Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Activity book jest typem książki, która tak naprawdę bardziej pisana jest przez posiadającego. Twórcy takiej publikacji tworzą zadania, które mają zaangażować czytelnika a ich poziom trudnośći dostosowany jest do grupy docelowej. Nie mieliśmy wcześniej takiego dziełka dotyczącego tematyki BTS - aż do teraz.

"BTS i ja" jest właśnie takim typem. Otrzymujemy krótkie historyjki z każdym członkiem BTS, w których mamy uzupełnić wg własnego pomysłu, dostajemy też miejsca na napisanie listu do każdego z chłopaków, a do tego zabawy jak "mistrzostwa MV".

Publikacja jest pełna rysunków, geometrycznych grafik i jasnych kolorów. Ilustracje wykonane zostały przez artystyki z instagrama oraz jedną osobą odpowiedzialną za "ilustracje kreskowe" do samodzielnego uzupełnienia.

Nie ma wiele do mówienia o tym, co ta książka zawiera. Nie ma niczego, czego nie można się spodziewać po activity booku. Zadania są niestety bardzo powtarzalne, choćby "napisz list do V" czy "napisz list od V". I tak z każdym z chłopaków. Do tego w każdym z 7 przypadków zaczynają się i kończą w taki sam sposób. Nie ma też tak naprawdę wiele miejsca na pisanie.

Chciałabym zacząć od plusów, a tym zdecydowanie jest wydanie. Wydawca wie co robi, zwłaszcza że ma już na koncie jedną książkę związaną z BTS.

"BTS i ja" zawiera wiele ilustracji i kolorów po obu stronach kartki, a te wymagają grubego i dobrego jakościowo papieru - i taki też otrzymujemy. Dodatkowo widać całkiem ciekawe i estetyczne rozwiązania projektowe, np z osią czasu.

Wydanie jest dobre i cena zdecydowanie ma swoje uzasadnienie w wykorzystanych materiałach - także poprzez format publikacji.

Utrzymane jest w pastelowej kolorystyce pasującej do stylu fanartów, jednak same fanarty...

Tak, to chyba miejsce, w którym przechodzimy do minusów. Muszę jednak zaznaczyć, że to bardzo subiektywna opinia. Jak wspominałam na początku, recenzja ta przychodzi mi bardzo ciężko i to głownie dlatego, że w zupełności nie mieszczę się w "grupie docelowej".

Bardzo mocno widać, że twórcy celowali w młodszych odbiorców. Ja, jako emerytka, zupełnie nie odnajduję się w tej książce. Wydaje mi się bardzo infantylna i naiwna, ale rozumiem, że taka powinna być. Nie można się spodziewać, że dorosła osoba zachwyci się książką silnie nakierowaną na grupę w wieku 10-15.

Fanarty zawarte w tej książce wydają mi się nieciekawe i dość słabe. Widziałam mnóstwo artystów na instagramie, którzy tworzą cuda (np. Dziewczyna z Polski, która ma ok 15 lat a rysuje genialnie). Momentami dochodziłam do wniosku, że te ilustracje kreskowe są już lepsze niż kolorowe arty, minusem ich są zaś wiecznie nieudane zęby.

Nie podobała mi się też treść. Większość tekstów z serii "mój dzień z BTS" uzupełniałam w myślach dodając jak najbardziej absurdalne i krwawe rzeczy (a potem wychodziło na to, że idziemy z BTS przekąsić dusze naszych wrogów i popijać je osoczem niemowląt).

Mam jednak świadomość, że nie mogę uznawać tego za wadę tej publikacji. Nie była po prostu tworzona dla mnie od samego początku.

Jeśli ktoś faktycznie lubi takie rzeczy, jak activity booki, może spędzić z tą książką całkiem miłe chwile. Jest zrobiona naprawdę dobrze, tyle że dla konkretnej grupy wiekowej. Młodszym osobom mogłabym ją polecić. Emerytom jednak odradziłabym wydanie tych niemal 45 zł.

To chyba wszystko, co mogę powiedzieć o "BTS i ja". Na koniec podsumuję więc swoją opinię.

+ świetne wydanie, adekwatne do ceny

+ innowacyjność, na polskim rynku nie było jak dotąd takiej publikacji

+ staranność wykonania (projekt, papier)

- mocno nastawiona na jedną grupę wiekową

- zbyt naiwna i infantylna z perspektywy starszych osób

- uroda fanartów jest kwestią sporną

//recenzja pierwotnie umieszczona na Polish ARMY Amino
https://aminoapps.com/c/polish-army/page/blog/bts-i-ja-nieoficjalny-activity-book-dla-fanow-recenzja/B2JD_bgswudgxQZjE4ZqgPMEj2l2YL6rKv

Activity book jest typem książki, która tak naprawdę bardziej pisana jest przez posiadającego. Twórcy takiej publikacji tworzą zadania, które mają zaangażować czytelnika a ich poziom trudnośći dostosowany jest do grupy docelowej. Nie mieliśmy wcześniej takiego dziełka dotyczącego tematyki BTS - aż do teraz.

"BTS i ja" jest właśnie takim typem. Otrzymujemy krótkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak mówi nam sam tytuł, ma ona formę leksykonu. Alfabetycznie ułożone hasła są wyjaśnianie w mniej lub bardziej obszernych akapitach. Wyjaśnianie są takie pojęcia, jak nazwy zespołów, nazwiska solistów, wytwórni, fandomów albo (dosłownie!) "Nagranie z próby".

Książka nie ma zdjęć, hasła są wyróżnione wzrokiem wiru (?) ale to wszystko. Nie dowiemy się więc jak dane osoby wyglądają.

Całość wydrukowana jest na dość przeciętnym, nieciekawym papierze (gramatura 70). Złożona została asymetrycznie więc dla niektórych może być trudna w przeczytaniu lub oswojeniu.

Pytanie tylko, czy właściwie warto się tego podejmować?

Jeśli chodzi o leksykony, sprawa jest skomplikowana. W czasach internetu wydają się być bowiem zbędne. I faktycznie, nie sądzę żeby informacji tu zawartych nie udało się znaleźć w internecie. Zwłaszcza że informacje te są raczej... słabe. Rozmieszczenie treści jest bardzo nierówne. Niektóre hasła mają tylko jedno zdanie, inne całą stronę.

Hasła podobne, jak np. te dotyczące popularnych zespołów, zawierają inne informacje. Chodzi mi w tym momencie o architekturę informacji. Jedne hasła zawierają nazwiska członków zespołu, nagrody i tyle, inne natomiast poza nazwiskami pełną dyskografię. Nie można przewidzieć co znajdziemy w danym haśle. Możemy przykładowo szukać dyskografii jakiegoś zespołu i trafić na pustkę.

Hasła nie są tworzone konsekwentnie. W niektórych przypadkach soliści są umieszczani pod pierwszą literą nazwiska. Innym razem będzie to już imię.

Najbardziej jednak boli brak konsekwencji nawet w opisie jednego zagadnienia. Np. Wytwórnia SM Entertainment pisana jest czasami z kropkami (jako S. M. - zob. Yoo Young-Jin), czasem bez.

Nie ufam rzeczom umieszczonym w tej książce. Przypomina kolejne klepanie Wikipedii w apetycie na kasę. Dodatkowo w tym przypadku jest to zrobione bardzo nieciekawie estetycznie. Okładka moim skromnym zdaniem jest kiczowata i okropna, wnętrze nawet gorsze. Te duże wiry wyglądają śmiesznie, zwłaszcza gdy zajmują więcej miejsca niż właściwy tekst. Sam projekt jest jak dla mnie nietrafiony.

Skoro już się nanarzekałam, nikogo nie zdziwi, że tej publikacji zdecydowanie NIE polecam.

Gdyby leksykon miał spełniać swoje zadanie, powinien być konsekwentny. Okazuje się jednak niedbały, przez co spada jego wiarygodność. Wizualna strona odrzuca, zaś losowych faktów równie dobrze możemy poszukać w internecie - i prawdopodobnie wyjdziemy na tym lepiej.

//recenzja pierwotnie opublikowana na Polish ARMY Amino
https://aminoapps.com/c/polish-army/page/blog/k-pop-od-a-do-z-leksykon-gwiazd-i-fandomu-recenzja/5MWv_NXSVuP1E2xDBwx1xJpXaxzoEXRrj

Jak mówi nam sam tytuł, ma ona formę leksykonu. Alfabetycznie ułożone hasła są wyjaśnianie w mniej lub bardziej obszernych akapitach. Wyjaśnianie są takie pojęcia, jak nazwy zespołów, nazwiska solistów, wytwórni, fandomów albo (dosłownie!) "Nagranie z próby".

Książka nie ma zdjęć, hasła są wyróżnione wzrokiem wiru (?) ale to wszystko. Nie dowiemy się więc jak dane osoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pierwotnie opublikowana na Polish ARMY Amino
(https://aminoapps.com/c/polish-army/page/blog/k-pop-style-recenzja-ksiazki/B2JD_bgswuzlDlrJgl0K1xMYXq7aw81kWz)

Książka, którą napisała Dianne Pineda-Kim, zwraca uwagę już kiedy weźmiemy ją do ręki. Nie przypomina "typowej książki". Jak słusznie zauważyła moja koleżanka, jest bardziej jak "fashion and lifestyle magazine"; wygląda jak czasopismo i to bardzo dobrze koresponduje z treścią.
Wewnątrz znajdziemy mnóstwo zdjęć o dobrej jakości, które ilustrują omawiane przykłady. Rozdziały zawierają m.in. zdjęcia ze stylizacjami inspirowanymi k-popowymi MV, zdjęcia fanów k-popu i mody koreańskiej, trendy w makijażu i pielęgnacji skóry, wprowadzenie i opis, jak k-pop wpływa na świat mody.


Przy czytaniu uwaga bez dwóch zdań skupia się na zdjęciach. Treść oczywiście występuje, przykłady są opisane i skomentowane. Nie zawsze są odkrywcze, przynajmniej jeśli ktoś interesuje się stylem, makijażem albo pielęgnacją skóry w stylu koreańskim. Wymienione są raczej podstawy, które pewnie większość z nas zna.


Plusem jest to, że możecie sprawdzić, kto brał udział w poszczególnych sesjach. Każdy rozdział, w którym pojawiają się zdjęcia z sesji, poprzedzony jest krótkim wstępem oraz notką, kto wykonywał zdjęcia, kto pozował, a czasami nawet imię i nazwisko asystenta stylisty! Większość wymienionych osób podała swoje instagramy.
Jeśli chodzi o źródła, autorka dodała cały dział o takiej nazwie. Znajdziemy tam linki do artykułów, z których korzystała.


Podejrzewam, że niektórzy mogłoby poczuć się zawiedzeni, ponieważ w tej książce nie znajdziecie żadnych zdjęć idoli. Są przywoływani gdy omawiane są stylizacje nimi inspirowane lub w wypowiedziach fanów. Nie ma tu jednak zdjęć samych gwiazd, są za to krótkie fragmenty, które mówią o tych artystach i ich podejściu do mody, bądź cechach charakterystycznych ich stylu.
Nie wiem jak dla innych czytelników, dla mnie jednak nie była to książka odkrywcza. Większość omawianych rzeczy już po prostu znałam, inne zaś nie do końca mnie interesowały. Myślę jednak, że jeśli ktoś lubi takie klimaty, odnajdzie się w tej publikacji znacznie lepiej niż ja.


Zwracając się jeszcze ku estetycznej stronie tej książki, trzeba powiedzieć, że wszystko składa się tu w jedną całość. A mamy tu dość niestandardowy format, papier o bardzo dobrej jakości, zdjęcia, dwułamowy układ i bezszeryfowy krój pisma. Projekt jest jasny i klarowny, podkreśla najważniejsze elementy nie przytłaczając ich. Jedynym minusem, który moim zdaniem bardzo gryzie się z resztą, jest pomysł na strony oddzielające rozdziały. Multum czarnych plamek i czerwone obramowanie tekstu pozostają dla mnie całkowicie niezrozumiałe.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć wnętrze tej książki, znalazłam stronę na której pokazano kilka stron z angielskiej wersji. Projekt w polskiej wersji jest dokładnie ten sam. Link --> https://www.simonandschuster.com/books/K-Pop-Style/Dianne-Pineda-Kim/9781631584046
By je zobaczyć należy kliknąć "Look", w komputerze jest to ikonka po lewej stronie okładki.


Na zakończenie postanowiłam mniej więcej wypunktować plusy i minusy tej publikacji:
+ wygląd koresponduje z treścią,
+ bardzo dobre zdjęcia,
+ estetyczne i staranne wykonanie,
+ źródła,

- właściwie mało odkrywcze,
- widać zapychacze i dużo pustej przestrzeni (np w opisach makijażu lub kosmetyków zapełniona zostaje może 1/3 dostępnego miejsca),
- inspiracje Idolami bez pokazania samych Idoli.

Nie wiem, czy mogę polecić tę książkę. To jak zawsze zależy od tego, czego szukamy i oczekujemy od publikacji. Nie powiem jednak, że ta książka jest zła (a przynajmniej nie aż tak, jak recenzowana przeze mnie poprzednio "Droga na Szczyt"). Nie zawiera szczególnych błędów, jest krótka i przyjemna dla oka. Niestety nie wyczerpuje tematu, raczej tylko go sygnalizuje. Trochę szkoda, że jej potencjał nie został w pełni wykorzystany.

Recenzja pierwotnie opublikowana na Polish ARMY Amino
(https://aminoapps.com/c/polish-army/page/blog/k-pop-style-recenzja-ksiazki/B2JD_bgswuzlDlrJgl0K1xMYXq7aw81kWz)

Książka, którą napisała Dianne Pineda-Kim, zwraca uwagę już kiedy weźmiemy ją do ręki. Nie przypomina "typowej książki". Jak słusznie zauważyła moja koleżanka, jest bardziej jak "fashion and lifestyle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pierwotnie opublikowana na Polish ARMY Amino (link: https://aminoapps.com/c/polish-army/page/blog/droga-na-szczyt-spozniona-recenzja/VK1x_o4h7u3MEZD0lZerbvVnX61x2dlN8m)

Książka "Droga na szczyt" pojawiła się na polskim rynku 14-ego listopada 2018 roku, lecz jeszcze przed premierą cieszyła się (choć "cieszyła" może nie jest tu najlepszym słowem) złą sławą. Za sprawą pewnej recenzji na YouTube, która dotyczyła angielskiej wersji e-booka, została uznana za niewartą kupienia, beznadziejną, pełną błędów i brzydką. Wydawnictwo wzięło sobie to do serca i już przed premierą ogłosiło, że wersja polska jest poprawiona. Dało też do zrozumienia, że jest zdecydowanie lepsza niż sobie wyobrażamy. Jednakże... Czy rzeczywiście tak jest?

Odważni ludzie kupili tę książkę zaraz po premierze. Byłam jedną z tych osób, szybko też wzięłam się do czytania i, niestety, wypisywania uwag oraz błędów. Tak jak w "Koreańskiej Fali", pierwszej książce o BTS na polskim rynku wydawniczym, wydawcy nie uniknęli kilku błędów rzeczowych (i mam tu na myśli choćby tak elementarne kwestie, jak imiona i nazwiska - w książce tej twierdzą bowiem, że "Jimin" jest nazwiskiem). Wydawać by się mogło, że jest ich jednak znacznie mniej, niż w "Koreańskiej Fali". I owszem, o ile nie weźmiemy pod uwagę formy publikacji - "Koreańska Fala" jest książką w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Zawiera w sobie mnóstwo treści, akapity łączą się w logiczną całość, tekst ciągły dominuje w całej publikacji. "Droga na szczyt" natomiast... Ciężko mi właściwie nazwać ją książką. Treść jest często wymieniana w punktach, niewielkich akapitach, tekstach w ramkach... Nie pamiętam żadnego fragmentu, który miałby długość większą niż jedna strona. Mówi to wiele o specyfice tej publikacji. Jest bardziej zlepkiem różnych ciekawostek i informacji nie łączących się szczególnie ze sobą. Od "Koreańskiej Fali" odróżnia ją jeszcze jedna, bardzo istotna rzecz. "Droga na szczyt" jest kolorowa. Niestety.

Pewnie zdziwi Was to "niestety" ale to nie tak, że mam coś do kolorów. Kolory są okay, jeśli się wie, jak ich użyć. Jednakże mogą być też gwoździem do trumny i tak stało się w tym przypadku. Niemal każda strona została zaatakowana upierdliwym gradientem w rozmaitych konfiguracjach. Poziomo, pionowo, w prawo, w lewo - czasami nawet kilka różnych opcji na jednej rozkładówce. Wzorek wypełniony gradientem, tekst w gradiencie czy równoległoboki wypełnione gradientem, po kilka na jednej stronie... To chyba jeden z moich faworytów, gdybym miała wybierać, co jest najbrzydsze w tej książce.

Tak, wreszcie to napisałam. "Droga na szczyt" pomimo chęci i włożonych pieniędzy jest okropnie brzydka - przynajmniej moim zdaniem. Użyto dobrego papieru, wykupiono wiele zdjęć, niestety tylko po to, by wyciąć je w kształt równoległoboku i oszpecić gradientową ramką. Nie jest to jednak konsekwentne, doszukamy się bowiem zdjęć, którym oszczędzono przycinania w równoległobok.

Ten równoległobok jest jedną z rzeczy, której naprawdę nie rozumiem. A nawet nie tak równoległoboku samego w sobie, jak uciążliwego pochylenia. Przeglądając tę książkę ma się wrażenie, że większość tekstu wstawiona jest w małych pochylonych bloczkach. Tylko że nie wiadomo, jaki jest w tym cel. Większa dynamika? Wątpliwa estetyka? Nie wiem. Ale to jedna z najpaskudniejszych rzeczy, jakie widziałam w książkach.

Wygląd "Drogi na szczyt", choć niezbyt udany, wydaje się mieć więcej sensu, niż jej treść. W książce tej znajdują się w większości mało odkrywcze fakty skopiowane z Wikipedii, średnio przydatne odpowiedniki osi czasu, ale chyba najmniej sensowne są rozdziały takie jak "Quiz: Jak dobrze znasz BTS?" oraz "Style Bangtan". Szczególnie ten pierwszy wydaje się być okropnym zapychaczem miejsca, zwłaszcza że pytania nijak nie wiążą się z treścią książki. Właściwie nie dowiemy się z niej niczego, co pomogłoby rozwiązać poprawnie quiz.

W treści nie ma nic odkrywczego, informacje są słabe, powtarzają się i bywają przekazane niezwykle infantylnie. Nie ma właściwie po co czytać, chyba że ktoś lubi uczyć się dat na pamięć (np. strona 72 zawiera listę MV BTS z datami premier - i przy okazji zapycha miejsce).

Całość ma 94 strony, choć patrząc na treść nie wiem, czy pisana ciągiem zajęłaby połowę z tego.

Być może polski wydawca poprawił wiele błędów rzeczowych i postarał się o staranne wydanie książki, jednakże projektant minął się z powołaniem. Nie rozumiem też kto uznał, że taki skład będzie dobrym pomysłem.

"Droga na szczyt" wyglądem się nie broni, treścią też nie. Czy więc negatywna opinia rzeczywiście jest niezasłużona, jak próbuje przekonać nas wiele osób?

Jak zaznaczałam już wcześniej, nie chciałam oceniać tej książki, póki nie trafi do moich rąk. Teraz jednak nie tylko do mnie trafiła, ale i przeczytałam ją, do tego mogłam na spokojnie przemyśleć swoją opinię. I opinia ta jest negatywna. Moim zdaniem nie warto kupować "Drogi na szczyt". To tylko kolejna książeczka wydana "bo hajs", "bo jak o BTS to wszyscy kupią". Treść nie jest warta swojej ceny, wydanie też. Moim zdaniem to najwyżej "pamiątka" lub symbol przebudzenia polskiego przemysłu wydawniczego i otworzenie oczu na możliwość zarobienia na koreańskich idolach. Nie polecam, nie zachęcam, wręcz odradzam. Moim skromnym zdaniem po prostu NIE WARTO.

Recenzja pierwotnie opublikowana na Polish ARMY Amino (link: https://aminoapps.com/c/polish-army/page/blog/droga-na-szczyt-spozniona-recenzja/VK1x_o4h7u3MEZD0lZerbvVnX61x2dlN8m)

Książka "Droga na szczyt" pojawiła się na polskim rynku 14-ego listopada 2018 roku, lecz jeszcze przed premierą cieszyła się (choć "cieszyła" może nie jest tu najlepszym słowem) złą sławą. Za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Witajcie!
Przychodzę do Was z "recenzją" książki „BTS. Koreańska Fala”, którą napisał Adrian Besley. Swoją premierę w Polsce ma oficjalnie 19.09.2018 r. ale mnie udało zdobyć się ją wcześniej. Jest to pierwsza książka związana z BTS na naszym polskim rynku wydawniczym (chyba, że o czymś nie wiem, wtedy proszę mnie uświadomić) i budzi sporo emocji. W tym tekście postaram się dostarczyć argumenty, które pozwolą Wam podjąć decyzję, czy warto ją kupić, czy jednak nie.
Zapraszam!

UWAGA
Recenzja pisana jest przez początkującego edytora, przez co mogą pojawić się niezdrowe fascynacje papierem, czcionkami lub duże czepianie się strony technicznej i językowej utworu.
W przypadku porównań z oryginałem posłużyłam się darmowym podglądem ze strony amazon.com oraz filmikami z przeglądem zawartości umieszczonymi w serwisie YouTube.
Pierwotnie opublikowana na Polish ARMY Amino --> http://aminoapps.com/p/u4w9l6

Książka „BTS. Koreańska Fala”

Pierwszym, co zauważamy trzymając książkę, jest oczywiście jej wygląd. A w tym przypadku wydanie jest zdecydowaną zaletą książki. Choć wygląd okładki nie powala (a przynajmniej nie powalają niezbyt fortunnie dobrane czcionki i rozmieszczone napisy, zarówno na okładce, stronie tytułowej jak i grzbiecie) sama kolorystyka sprawia dość przyjemne wrażenie i nawiązuje do najnowszego w tym momencie albumu BTS, jakim jest „Answer”. Okładka jest miękka, ze skrzydełkami, a papier z którego ją wykonano jest jedną z moich ulubionych rzeczy w tej książce. Dzięki fakturze przypominającej płótno nie zostawiamy widocznych odcisków palców, a książka generalnie ma ciekawszy i bardziej estetyczny wygląd. Być może tylko dla mnie, ale wpływa pozytywnie na komfort czytania.
Nie miałam okazji dotknąć wersji oryginalnej, z wyglądu jednak okładka polskiego wydania zdaje się być zdecydowanie bardziej estetyczna i „dojrzalsza”.

Polskie wydanie jest też bardziej przejrzyste – większy format sprawia, że marginesy są obszerniejsze, a zdjęcia lepiej widoczne.

Z tyłu książki znajdziemy informację, że jest to „Nieoficjalna Biografia”. Nie mamy więc gwarancji, że wszystkie podane tam informacje są prawdziwe; treść nie została w jakikolwiek sposób poparta przez Big Hit Entertainment. Zakup „Koreańskiej Fali” nie wspiera więc BTS w żaden sposób a nasze pieniądze trafiają „jedynie” do wydawców.

Wewnątrz książki wizualnie znajdziemy elementy wspólne z angielskim oryginałem. Moim skromnym zdaniem wyciągnięto z niego te „szczęśliwsze” rozwiązania, rezygnując z widowiskowych ale nie do końca estetycznych pomysłów (jak użycie czcionki znanej nam z „Love Yourself” do inicjałów oraz oznaczania kolejności rozdziałów). Myślę jednak, że lepszym pomysłem byłoby zachowanie pełnych nazw jak „Pierwszy” czy „Drugi” zamiast zastępowanie ich samymi cyframi czy liczbami. Sprawia to bowiem, że spis treści jest znacznie mniej czytelny. Samą książkę czyta się bez większych problemów, w głównym tekście użyto standardowego kroju szeryfowego. Polskie wydanie uznałabym za staranniejsze typograficznie (a na pewno mniej udziwnione), nawet jeśli może się przez to wydawać skromniejsze.

Do wydrukowania książki użyto białego gładkiego papieru* a większość ze stron pozostaje utrzymana w odcieniach szarości. Kolor pojawia się na ośmiu kartkach z innego arkusza, na nich bowiem zebrano i wydrukowano kolorowe zdjęcia. W zestawach po cztery kartki rzucone są dość losowo między treść i nie wiążą się z nią bezpośrednio. Tekst oraz zdjęcia „przebijają” lekko na drugą stronę kartki, nie jest to jednak na tyle duża rzecz, by przeszkadzała w czytaniu.

Skoro wspomniałam już o zdjęciach – najstarsze z nich pochodzi z października 2013, najnowsze z czerwca 2018. Przeważają zdjęcia nowsze. Opisy do zdjęć nie są szczególne: najbardziej zastanowiło mnie gdy „różnorodne wybory modowe” miało pokazać zdjęcie, na którym wszyscy Bangtani ubrani byli tak samo.

Niestety zawartość książki nie jest jej mocną stroną. Najeżona błędami, zwłaszcza rzeczowymi, z brakami w stylu i bez żadnej konsekwencji.
Wydaje się, że książka nie przeszła żadnej korekty sprawdzającej, czy jej treść naprawdę ma sens. Kilkukrotnie pomylono płeć wspominanych osób (jak Hitomi Kanehara, Hani z EXID albo Moonbyul z Mamamoo uznane za mężczyzn), pojawiły się błędy w opisie zawartości albumów (MIC DROP rzekomo umieszczony w albumie Tear), ale chyba najgorszym przykładem niestaranności jest pomylenie Sugi i Hoseoka przy omawianiu koncertu z 18-ego lutego, choć przy uważnej lekturze każdy mógłby tę pomyłkę wyłapać. Nie chcę tu wymieniać wszystkich błędów, zwłaszcza że wypisanie ich zajęło mi prawie pięć stron w zeszycie. Nikt w wydawnictwach nie zadał sobie trudu sprawdzenia nazwisk, faktów dotyczących Korei a nawet wyglądu okładek albumów lub tego, kto wykonuje piosenkę „Lost”. Taka niedbałość jest po prostu karygodna i wyraża brak szacunku dla ARMY, które miały docelowo kupić tę książkę. Wiele z pomyłek dałoby się wyeliminować uważnie czytając. A niemal wszystkie przy wpisaniu kilku haseł w Google.

Podczas czytania okropnie kuło mnie w oczy traktowanie BTS oraz ARMY jako liczby pojedynczej (np. „BTS uraczył seulską ARMY”). To nie ma sensu, zwłaszcza w drugim przypadku. Fandomy to zbiorowości, używanie tu liczby pojedynczej nie ma żadnego uzasadnienia.
Kolejną kwestią jest spolszczanie-nie-spolszczanie nazw. Miasta takie jak Busan i Daegu oficjalnie w Polsce nazywane są inaczej, jednakże te nazwy zachowano. Natomiast wyspę Jeju nazywano Czedżu, i przyznam że gdybym nie przeczytała sobie tego na głos i nie znała Korei choć trochę, byłabym naprawdę zagubiona i nie wiedziała o czym w ogóle mówią.
Zabrakło również konsekwencji w zapisie koreańskich imion i nazwisk, zmieniając losowo ich kolejność. W pewnym fragmencie wyszło też na jaw, że twórcy tak właściwie nie zdają sobie sprawy, co w koreańskim zapisie jest imieniem, a co nazwiskiem.
W tekście widać, że autor nie do końca wie, jak działa internet, jednak przy ilości pomyłek dotyczących BTS, kwestia ta schodzi na dalszy plan.

Cały styl książki był dla mnie problematyczny. Czasami bardzo wzniosły i uroczysty potrafi w momencie przejść do infantylnego i głosić niekoniecznie przemyślane sądy dotyczące chłopaków z BTS (a zwłaszcza ich wyglądu).

Ciągle nie wiem, do kogo ta książka miała być kierowana. Ludzie, którzy wcale nie znają BTS, mogliby poczuć się bardzo skonfundowani nazwami rzucanymi bez żadnych wyjaśnień (słowniczek z tyłu nie jest zbyt pomocny; brakuje w nim pojęć, jakie naprawdę należałoby wyjaśnić) albo kilkoma określeniami dotyczącymi jednej rzeczy, których bez znajomości k-popu nie zidentyfikujemy. Osoby, które znają k-pop i BTS na dobrym poziomie, mogą poczuć się wręcz urażone ilością błędów, do tego niczego nowego, poza osobistymi sądami autora, się nie dowiedzą. Początkujące ARMY mogłyby zostać wprowadzone w błąd przez znaczną ilość bzdur zawartych w „Koreańskiej Fali”.

Podczas czytania wyraźnie widziało się, że jest to książka pisana na zlecenie, dla pieniędzy, nie zaś z pasji. Podejrzewam, że autor wcześniej nie miał o BTS pojęcia. W takim wypadku szanuję za wysiłek włożony w poszukiwanie informacji i starania opisania ich w dokładny sposób. Faktycznie, widać że tekst nie powstał „na kolanie” przy pomocy kopiuj-wklej z Wikipedii, a wymagał jednak kilkunastu godzin klepania w klawiaturę. Nie zmienia to jednak faktu, że ktokolwiek był odpowiedzialny za korektę (a także tłumaczenie w polskiej wersji) nie sprawdził się zbytnio w tej roli. Nie wiem, kto dopuścił do nazwania Sugi „Dzikusem” tylko ze względu na angielskie słowo „Savage” albo nazywanie dormu internatem, ale myślę, że powinien sprawdzić co wydaje, zanim skupi się na tym, ile pieniędzy zarobi.

Przez wszystkie te błędy, niestaranności i zaniedbanie mam wrażenie, że wydawcy uznali, iż „głupie młode ARMY, kupią wszystko, na czym jest nazwa BTS” i uznali że porządne sprawdzenie treści nie jest nikomu potrzebne. Przeraża mnie to, że sama byłabym w stanie wykonać korektę tego tekstu lepiej.

Nie chcąc zbytnio przedłużać pozwolę sobie odpowiedzieć na pytanie zadane na początku. Czy moim zdaniem warto kupić tę książkę?
Dla wyglądu? Może. Na pamiątkę? Może. Ale dla treści? W życiu.

Witajcie!
Przychodzę do Was z "recenzją" książki „BTS. Koreańska Fala”, którą napisał Adrian Besley. Swoją premierę w Polsce ma oficjalnie 19.09.2018 r. ale mnie udało zdobyć się ją wcześniej. Jest to pierwsza książka związana z BTS na naszym polskim rynku wydawniczym (chyba, że o czymś nie wiem, wtedy proszę mnie uświadomić) i budzi sporo emocji. W tym tekście postaram...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Jestem przy tobie. Nawet jeśli nie możesz mnie zobaczyć”

Scarlett to powieść, którą czytałam już dwukrotnie. Należy do tzw. paranormal romance. Jak wiecie, ostatnie lata obfitowały wręcz w dzieła z tego gatunku, a książka Barbary Baraldi doskonale wpisuje się w jego standardy – jednak czy świadczy to na korzyść?
Tytułowa bohaterka, Scarlett Castoldi, ma szesnaście lat i poznajemy ją w momencie, gdy właśnie przeprowadziła się z Cremony do Sieny, zostawiając za sobą wieloletnich przyjaciół, a nawet raczkującą miłość. Dziewczyna jest wręcz przerażona nową sytuacją, miastem, jak również koniecznością znalezienia „swojego miejsca” w tłumie obcych jej ludzi.
Okazuje się jednak, iż początkowe obawy nie miały uzasadnienia. Scarlett dość szybko zdobywa nowe przyjaciółki, a nawet grono potencjalnych adoratorów. Niestety nie jest tak różowo – w pewnych momentach bohaterka musi wybrać, czy ważniejsza jest dla niej przyjaźń, czy uczucie. Jakby tego było mało, w szkole ma miejsce niewyjaśnione morderstwo. Czy to możliwe, że chłopak, za którym szaleje Scarlett ma z tym coś wspólnego?

Jak pisałam już wcześniej, książka to paranormal romance. Wszelkie typowe składniki, takie jak "zwykła, niczym nie wyróżniająca się dziewczyna", "najprzystojniejszy chłopak w szkole", "sekret, który ów chłopak ukrywa", nudzenie o tym, że "jestem niebezpieczny, nie powinniśmy być razem", a także element przeprowadzki oraz zagrożenia, które z niewiadomej przyczyny grozi głównej bohaterce sprawiają, iż nie musimy się nawet specjalnie wysilać, by domyślić się, jak potoczy się akcja. Co więcej, trafne jest stwierdzenie, że Scarlett to historyjka do bólu schematyczna.
Nie widać szczególnych zmian tempa akcji. Przez całą powieść podąża jednostajnie przed siebie - przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Może to sprawka języka, jakim pisana jest ta książka - nie wiem, jak go określić... momentami lekko wyszukany (a może po prostu udziwniony?), z dużą ilością plastycznych porównań, np. "Lato uleciało jak piękny motyl o kolorowych skrzydłach" - mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi. W dialogach często wypada to sztucznie, na szczęście nie musimy zmagać się z tym przez całą powieść - większość fragmentów brzmi całkiem "normalnie".
Podejrzewam, iż spore znaczenie może mieć również sposób, w jaki autorka potraktowała różne wątki - na samym początku mamy młodzieżową i obyczajową historię o dziewczynie po przeprowadzce. Trwa to niemal pół książki. Mniejsze lub większe problemy, czy to rodzinne, miłosne, czy może "przyjacielskie"... Nie ma w tym zbyt wiele "tajemnicy" jaką sugeruje prolog. W trakcie czytania można o nim wręcz zapomnieć. Dopiero pod koniec coś zaczyna się dziać, nie zauważyłam jednak jakiejś zmiany w narracji albo "prędkości" wydarzeń. Po prostu - dzieje się i już.
Pani Barbara zdecydowała się na narrację pierwszoosobową oraz krótkie rozdziały. To drugie jest strzałem w dziesiątkę. Nie zliczę, ile razy myślałam sobie: "A co mi tam, przeczytam jeszcze jeden rozdział! Są krótkie!". Jednak na jednym rozdziale nigdy się nie kończyło. Nie wiedząc do końca kiedy, przerywałam czytanie prawie 100 stron dalej, niż zamierzałam. I wcale mi to nie przeszkadzało.
Jakimś dziwnym trafem, książka potrafiła na tyle mnie wciągnąć, że chciałam przeczytać ją jak najszybciej. Może dlatego, że była lekka i niewymagająca, może dlatego, że miałam dość Scarlett, może dlatego, że czekałam, aż wreszcie pojawi się Vincent... Tak. Doszliśmy teraz do ciężkiej kwestii. Bohaterowie.
Jak już pewnie można się domyślić, nie darzę głównej bohaterki sympatią. Jak na mój gust jest okropnie infantylna, i prędzej uwierzyłabym, że ma 12, nie 16 lat. W większości przypadków jej problemy są dla mnie dziecinne, głupie i dość łatwe do rozwiązania. Niestety Scarlett ma zwyczaj przeżywania wszystkiego przez kilka stron. Niektóre jej zachowania były wg mnie zupełnie nielogiczne. Najbardziej jednak irytowało, iż postać pozująca na tak przeciętną dziewczynę (pomińmy fakt, że o ile się nie mylę, przeciętne szesnastolatki są zdecydowanie bardziej ogarnięte i nie paradują w koszulkach z jednorożcami albo nie noszą w kieszeni "Sally" - postanowiłam nie mówić, kim lub czym jest Sally, by nie narobić jeszcze więcej spoilerów) główna bohaterka podbija serca kilku facetów, i to bez żadnego wysiłku. Czyżby faceci z Sieny byli aż tak znudzeni swoimi koleżankami, że rzucili się na "świeże mięso"?
Sama Scarlett ma jedną ogromną zaletę, która potrafiła wzbudzić we mnie szczątkową sympatię - dziewczyna uwielbia książki. Niestety nie wystarczyło to na zrównoważenie wszystkich jej wad.
Spośród grona postaci sympatię odczułam w stosunku do Marco, młodszego brata Scarlett, a także Vincenta, który dość, że był "w moim typie", to... zwyczajnie mnie ciekawił ;)
Niestety pozostałe postacie były mi w najlepszym razie obojętne.

Nie jestem fanką romansów, obyczajowe historie również mnie nie zachwycają. Dlaczego więc przeczytałam tę książkę aż dwa razy?
Sama nie do końca znam odpowiedź na to pytanie. Myślę, iż zadziałał tu podobny mechanizm, co przy czytadłach o Sookie Stackhouse (choć obie te serie nie mają zbyt wiele wspólnego). Książka jest, jak już wcześniej pisałam, tak prosta i niewymagająca, że czyta się ją prawie bez wysiłku, a są takie dni, w których właśnie takiej historii potrzeba.
Do tego Scarlett to jedna z nielicznych książek z rodzaju romansów paranormalnych, których akcja nie dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Umiejscowienie wydarzeń we Włoszech jest w mojej opinii zdecydowanym plusem. Zamiast Jessiki, Jacka, Erica, czy jakie tam imiona typowo występują, mamy Genzianę, Umberto lub Lorenzo. Dzięki temu książka zyskała i zdecydowanie wyraźniej zapisała się w mojej pamięci.
Kolejna rzecz, którą zaliczę na plus, to zostawienie w spokoju biednych wampirów i równie wykorzystywanych aniołów.
Ostatnim, co tu wymienię, jest fakt, iż bardzo spodobał mi się pomysł z zespołem Dead Stones. Lubię muzyków ;)

Czy poleciłabym tę książkę? Hm, trochę się waham. Osobom gustującym w romansach paranormalnych może się spodobać. Natomiast gdyby ktoś szukał kryminału lub powieści pełnej tajemnic czy mroku, obawiam się, że byłby bardzo zawiedziony.
Na mnie Scarlett (książka!) wywarła dość pozytywne wrażenie. Po raz pierwszy sięgnęłam po nią kilka lat temu, gdy jeszcze zaczytywałam się w paranormal romance. Co więcej, postać taka jak Vincent była dla mnie nowością, tym bardziej polubiłam historię o blondynce z Sieny. Dzięki niemu nawet głupie problemy przyjaciółek Scarlett były bardziej znośne. ;)
Jako że Vincent był i jest moją ulubioną postacią z serii Barbary Baraldi, bardzo ucieszyłam się widząc, go w kolejnej części znacznie częściej. To jednak materiał na kolejną recenzję ;)
Na sam koniec wspomnę jeszcze o wydaniu. Okładka całkiem przyjemna (moim skromnym zdaniem zdecydowanie lepsza niż w kontynuacji), kartki i czcionka również. Niestety bardzo szybko się brudzi i zbiera odciski palców. Zauważyłam też, iż grzbiety lubią się łamać, co moje poczucie estetyki bardzo razi. Na szczęście ten księżyc jest na tyle intrygujący, że mogę mu drobne problemy z czystością wybaczyć ;)

„Jestem przy tobie. Nawet jeśli nie możesz mnie zobaczyć”

Scarlett to powieść, którą czytałam już dwukrotnie. Należy do tzw. paranormal romance. Jak wiecie, ostatnie lata obfitowały wręcz w dzieła z tego gatunku, a książka Barbary Baraldi doskonale wpisuje się w jego standardy – jednak czy świadczy to na korzyść?
Tytułowa bohaterka, Scarlett Castoldi, ma szesnaście lat i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Pochodzimy z pyłu kosmicznego. Wszystko na ziemi to tylko proch."

Od kilku miesięcy na mojej półce cierpliwie czekała powieść "Obietnica Gwiezdnego Pyłu", określana mianem pięknego i przejmującego dramatu rodzinnego, a także wzruszającej historii wielkiej miłości. Kupiłam ją praktycznie przypadkiem, kierując się pozytywnymi opiniami i chęcią poznania czegoś nowego.
Nie powiem, bym miała wielkie doświadczenie z tego typu literaturą, zwykle bowiem sięgam po książki o zupełnie innej tematyce. Dwa dni temu, tuż po przeczytaniu już któregoś kryminału z rzędu, postanowiłam coś zmienić. Przypomniałam sobie o tej powieści i... zaczęłam czytać.

Czy była to słuszna decyzja?
Przekonajmy się!


Książka opowiada historię Matta Beaulieu, neurochirurga, który w wyniku nieszczęśliwego wypadku traci ukochaną żonę, Elle. Choć... traci to nie do końca odpowiednie słowo. Elle umiera, lecz jest to stan śmierci mózgowej. Ciało podtrzymywane przy życiu przy pomocy aparatury wciąż funkcjonuje, nawet jeśli nie ma szans na powrót świadomości.
Matthew jest zdruzgotany, nie dane mu jednak pogrążać się w żałobie. Wie, że Elle niczego nie bała się bardziej, niż powolnego umierania - wydaje się więc logiczne, że chciałaby zostać odłączona od aparatury. Matt niemal wyraża na to zgodę, gdy pojawiają się nowe fakty odmieniające jego podejście. Okazuje się, że Elle jest w ciąży. A marzeniem jej życia było posiadanie dziecka...

Matka Matta twierdzi, że synowa bez względu na okoliczności nie chciałaby umierać w ten sposób. Matthew postanawia mimo to walczyć o życie potomka, przekonany o słuszności swojej racji.
Rodzi to konflikt, który znajduje finał w sądzie.
Co okaże się ważniejsze? Prawo do śmierci czy szansa na życie?


"Obietnica Gwiezdnego Pyłu" z opisu wydawała mi się bardzo ciekawym dziełem.
Intrygujący dylemat, udział sądu, możliwość naprawdę dynamicznej i ostrej walki. Szczerze interesowało mnie, jak to wszystko się potoczy, co wydarzy się w trakcie, jak będzie wyglądać droga do celu - i kto go osiągnie. To muszę przyznać - zaciekawiła mnie. Niestety w trakcie czytania okazało się, że moje oczekiwania nijak miały się do rzeczywistości.
Z przykrością muszę stwierdzić, że nie dostałam tego, na czym mi zależało.
Myślałam o jakiejś akcji, dynamizmie... Otrzymałam natomiast historię, która zaskoczyła mnie tylko w jednym momencie, w dodatku średnio związanym z głównym wątkiem powieści. Choć... Mam wątpliwości, co naprawdę było głównym wątkiem. Wydawać by się mogło, że odpowiedź jest oczywista, książka miała dotyczyć przecież walki między Mattem a jego matką. Miała. W trakcie czytania okazało się, że jest to, co prawda nietypowe, ale jednak, nieprawdopodobne love story. Nie tego oczekiwałam. W żadnym wypadku nie był to dla mnie dramat rodzinny. Zaledwie obyczajowa historia, która nie wzbudziła u mnie większych emocji.
Nawet jeśli to pisarski debiut Priscille, nie mogę jej wybaczyć tego, że naprawdę od samego początku wiadomo, jak cała powieść się skończy.
Odnoszę wrażenie, że autorka doskonale zdawała sobie z tego sprawę, a że nie chciała kombinować i zaskakiwać, to zamiast pisać o sądach, postanowiła zainwestować swój czas w retrospekcje.
Dzięki nim dowiadujemy się więcej o Elle, o przeszłości Matta, o historii ich związku, do mnie jednak kompletnie to nie trafiło. Owszem, pojawia się możliwość bliższego poznania bohaterów, ale... Matthew kompletnie mnie nie przekonuje. Podobnie z resztą jak Elle. Jest ona koszmarnie nieprawdopodobną postacią - i to w znaczeniu bardzo negatywnym (celowo użyłam wcześniej zwrotu nieprawdopodobna love story - ta historia nie miałaby prawa wydarzyć się naprawdę). Najgorsze jest to, że powieść ta udaje możliwą. A może nie najgorsze - najgorsze jest dla mnie granie na tematyce, jaką książka porusza. Wygląda mi to na zwykły chwyt, gdyż niewiele w niej prawdziwych przemyśleń i dylematów. Doprawdy, dość, że idiotycznie niemożliwa, to jeszcze irytująca. W niektórych momentach otrzymujemy usilne wprowadzanie napięcia (jak np. jedna z ostatnich scen - akurat kiedy się spóźnił, po prostu nie mógł przyjść normalnie bo nie byłoby tego durnego dramatyzmu), w innych wydarzenia nielogiczne, dziwne lub zwyczajnie głupie.

Szukając zalet tej książki, pierwsze co przychodzi mi na myśl to wydanie. Przyjemny format, przyjemna okładka, ładnie pachnące kartki ;)
Kolejnym jest fakt, że książkę czyta się bardzo szybko. Przeczytanie jej zajęło mi zaledwie jeden dzień. Nie była szczególnie wymagająca, przynajmniej dla mnie. Ot, takie tam czytadło.
Może jestem mało wrażliwa na takie książki, może nie. Ogólnie "Obietnica Gwiezdnego Pyłu" nie wzbudziła we mnie większych emocji. Ale jak już mówiłam, czytało się bardzo szybko, a to spory plus.

Zdaję sobie sprawę, że wiele osób się ze mną nie zgodzi. Nie jestem ślepa na mnogość pozytywnych opinii. Nie jest to jednak "mój" rodzaj literatury, a ten eksperyment muszę uznać za nietrafiony. Nieprędko sięgnę po podobne książki.

Polecam tylko fanom romansów i historii obyczajowych.

"Pochodzimy z pyłu kosmicznego. Wszystko na ziemi to tylko proch."

Od kilku miesięcy na mojej półce cierpliwie czekała powieść "Obietnica Gwiezdnego Pyłu", określana mianem pięknego i przejmującego dramatu rodzinnego, a także wzruszającej historii wielkiej miłości. Kupiłam ją praktycznie przypadkiem, kierując się pozytywnymi opiniami i chęcią poznania czegoś nowego.
Nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moja ocena: 5,75/10

"-Byliśmy dziećmi - wymamrotała ustami pełnymi krwi. -Zwykłymi dziećmi."

Hans Koppel to pseudonim literacki Pettera Lidbecka, wielokrotnie nagradzanego autora powieści dla dzieci. Jako Hans publikuje powieści dla dorosłych.
Jak głosi wydawca, "Ona już nie wróci" to thriller psychologiczny dla wielbicieli stylu Henninga Mankella i Håkana Nessera. Co prawda stylu żadnego z tych panów nie znam, ale i tak postanowiłam się przekonać na własnej skórze jaka ta książka jest.

Właśnie zakończyłam jej czytanie i stwierdziłam, że wypadałoby napisać "na świeżo" kilka zdań.
Historia dotyczy głownie Michaela, Ylvy i ich córki Sanny.
Pewnego dnia Ylva znika bez śladu. Nikt nie wie co się z nią stało, jednak podejrzenia padają na jej męża. Większość ludzi przekonana jest, że zabił swoją żonę po odkryciu kolejnego romansu, a policji brakuje tylko dowodów. Mike musi stawić czoła własnej rozpaczy i krzywym spojrzeniom, a także zaopiekować się córką.

Tylko trzy osoby wiedzą, że Ylva przebywa bliżej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, a jej zniknięcie spowodowane jest pewnymi wydarzeniami z przeszłości...


Już na starcie przekonujemy się, że ta powieść nie jest typowa. Autor zdecydował się na ciekawy zabieg - od początku mamy świadomość, co stało się z Ylvą. Pozwala nam to obserwować kolejne etapy, które przechodzi, przemianę psychologiczną, reakcje na wydarzenia. Podobne rzeczy widzimy u Mike'a.
Pomimo tego, że wiemy "jak", autor niemal do samego końca nie mówi nam "dlaczego".
Tajemnicą pozostaje zakończenie i motyw całej historii, a to nie jedyne z powodów, dla których książkę warto przeczytać do ostatniej strony. Pomińmy fakt, że wiele osób będzie w stanie się ich domyślić.
Bardzo podobały mi się wstawki dotyczące schematu postępowania sprawcy wobec ofiary. Niemal z niecierpliwością wyczekiwałam rozdziałów z odniesieniami do niego. Stały się dla mnie chyba najciekawszymi fragmentami książki.
A skoro już mówię o rozdziałach - muszę przyznać, że są dość krótkie i konkretne. W niektórych momentach było to zdecydowanie zaletą. Niestety w innych pozostawiały pewien niedosyt.
Niedosyt, tak...w całej powieści czegoś mi brakowało. Emocji?
Niby bohaterowie wiele przeżywają, jednak nie byłam w stanie wczuć się w ich sytuację, współczuć im, lubić ich lub nienawidzić. Byli dla mnie wyjątkowo mało charakterystyczni, wręcz słabi, bez jakiejś głębi. Mimo to, każdy jakoś się od siebie różnił. Tyle dobrego.
Cała powieść jawi mi się jako dość "płaska". A może to ja zawaliłam jako odbiorca? Nie wiem.

...Z jednej strony chciałabym napisać, z czym po pierwszych rozdziałach mi się skojarzyła, z drugiej wiem, że byłby to swego rodzaju spoiler. Więc sobie daruję. ;)

Powieść jest chwilami dość brutalna i nie nadaje się dla młodszych czytelników. Ktoś nawet określił tę książkę mianem thrillera erotycznego. Moim zdaniem jest to trochę przesadzone, nie twierdzę jednak, że erotyki tu brakuje.
"Ona już nie wróci" bardziej pasuje mi do czytadła na nudny wieczór, nie należy jednak do zbyt lekkich. To chyba zależy od tego, do jakich książek jesteśmy przyzwyczajeni - osobiście bez problemów łykam taką literaturę.
Nie do końca wiem, jak sklasyfikować sobie tę książkę. Czytałam powieści znacznie gorsze, czytałam też wiele lepszych. Przez dłuższy czas zastanawiałam się i pod koniec pisania recenzji dodałam 0,75 do oceny. Wolałabym nie bawić się ułamkami, nie widzę jednak innego wyjścia. Może gdyby historię opowiedziano w inny sposób dostałaby wyższą ocenę?
Zastanawiam się, czy gdybym czytała w oryginale, moje odczucia by się choć trochę zmieniły. A nuż uda mi się to sprawdzić? ;)



Na zakończenie wspomnę jeszcze o wydaniu.
Od razu mówię, że nie mam pojęcia, dlaczego na okładce znalazł się kran. O.o
Pod względem graficznym bardziej podoba mi się szwedzka, która wygląda mniej więcej tak: http://bilder.fsys.se/9789186183370.jpg
lub
tak: https://booksri.files.wordpress.com/2012/04/kommer_aldrig_mer_igen_koppel.jpg
Tym, co podobało mi się szczególnie, były kartki. Przyjemne, dość grube a jednocześnie miłe w dotyku. Lubię takie ;)


Nie potrafię powiedzieć, czy poleciłabym tę książkę, czy nie. Sami musicie podjąć decyzję, czy chcielibyście ją poznać. :)

Moja ocena: 5,75/10

"-Byliśmy dziećmi - wymamrotała ustami pełnymi krwi. -Zwykłymi dziećmi."

Hans Koppel to pseudonim literacki Pettera Lidbecka, wielokrotnie nagradzanego autora powieści dla dzieci. Jako Hans publikuje powieści dla dorosłych.
Jak głosi wydawca, "Ona już nie wróci" to thriller psychologiczny dla wielbicieli stylu Henninga Mankella i Håkana Nessera. Co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bez zbędnych wstępów - ta książka to dla mnie kompletna porażka. Pomimo niewielkiej objętości i dużych liter miałam często ochotę rzucić nią z wściekłością w kąt.
Nieciekawa narracja, infantylne dialogi, brak logiki. Całość sprawiała wrażenie napisanej przez gimnazjalistkę o niewielkich zdolnościach.
W książce nie zostały określone konkretne ramy czasowe, które pozwoliłyby mi lepiej orientować się w akcji. Chwilami wydawało mi się, że opisywane są czasy wiktoriańskie, czasami niewiele bliższe współczesności. Niestety koncepcję psuł jeep pojawiający się na samym początku. Do obecnych czasów jednak średnio mi to pasowało. stary dom, sala balowa, tradycje, sratatata.
Również z samą akcją miałam problemy. Nie mam pojęcia, czy autorka z akapitu na akapit potrafiła przenieść akcję o kilka godzin do przodu nie zadając sobie trudu by poinformować o tym czytelnika, czy może postacie potrafiły się teleportować i nie robiło to na nikim wrażenia.

Dla przykładu "jakości", fragment, na który natknęłam się jeszcze przed pięćdziesiątą stroną. Sprawił, że naprawdę zwątpiłam i chciałam dać sobie spokój - nie wiedziałam tylko, czy winę należy przypisać tłumaczowi, czy samej autorce:
"-Moja droga, ty nigdy nie przestałaś do nas należeć. Wszyscy od początku bardzo Cię polubiliśmy i cieszy mnie, że po rozłące z moim bratem nadal jesteś tą samą Marią, jaką znałam i kochałam.
Na dźwięk imienia swojego byłego męża Maria spoważniała." - i do tego moje pytanie: Gdzie tu cholera widzą jakieś imię? Były mąż Marii miał na imię brat? A nie Daniel? No ludzie, jego imię pada dopiero w późniejszej części rozmowy!

Ogólnie książka nudna, mdła i naiwna. Nie wnosi zupełnie nic interesującego. Wystarczy przeczytać wstęp i fragment przytoczony przez wydawcę z tyłu okładki, by wiedzieć jak wszystko się potoczy. Jedynym czego nie dowiemy się z ww. źródeł są imiona i "role" bohaterów, nie ma jednak czego żałować. Ich przedstawienie zdecydowanie nie powala, z resztą tak, jak oni sami.
Nawet cena nie usprawiedliwia tak marnego poziomu - czytałam książki o połowę tańsze, a prezentujące kilkukrotnie ciekawsze i bardziej wartościowe historie.
Doprawdy, nie widzę żadnej zalety tej książki. Czas zmarnowany na jej czytanie wolałabym przeznaczyć na gapienie się w sufit. Byłoby to zdecydowanie przyjemniejsze zajęcie.
Najchętniej oceniłabym książkę na 0, skala jednak nie przewiduje takiej punktacji.

Odradzam wszystkim, którzy mają jakiekolwiek oczekiwania wobec literatury.

Bez zbędnych wstępów - ta książka to dla mnie kompletna porażka. Pomimo niewielkiej objętości i dużych liter miałam często ochotę rzucić nią z wściekłością w kąt.
Nieciekawa narracja, infantylne dialogi, brak logiki. Całość sprawiała wrażenie napisanej przez gimnazjalistkę o niewielkich zdolnościach.
W książce nie zostały określone konkretne ramy czasowe, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Głównym bohaterem, który prowadzi nas przez całą historię jest Héctor Salgado. To urodzony w Argentynie inspektor katalońskiej policji, którego sytuacja życiowa nie przedstawia się zbyt ciekawie - z rodziną nie układa mu się najlepiej, w dodatku jest zawieszony za pobicie podejrzanego.

W tych okolicznościach otrzymuje od swojego szefa zadanie - zbadanie okoliczności śmierci nastolatka z bogatej rodziny. Wygląda to na wypadek, jednak w wersję tą nie wierzy matka chłopaka. Sprawa, która miała być prostą, okazuje się znacznie bardziej skomplikowana. Salgado w poszukiwaniu informacji musi zagłębić się w świat barcelońskiej elity, a także przebić się przez zasłonę pozorów i kłamstw. Kiedy dziewczyna zmarłego umiera, inspektor uświadamia sobie, że rozwiązania zagadki należy szukać w przeszłości.
W tym samym czasie toczy się drugie dochodzenie, dotyczące podejrzanego, którego pobił Salgado - zniknął on bowiem bez śladu, zaś na jego biurku znaleziono zakrwawiony łeb świni…

Jakie jest moje wrażenie, odnośnie tej książki? Nie jestem jednoznacznie przekonana. Nie należę do fanów hiszpańskiego klimatu, dlatego trochę opornie przychodziło mi wczuwanie się w przedstawianą historię i jej tło. Trudno mi było przyzwyczaić się do nazwisk bohaterów.
Pomijając jednak te trudności, książka była łatwa w czytaniu, dość przyjemna i szybka, nawet pomimo tematyki. Ciężko bowiem określać przyjemnym czytanie o zbrodniach czy… No cóż, to byłby spoiler. Dowiecie się, jeśli przeczytacie.
Akcja powieści toczyła się dość spokojnie, jednocześnie nie pozwalając oderwać się od czytania na dłuższą chwilę. Nie było w niej szczególnie emocjonujących zwrotów akcji, przynajmniej mnie takie nie wbiły się w pamięć. Wyczekiwałam rozwiązania wszystkich zagadek. Pod tym względem książka trzymała mnie w niepewności do ostatnich stron. A nawet dłużej.
Bohaterowie są stworzeni w bardzo przekonujący sposób. Nie mam co do nich większych zastrzeżeń.
Zdecydowanym plusem jest dla mnie język tej książki. Spotkałam powieści, które zawiodły mnie pod tym względem, dlatego bardzo cenię sobie to kryterium. Dialogi stoją na dobrym, czasami nawet bardzo dobrym poziomie, podobnie jest z opisami. W książce tej znalazłam cytaty, które do tej pory są jednymi z moich ulubionych. Czy potrzeba czegoś więcej?

W naprawdę ogólnej ocenie książka zapisuje się na plus. Skąd więc biorą się moje wahania? Wbrew temu wszystkiemu powieść ta nieszczególnie do mnie dotarła. Winę za to ponosi klimat, jestem co do tego przekonana. Barcelona nie jest w końcu zbyt dobrym światem dla takiego wielbiciela śniegu i chłodu jak ja…

Głównym bohaterem, który prowadzi nas przez całą historię jest Héctor Salgado. To urodzony w Argentynie inspektor katalońskiej policji, którego sytuacja życiowa nie przedstawia się zbyt ciekawie - z rodziną nie układa mu się najlepiej, w dodatku jest zawieszony za pobicie podejrzanego.

W tych okolicznościach otrzymuje od swojego szefa zadanie - zbadanie okoliczności...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Jeżeli pragniesz horroru o wilkołakach, wampirach i strzygach, odłóż grzecznie „Dziewczynę z sąsiedztwa” na półkę. Ta powieść to horror, ale Jack Ketchum nie straszy nas wymyślnymi demonami. Jego potwory spotykamy codziennie w lustrze. To bowiem horror o najbardziej przerażających potworach, jakie chodzą po Ziemi – ludziach. Jest wstrząsająca, okrutna i długo nie pozwala zasnąć. Ani przejrzeć się w lustrze.” – Robert Ziębiński, Newsweek Polska

~*~

Jest to opowieść zainspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Sam ten fakt wywiera mocne oddziaływanie na psychikę czytelnika. Dodatkowo liczne opinie i wstęp.
O co z nimi chodzi?
Już pierwsza strona tego wydania zawiera 9 opinii.
Czytając je zaczynasz się zastanawiać, co takiego ma w sobie ta książka. Dwie strony dalej - wstęp napisany przez samego Stephena Kinga. Między szeregiem mniej lub bardziej subtelnych pochwał trafia się na spoilery, które, przynajmniej mnie, nie opuszczały.
Czytając tę powieść wciąż wypatrywałam wspomnianych przez Kinga scen.
Bezustannie towarzyszyły mi ciągłe oczekiwanie, mocniejsze bicie serca na widok rzymskich cyfr (książka podzielona jest na części, oznaczane właśnie rzymskimi cyframi) i pytanie - jak daleko się tym razem posuną? Naprawdę chciałam poznać tę historię, zobaczyć, przeżyć.
Czy o taki efekt chodziło wydawcy? Być może.

~*~

Sama książka na początku wydaje się dość niewinna. Bardzo przypominała mi historyjki pisane przez R.L Stine'a. Bohaterowie w średnim wieku 12-13 lat, Ameryka, świat dość odmienny od naszego. W tej początkowej niewinności szukałam zapowiedzi późniejszych wydarzeń. Zapowiedzi "Piekła" naprawdę nie dawały spokoju.
A kiedy już się zaczęło...
W niezwykłym tempie pochłaniałam stronę za stroną. Czy to już się wydarzy? Czy już?

~*~

Bardzo spodobały mi się słowa autora, które umieścił w komentarzu na końcu książki. Dokładnie opisały moje odczucia - "Nie chodzi o to, że wczuwam się w sytuację ofiar, ale ja też mam przecież sutki.". W dodatku przyznał, że socjopaci przerażają go i doprowadzają do szału.
Znam to. Znienawidziłam Ruth i kiedy tylko pojawiała się na kartach powieści czułam wkurzenie i gniew. Ale nie mogłam nic z tym zrobić...

~*~

Nie była to dla mnie powieść "przerażająca", ale na pewno poruszająca. Udało jej się wzbudzić we mnie emocje, co sprawiło, że wprost nie mogłam się od niej oderwać.
I choć zakończenia całości i tego, co spotkało Meg, byłam w stanie się domyślić, to i tak wciąż czekałam. Czekałam i czytałam, by poznać odwiedź na krótkie, ale i mocno nurtujące pytanie - jak?

Przyłapałam się na tym, że w pewnym momencie stanęłam w roli widza, który sam przyłączyłby się do "protegowanych" Ruth. Na szczęście autor w rozdziale 42 uświadomił mi to i sprowadził na ziemię.
Co zrobiłabym, będąc na miejscu Davida, naszego narratora?
W pewnych momentach boję się o tym myśleć.

~*~

Zaraz po przeczytaniu nie byłam pewna, czy ta książka naprawdę była tak dobra jak mówią. Następnego dnia mam już jednak tą pewność.
Dość, że prezentuje Czytelnikowi wstrząsającą historię, to jeszcze pozwala poznać siebie i zastanowić się nad swoją moralnością.
Czy dałbym się omotać poczuciu władzy? Czy stałaby się dla mnie narkotykiem? Czy byłbym taki jak Woofer?

Ile wytrzymałbym na miejscu Meg?

Wciąż szukam odpowiedzi na te pytania, zaś powieść "Dziewczyna z Sąsiedztwa" trafia na półkę między moje ulubione książki.

„Jeżeli pragniesz horroru o wilkołakach, wampirach i strzygach, odłóż grzecznie „Dziewczynę z sąsiedztwa” na półkę. Ta powieść to horror, ale Jack Ketchum nie straszy nas wymyślnymi demonami. Jego potwory spotykamy codziennie w lustrze. To bowiem horror o najbardziej przerażających potworach, jakie chodzą po Ziemi – ludziach. Jest wstrząsająca, okrutna i długo nie pozwala...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

King jest jednym z tych autorów, których powieści czytam najczęściej. Nie można mu odmówić talentu. Kilka książek jego pióra uznaję za ulubione, jednak w ostatnim czasie mam pecha trafiając na powieści z półki "Nigdy Więcej".
Stukostrachy to właśnie jedna z nich.

Stephen znów wkracza w sferę science-fiction, której tak u Niego nie lubię. Jak w Langolierach dało się ją przetrwać, tak Stukostrachy z całkiem wyraźnym wątkiem UFO, morderczych sprzętów AGD, laserowych pistoletów i masy innych pierdół, były dla mnie istną męczarnią.
Przetrwałam, jestem z siebie dumna, ale nie chcę do tego wracać.
Chcąc uratować tę książkę w swoich oczach, szukam pozytywów.
Pierwsze, co wpadło mi do głowy, to postać Jima Gardenera. Gard i jego dyskusje na temat elektrowni. Lecz po tym w głowie martwa cisza.

Własnie w tej książce znajduje się jeden z najpopularniejszych cytatów Kinga.
„Czasami człowiek sądzi, że ujrzał już dno studni ludzkiej głupoty, ale spotyka kogoś, dzięki komu dowiaduje się, że ta studnia jednak nie ma dna”
Choć nie ukrywam, że w rozmowie, w której padł, wydał mi się lekko sztuczny. Więc czy cytaty uznamy za plus?

W Stukostrachach poznajemy wielu bohaterów, w dodatku ich wątki są bardzo rozwinięte. Jednak po przeczytaniu opowieści, której bohaterem był Hilly Brown miałam już dość. A niestety czekało na mnie jeszcze wiele stron męczarni.

Myślę, że tę historię dałoby się opowiedzieć, zapisując zdecydowanie mniejszą ilość stron. Niestety pan Stephen przedłużał i przedłużał, rozwlekając nawet finałową akcję. Zakończenie mnie nieszczególnie przekonało. Jak zresztą cała książka. Oczekiwałam czegoś zupełnie innego. Niestety i tym razem King trochę mnie zawiódł.

Nie jest to książka, którą będę gorąco polecać. Ba, nie będę jej polecać wcale. Ani trochę mnie nie wciągnęła, raczej nudziła, a przeczytałam właściwie tylko z obowiązku.
Chyba, że ktoś naprawdę uwielbia takie klimaty. Wtedy można zaryzykować przeczytanie. Jednak na własną odpowiedzialność.

W Stukostrachach znajdziemy coś jeszcze - odniesienia do innych książek Stephena Kinga. Miłe było natknąć się na nazwisko John Smith, należące do bohatera powieści Strefa Śmierci (The Dead Zone - moje wydanie pochodzi z 1993 roku, obecnie natknąć się można na raczej tytuł Martwa Strefa). Szukanie tych odniesień było jedną z niewielu przyjemności jakich dostarczyła mi powieść Stukostrachy.

/Zapraszam: http://biblioteczka-kiry.blogspot.com/

King jest jednym z tych autorów, których powieści czytam najczęściej. Nie można mu odmówić talentu. Kilka książek jego pióra uznaję za ulubione, jednak w ostatnim czasie mam pecha trafiając na powieści z półki "Nigdy Więcej".
Stukostrachy to właśnie jedna z nich.

Stephen znów wkracza w sferę science-fiction, której tak u Niego nie lubię. Jak w Langolierach dało się ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z oceną wahałam się między 4 i 5. Najbardziej pasowałaby mi ocena 4,5, jednak nie mamy tu ułamków. Więc dałam 5. Po dłuższym czasie postanowiłam zmienić ocenę na 3.

By nie przedłużać :
"Opowieść z Czasów Wikingów". Zachęcające, jednak owych Wikingów wcale nie czuję.
Dla mnie to raczej historia miłości dwojga niewolników, w dodatku przedstawiona w sposób prosty i bez specjalnego dramatyzmu. A raczej tajemnic, i nie ukrywam, magii.
Przynajmniej tego się spodziewałam i tego oczekiwałam po "następczyni Margit Sandemo". Och, naprawdę nie warto wierzyć opisowi z okładki. Może w kolejnych częściach się to rozwija. Ja nie wiem. Już ich raczej nie przeczytam.

Książka dość króciutka. Jako pierwszy tom powinna porywać, intrygować, wręcz zmuszać do czytania kolejnych. Tu jednak nic takiego nie czułam. Ot, szybciutko przeminęło.
Nie było to raczej nic ambitnego, ale całkiem dobre na bezsenną noc.
Czy polecam? No nie wiem. To zależy od gustu i ilości wolnego czasu. Może sama przeczytam jeszcze za jakiś czas, bowiem choć przebrnęłam przez całość, nie mogę sobie wyrobić o książce zdania.
Ale bynajmniej nie jest pozycją, którą każdy powinien przeczytać. Znajdą się bardziej wartościowe lektury...
Są jednak osoby, którym się spodoba.

Padały już tu słowa "lekka, przyjemna, łatwa w odbiorze".
Nie sposób się z nimi nie zgodzić. :)


/ Zapraszam http://biblioteczka-kiry.blogspot.com/

Z oceną wahałam się między 4 i 5. Najbardziej pasowałaby mi ocena 4,5, jednak nie mamy tu ułamków. Więc dałam 5. Po dłuższym czasie postanowiłam zmienić ocenę na 3.

By nie przedłużać :
"Opowieść z Czasów Wikingów". Zachęcające, jednak owych Wikingów wcale nie czuję.
Dla mnie to raczej historia miłości dwojga niewolników, w dodatku przedstawiona w sposób prosty i bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gotowi na kolejne romansidło o wampirach?

Zapewne nietrudno domyślić się głównych bohaterów.
To już chyba standard. Z resztą, tytuł wiele mówi...
I jednocześnie wprowadza w błąd.
Nie ma żadnego ślubu ._.

W pierwszym rozdziale poznajemy tytułowego Wampira Milionera. Roman Draganesti, wydawałoby się ideał - przystojny, inteligentny, bogaty, urokliwy i zachwycający pod każdym względem... Oczywiście. Chyba nikt nie spodziewał się czegoś innego? W końcu to obowiązkowe cechy wszystkich wampirów z romansów powstałych w ostatnich latach ._.
Na szczęście autorka nie funduje nam mdłego romansu - a przynajmniej nie w całości. Już sam pierwszy rozdział i sytuacja, która doprowadziła do późniejszych wydarzeń...
Nie, to nie jest książka dla małych dziewczynek.
Co prawda nie jest to również czyste porno, ale niektórych rzeczy młodsi mogą po prostu nie zrozumieć.

Rozdział drugi przedstawia nam Shannę Whelan, jak nietrudno się domyślić przyszły obiekt namiętności Romana. Namiętności odwzajemnionej, rzecz jasna.
Cóż można o niej powiedzieć, by nie zdradzić zbyt wiele?
Shanna ma "niezłego pecha". Jest dentystką, jednak w pracy przeszkadza jej nabyty strach przed krwią. Nie ma przyjaciół i rodziny - program ochrony świadków - i pod przybranym nazwiskiem ukrywa się przed mafią, starając się prowadzić szare i nudne życie.
Niestety to wszystko niewiele daje - gdy wpół do trzeciej nad ranem odbiera telefon, a śmierć już puka do drzwi... (Przenośnia oczywiście, kto zawracałby sobie głowę pukaniem? ).

Czytając tę książkę przed oczami stanęły mi od razu Zmierzch i Czysta Krew (Martwy aż do Zmroku). Wampiry żywiące się krwią syntetyczną, jednak swoje istnienie zachowujące w tajemnicy. I nasza bohaterka tajemnicę odkrywa...
Pani Sparks poszła o krok dalej. Wampirze Opery Mydlane, Wampirzy Chirurg Plastyczny, Wampiry Tyjące, Wampiry Korzystające z Toalet... Stają się naprawdę bardziej ludzkie. Nawet lekka naiwność głównej bohaterki i ... (STOP. Przesadzam już ._.).
Dodatkowo Roman jako genialny naukowiec dokonuje kolejnego cudu...

Książkę czytało mi się dość przyjemnie. Nie jest szczególnie skomplikowana, za to całkiem luźna i wciągająca. Bardzo polubiłam kilku "drugoplanowych" bohaterów.
Może ostatnie strony i teksty o Bogu mnie nie przekonały, ale i tak w mojej opinii książka zasłużyła na pozytywną ocenę.
Zwłaszcza, że ja nienawidzę romansów!


/ Zapraszam: http://biblioteczka-kiry.blogspot.com/

Gotowi na kolejne romansidło o wampirach?

Zapewne nietrudno domyślić się głównych bohaterów.
To już chyba standard. Z resztą, tytuł wiele mówi...
I jednocześnie wprowadza w błąd.
Nie ma żadnego ślubu ._.

W pierwszym rozdziale poznajemy tytułowego Wampira Milionera. Roman Draganesti, wydawałoby się ideał - przystojny, inteligentny, bogaty, urokliwy i zachwycający pod...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Cóż... Jeśli spojrzymy na opinie większości ludzi dojdziemy do wniosku, że ta książka to dno. Jest w tym trochę racji. Wiele momentów miało być śmiesznymi, lecz w rzeczywistości takimi nie było. Zdarzyło się jednak kilka całkiem niezłych. Humor często dość wymuszony. Oraz działa zasada - tak głupie, że aż śmieszne.
W pewnych chwilach naprawdę ma się wrażenie, że to historia o osobach chorych psychicznie, a ze Zmierzchem ma niewiele wspólnego. Podobieństw częstokroć trzeba się domyślać, zaś humor ukryty w niektórych tekstach zrozumiemy tylko wtedy, gdy przeczytaliśmy oryginalną sagę.
I choć książka jest, ogólnie rzecz biorąc, idiotyczna, nawet lubię do niej wracać. Tak po rozdziale. Ewentualnie dwóch. Wtedy najlepiej się czyta.
Próbując połknąć wszystko naraz masz dość, i jedyne o czym marzysz, to skończyć.

Szukając jeszcze minusów - zdecydowanie cena. Książka jest cieniutka (ledwie ponad 157 stron) a kosztuje (przynajmniej taka jest cena na okładce mojego egzemplarza) 26,90 zł. To naprawdę przesada. Zdecydowanie, nie opłaca się kupować, chyba, że dla samej okładki.
Okładka bowiem jest tym, co w książce podoba mi się najbardziej. Ciekawe są też nietoperze u dołu prawie wszystkich stron. Ale okładka przede wszystkim.
To właśnie ona sprawiła, że wgl sięgnęłam po tę książkę.
Ogółem nie żałuję, ale też ja nigdy nie żałowałam kupna jakiejkolwiek książki. Choćby nie wiem, jak durnej.
Na pewno z czystym sumieniem jej nie polecę, wiem jednak, że niektórym może się spodobać.
Najogólniej nie mam zbytniego "doświadczenia" jeśli chodzi o parodie.
Ale Zmierzch sam w sobie jest jakąś parodią. Wiec chyba nie można było zrobić tego inaczej...


/ Zapraszam: http://biblioteczka-kiry.blogspot.com/

Cóż... Jeśli spojrzymy na opinie większości ludzi dojdziemy do wniosku, że ta książka to dno. Jest w tym trochę racji. Wiele momentów miało być śmiesznymi, lecz w rzeczywistości takimi nie było. Zdarzyło się jednak kilka całkiem niezłych. Humor często dość wymuszony. Oraz działa zasada - tak głupie, że aż śmieszne.
W pewnych chwilach naprawdę ma się wrażenie, że to historia...

więcej Pokaż mimo to