że po statku szwędają się duchy.

Podsumowując: nie jest fajnie.


Muszę przyznać, że trochę się na tej książce zawiodłam. Wciąż pamiętam emocje związanie z pierwszą częścią i liczyłam na jeszcze więcej niepokoju, ciarki na plecach i zastanawianie się dwa razy przed rozpoczęciem lektury w nocy. A tymczasem „Dzień czwarty” wypada na tle swojej poprzedniczki dość blado.


I nie chodzi o to, że to zła książka, bo wcale tak nie jest. Przyjemnie się ją czyta, historia wciąga i czytelnik tylko czeka, żeby w końcu poznać wszystkie odpowiedzi.

Jednak one nie nadchodzą. Zakończenie tak naprawdę niczego nie wyjaśnia.


Nie udało mi się dotrzeć do informacji, czy autorka pracuje nad kolejną częścią, czy w ogóle planuje kontynuowanie tej historii. Wydarzenia z „Dnia Czwartego” wyglądają, jakby stanowiły element czegoś większego i strasznego, co dopiero nadchodzi.

Mam nadzieję, że tak właśnie będzie.


Chcemy się bać.

"Dzień Czwarty” jest jedną z tych dziwnych książek, w których wiesz, że dzieje się coś złego i coś jest nie tak, ale nigdy do końca nie rozumiesz, co. Uwielbiam takie książki.

„Troje” (pierwsza część serii) wywarła na mnie duże wrażenie; niepokój i poczucie zagrożenia stały się nieodłącznymi towarzyszami w czasie czytania, a zabawa formą idealnie uzupełniała ciekawą fabułę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Odległa przyszłość. Po kataklizmie, który spustoszył Ziemię ludzkość uciekła przed promieniowaniem w kosmos, gdzie stworzyła społeczność na wielkiej stacji kosmicznej zwanej Kolonią. Od tamtej pory minęło 300 lat i wiele rzeczy uległo zmianie. Żywność i woda są starannie racjonowane, leki przysługują tylko w określonej ilości na pacjenta, a każda rodzina może posiadać tylko jedno dziecko. Każde, nawet najdrobniejsze przestępstwo, karane jest śmiercią. Nieletni złapani na łamaniu prawa podlegają Odosobnieniu do czasu, gdy ukończą 18 lat – wówczas mają prawo do ponownego procesu, który zwykle na nic się zdaje, bo i tak kończy się karą śmierci.

Pewnego pięknego dnia osoby u steru władzy postanawiają wysłać 100 młodocianych przestępców na Ziemię, aby sprawdzić, czy jest już ona zdatna do przeżycia. Wśród „szczęśliwców” znajdują się bohaterowie, z których perspektywy poznajemy tę historię – Clarke, Bellamy, Wells i Glass.

Clarke i Wells pochodzą z „bogatszej” części kolonii. Ona jest córką cenionych naukowców, którzy zostali skazani na śmierć za zdradę, a ją samą oskarżono o współudział. On – jej przyjaciel, który w całej sprawie maczał palce i teraz czuje się winny – jest synem samego Kanclerza i specjalnie popełnił przestępstwo na tyle wielkie, aby dostać się do setki „wybrańców” i chronić Clarke na nieprzyjaznej Ziemi. Co z tego, że Clarke najwyraźniej pała do niego nienawiścią i najchętniej znalazłaby się z dala od niego…

Bellamy i Glass można powiedzieć, że są swoimi przeciwieństwami. On kradnie ubranie strażnika i jego broń, aby dostać się na statek na Ziemię, gdyż leci nim jego siostra, Octavia. Ona natomiast wykorzystuje zrobione przez niego zamieszanie i z owego statku ucieka.

Gdy nasza setka dociera na Ziemię – niespodzianka! – okazuje się, że wcale nie jest tam tak źle. Przed nastolatkami staje jednak szereg problemów natury technicznej, jak zdobycie wody i pożywienia (którego Kolonia nie dała im zbyt wiele), odnalezienie leków, które zgubiły się podczas lądowania, czy chociażby ustalenie, czyich poleceń słuchać. Rozpoczyna się era patrzenia na siebie krzywo, rzucania się sobie do gardeł i prób wymierzania sprawiedliwości.

Dzięki Glass śledzimy również sytuację w kosmosie, gdzie pomału zaczyna brakować powietrza, a w międzyczasie poznajemy przeszłość poszczególnych bohaterów.


„Misja 100” była… no cóż. Była na pewno dobrym pomysłem. Dobrym początkiem. Jednak akcji w niej tyle, co kot napłakał. Nie, wróć. Może nie tyle akcji, bo dzieje się naprawdę dużo, a raczej opisania jej w taki sposób, aby trzymała czytelnika w napięciu. Nie wiem, co poszło nie tak, ale spora część książki jest po prostu, zwyczajnie nudna. A można to było tak ładnie, sprawnie poprowadzić… Tak naprawdę zaczyna „dziać się” w momencie, gdy zostaje do przeczytania kilka ostatnich stron.

Moim promyczkiem w ciemności byli bohaterowie, a konkretnie Bellamy. Bardzo, bardzo go polubiłam (nie tylko dlatego, że miał łuk) i z przyjemnością czytałam „jego” rozdziały. Sympatią zapałałam również do Clarke – gdybym to ja znalazła się na jej miejscu, pewnie też od razu zaklepałabym namiot medyka i Bellamy’ego.

Zaraz po przeczytaniu książki zaczęłam oglądać serial i dałam mu się pochłonąć. Wydaje się o wiele lepiej skonstruowany i bardziej trzymający w napięciu niż powieść (chociaż już nie raz narzekałam na tępotę tych u władzy albo ukazywanie zabiegów medycznych w jakiś chory sposób [lekarka z Mount Weather kompletnie nie ma pojęcia o serologii i pobieraniu szpiku…]), jednak nie mogę tego na razie tak pochopnie oceniać, bo fabuła „Misji 100”, która jest częścią pierwszą, zamyka się w jednym odcinku serialu. Serio. Ale zaraz… To nie miała być recenzja serialu.

Czy warto przeczytać „Misję 100”? Moim zdaniem tak – bo pomysł jest ciekawy i może dalej się fajnie rozwinie, bo to dobry wstęp do serialu, bo Bellamy bo książka jest dość krótka i nie trzeba na jej poświęcać aż tak dużo czasu.

Odległa przyszłość. Po kataklizmie, który spustoszył Ziemię ludzkość uciekła przed promieniowaniem w kosmos, gdzie stworzyła społeczność na wielkiej stacji kosmicznej zwanej Kolonią. Od tamtej pory minęło 300 lat i wiele rzeczy uległo zmianie. Żywność i woda są starannie racjonowane, leki przysługują tylko w określonej ilości na pacjenta, a każda rodzina może posiadać tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Świat, w którym żyje Mare jest podzielony według krwi.
Ludzie z krwią koloru srebra – Srebrni – są rasą panów. To oni sprawują rządy i gromadzą bogactwa, mają piękne domy i grono sług. A także pewne specjalne zdolności. Mogą panować nad płomieniami, wodą, żelazem, naturą, umysłem… Jest tego cały wachlarz i w zasadzie tylko to czyni ich tak wyjątkowymi. Wydają się być kolejnym szczeblem na drabinie ewolucji.
Ludki z krwią zwyczajnego koloru – Czerwoni – są tymi, którzy służą. Podlegają licznym ograniczeniom, zazwyczaj cierpią głód i biedę, żyją w strachu i poniżeniu. Jeśli do ukończenia pewnego wieku nie znajdą sobie pracy, zostają zmuszeni do służby wojskowej i giną gdzieś na froncie, z dala od rodziny w bezsensownej wojnie Srebrnych.

Mare wie, że to właśnie wojsko jest jej przyszłością. Nie ma pracy, nie uczy się u żadnego rzemieślnika, nie jest tak utalentowana, jak jej młodsza siostra. Jedyne, co potrafi robić dobrze, to okradać innych. I w zasadzie pogodziła się już ze swym ciężkim losem, jednak gdy Kilorn, jej najlepszy przyjaciel, nagle traci pracę i jemu też zaczyna grozić widmo wojny, postanawia zawalczyć o inną przyszłość.

Lepsza przyszłość drogo kosztuje i Mare prawie traci nadzieję na ratunek dla Kilorna. Mimo to postanawia spróbować i nocą zaczyna okradać klientów pewnej pobliskiej gospody. Pieniędzy nie ma dużo, bo klienci to Czerwoni, a Czerwoni z reguły są biedni i Mare wcale nie czuje się dobrze z tym, co robi. W pewnym momencie zostaje przyłapana przez pewnego młodzieńca przedstawiającego się imieniem Cal, który zamiast zgłosić jej występek władzom, postanawia uciąć sobie z nią pogawędkę o zatrudnieniu i niesprawiedliwości życia.

Trochę później nasza bohaterka dostaje pracę służącej na dworze króla i sama nie może uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Jest przekonana, że to Cal wstawił się za nią i pragnie go odszukać, aby mu podziękować. I wszystko byłoby w końcu pięknie i ładnie, gdyby nie pewne wypadki związane z wyborem królewskiej narzeczonej i zderzeniem z polem siłowym, które wywracają życie Mare do góry nogami.

Dziewczyna musi stać się kimś, kim nigdy nie chciała być i przebywać wśród ludzi, którzy są jej wrogami. Jeden fałszywy krok, jedno małe potknięcie, a zemsta Srebrnej królowej nie ominie żadnej bliskiej jej osoby.

Przyszłość Mare okazuje się jeszcze bardziej niepewna, zabarwiona czerwonym świtem i pełna… błyskawic.


Gdy pierwszy raz zobaczyłam „Czerwoną królową” na żywo, byłam pod ogromnym wrażeniem tego, jak pięknie została wydana ta książka. Stwierdziłam, że koniecznie muszę mieć ją na półce i na pewno kiedyś będę miała, bo na razie posiadam tylko wersję elektroniczną.

Samą historię można w zasadzie pochłonąć na jednym wdechu. Ciągle coś się dzieje, nie wiadomo, jak to wszystko się skończy, można mieć pewne przypuszczenia , ale potem i tak okazuje się, że dzieje się zupełnie inaczej. Nieprzewidywalność i niepewność to ogromne plusy tej powieści.

Jeśli ktoś miał już do czynienia z serią „Selekcja” Kiery Cass, może na początku dostrzec pewne podobieństwa. Jest biedna dziewczyna z ludu, która nagle dostaje się do pałacu, jest przystojny następca tronu, jest para królewska, która nienawidzi głównej bohaterki, są rywalki, które też za nią nie przepadają, a nawet „konkurs” o rękę księcia i rebelianci, chcący obalić rząd.

Niby podobnie, ale jednak „Czerwona Królowa” to zupełnie inna bajka i tylko na początku dostrzegałam te podobieństwa. Przede wszystkim została świetnie napisana i dopracowana w każdym szczególe. Pod względem stylistycznym bije „Selekcję” na głowę. W kategorii „bohaterowie” również.

Nie znajdziemy tutaj czarno-białych postaci. Każdy ma jakieś grzeszki na sumieniu, każdy może niespodziewanie okazać się pomocny. No dobra, może nie królowa. Chociaż… Przedstawiona jest trochę jak Zła Królowa, jednak jeśli przyjrzeć się jej bliżej, można dostrzec, że kocha swojego syna i wcale nie zachowuje się inaczej, jak wiele innych kobiet żyjących na dworach w świecie rzeczywistym. To, co robi nie jest specjalnie szokujące, jeśli przypomnimy sobie, co potrafiły wyprawiać kobiety, aby zdobyć władzę.

Mare natomiast to bardzo fajna osóbka. Zdecydowanie zdobyła moją sympatię. Jest… z jednej strony bardzo zwyczajna, a z drugiej taka niezwykła. Każda z nas mogłaby się z nią utożsamić, bo została tak wykreowana, że z całym swoim charakterem jest bardzo ludzka. Potrafi wykazać się odwagą, ale odczuwa też strach, smutek, ból i podejmuje złe decyzje. To nie jest bohaterka ideał – to dziewczyna taka jak my.

Mamy pałac, mamy Kopciuszka i Złą Królową, jest książę, a w zasadzie dwóch książąt, jest przyjaciel z ludu – musi więc być trójkąt miłosny. Albo czworokąt. Otóż sprawa wcale nie jest taka prosta.
[spoiler] Są trzy osoby, między którymi widać wyraźnie napięcie, jednak tak naprawdę tylko jedna kocha, więc nie można tego nazwać trójkątem [koniec spoilera].

Wbrew pozorom główny wątek „Czerwonej Królowej” to wcale nie miłosna historia na bazie Kopciuszka. Główny wątek to walka pomiędzy Czerwonymi i Srebrnymi, to pojawienie się buntowników – Czerwonej Gwardii – którzy chcą podnieść swoją rasę z klęczek i obalić niesprawiedliwe rządy tych, którzy są uważani za bogów.

Mogłabym tę książkę zrecenzować i streścić jednym zdaniem, zamiast pisać długie poematy.

„Każdy może zdradzić każdego”.

I tyle. Tyle by wystarczyło.

Nie ufajcie nikomu.

PS: Mam wrażenie, że ta recenzja zawiera wszystko, oprócz najważniejszego zdania – „Tak, bardzo mi się podobało”.

Świat, w którym żyje Mare jest podzielony według krwi.
Ludzie z krwią koloru srebra – Srebrni – są rasą panów. To oni sprawują rządy i gromadzą bogactwa, mają piękne domy i grono sług. A także pewne specjalne zdolności. Mogą panować nad płomieniami, wodą, żelazem, naturą, umysłem… Jest tego cały wachlarz i w zasadzie tylko to czyni ich tak wyjątkowymi. Wydają się być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Grupa islamskich terrorystów stwierdza pewnego dnia, że świetnym pomysłem będzie zaatakowanie rosyjskiej bazy wojskowej w odległym Dagestanie (to koło Azerbejdżanu), republice należącej do Federacji Rosyjskiej. Po co? Tego nie wie nikt. W każdym razie atak się powiódł. Albo raczej powiódł się tylko po części: muzułmańscy wojownicy zdobyli bazę, ale wypuścili na świat jeden z badanych tam wirusów. Oczywiście świat nigdy nie ma szczęścia do drobnoustrojów i szybko okazało się, że wirus jest raz) bardzo zjadliwy i dwa) bardzo śmiertelny (powiedzmy).

Reszta świata w tym czasie miała całą sytuację daleko gdzieś – bo co ich może obchodzić jakaś tam baza wojskowa w Dagestanie? Większość ludzkiej populacji nawet nie wie o istnieniu tej republiki, a co dopiero, żeby przejmowała się jej problemami. Przecież ma całe mnóstwo własnych.

Kiedy jednak Dagestan stał się ciemną plamą na mapie świata i przestały dochodzić wiadomości z tamtego rejonu, świat zaczął się powoli orientować, że dzieje się coś niedobrego. Światowe organizacje zajmujące się pomaganiem ludziom zaczęły wysyłać do Dagestanu swoje służby, które jednak szybko wracały lub ginęły bez śladu. Wkrótce Rosja całkowicie zamknęła granice, ogłoszono stan wojenny, pojawiła się cenzura, a Putin i reszta władzy zamknęli się w cieplutkim schronie.

Świat widział, że epidemia, która rozpoczęła się od jednego, małego wirusa z Dagestanu wymyka się spod kontroli i szybko staje pandemią. Przywódcy byli do końca przekonani, że sobie z tym poradzą i blokowali przepływ informacji. Do akcji wkraczało wojsko, a mało kto zadawał sobie pytania, co ma wojsko do walki z chorobą. Kolejne kraje zaczynały znikać z mapy świata, a obywatele wciąż nie wiedzieli, z czym mają do czynienia.

A potem było już za późno.

W tym czasie nasz główny bohater, prawnik z Pontevedry w Hiszpanii, żyje sobie własnym, niezbyt udanym życiem. W ostatnim czasie zmarła jego żona i mężczyzna wciąż nie może się pogodzić ze stratą. Walczy jednak dzielne o swój los, a pomagają mu w tym pisanie bloga, na który przelewa swoje przeżycia i uczucia (zalecenie terapeuty) oraz rudy, perski kot o wdzięcznym imieniu Lukullus (osobisty terapeuta, lepszy od terapeuty od dziennika). Nasz prawnik od początku obserwuje sytuację z Dagestanu, chociaż nie przywiązuje do niej wielkiej wagi. Dopiero później (tak jak wszyscy) zaczyna wszystkiemu bliżej się przyglądać i czuje, że dzieje się coś niedobrego. Zaczyna odczuwać niepokój, a potem nawet strach i nie podoba mu się to, że władze nie chcą powiedzieć, z czym tak naprawdę walczy ludzkość. Gdy zarządzona zostaje ewakuacja do utworzonych w miastach Stref Bezpieczeństwa, nasz prawnik postanawia zostać w domu i bronić się na własną rękę. Wkrótce okazuje się, że był to najlepszy pomysł, na jaki mógł wpaść, bo Strefy padają jedna po drugiej, a świat opanowuje plaga żywych trupów.

Wszystko, co dzieje się na świecie, śledzimy oczami naszego prawnika – najpierw na jego blogu, a potem, gdy siada Internet, w dzienniku, który pisze. Towarzyszymy mu podczas chwil, gdy świat żyje w coraz większym napięciu z powodu dziwnej epidemii, na własnej skórze możemy odczuć niepokój i strach tych trudnych momentów. Przez sporą część czasu nasz prawnik jest prawie całkiem sam, a więc samotność też ma dużo do powiedzenia. W końcu musi też ruszyć na poszukiwanie bezpieczniejszego miejsca, jakiegoś zakątka, gdzie ostał się jeszcze strzępek ludzkości – a w opanowanym przez zombie świecie jest to misja prawie samobójcza.
Bardzo polubiłam głównego bohatera – zwyczajnego prawnika, który w zasadzie żadnym bohaterem nie jest, nie umie posługiwać się bronią, ale ma za to kilka innych przydatnych umiejętności. No i kota. Jeśli człowiek ma kota, nie mogę go nie polubić. Nasz prawnik, oprócz zgrabnie i szczegółowo prowadzonej narracji, charakteryzuje się też ironicznym poczuciem humoru, które bardzo przypadło mi do gustu. Bardzo to przydatna cecha, kiedy świat stoi na skraju przepaści i bardziej przerąbane już nie można mieć.

Historie o zombie mają to do siebie, że można się po nich spodziewać jednego – a mianowicie tego, że tak naprawdę nie wiadomo, czego się spodziewać. Nie można przewidzieć wydarzeń, ani tego, jak zostanie pociągnięty dany wątek, bo w obliczu apokalipsy ludzkie zachowania i hierarchia wartości odwracają się do góry nogami. Wszystkim rządzi strach i rozpaczliwa chęć przeżycia. Ciężko zachować człowieczeństwo, kiedy zmarli śmigają sobie po ulicach bez nogi, ręki czy z jelitami na wierzchu, pragnąc tylko zjeść cię na śniadanie. Pan autor naprawdę się postarał i w jego książce o zombie naprawdę jest dużo zombie. Pełno się ich szwęda po okolicy i ciężko znaleźć kawałek miejsca, gdzie ich nie ma (a jak ich nie ma, to i tak zaraz przyjdą, kiedy narobisz hałasu). Za to ogromny plus!

Bardzo podoba mi się idea „wszystko, co złe może ci się zdarzyć” i to jest chyba najbardziej lubiana przeze mnie rzecz w zombie-historiach. Chociaż, jeśli polubisz bohaterów, zaczyna robić się kłopotliwie, bo przez całą lekturę towarzyszy ci niepokój i nie możesz usiedzieć na miejscu (jak miałam w przypadku „Przeglądu Końca Świata” – do tej pory się boję, jak o nim pomyślę, a przecież już wiem, co się działo).

Moim ulubieńcem (jak się można było spodziewać) został Lukullus i cały czas prosiłam autora w duchu „Tylko nie zabijaj kota!”. Co tam inni bohaterowie! Kot musi przeżyć i koniec.

Ogólne odczucia po lekturze? Było nieco inaczej, niż się spodziewałam. Myślałam, że lektura mnie pochłonie i wciągnę się w nią całą sobą, a tymczasem zdarzały mi się momenty męczące i jeden moment nudy. Ale chyba muszę się przyzwyczaić do tego, że książki o zombie potrafią mnie męczyć, jakbym sama walczyła o przetrwanie. Zastanawiam się, czy to dobrze o nich świadczy, że mają na mnie taki wpływ. Nie potrafię ocenić.

Grupa islamskich terrorystów stwierdza pewnego dnia, że świetnym pomysłem będzie zaatakowanie rosyjskiej bazy wojskowej w odległym Dagestanie (to koło Azerbejdżanu), republice należącej do Federacji Rosyjskiej. Po co? Tego nie wie nikt. W każdym razie atak się powiódł. Albo raczej powiódł się tylko po części: muzułmańscy wojownicy zdobyli bazę, ale wypuścili na świat jeden...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pamiętacie jeszcze Americę Singer, młodą, ładną dziewczynę, która trafiła do pałacu, aby wziąć udział w konkursie na przyszłą żonę dla księcia, chociaż wcale tego nie chciała? Dziewczynę, która zdobyła nasze serca, bo była silna i niezależna, bo umiała walczyć o swoje? Dziewczynę, która irytowała nas swoim niestabilnym życiem uczuciowym i do końca nie była pewna, czy sobie poradzi jako królowa?

Od tamtej pory minęło już kilkanaście lat. America i Maxon są szczęśliwie panującą królewską parą, mają gromadkę ruchliwych dzieci i nowe problemy na głowie. W królestwie zmieniło się wiele, bowiem zostały zniesione klasy i teraz każdy może dowolnie wybrać, co chce w życiu robić i jaką ścieżką podążyć. Jednak, jak to mówią: daj mu palec, a będzie chciał całą rękę. Nie wszyscy otrząsnęli się z dawnego życia, resztki klas żyją jeszcze w umysłach ludzi, którzy mają problemy ze zdobyciem pracy i utrzymaniem rodziny. Niepokój społeczeństwa przekłada się na rodzinę królewską, która jeśli szybko czegoś nie wymyśli, może przestać być królewska.

Maxon i America szybko wpadają na genialny pomysł – chcą zorganizować kolejne Eliminacje. Jednak tym razem ich bohaterką ma być następczyni tronu, pierwsza przyszła królowa Illei – księżniczka Eadlyn.

Eadlyn nie jest szczególnie zachwycona takim wykorzystywaniem jej osoby. Jej feministyczne ja jest przekonane, że będzie w stanie rządzić samo i wcale nie potrzebuje do tego żadnego księcia małżonka. Czego jednak nie robi się dla poddanych?

Eadlyn zgadza się na Eliminacje, jednak nie gwarantuje, że skończą się one jej ślubem. Wkrótce do pałacu przybywa grupka hałaśliwych młodzieńców, którzy wbrew woli księżniczki wywracają jej życie do góry nogami.


Jestem chyba jedną z nielicznych osób, którym czwarta „Selekcji” się podobała. Wszyscy, z którymi na jej temat rozmawiałam, mówili raczej o rozczarowaniu i narzekali na zakończenie. No cóż… Zakończenie swoją drogą – myślę, że to tylko otwarte wrota do kolejnej części. Panie, Panowie, tak z trylogii zrobiła się… pentalogia?

„Selekcja” wywarła na mnie duże wrażenie – do tej pory nie jestem pewna, o co tak do końca chodziło z tym moim uwielbieniem. Tłumaczę to sobie tym, że przyjemnie mi się czytało , polubiłam bohaterów, chciałam wiedzieć, jak to się skończy i widziałam duży potencjał w pomyśle na tę historię.

„Następczyni” nie wywarła aż takiego wrażenie, mimo to przyjemność z czytania wciąż była obecna. Eadlyn okazała się kompletnie inną osobą niż jej matka, America. Od dziecka przygotowywana do rządzenia krajem, wytworzyła wokół siebie solidny mur, za który nie chce wpuścić nikogo poza rodziną. Z tego powodu wszyscy widzą ją jako samolubną, zimną, wyniosłą przyszłą królową, która jest raczej ciężkim orzechem do zgryzienia. W rzeczywistości dostrzegamy kilka twarzy Eadlyn, która czasem pozwala zerknąć nam za maskę, którą na co dzień nosi.

Największym plusem tej książki – oprócz lekkiego pióra – są chłopcy. W prawdziwym życiu jestem dość wymagającą przedstawicielką swojej płci i moja wewnętrzna feministka czasem ma ochotę użyć swoich pięści gniewu. Ostatnio jednak zauważyłam, że książkowi chłopcy zdecydowanie za mocno mnie oczarowują. W „Następczyni” moimi ulubieńcami zostali: brat bliźniak księżniczki -Ahren, Kile, Eric i Henri. Kogo typowałam na księcia małżonka? (nie, nie dało się tego uniknąć. W końcu do konkurs, trzeba mieć swoje typy) Moim numerem 1 był Kile. Natomiast kiedy pojawił się Eric, przyszło mi do głowy, że autorka może mieć jednak dla Eadlyn inny plan.

To, co mi odrobinkę przeszkadzało, to po macoszemu potraktowane społeczeństwo (znowu…). Wiemy, że są niepokoje, jakieś zamieszki, groźba powstania, ale tak naprawdę nie przekłada się to szczególnie na pałacowe życie. Owszem, jest wspomniane, że Eadlyn musi się bardziej starać, że stało się to i tamto, że Maxon jest zmęczony ciągłą pracą nad tym, co zrobić, aby znów było dobrze. Akcja skupia się głównie na Eadlyn, Eliminacjach i chłopcach. Nie, żeby mi to jakoś przeszkadzało. Po prostu… chciałabym więcej realności.

Rozumiem rozczarowanie czytelników tą książką. Historia Americi jednym się podobała bardziej, innym wcale, jednak była jedną spójną historią i w zasadzie kolejna część nie była potrzebna. Tymczasem może się okazać, że na tej bazie powstaje druga historia – księżniczki Eadlyn. Można by było ciągnąc to bez końca. Z tym, że mnie to w ogóle nie przeszkadza, bo bardzo chętnie wracam do świata z „Selekcji”. Lubię styl pani Cass, lubię humor zawarty w tych książkach, lubię pałacowe życie i te piękne okładki. Zdaję sobie sprawę, że powieść nie jest idealna i pewnie ma swoje błędy, ale mimo wszystko jestem jej to w stanie wybaczyć. W końcu przyjaciół należy przyjmować takimi, jakimi są.

Pamiętacie jeszcze Americę Singer, młodą, ładną dziewczynę, która trafiła do pałacu, aby wziąć udział w konkursie na przyszłą żonę dla księcia, chociaż wcale tego nie chciała? Dziewczynę, która zdobyła nasze serca, bo była silna i niezależna, bo umiała walczyć o swoje? Dziewczynę, która irytowała nas swoim niestabilnym życiem uczuciowym i do końca nie była pewna, czy sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Wejdź o północy do łazienki, w której jest lustro. Weź ze sobą świece. Zapal je ostrożnie i uważaj, żeby niczego nie podpalić. Tylko tego by brakowało, żebyś wywołał pożar w środku nocy. Stań przed lustrem, wyprostuj plecy. Spójrz odważnie na swoje odbicie. Musi wyglądać upiornie w nikłym świetle świec, prawda? Nie przejmuj się, to bez znaczenia. Teraz spójrz sobie w oczy i wypowiedz głośno dwa słowa. „Krwawa Mary”. Już? Dobrze. Teraz musisz powtórzyć je jeszcze dwa razy. No, bądź odważny, przecież to tylko zabawa. „Krwawa Mary”. Świetnie. Jeszcze raz. Ostatni. Trzeci. „Krwawa Mary”. Świetnie. Teraz przyjrzyj się swojemu odbiciu. Widzisz ją? Nie? Nie szkodzi. Czasami nic się nie dzieje. To w końcu tylko zabawa prawda? Zwykłe, głupie, dziecięce wywoływanie duchów. Ale czasami ona przychodzi. Pojawia się ukradkiem w lustrze, tylko na mgnienie oka. Czasami przybywa w postaci podmuchu, który porusza płomykiem świec. Czasami zabija.

Piper’s Hall to elitarna szkoła z tradycjami dla bogatych dziewcząt. Jej wychowanki mają swoją własną legendę o Krwawej Mary. W noc Halloween grupka dzieciaków – dziewczyny ze szkoły oraz dwóch chłopców z pobliskiego miasteczka - postanawia zabawić się w wywoływanie duchów. Wchodzą ukradkiem do szkoły, stają przed lustrem w łazience i trójka z nich – Bobbie, Naya i Caine – wymawia 5 razy imię Krwawej Mary. Atmosfera w pomieszczeniu gęstnieje, czuć, że dzieje się coś dziwnego, ostatecznie jednak wszyscy wybuchają śmiechem i szybko zapominają o całej sprawie.
Następnego dnia całą trójkę zaczynają prześladować dziwne sny i zostawiony w różnych miejscach napis „5 dni”. Naprawdę dziwnie robi się, kiedy Bobbie, Naya i Caine dostają zbiorowego krwotoku z nosa. Dzieciaki zaczynają rozumieć, że to nie są przelewki, kiedy bez śladu znika ich koleżanka, Sadie, która kilka dni wcześniej wypowiedziała w łazience imię Krwawej Mary…

Rozpoczyna się dramatyczny wyścig z czasem, którego stawką jest życie. Tylko w jaki sposób można walczyć z duchem?

Ta książka BYŁA GENIALNA! Po prostu GENIALNA! Kiedy tylko ją zobaczyłam, wiedziałam już, że koniecznie muszę ją przeczytać i z niemałą przyjemnością zabrałam się za lekturę. A kiedy już zaczęłam czytać, wprost nie mogłam się oderwać! Przyssałam się do tej powieści (albo ona do mnie – któż to wie?) niczym jakaś książkowa pijawka. Chciałam wiedzieć, co będzie dalej, co się wydarzy, jak to wszystko się skończy i kim jest Krwawa Mary. Co tam obowiązki – ja musiałam czytać!

Pierwszy raz spotkałam się z książką tego autora, ale muszę przyznać, że po tym, co pokazał w „Wypowiedz jej imię”, chciałabym już móc przeczytać inne jego książki. Potrafi trzymać czytelnika w napięciu przez całą lekturę, rzucać zagadkami na prawo i lewo, tworzyć do nich całkiem inne rozwiązania, niż można by się było spodziewać, a to wszystko podaje w tak przyjemnej do czytania formie, że nie można się jej oprzeć. I zna mój ulubiony, najukochańszy serial!

Tak apropos „Supernatural” (bo to o nim mowa) – gdy zostało wspomniane na początku powieści, część mnie spodziewała się, że autor w podobny sposób rozwiąże problem Mary, jak to zrobili Sam i Dean. Z jednej strony nawet by mi się to podobało, ale z drugiej cieszę się, że wymyślił całkiem coś innego i do końca nie pozwolił czytelnikowi odetchnąć. Zakończenie w bardzo horrorowym stylu!

Po historii o Krwawej Mary można by się było spodziewać ciężkiej, przerażającej atmosfery. „Wypowiedz jej imię” raczej nie straszy (chociaż ja troszkę się bałam, kiedy czytałam ją w nocy, ale to dlatego, że ogólnie boję się luster :P), nie ma tu grozy i tego klimatu, który kojarzy mi się z gęstą, białą jak mleko mgłą, który jest tak charakterystyczny dla niektórych dzieł na przykład Kinga. Jest za to napięcie i ciągła akcja, nie ma odpoczynku, dzieje się dużo i przez cały czas. Książka ma własną wyjątkową atmosferę, która sprawia, że chcę więcej i że żałuję, że to już koniec, bo chciałabym jeszcze.

Bardzo polubiłam Bobbie – główną bohaterkę. To typ outsiderki, która nie lubi być w centrum uwagi. Ma jedną najlepszą przyjaciółkę, Nayę, i to jej wystarcza. Podobało mi się, jak potrafiła zachować zimną krew i opanowanie, pomimo przerażenia, które tak naprawdę odczuwała. Była taka realna, taka naturalna i chyba troszkę podobna do mnie.

Główny bohater męski po raz kolejny został moim ulubieńcem (ach, ci książkowi amanci). Nie wiem, co to za urok Caine miał w sobie, ale zdobył moją sympatię.

Odkryłam w tej powieści tylko jeden drobny błądzik, który troszkę mi przeszkodził w całkowitym uwielbieniu… Chociaż nie. Jednak mam dla tej książki całkowite uwielbienie, pomimo tego drobnego niedociągnięcia, dla którego znalazłam już wytłumaczenie. Poraniony człowiek w zamkniętej trumnie nie wytrzyma 5 dni, prawda? Udusiłby się albo wykrwawił, zanim zdążyłby umrzeć z powodu odwodnienia. Ale nastolatkowie niekoniecznie muszą o tym wiedzieć.

Myślę, że ta książka w pewnym stopniu odczarowała dla mnie mit o Krwawej Mary. Nie, żebym szczególnie mocno w niego wierzyła, ale wiecie… przezorny zawsze ubezpieczony :D

Wejdź o północy do łazienki, w której jest lustro. Weź ze sobą świece. Zapal je ostrożnie i uważaj, żeby niczego nie podpalić. Tylko tego by brakowało, żebyś wywołał pożar w środku nocy. Stań przed lustrem, wyprostuj plecy. Spójrz odważnie na swoje odbicie. Musi wyglądać upiornie w nikłym świetle świec, prawda? Nie przejmuj się, to bez znaczenia. Teraz spójrz sobie w oczy i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lata 1548 – 1558. Hanna Verde, przechrzczona Żydówka, przybywa wraz z ojcem do Anglii, szukając w tym kraju schronienia przed hiszpańską Inkwizycją, przez którą na stosie spłonęła jej matka. Dziewczyna podróżuje w przebraniu chłopca i pomaga swemu ojcu, który zajmuje się drukowaniem i sprzedażą różnych dzieł, natomiast w przyszłości ma zostać żoną Daniela Carpentera, jednego z mieszkających w Londynie Żydów.
Pewnego dnia do założonej przez ojca Hanny drukarni przybywa dwóch dostojnych mężczyzn. Okazuje się, że jeden z nich to Robert Dudley, syn najpotężniejszego człowieka w Anglii. Drugim natomiast jest John Dee, uczony, typowy człowiek renesansu i mentor Roberta. Hanna jest zachwycona młodym Dudleyem, który nie dość, że jest przystojnym mężczyzną, to jeszcze do tego wie, jak oczarować kobietę. Zarówno on, jak i John Dee zaczynają interesować się młodą dziewczyną, gdy odkrywają, że zobaczyła za ich plecami anioła.
Tym sposobem Hanna trafia na dwór, zostając sługą lorda Roberta i błaznem króla Edwarda, syna Henryka VIII. Wbrew swojej wiedzy i chęciom zostaje szybko wplątana w sieć spisków, których głównym prowodyrem jest zazwyczaj jej uwielbiany pan Robert Dudley.

Hanna to dziewczyna inna niż wszystkie. Bardzo ceni sobie wolność i nie potrafi wyobrazić sobie, że po ślubie będzie musiała być posłuszna we wszystkim mężowi. Woli nosić pludry zamiast sukien i pracować z ojcem w drukarni, zamiast dbać o dom i trwać przy mężu. Każde jej spotkanie z narzeczonym kończy się kłótnią.
Historię dojrzewania Hanny do miłości, małżeństwa i bycia kobietą bez utraty wolności i swobody obserwujemy na tle wydarzeń dziejących się wówczas na angielskim dworze.

Małoletni i chorowity król Edward umiera, wykluczając z linii sukcesyjnej swoje siostry, Marię i Elżbietę. Królową zostaje lady Jane Grey, wnuczka Marii Tudor, siostry króla Henryka VIII. Jej panowanie trwa całe 9 dni, po czym tron przejmuje jego prawowita dziedziczka – księżniczka Maria, córka Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej.

Nasza Hanna-błaźnica po śmierci króla Edwarda, zostaje wysłana w roli szpiega przez Roberta Dudleya do księżniczki Marii. Dziewczyna szybko zaczyna odczuwać sympatię do tej samotnej i pokrzywdzonej przez los kobiety, która ma jeszcze w sobie siłę, by walczyć o to, co jej się należy. Hanna staje się jedną z najbliższych sług Marii i pozostaje z księżniczką, gdy ta wstępuje w końcu na tron Anglii. Towarzyszy królowej podczas jej sporów z młodszą siostrą Elżbietą, obserwuje jej radość, gdy wychodzi za mąż za Filipa Hiszpańskiego, euforię, gdy spodziewa się dziecka. Jest przy niej w chwilach triumfu i słabości, pozostaje wierna, gdy inni się odwracają, widząc pewny upadek i rozpacz królowej.

„Błazen królowej” jest czwartą częścią słynnego cyklu tudorowskiego. Historie, jakie pani Gregory przedstawia nam opowiadając o czasach, gdy na tronie Anglii zasiadali Tudorowie, mają w sobie coś magicznego. Każda książka, którą czytam, wciąga niemal od pierwszych stron, sprawia, że przypominam sobie, dlaczego tak lubię akurat ten okres angielskiej historii i budzi we mnie apetyt na więcej.

Bardzo byłam rada, iż tym razem będzie mi dane poznać historię królowej Marii. Z jakiegoś powodu polubiłam jej osobę, chociaż historia nie wypowiada się o niej zbyt pochlebnie i chciałabym jak najwięcej o niej wiedzieć. Trochę szkoda, że to nie ona jest narratorką tej powieści.
Czego się spodziewałam? Ano spodziewałam się, że Maria będzie przedstawiona jako twarda, pewna siebie królowa, która ostro dąży do upatrzonego celu, jest dumna, wyniosła. Królewska. Nazwano ją Bloody Mary, tak więc myślałam, że dostanę obraz takiego typowego kobiecego czarnego charakteru.
Tymczasem pani Gregory przedstawia nam zupełnie inną Marię – samotną, zrozpaczoną kobietę, dla której najważniejszy jest Bóg i Anglia. Maria wiele w swym życiu przeszła, wiele złych rzeczy. Wiele jej odebrano. Mimo to potrafiła znaleźć w sobie siłę, żeby jeszcze walczyć o to, co jej się należy. Miała wiele czułości dla Elżbiety, chociaż to na rzecz córki Anny Boleyn została ogłoszona dzieckiem z nieprawego łoża. To matka Elżbiety pozbawiła wszystkiego jej ukochaną matkę.
Maria początkowo wcale nie przypomina Krwawej Mary z lekcji historii. Jest kobietą, która chce przywrócić wiarę katolicką w swoim ukochanym kraju, pragnie zbawienia swych poddanych i ich dobrego życia na ziemskim padole. Chce okazać miłosierdzie tym, którzy podnosili na nią rękę i knuli spiski. Chce być matką dla Anglii, kochaną starszą siostrą dla Elżbiety.

Maria nie planowała wychodzić za mąż. Pragnęła być królową-dziewicą. Jednak obawa o utrzymanie katolicyzmu sprawiła, że poślubiła Filipa Hiszpańskiego, największego księcia chrześcijaństwa. I chociaż poddanym nie bardzo przypadło to do gustu (jak wiadomo, Anglicy i Hiszpanie kochali się jak pies z kotem), Maria po raz pierwszy od dłuższego czasu była bardzo szczęśliwa. Oto bowiem znalazła kogoś, komu mogła ufać, na kim mogła polegać i kto darzył ją uczuciem. Już nie była samotna. Oczekiwanie na pierwszego potomka dodatkowo sprawiło, że królowa jaśniała niczym słońce.

Jest mi żal biednej królowej Marii. Ok, sprowadziła Inkwizycję do Anglii, torturowała i paliła na stosie ludzi, na których padł chociaż cień podejrzenia, że wyznają inną niż katolicka wiarę. Ale była przecież kobietą tak nieszczęśliwą, kobietą od której w końcu odwrócili się prawie wszyscy. Czuła to samo, co jej matka Katarzyna, gdy Filip na jej oczach flirtował z Elżbietą. Wszystkie życiowe niepowodzenia wpędziły ją w głęboką depresję, sądziła, że Bóg spojrzy na nią łaskawiej, jeśli uda jej się wyplenić zło w swym kraju.

Rozpisałam się o Marii, jednak to przecież Hanna jest główną bohaterką tej powieści. Hanna, która czuje na swych plecach oddech Inkwizycji, którą dusi wciąż zapach dymu ze stosu, na którym spłonęła jej matka. Hanna ma dość uciekania, pragnie znaleźć w Anglii spokojny, bezpieczny dom i poniekąd w końcu jej się to udaje. Jak wspomniałam wcześniej, obserwujemy jej przemianie z przestraszonej, pragnącej wolności dziewczyny w piękną, dojrzałą i wciąż wolną kobietę, która dodatkowo potrafi kochać bezwarunkową miłością i przebaczać.
Hanna jest jedną z nielicznych osób na dworze, która potrafiła być lojalna zarówno wobec królowej Marii, jak i jej siostry Elżbiety, którą również obdarzyła sympatią. Do tego dochodzi nasz drogi Robert Dudley, któremu postanowiła służyć dobrowolnie.

Pani Gregory tym razem postanowiła nas obdarzyć nowymi wątkami. Oprócz opisu sytuacji na królewskim dworze Anglii (a przy okazji także co nieco o roli błaznów i bożych głupców), mamy też pewne wzmianki o tym, co dzieje się w społeczeństwie. O działaniu Inkwizycji. O sytuacji Żydów w tamtym okresie. O renesansowym dążeniu do pogłębiania swej wiedzy i zadawania coraz to bardziej śmiałych pytań. Co nieco o alchemii i przepowiadaniu przyszłości.
I właśnie o to przepowiadanie przyszłości się martwiłam. Nie byłam pewna, czy pani Philippie uda się tak sprawnie wmanewrować wątek fantastyczny w powieść typowo historyczną, w której raczej się go nie spodziewałam. Moje obawy jednak były płonne, bo wyszło to bardzo naturalnie. Zdolność do przepowiadania przyszłości, którą ma Hanna, ten jej tak zwany Wzrok, jest w zasadzie głównym powodem, dla którego trafiła na dwór. Zagłębiając się w fakty historyczne, możemy się zorientować, że przecież renesans był takim okresem, gdzie ludzie z jednej strony zaczynali pogłębiać swoją wiedzę na temat świata i zaspokajać ciekawość, a z drugiej byli bardzo oddani Bogu i wierzyli w cuda o wiele bardziej niż współcześni.

Podsumowując, lektura „Błazna królowej” była dla mnie samą przyjemnością. W świetnie wykreowaną fikcyjną historię, pani Gregory perfekcyjnie wplotła losy królowej Marii, jednej z najciekawszych dla mnie europejskich władczyń. Nie nudziłam się ani przez moment i narobiłam sobie apetytu na kolejne lektury z cyklu tudorowskiego. Dodatkowo mogłam poznać nieco innej spojrzenie na postać księżniczki Elżbiety i późniejszej królowej Elżbiety Wielkiej. A Hanna, główna bohaterka, zdobyła moją sympatię swoją naturalnością i poglądami na kobiecą wolność, które bardzo przypadły mi do gustu. Trochę raziło mnie, co prawda, jej uwielbienie dla Roberta Dudleya, jednak powinnam sobie przypomnieć, że też kiedyś byłam nastolatką i że w tym wieku niezbyt mądre lokowanie uczuć jest bardzo częste, dlatego nie wpłynie to na moją końcową ocenę.

Lata 1548 – 1558. Hanna Verde, przechrzczona Żydówka, przybywa wraz z ojcem do Anglii, szukając w tym kraju schronienia przed hiszpańską Inkwizycją, przez którą na stosie spłonęła jej matka. Dziewczyna podróżuje w przebraniu chłopca i pomaga swemu ojcu, który zajmuje się drukowaniem i sprzedażą różnych dzieł, natomiast w przyszłości ma zostać żoną Daniela Carpentera,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Minęły trzy lata od śmierci Anny Boleyn na szafocie. Król Henryk w tym czasie zdążył poślubić jej dworkę, Joannę Seymour, i przeżyć z nią szczęśliwie trzy lata. Narodził się wreszcie tak długo oczekiwany następca tronu – mały książę Edward. Jednak Joannie nie dane było cieszyć się synkiem zbyt długo – wkrótce bowiem zmarła (prawdopodobnie z powodu gorączki poporodowej), a król po raz kolejny został wdowcem. Henryk nie trwał długo w tym smutnym stanie i nie spoczął na laurach. Jeden syn to skarb, ale gdyby narodziło się ich więcej, wtedy dopiero tron i pokój w kraju byłyby zabezpieczone. Poza tym Henryk bez kobiety u boku nie byłby prawdziwym Henrykiem VIII Tudorem.

Rozgrywające się wydarzenia przedstawiane są z trzech różnych punktów widzenia – narratorkami są trzy kobiety: Anna Kliwijska (nowa wybranka króla), Jane Boleyn (szwagierka Anny Boleyn) oraz Katherine Howard (przyszła dwórka nowej królowej).

Anna całe swe życie spędziła na dworze swego brata, księcia Kliwii, który nie był wzorem cnót i braterskich uczuć. Uwielbiał bowiem znęcać się nad siostrą, a ta, stawiając mu ciągły opór i dzielnie wszystko znosząc, stała się dla niego cierniem w oku. Książę karał swoją siostrę za różne wymyślone przewiny, najczęściej ręką matki, która całkowicie stała po jego stronie. Największym pragnieniem młodej Anny była wolność – wyrwanie się z tego małego dworu i spod władzy brata.

I oto nadeszła dla niej szansa – Henryk, król Anglii, poszukiwał dla siebie nowej żony i jego wybór miał paść na jedną z sióstr księcia Kliwii. Anna miała głęboką nadzieją, że to właśnie jej przypadnie ten zaszczyt i tak też się stało. Nareszcie mogła uwolnić się od brata. Była szczęśliwa, że zostanie królową, chciała nią być, obiecała samej sobie wiele rzeczy, ustaliła zasady, którymi będzie się kierowała.
Ze strachem przed nieznanym, ale też i z pozytywnym nastawieniem, wyruszyła do Anglii, ku nowemu życiu.

Wielu rzeczy musiała się nauczyć: języka, zasad panujących na angielskim dworze, tak różnym od jej rodzinnego, ale przede wszystkim musiała poznać osobowość króla. Nowy świat od początku nie był dla niej łatwy – zwłaszcza, że przy pięknych strojach angielskich dam, sama wyglądała dość topornie w swej surowej, kliwijskiej sukni.

Pierwsze spotkanie Anny z królem nie należało do udanych i prawdopodobnie właśnie ono zaważyło na przyszłości nowej królowej. Henryk w jej oczach ujrzał siebie takim, jakim widzą go ludzie i to nim wstrząsnęło. Na chwilę runęła zasłona, którą narzucił na swój własny umysł.

Dworką nowej królowej zostaje młodziutka Katarzyna Howard. Wydaje się ona jeszcze dzieckiem, ma dość niefrasobliwe podejście do świata. Uwielbia zliczać wszystko co posiada i przećwiczyć sobie wcześniej każde wydarzenie, które ma w jej życiu nastąpić. Do tej pory mieszkała w posiadłości swojej babki, dzieląc komnatę z innymi, podobnymi jej dziewczętami. Wdała się tam w romans z Franciszkiem Derehamen, który naturalnie wydawał jej się wówczas miłością życia.

Przenosiny na dwór były dla Katarzyny spełnieniem marzeń. Nowe suknie, biżuteria, tańce, zabawy, maskarady, młodzi mężczyźni – to było sensem jej życia. Podobała jej się rola dworki.
Tomasz Howard, głowa rodu i wuj dziewczyny, zaplanował jednak dla niej inną przyszłość. Stała się kolejną marionetką w jego rękach, środkiem mającym zapewnić rodzinie zaszczyty i większe bogactwa.
Na dwór wraca również, uratowana przez Tomasza Howarda, Jane Boleyn, wdowa po Jerzym Boleynie i szwagierka ściętej królowej. Jest ona postacią dość osobliwą. Swoimi oskarżeniami posłała męża i jego siostrę na szafot, cały czas jednak próbuje bronić samej siebie, a wyrzuty sumienia powracają do niej na każdym kroku. Jane zdarza się widywać oczami wyobraźni (a może nie tylko?) Jerzego i Annę, śmiejących się, pięknych i pełnych życia. W jej wypowiedziach widać podziw dla tej pary, zazdrość o miłość, jaką Jerzy darzył siostrę oraz pewnie niezbyt zdrowie pragnienia. Jane na każdym kroku usprawiedliwia swoje postępowanie. Nigdy nie rozmawia o tych, nie tak znowu dawnych, wydarzeniach z innymi, wszystko roztrząsa w swojej głowie.
Naturalnie jej powrót na dwór ma związek z interesami rodu Howardów. Spełnia polecenia głowy rodu, nawet jeśli kolidują z jej już i tak nadwerężonym sumieniem.

Pozycja królowej Anny staje się coraz bardziej niepewna. Król nie jest w stanie spełnić z nią obowiązku małżeńskiego, oskarżenie wisi nad głową młodej niewiasty niczym katowski topór, gotowe runąć w każdej chwili i pozbawić ją życia. Jane Boleyn knuje swe spiski, aby król mógł spokojnie odsunąć swą żonę i pojąć nową – młodą Katarzynę Howard.

Nikt nie może być pewny swego na dworze Henryka VIII.

Trzecia część cyklu tudorowskiego była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Opisano w niej życie Henryka po Annie Boleyn, aż do jego śmierci – czyli czasy znane mi w mniejszym stopniu. Trochę żałuję, że pani Gregory nie opisała również losów Jane Seymour oraz Katarzyny Parr – ostatniej żony, o której nie wiedziałam wówczas nic, ale po drobnych poszukiwaniach mogę stwierdzić, że była bardzo ciekawą postacią i o niej również chciałabym poczytać.

Lektura „Dwóch królowych” wywarła na mnie nieco inne wrażenie, niż lektura „Kochanic króla”, do której to książki mam dość emocjonalne podejście.
Tym razem pani Gregory przedstawia nam angielski dwór okiem trzech powiązanych z nim kobiet, które różnią się od siebie niemal wszystkim.

Dla Anny z Kliwii Anglia jest nowością. Dzięki niej patrzymy na dwór, kraj i króla nowym okiem, dostrzegamy sprawy, które dla dworzan są jak najbardziej naturalne, natomiast młodą królową z obcej ziemi dziwią i zaskakują. Uczymy się wszystkiego razem z nią i dość szybko stwierdzamy, że gdyby dano jej szansę, Anna byłaby naprawdę wspaniałą królową.
Anna ukazuje się nam jako bardzo sympatyczna dziewczyna, mająca swoje zasady, inteligentna i odważna. Udaje jej się zaprzyjaźnić z dziećmi króla, o dziwo szczególnie z królewną Marią (mimo iż różni je religia, a poglądy Marii na sprawę protestantów są bardziej niż surowe). Śledząc jej historie wydaje nam się, że słuchamy opowieści przyjaciółki – bo taka właśnie wydaje się Anna – ciepła dziewczyna z sąsiedztwa. I podświadomie chcemy, żeby wszystko jej się w życiu ułożyło.
Jest tak inna od Anglików – jak gdyby bardziej rozsądna i jako jedyna dostrzegająca prawdę o królu i dworze, jako jedyna nie starająca się (za przeproszeniem) wejść mu w tyłek za wszelką ceną, żeby tylko uszczknąć coś dla siebie.

Katarzyna Howard jest w tej powieści dość swoistym powiewem humoru. Nie raz zdarzyło mi się uśmiechnąć, czytając jej – skądinąd całkiem trafne – spostrzeżenia. Na pierwszy rzut oka wydaje się osobą dość pustą, głupiutką trzpiotką, dla której liczy się tylko własne szczęście, dobrobyt i dobra zabawa. Z drugiej strony widzimy jednak po prostu młodą dziewczynę, która tak naprawdę nie miała zbyt dobrych wzorców, jeśli chodzi o naukę życia i jest jeszcze dzieckiem, którym łatwo kierować. Jej narracja charakteryzuje się ogromną bezpośredniością i częstym obliczaniem swego dobytku. Katarzyna wprowadza odrobinę zabawy do tego sztywnego, przerażonego dworu.

Jane Boleyn z kolei nosi znamiona choroby psychicznej. Byłam nieco poirytowana z jej powodu, gdy cały czas próbowała wybielać swoje postępowanie w stosunku do Jerzego i Anny. Uważała się za ich przyjaciółkę – czy może raczej z całego serca chciała nią być.
Przeszłość zdecydowanie rządzi jej teraźniejszością.

Uff, to chyba najbardziej pisana na raty recenzja w moim skromnym dorobku. Mam tendencję do nadmiernego rozgadywania się o Tudorach 

Podsumowując mój wywód, „Dwie królowe” utrzymują poziom swojej poprzedniczki, spotykamy się tutaj z różnorodnością narracji, bo każda z trzech kobiet przedstawiających nam swą historię na dworze Henryka jest inna i pani Gregory znakomicie te różnice między nimi oddała. Mamy nieco humoru, romansu i niepewności, notkę od autorki na temat historii oraz dowód na ogrom pracy, jaki po raz kolejny włożyła w swoje dzieło – spis książek, z których czerpała informacje na temat angielskiego świata tamtych czasów.

A następna część tudorowskiego cyklu już na mnie czeka 

Minęły trzy lata od śmierci Anny Boleyn na szafocie. Król Henryk w tym czasie zdążył poślubić jej dworkę, Joannę Seymour, i przeżyć z nią szczęśliwie trzy lata. Narodził się wreszcie tak długo oczekiwany następca tronu – mały książę Edward. Jednak Joannie nie dane było cieszyć się synkiem zbyt długo – wkrótce bowiem zmarła (prawdopodobnie z powodu gorączki poporodowej), a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tajemnicą nie jest, iż uwielbiam historie z czasów, gdy w pięknej Anglii panowała dynastia Tudorów, a zwłaszcza te dotyczące króla Henryka VIII. Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego letniego dnia postanowiłam obejrzeć jakiś film i mój wybór padł na „Kochanice króla” (tak, tak, to ekranizacja właśnie tej książki, o której zaraz Wam opowiem, tylko że wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że takowa książka istnieje). Przepadłam bez reszty, powalona urokiem dworskiego życia, pięknych sukien i tej opowieści, o której słyszałam tylko co nieco na historii w szkole. Potem przyszło zachłanne pochłanianie (cóż za urocze brzmienie słów) kolejnych odcinków „Dynastii Tudorów” – przystojny Jonathan Rhys Meyers idealnie odgrywający Henryka i Natalie Dormer jakby urodzona do tego, by zagrać Annę. Nadszedł wreszcie czas na książkę, na poznanie tej historii jeszcze głębiej i z nieco innej perspektywy.

XVI wiek. Czas wielkich zmian w Europie. Czas odkrywania na nowo Boga i świata. Czas reformacji.
Królem Anglii jest Henryk VIII Tudor, który po śmierci swego brata, Arthura, poślubił wdowę po nim, Katarzynę Aragońską, infantkę hiszpańską. Umiłowana przez lud królowa nie dała mu jednak do tej pory syna i fakt ten uwiera Henryka niczym cierń.

Młody władca łatwo poddaje się emocjom. Jest porywczy, uparty i żądny dobrej zabawy, a przy tym bardzo zmienny w swych uczuciach. Jeden dobry ruch i można zyskać jego łaskę i przychylność. Jeden nieostrożny krok – i można upaść nisko.

Katarzyna jest już u schyłku swej kobiecej siły. Zdaje sobie sprawę, że może nie dać Henrykowi upragnionego dziedzica, nie traci jednak wiary. Swą siłę pokłada w Bogu, dużo się modli. Jest księżniczką krwi, w jej żyłach płynie błękitna krew i widać to na pierwszy rzut oka. Królowa Anglii jest królową w każdym calu – dumna, wyniosła, pełna majestatu, zaprawiona w dworskich bojach. Potrafi skrzętnie ukrywać swoje prawdziwe emocje, a na zewnątrz pokazywać promienny uśmiech, mimo iż jej serce krwawi. Zgadza się na liczne romanse swego królewskiego męża – ma świadomość, że Henryk skłania się ku młodym i pięknym niewiastom, ale wszystkie po jakimś czasie mu się nudzą i wówczas zawsze wraca do niej, bo to ona, Katarzyna, jest jego małżonką.

Królewski dwór nie stroni od zabawy. Liczne uczty, tańce maskarady, częste polowania i zajmowanie czasu wszelakimi grami są na porządku dziennych. Do powszechnych rozrywek należy także dworski flirt, wzajemne komplementy, tworzenie poezji, muzyka i śpiew.

Maria Boleyn, dzięki której poznajemy wydarzenia na dworze Henryka w latach 1521-1536, należy do Howardów, jednego z najpotężniejszych rodów w Anglii. Będąc młodym dziewczęciem – dzieckiem niemal – została korzystnie wydana za mąż za Wilhelma Careya, przyjaciela króla. W dzieciństwie pobierała nauki na francuskim dworze, później została dwórką królowej Katarzyny, zasługując na miano tej najbliższej sercu monarchini.

Najbliższymi Marii osobami byli jej brat Jerzy oraz starsza siostra Anna, z którą łączyła ją oprócz siostrzanej miłości, pełna zawiści siostrzana rywalizacja. Uparta Anna zawsze musiała dopiąć swego, nie mogła znieść, kiedy to młodsza siostra była górą.

W to, zdawałoby się, sielankowe dworskie życie trójki Boleynów wkraczają bezpardonowo wielkie, niezaspokojone ambicje. Głowa rodu Howardów – Thomas, książę Norfolk – zdaje sobie sprawę, że król, zawiedziony długimi staraniami o syna, wkrótce zacznie szukać sobie kochanki, dlatego postanawia podsunąć Henrykowi jedną z młodych niewiast z jego rodu, która przysłuży się rodzinie, wraz z zadowoleniem króla sprowadzając na Howardów tytuły, zaszczyty i bogactwa. Gdyby owemu dziewczęciu udało się począć z królem dziecię – syna dokładniej – rodzina mogłaby postarać się, by małego księcia nie ominęło prawo do wstąpienia na tron po śmierci ojca.

Ku zgrozie Marii, wybór rodziny pada właśnie na nią. Dziewczynie ciężko jest pogodzić się z tym, że musi opuścić męża i zostać kochanką króla. Chociaż nie kocha Wilhelma, darzy go jednak szacunkiem, a dodatkowo takie zachowanie jest pogwałceniem praw Bożych i ludzkich. Nie ma jednak wyjścia, gdyż to mężczyźni mają w rodzinie Howardów ostatnie słowo, a wuj Thomas traktuje kobiety jak przedmioty, które łatwo można zastąpić.

Maria wypełnia zadanie, jakie postawiła przed nią rodzina – udaje jej się zwrócić na siebie uwagę króla i zdobyć jego względy. Zostaje kochanką Henryka i zaczyna darzyć przystojnego władcę uczuciem. Obdarowuje go jednak czymś jeszcze: dwójką ślicznych, zdrowych dzieci – córeczką Katarzyną i upragnionym synem, który otrzymuje imię po ojcu.

Ambicja Anny nie może znieść wywyższenia siostry. Młoda kobieta korzysta z jej brzemienności, aby uwieść króla, chociaż miała rzekomo utrzymywać jego myśli przy Marii i nie pozwolić, aby skierował się ku innej niewieście.

I chociaż znam tę historię i wiem, jak się kończy, nie potrafiłam oprzeć się jej czarowi. Świetny styl pani Philippy i ogrom pracy, jaki autorka włożyła w napisanie tej książki, w jak najwierniejsze przekazanie nie tylko faktów historycznych, ale przede wszystkim uczuć bohaterów sprawił, że jeszcze bardziej pokochałam tę opowieść. Poznałam ją z nieco innej strony, z perspektywy Marii, która jednocześnie kochała swą siostrę i jej nienawidziła.

Więź łącząca rodzeństwo Boleynów zasługuje na szczególną uwagę. Maria i Anna rywalizowały ze sobą niemal od zawsze. Zazdrościły sobie sukcesów, cieszyły się z niepowodzeń tej drugiej, ale jednocześnie potrafiły się kochać i wspierać.
Anna służy Marii, gdy ta jest faworytą Henryka. Udziela jej rad, wybiera stroje, zarządza długie kąpiele i czeka na powrót siostry z komnat króla. Gdy role się odwracają, to Maria zmuszona jest być na każde zawołanie Anny.

Boleynówny są jak ogień i woda. Maria jest tą spokojniejszą siostrą. W życiu szuka czegoś więcej, niż zaspokojenia ambicji. Gdy na świat przychodzą jej dzieci dostrzega, co tak naprawdę liczy się w życiu. To właśnie one, ich dobro, miłość, obecność, są dla niej najważniejsze. Przestaje liczyć się król i dworskie zagrywki. Maria pragnie jedynie wychować Katarzynę i Henryka z dala od zakusów możnych panów, otoczyć swe dzieci miłością i szczęściem. Jest też jednak Howardówną i obowiązek wobec rodu wciąż się w niej tli. Potrafi być uparta i osiągać swe cele, no i wciąż troszczy się o Annę.
Maria podziwiała królową Katarzynę. Chociaż zdradziła ją nie raz i nie dwa, nie czyniła tego lekko. Żałowała, że została zmuszona do takich kroków. Ją i królową łączyło pewne porozumienie dusz – kobiet, które miały miłość króla i ją utraciły. A ja sama również polubiłam Katarzynę Aragońską.

Dla Anny liczy się przede wszystkim jej własna osoba. Jest pełna energii, zaprawiona w dworskim flircie, wykształcona (mając 6 lat, znała 3 języki) i inteligentna. Jej cięte riposty wywołują śmiech, ale potrafią też ugodzić w czuły punkt. Anna jest mściwa. Szuka odwetu na każdym, kto kiedyś ją zawiódł. Szczególna więź łączy ją z bratem Jerzym. Mimo iż cała trójka Boleynów trzyma się razem, to pomiędzy Anną a jej bratem jest coś takiego, co nakazuje się zastanowić, czy rzeczywiście było to tylko braterskie uczucie? Czy przypadkiem ta dwójka nie posunęła się za daleko?
Anna Boleyn musi być idealna. Zawsze najlepsza i biegła we wszystkim. Stawia na swoim i do celu dąży po trupach. Król Henryk zakochuje się w niej bez pamięci. Pożąda Anny, pragnie mieć ją dla siebie, lecz ta niewiasta mu się wymyka. Ma ognisty temperament, intryguje króla, jest dla niego zagadką, niezdobytym zamkiem.
Anna zawsze bardzo szybko doprowadza się do ładu po niepowodzeniach. Na słabość pozwala sobie tylko w obecności Jerzego i Marii w zaciszu swej komnaty. Wychodząc stamtąd, staje się na powrót dumną, piękną kobietą, która nosi głowę wysoko uniesioną.

Z powieści wyłania się obraz Anny nieco inny, niż ten dotychczas mi znany. Filmowa i serialowa Anna wzbudzała moją sympatię, sprawiała, że kibicowałam jej związkowi z Henrykiem. Książkowa Anna jawi się natomiast od swej gorszej strony, czasem przypominając wręcz jadowitą żmiję i odsuwając od siebie moją sympatię. Jest mściwa i niewdzięczna, źle traktuje Marię i wszystkich, którzy śmią się jej sprzeciwić.

Nie jestem osobą gadatliwą, jednak jeśli jakaś rzecz mnie fascynuje, potrafię o niej mówić i mówić. Tak jest w przypadku tej historii. Jestem świeżo po lekturze i mogłabym pisać i pisać, analizować osobowości głównych postaci, do bólu przywoływać poszczególne wydarzenia i jeszcze raz je przeżywać.

Ale, ale… Ja tu gadu gadu o sobie, a miałam jeszcze wspomnieć o królu.
Henryk Tudor, król Anglii, znany ze swego temperamentu. Zdaniem Marii to właśnie podobieństwo temperamentów sprawiło, że związek Anny z królem trwał tak długo i że tyle czasu jej siostra potrafiła utrzymać zainteresowanie zmiennego Henryka. Nie będę dużo o nim mówić, chciałam tylko zwrócić uwagę na to, że dzięki Marii poznajemy nieco inną stronę tego słynnego monarchy. W życiu bym nie przypuszczała, że będzie on zwracał się do kogoś per „kochanie moje”. A zwrot ten w jego ustach był tak słodki, tak niepasujący do jego ogólnego wizerunku… Za zabawne natomiast uznać można jego niektóre reakcje w kłótniach z Anną, gdy stał taki biedny i bezradny, niczym besztany chłopiec, a jego nowa królowa przedstawiała mu krzykiem swe pretensje i zażalenia.

Wrażenia z lektury? Oprócz tego, że w tej recenzji wyraźnie na plan przebija się to, że podobało mi się, i to podobało bardzo, bardzo, bardzo? Cieszę się, że mam tę książkę na własność - 700 stron historii zamkniętej w pięknej okładce – i będę kiedyś mogła do niej wrócić. Mogłabym spędzać na czytaniu całe dnie. Serio. Tylko historia Marii, Anny i króla Henryka, ja, kawa i coś do przekąszenia.
Czasem byłam jednak zmęczona. Zmęczona jak Maria dworskimi intrygami. Zmęczona jak Anna staraniem się o króla i byciem idealną na każdym kroku. Zmęczenie i niepokój sióstr spływały na mnie.

I chociaż wiedziałam, jak skończy się ta historia i że innego zakończenia nie ma, było mi żal.

Tajemnicą nie jest, iż uwielbiam historie z czasów, gdy w pięknej Anglii panowała dynastia Tudorów, a zwłaszcza te dotyczące króla Henryka VIII. Wszystko zaczęło się od tego, że pewnego letniego dnia postanowiłam obejrzeć jakiś film i mój wybór padł na „Kochanice króla” (tak, tak, to ekranizacja właśnie tej książki, o której zaraz Wam opowiem, tylko że wtedy nie miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Futurystyczne państwo Panem, zbudowane na ruinach czegoś, co kiedyś było Ameryką Północną. Wokół Kapitolu, gdzie swą siedzibę obrały władze, skupiło się trzynaście dystryktów oczekujących pokoju i dobrobytu. Coś jednak się zepsuło, coś zawiodło, coś poszło nie tak…
Dystrykty wystąpiły przeciwko Kapitolowi, dochodząc swych praw w krwawym buncie. W buncie, który się nie powiódł.

Buntowników spotkała ciężka kara. Dystrykt 13. został zmieciony z powierzchni Ziemi. Reszta, zmuszona do życia w izolacji, co roku składa ofiarę dla Kapitolu. Co roku dwoje młodych ludzi – dziewczyna i chłopiec w wieku od 12 do 18 lat – z każdego Dystryktu są wybierani w trakcie dożynek na drodze losowania do udziału w krwawych Głodowych Igrzyskach. Zwycięzca przechodzi do historii i ma zapewniony bezpieczny, spokojny byt na odpowiednim poziomie. Zwycięzca zostaje ulubieńcem Kapitolu. Ale zwycięzca może być tylko jeden. Resztę czeka śmierć.

Katniss Everdeen mieszka w biednym, dwunastym Dystrykcie. Jej ojciec, górnik, zginął w czasie wybuchu w kopalni. Od tamtej pory to właśnie na głowie dziewczyny spoczywa odpowiedzialność za matkę w depresji i młodszą siostrę, Prim. Razem ze swym przyjacielem, Gale’em, niemal codziennie poluje w leżącym przy granicy Dystryktu lesie. Kłusownictwo jest zakazane, jednak władze Dystryktu przymykają na to oko – w końcu sami kupują od nich mięso czy zebrane na łące pod lasem owoce.

W trakcie tegorocznych dożynek Katniss staje na placu pośród swoich rówieśników, aby jak co roku przeżyć chwile grozy i, jak co roku, modlić się, żeby to nie na nią padł wybór losu. Gdy Effie Trinket, opiekunka trybutów z Dwunastego Dystryktu, wyciąga los z imieniem jej siostry, serce dziewczyny na chwilę zamiera. Gdy wreszcie dociera do niej straszna prawda, już wie, co powinna uczynić.
Zgłasza się na ochotnika – w zastępstwie Prim.

Jej towarzyszem, a zarazem przyszłym przeciwnikiem na arenie, zostaje syn piekarza – Peeta Melark. On i Katniss, wraz z Effie Trinket oraz Haymitch’em – dawnym zwycięzcą Igrzysk, który co roku jest mentorem trybutów z Dystryktu 12 – wyruszają w podróż do Kapitolu, gdzie wśród przepychu przygotowywani są do walki na śmierć i życie, którą zmuszony będzie obejrzeć cały kraj…

Obawiałam się nieco lektury „Igrzysk śmierci” – narracja w czasie teraźniejszym nie należała do moich ulubionych i myślałam, że czytanie może mnie po prostu męczyć. Przekonałam się jednak – nie tylko na przykładzie tej książki – że jeśli fabuła jest ciekawa, historia wciągająca, a pióro autora lekkie, czas narracji nie ma żadnego znaczenia.

Historia z „Igrzysk…” nie była dla mnie żadną nowością – oglądałam ekranizację. Mimo to z przyjemnością śledziłam losy bohaterów. Katniss jako narratorka znakomicie wywiązała się ze swojej roli, chociaż nie zawsze potrafiła przekazać mi swoje emocje. Nic to! Książka i tak mi się podobała, chyba bardziej niż przypuszczałam.

Będąc na ostatnich już stronach swej pierwszej (i na pewno nie ostatniej!) przygody z Katniss, obejrzałam ekranizację jeszcze raz – tym razem dostrzegałam różnice pomiędzy scenami z książki, a tymi przedstawionymi w filmie, wiedziałam, co zostało zmienione, a co pominięte. Fakt, że tym razem był to rodzinny, przedświąteczny seans, wpływa na mój ostateczny odbiór tej historii jako całości.

Pamiętam, że pierwszy kontankt z „Igrzyskami…” wywołał we mnie niepokój – wszystko przez świadomość, że przecież taki świat może się uformować naprawdę, że bardzo przypomina coś, co już było, tylko w innej formie, okrucieństwo, które powtarzało się wiele razy i za pewne powtarzać będzie, bo człowiek w tej dyscyplinie ma niemal nieograniczoną wyobraźnię.

Jak by to było, znaleźć się na miejscu Katniss?

Nasza główna bohaterka posiada umiejętności, które mogą pomóc jej wygrać – potrafi wspinać się po drzewach, a przy tym jest lekka jak piórko (lata walki o codzienny posiłek zrobiły swoje), potrafi znosić głód i wszelkie trudy i niewygody, a dzięki polowaniom nauczyła się zdobywać jedzenie, celnie strzelać z łuku i wyrobiła sobie tak cenną w tym wypadku kondycję. Jej matka – córka aptekarzy – przekazała jej nieco wiedzy o ziołach i roślinach. Katniss jest mądra i sprytna, ale też zamknięta w sobie. Nie ufa nikomu poza swym przyjacielem – Gale’em – ale przecież jego nie będzie razem z nią na arenie.

Peeta, jej towarzysz niedoli, od początku wydaje się człowiekiem spokojnym i przyjaźnie nastawionym. Dziewczyna jednak nie wie, na ile jego zachowanie jest prawdziwe – może to tylko gra, strategia przeżycia…

Śledząc zmagania Katniss z jej punktu widzenia, jesteśmy świadkami wielu wydarzeń. Przede wszystkim uderza nas jednak okrucieństwo Kapitolu – Igrzyska są ukazywane szerokiej publice jako program dostarczający rozrywki i wielu emocji, chociaż tak naprawdę służą tylko zastraszaniu, ukazywaniu potęgi. Skoro Kapitol jest zdolny odbierać ludziom dzieci i zmuszać je do zabijania siebie nawzajem ku uciesze gawiedzi, to znaczy, że jego władza nie ma granic. Tak rządzący bronią się przed kolejnym buntem.

Książka bardzo mnie wciągnęła, chociaż przecież poznałam wcześniej tę historię. Już sam ten fakt świadczy, jaka jest dobra.
Oglądałeś film? I co z tego? Spróbuj przeczytać książkę. Zginiesz w jej odmętach, chociaż przecież już to wszystko znasz.

Futurystyczne państwo Panem, zbudowane na ruinach czegoś, co kiedyś było Ameryką Północną. Wokół Kapitolu, gdzie swą siedzibę obrały władze, skupiło się trzynaście dystryktów oczekujących pokoju i dobrobytu. Coś jednak się zepsuło, coś zawiodło, coś poszło nie tak…
Dystrykty wystąpiły przeciwko Kapitolowi, dochodząc swych praw w krwawym buncie. W buncie, który się nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Lata ’70 ubiegłego wieku. Chamberlain w stanie Maine, typowe małe amerykańskie miasteczko, gdzie każdy zna każdego i wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. Tam właśnie mieszka nastoletnia Carrie wraz ze swoją mamą. Tam chodzi do szkoły. Tam marzy o lepszym jutrze. Tam dokonuje zemsty.

Carrie nie jest taka, jak inne dziewczęta w jej wieku, chociaż mogłaby być zwyczajną, dobrze uczącą się nastolatką z gronem przyjaciół. To wina jej matki, której fanatyzm religijny zna cała okolica. Kobieta bardzo restrykcyjnie wychowuje swoją córkę, nie pozwalając jej na wiele rzeczy, nawet prawa natury uznając za grzeszne.

Carrie jakoś sobie radzi. Przyzwyczaiła się już do tego, że inni ją wyśmiewają. Mamę kocha, jednocześnie nienawidząc jej za życie, jakie zmusza ją prowadzić. Chciałaby być normalna. Chciałaby mieć przyjaciół. Chciałaby pójść na szkolny bal.

Czara goryczy przelewa się, gdy dziewczyna po raz pierwszy dostaje miesiączkę. Koleżanki wyśmiewają ją, rzucają w nią podpaskami i tamponami, a biedaczka przerażona myśli, że umiera. Mama nie wyjaśniła jej, co to znaczy stać się kobietą. To wielkie, publiczne upokorzenie staje się pierwszym krokiem do tragedii, która wkrótce dotyka całe miasteczko.

Carrie skrywa sekret. Carrie umie coś, o czym innym się nawet nie śniło. I nie boi się tego wykorzystać, aby się zemścić na swoich oprawcach.

Debiut jednego z mistrzów grozy przez wielu uznawany jest za średnio udany w porównaniu z innymi jego książkami. Ja jednak mam sentyment do tej historii i uwielbiam ją w każdym calu. Nie nazwałabym „Carrie” horrorem, bardziej może thrillerem z elementami nadprzyrodzonymi. Takim moim paranormal thrillerem. Nie czułam grozy, nie była przerażona, jednak… Pewien niepokój się pojawił. Niepewność. Zwłaszcza, gdy zapadł zmrok.
Znałam już wcześniej tę historię i wiedziałam, co się wydarzy, mimo to Kingowi udało się mnie porwać. Pochłonęłam tę książkę w mgnieniu oka, czyniąc ją drugą najszybciej przeczytaną książką w tym roku. Czemu tak się wciągnęłam? Sama nie wiem. Może Carrie rzuciła na mnie urok?

W tej powieści jest tyle rzeczy, o których trzeba wspomnieć, że aż ciężko się zdecydować, od czego zacząć. Bo i forma jest tu specyficzna i bohaterowie jedyni w swoim rodzaju, i fabuła, jakiej jeszcze nie było, a nad tym wszystkim wiszący duch Stephena Kinga, którego styl jest tak bardzo jego i tak mocno nie do podrobienia.

W „Carrie” przeszłość miesza się z teraźniejszością. W toczącą się swoim torem historię wplecione są fragmenty książek, artykułów, a nawet policyjnych zeznań, które niejako przygotowują nas na to, że stanie się coś strasznego i niewyobrażalnego. Obserwujemy trudne życie głównej bohaterki, ale trochę jakby z boku. Mamy wgląd w uczucia Carrie, wiemy, co robi, jednak odnosi się wrażenie, że to nie bezpośredni kontakt jest tutaj najważniejszy.

King wprowadził do swojej powieści pewne poczucie realności. Potrafił wymyślić naukowe uzasadnienie zdolności Carrie, a nawet sposób jego dziedziczenia. I za to duży plus! Mój wewnętrzny mały naukowiec zaiste się radował tym faktem. Radował się też rozwałką.

Carrie jest… specyficzna. Duży wpływ na nią ma wychowanie, jakie otrzymała od matki. Gdyby nie to, byłaby normalną , fajną nastolatką. Myślę, że polubiłam ją. Chciałam dla niej dobrze, chociaż wiedziałam, co się wydarzy. Z jednym wyjątkiem – nie pamiętałam, jak zakończono film, a zakończenie książki trochę mnie zaskoczyło. Byłam pewna, że losy Carrie potoczą się jednak inaczej.
Podobało mi się, że główna bohaterka nie jest tutaj faworyzowana – bo często gęsto w książkach jest tak, że wszystko skupia się na protagoniście i to jego uczucia, jego przeżycia, jego myśli są najważniejsze. Z jednej strony niby tak ma być, bo w końcu po to opisuje się czyjąś historię, żeby no… opisać czyjąś historię, ale czasem to skupianie się na głównym bohaterze i stawianie go na piedestale staje się irytujące.

Najbardziej rzucającą się w oczy postacią jest matka głównej bohaterki. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd ta kobieta się urwała. Schizofrenia paranoidalna – jak nic.

Ludzie ze szkoły Carrie nie przypominają nastolatków ze współczesnych, amerykańskich powieści młodzieżowych. Daje się wyczuć, że to inne czasy. Chociaż fascynacja szkolnymi balami już jest obecna.

„Carrie” zbiera różne recenzje i ludziom nie zawsze się podoba, bo nie jest straszna, bo bardziej młodzieżowa. Ja i tak pozostaję wielką fanką tej historii i tylko nabrałam ochoty na inne dzieła Kinga.

Lata ’70 ubiegłego wieku. Chamberlain w stanie Maine, typowe małe amerykańskie miasteczko, gdzie każdy zna każdego i wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. Tam właśnie mieszka nastoletnia Carrie wraz ze swoją mamą. Tam chodzi do szkoły. Tam marzy o lepszym jutrze. Tam dokonuje zemsty.

Carrie nie jest taka, jak inne dziewczęta w jej wieku, chociaż mogłaby być zwyczajną,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Obudziła się po raz kolejny. W innym ciele, w samym sercu życia innej dziewczyny. Mieszka w niej niczym pasożyt, kieruje jej ciałem, myślami i słowami, które wypływają z jej ust. Dlaczego się tutaj znalazła? Jakie zadanie ma do wypełnienia tym razem? Komu pomóc? I kiedy to się skończy?

Ma na imię Mercy i nie wie, kim jest.

Tym razem ocknęła się w ciele nastolatki o imieniu Carmen, drobnej, niepozornej śpiewaczki zmierzającej wraz ze szkolnym chórem na koncert do małego miasteczka Paradise. Na czas pobytu dziewczęta będą pomieszkiwać u lokalnych rodzin. Nasza bohaterka trafia do Daley’ów – rodziny, nad którą wisi ponura trauma. Dwa lata temu zaginęła ich córka, Lauren, i do tej pory nie została odnaleziona. Rodzice utracili już wiarę w jej powrót i próbują pogodzić się ze stratą. Brat dziewczyny, Ryan, stara się na własną rękę szukać siostry i nie raz przez to wpakował się w kłopoty.

Mercy czuje, że dla Lauren może jeszcze nie być za późno. Z nieznanych sobie przyczyn postanawia pomóc Ryan’owi w poszukiwaniach. Musi jednak pamiętać, że to życiem Carmen teraz żyje i o jej dobro również powinna zadbać.

Anioł. To słowo kojarzy nam się z pięknym, niebiańskim duchem z wielkimi skrzydłami, który czuwa nad słabym człowiekiem lub unosi ognisty miecz walcząc ze złem.
Mercy jest aniołem. Podobno. Bo chociaż oficjalny opis fabuły powieści nas o tym informuje, tak w powieści to słowo pada może dwa razy i to wcale nie w odniesieniu do tego, jakiego rodzaju bytem jest główna bohaterka. Jej rzekoma anielskość kojarzyła mi się nieco z aniołami z Supernatural. Czyżby powiew inspiracji?

Fabuła książki biegnie w zasadzie dwoma torami. Pierwszy dotyczy tego, o czym wspomniałam wyżej – to jest nadprzyrodzoności głównej bohaterki. Wiemy o niej tylko tyle, ile wie ona sama. Czyli prawie nic. Poznajemy Luca – pięknego młodego mężczyznę, który zawsze przychodzi do niej w snach i udziela rad. Można by się było pokusić o stwierdzenie, że Mercy trochę się w nim podkochuje, ale dla mnie to wyglądało bardziej, jak zauroczenie uczennicy mistrzem.

Luc najwyraźniej wie, czym jest Mercy i dlaczego wędruje po ciałach innych dziewczyn, jednak nie kwapi się, żeby jej o tym powiedzieć. Czasem rzuci jakąś tajemniczą uwagę i zawsze przestrzega przed tajemniczymi ośmioma, którzy rzekomo czyhają na życie naszej protagonistki.

Drugi tor fabularny dotyczy ziemskiego życia Mercy – czy może raczej dziewczyny, w której ciele się znalazła – i to właśnie ten tor przeważa. Nie skupiamy się na szukaniu odpowiedzi na pytania o sens życia tożsamość naszego niby-aniołka ani cele jej wędrówki, chociaż dowiadujemy się tego i owego o jej przeszłości. Naszym priorytetem jest pomoc Ryan’owi w znalezieniu siostry. Najlepiej żywej. I chodzenie na próby chóru.

Na początku miałam problem z wciągnięciem się w fabułę tej powieści, ale potem poszło już z górki. Stylistycznie jest bardzo przyjemnie, a więc i czyta się dobrze i leciutko. Wątek z porwaną Lauren może i trochę przewidywalny (zwłaszcza, jeśli ktoś się naczytał kryminałów), ale mimo to ciekawy. Mnie się udało rozwikłać zagadkę i nie wiem, czy mam sobie gratulować czy raczej być zawiedzioną, że nie było trudniej. Chociaż w sumie… Nie jestem zawiedziona. Nie jestem zawiedziona nawet tym, że aniołów było mało. Autorka tak sprytnie wyważyła oba światy, że wszystko razem wyszło bardzo ładnie. Udało jej się stworzyć pewien specyficzny, lekko niepokojący klimat, który sprawia, że chętnie zrobiłabym z tej powieści grę w typie horroru, chociaż sama historia horrorem nie jest.
Podobało mi się.

Polubiłam Mercy. Spodziewałam się, że będzie jedną z tych słodkich, potulnych, raczej cichych księżniczek do ratowania, w których zakochują się największe ciacha w szkole. A tu proszę! Dziewczyna z pazurem, która potrafi o siebie zadbać i powalczyć słowem.
Mam nadzieję, że dane mi będzie poznać jej dalsze losy. Polskie wydania – czekam na was!

Obudziła się po raz kolejny. W innym ciele, w samym sercu życia innej dziewczyny. Mieszka w niej niczym pasożyt, kieruje jej ciałem, myślami i słowami, które wypływają z jej ust. Dlaczego się tutaj znalazła? Jakie zadanie ma do wypełnienia tym razem? Komu pomóc? I kiedy to się skończy?

Ma na imię Mercy i nie wie, kim jest.

Tym razem ocknęła się w ciele nastolatki o...

więcej Pokaż mimo to