rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:



Na półkach: ,

"Był silny, lecz powolny. Myślał powoli, mówił powoli i chodził powoli, jednak każda myśl, każde słowo i każdy krok pozostawiały ślady i to dokładnie tam, gdzie takie ślady jego zdaniem winny były pozostać."

Andreas Egger to prosty człowiek, wychowany przez wuja. To właśnie jemu zawdzięcza fakt, że utyka na jedną nogę. Większość swojego życia spędził w maleńkiej wsi zagubionej gdzieś pośród Austriackich Alp. Andreas mówi niewiele, ale ciężko pracuje. Przyjmuje pracę, często taką, której inni nie chcą i wykonuje ją sumiennie i bez szemrania. Śpi mu się równie dobrze na słomie, na strychu, w stodole, co i w łóżku. Jako 29-latek kupuje niewielki spłachetek ziemi, gdzie własnoręcznie buduje swój dom. Dom, w którym już wkrótce zagoszczą wielkie szczęście i wielki smutek. Andreas doświadcza słodyczy i goryczy miłości oraz szaleństwa wojny. Jest też świadkiem rozwoju technologicznego - pojawienia się elektryczności i telewizji, rozwoju motoryzacji oraz lądowania człowieka na księżycu. Los nie szczędzi mu bólu i smutków, a mimo to on wciąż dostrzega piękno dookoła siebie i potrafi cieszyć się drobiazgami. Andreas przyjmuje próby, przed którymi stawia go życie z odwagą i cichą akceptacją.

Robert Seethaler jest pisarzem, który nie marnuje słów i potrafi za pomocą niewielkiej ich ilości naszkicować poruszającą historię, wciągając czytelnika w świat, przedstawiony na kartach swojej powieści. Słowa przygważdżają czytelnika. Zdają się płynąć wprost do niego, poprzez niego i od niego samego. Czytelnik staje się częścią snutego opowiadania.

Seethaler odnalazł idealny balans pomiędzy banałem i geniuszem. Jego publikacja nie ma w sobie ani grama infantylności, nie jest też napuszona. Przy tak dużym nagromadzeniu melancholii i smutnych wydarzeń, łatwo byłoby pisarzowi wpaść w pułapkę dokładnego objaśniania czytelnikowi uczuć głównego bohatera, tłumaczenia jego decyzji. Seethaler tego nie robi. Silne uczucia i motywacje Andreasa istnieją gdzieś w podtekście powieści. Autor pozostawia je w sferze domysłów i daje czytelnikowi możliwość samodzielnej ich interpretacji. Mimo gorzkich doświadczeń, jakimi naznaczone jest życie głównego bohatera, Seethaler nie zrobił z niego cierpiącej ofiary, co częste jest w takich przypadkach. Wręcz przeciwnie, Andreas to przykład człowieka o silnej woli przetrwania, który przyjmuje życie takim, jakie jest. Nie staje się zgorzkniałym człowiekiem. Pisarz rysuje przed nami portret człowieka, który zgina plecy w znoju, pochyla się przed potęgą sił natury, lecz nigdy się nie poddaje.


"Blizny są jak lata, uważał, nawarstwiają się na sobie i dopiero wszystkie razem tworzą człowieka."

"Całe życie" to opowieść o twardym dzieciństwie, o trudnym dorosłym życiu, o wielu latach naznaczonych wojną, o ubóstwie, o smutku i co znaczące, o dobrych czasach oraz o szczęściu. Książka Austriaka to opowieść o odnalezieniu piękna i godności w prostej i samotnej egzystencji, o umiejętności dostrzegania tego, co niezwykłe w tym, co bardzo zwyczajne. Nie odnajdziecie tutaj rozważań nad życiem i bólem istnienia. Nie ma tu także intelektualnych wywodów o tym, jak to życie hartuje człowieka. Do wniosków musicie dojść sami.

Robert Seethaler napisał stonowaną i piękną w swojej prostocie powieść o ulotnych chwilach w życiu. Mnie "Całe życie" przypomniało wszystkie opowieści moich dziadków i innych starszych ludzi, którzy zechcieli się ze mną podzielić swoimi chwilami z minionych lat, gdzie niejednokrotnie złych momentów było więcej niż tych dobrych, a jednak żadne z nich nigdy nie narzekało na brak szczęścia. Wręcz przeciwnie, wszyscy byli zgodni, co do tego, że mieli dobre życie.

"Jak wszyscy ludzie także i on nosił w sobie przez całe życie wizje i marzenia. Niektóre z nich sam zrealizował, niektóre zostały mu dane. Wiele pozostało nieosiągalnych lub też, gdy po nie sięgnął, wydarto mu je z rąk. Ale nadal był tutaj. A kiedy po pierwszych roztopach wychodził porankiem na mokrą od rosy łąkę przed chatą i kładł się na jednym z rozsianych tam płaskich głazów, czując zimny kamień pod plecami, a na twarzy pierwsze ciepłe promienie słońca, wtedy miał uczucie, że wiele rzeczy wcale nie poszło tak źle."

Ta niewielka książka daje nam dużo do myślenia. Czego tak naprawdę potrzebuje człowiek? Co czyni z nas ludzi? Czym jest naprawdę życie? Jeśli chcecie sobie o tym przypomnieć, sięgnijcie po "Całe życie" Roberta Seethaler.

Więcej na blogu http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/

"Był silny, lecz powolny. Myślał powoli, mówił powoli i chodził powoli, jednak każda myśl, każde słowo i każdy krok pozostawiały ślady i to dokładnie tam, gdzie takie ślady jego zdaniem winny były pozostać."

Andreas Egger to prosty człowiek, wychowany przez wuja. To właśnie jemu zawdzięcza fakt, że utyka na jedną nogę. Większość swojego życia spędził w maleńkiej wsi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnego mroźnego, zimowego wieczoru, pewien mężczyzna znajduje w ośnieżonym, kamiennym kręgu noworodka. Zabiera go do domu, gdzie odkrywa, że oto uratował przed zamarźnięciem i pewną śmiercią bezogoniastą dziewczynkę. Rzecz niespotykana i niebezpieczna w krainie Ym. Dziecko Odyna. Zgnilizna. Zaraza. Człowiek. Istota budząca w mieszkańcach Ym lęk i odrazę. Istota, którą należy jak najszybciej zgładzić. Thorrald jednak nie jest w stanie zmusić się do zabicia małej. Zamiast tego przygarnia ją pod swój dach i staje się jej ojcem. By ją chronić tworzy opowieść o tym, jak to pewnego dnia wilki odgryzły jej ogon, na co niezbicie wskazywać ma blizna na jej skórze ...

Oto Hirka. Hirka bez ogona. Inna. Dziwna. Niezwykła. Dziewczynka, który nie przynależy do świata Ym.

Lata mijają. Aż nadchodzi czas, gdy dziewczynka dorasta. Przeistacza się w nastolatkę, która jak każdy młody ætling (mieszkaniec Ym) musi udać się do Mannfallii i przejść przez Rytuał, w którym będzie musiała pokazać moc swojego talentu magicznego. Oboje wiedzą, że Hirka nie poradzi sobie podczas Rytuału, ponieważ nie posiada talentu czerpania. Tajemnica, którą Thorrald skrywał przez piętnaście lat, również przed swoją córką, wyjdzie na jaw. Nic i nikt jej nie uratuje. Starania Thorralda aby zapewnić Hirce bezpieczeństwo nie przynoszą oczekiwanego skutku. Zamiast tego dziewczyna odkrywa kim naprawdę jest, traci ojca i musi stawić czoła nie tylko stracie, jakie doznała, ale i tym, którzy chcą ją zarówno zabić, jak i wykorzystać do własnych celów.

Siri Pettersen oddała do rąk czytelnika fascynującą i wciągającą opowieść, którą przenika duch staronordycki. W powieści dużo jest odwołań, delikatnych aluzji i elementów inspirowanych wierzeniami i tradycjami staronordyckimi. Od istot inspirowanych mitologicznymi huldrami, poprzez bogów, którzy kojarzą się, np. z Odynem, czy Lokim (przynajmniej mnie) oraz kruki, aż po przedstawienie krainy Ym, które przywodzi na myśl czasy, gdy Norwegią władali dumni jarlowie. Równocześnie stworzone przez nią świat i mitologia tchną oryginalnością. Lekturę "Dziecka Odyna" zakończyłam z myślą, że po raz pierwszy od dawna, przeczytałam coś odmiennego, coś, co wniosło ze sobą do już i tak bogatego świata fantasy powiew świeżości.

Pettersen wprowadza czytelnika w świat, przedstawiony w książce i w przeszłość swoich bohaterów, krok po kroku, odkrywając przed nim co jakiś czas nowy element z przeszłości, który stanowi wyjaśnienie teraźniejszych wydarzeń i pomoc w lepszym zrozumieniu decyzji, jakie podejmują bohaterowie. Początkowo mnogość imion, nazw i określeń dotyczących Ym, sposób postrzegania rzeczywistości przez ætlingów oraz ich wierzenia mogą lekko dezorientować. Trzeba, jak ja to nazywam, złapać rytm i nie koncentrować się zbyt mocno na zapamiętywaniu wszystkiego na raz. Wraz z rozwojem akcji wszystkie elementy układają się w zrozumiałą całość i nie ma się już problemu z natłokiem nowości.

Więcej na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2017/02/dziecko-odyna-siri-pettersen.html

Pewnego mroźnego, zimowego wieczoru, pewien mężczyzna znajduje w ośnieżonym, kamiennym kręgu noworodka. Zabiera go do domu, gdzie odkrywa, że oto uratował przed zamarźnięciem i pewną śmiercią bezogoniastą dziewczynkę. Rzecz niespotykana i niebezpieczna w krainie Ym. Dziecko Odyna. Zgnilizna. Zaraza. Człowiek. Istota budząca w mieszkańcach Ym lęk i odrazę. Istota, którą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja wiedza o Argentynie jest mizerna, przyznaję bez bicia. Jakoś nigdy te rejony świata nie były w kręgu moich zainteresowań. Pierwsze skojarzenia z tym krajem? Ameryka Południowa, rządy junty, Diego Maradona, "Boskie Buenos" Maanamu i kobieta prezydent. Niewiele tego. Dlatego skusiłam się na książkę Caspari, mając nadzieję, że ciut lepiej poznam Kraj Srebra, wszak reklamowana jest ona m.in. takimi słowami: ""W krainie kolibrów" to pierwszy tom żywiołowo opowiedzianej sagi rozgrywającej się na tle zapierającej dech argentyńskiej panoramy."

Jest 1863 rok. Na statku wiozącym imigrantów z Niemiec do Argentyny, spotykają się dwie kobiety, Anna i Victoria, które dzieli prawie wszystko. Dziewczyna bez grosza przy duszy i bogata dziewczyna z dobrego domu zmierzają do kraju, w którym mają się spełnić ich marzenia. Obie z nadzieją patrzą w przyszłość. Anna płynie do swojego męża, który udał się do obcego kraju rok wcześniej wraz z jej rodziną w celu poszukiwania lepszego życia i pracy. Victoria także zdąża do męża, bogatego plantatora, który w jej opowieściach i wspomnieniach jawi się niczym książę z bajki. Jest też Julius, dobry znajomy Victorii, młody mężczyzna pełen zapału i z głową pełną planów. On w wyjeździe do Argentyny widzi szansę na realizację swoich ambicji i udowodnienie ojcu, że jest kimś więcej niż rozpieszczonym młokosem, który zawdzięcza wszystko rodzinie. Między trójką pasażerów, w trakcie długiego rejsu, zadzierzgną się więzi, które okażą się być silniejsze niż więzy krwi i na zawsze połączą wspomnianą trójkę. Gdy schodzą na ląd w Buenos Arie, żadne z nich nie podejrzewa, że ich losy kiedyś jeszcze się przetną. Czy jednak bohaterom uda się zrealizować swoje marzenia? Czy nowy początek okaże się dla nich tym, czego oczekiwali? Cóż... życie lubi płatać figle, a zawiedzione nadzieje bolą najmocniej.

"Argentyna, Kraina Srebra - czy to nie brzmi, jak obietnica? Ale co się za nią kryje? Co ta ziemia naprawdę im przyniesie?"

Po przeczytaniu 600 stron powieści, będącej debiutem Caspari, w dwa dni, dotarło do mnie, że jest ona z gatunku tych, po które sięgam bardzo rzadko. Bo musicie wiedzieć, że "W krainie kolibrów" to romans pełną gębą. Przewidywalny, często naiwny, gdzie miłość, ta prawdziwa, jest wyidealizowana i zdolna pokonać wszelkie przeciwności, a dobro okazuje się, w ostatecznym rozrachunku, zawsze brać górę nad złem. I choć zazwyczaj krzywię się na myśl o takich pozycjach i wzdragam się na myśl o zagłębieniu w lekturę tego typu, to w przypadku książki niemieckiej autorki stało się coś zaskakującego dla mnie samej. Książka mi się spodobała! Nie jestem ślepa i dostrzegam jej mankamenty, takie jak: bardzo prosta historia opowiedziana prostym językiem, fabuła niczym z telenoweli, w tym wypadku argentyńskiej, naciągane i nieprawdopodobne, w realnym życiu, wydarzenia, czy wreszcie spora ilość błędów (głównie literówek i gramatycznych). (W tym ostatnim przypadku zapewniono mnie, że otrzymana przeze mnie wersja powieści, jest przed ostateczną korektą i do księgarń trafiła publikacja bez tych niedociągnięć.) Mimo to, trudno mi było się z książką rozstać. To chyba jest właśnie ta siła przyciągania telenoweli! Gdy raz się człowiek wciągnie, przepadł z kretesem :) Widać w tym czasie taka właśnie lektura była mi potrzebna.

Co w takim razie sprawiło, że "W krainie kolibrów" przypadło mi do gustu? Wielu z Was zapewne zdaje sobie sprawę, że czasami jest to kwestia trudna do ujęcia w kilku prostych słów. Szczególnie, gdy rzecz tyczy się książki daleko odbiegającej od Waszego kręgu zainteresowań i fascynacji. Ale postaram się Wam wytłumaczyć, skąd u mnie taka opinia o pracy Caspari. Po pierwsze lekkość książki. Choć rzecz dzieje się w kręgu niemieckich imigrantów, z których większość żyła w skrajnym ubóstwie, choć poruszana jest też delikatnie kwestia rdzennych mieszkańców Argentyny i niesprawiedliwości względem nich, choć wspominany jest świat przestępczy, rozwijający się w najlepsze w rozrastającym się Bueons Aries, choć jest przemoc, prostytucja, kłamstwa, które niszczą rodziny, to pisarka nie zadręcza czytelnika roztrząsaniem wszystkich tych problemów. Nie wgryza się w nie, nie rozkłada na czynniki pierwsze, ale daje ogólny obraz ówczesnego życia. Wszystkie wspomniane przeze mnie powyżej wątki są kanwą dla rozgrywającej się akcji. Podobnie jak owa "zapierająca dech argentyńska panorama". Oczywiście wolałabym aby było więcej opisów przyrody argentyńskiej, ówczesnych realiów, odniesień historycznych, bo ja to lubię. Jakkolwiek, w przypadku tej publikacji, jest ich tyle, ile trzeba. Dają one czytelnikowi pewne wyobrażenie o opisywanych miejscach i czasie, pozwalają poczuć odrobinę tej prawdziwej Argentyny. Nie one są tutaj na pierwszym planie. Są tłem dla fabuły, skupiającej się przede wszystkim na perypetiach trójki głównych postaci, na ich uczuciach. Postaci te są nakreślone prosto, posiadają oczywiste cechy i zachowania, nie zaskakują, ale łatwo je polubić. Lub nie... To już kwestia gustu. Właśnie za tą prostotę, za tą przewidywalność doceniłam powieść niemieckiej autorki. Wspominałam już, że tematem przewodnim jest, w moim odczuciu, miłość. Ponad granicami, ponad podziałami, poplątana, lecz idealna. Jest to uczucie, które w przypadku każdego z bohaterów, okazuje się być siłą napędzającą dla ich działań. Miło jest czasami przeczytać książkę, w której dostaniemy porządną dawkę idealizmu, gdy z każdą przewróconą stroną, jesteśmy pewni, że wszystko musi skończyć się dobrze, a prawdziwa miłość to potęga. Także w takim nieskomplikowanym wydaniu.

Ktoś może zarzucić książce Sofii Caspari, że jest zbyt banalna, nie wnosi w świat literacki nic nowego, a jest kolejnym romansem, reklamowanym hasłami na wyrost. Ja jednak nie uważam, by czas spędzony z bohaterami jej opowieści był stracony. Jak już wspominałam, nie zawsze człowiek ma chęć, by mierzyć się z ciężkimi tematami, z bólem i tragediami wykreowanych przez autora postaci. Czasami chce zanurzyć się w idealnym do przesady świecie, w którym jest pewien, że bajka o Kopciuszku mogłaby się ziścić. Jeśli szukacie lekkiej i niewymagającej książki na wakacje albo na zimne jesienne i zimowe wieczory, to, w moim odczuciu, powinniście sięgnąć po "W krainie kolibrów".

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/07/w-krainie-kolibrow-sofia-caspari.html

Moja wiedza o Argentynie jest mizerna, przyznaję bez bicia. Jakoś nigdy te rejony świata nie były w kręgu moich zainteresowań. Pierwsze skojarzenia z tym krajem? Ameryka Południowa, rządy junty, Diego Maradona, "Boskie Buenos" Maanamu i kobieta prezydent. Niewiele tego. Dlatego skusiłam się na książkę Caspari, mając nadzieję, że ciut lepiej poznam Kraj Srebra, wszak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wilkołaki i czarodzieje to śmiertelni wrogowie. Ich nienawiść sięga wieków wstecz. A Szelena i Weres mają dodatkowe powody, by nie darzyć się miłością. Tyle, że los ma zazwyczaj głęboko w poważaniu czyjeś uczucia, poglądy etc. i z lubością stawia swoje ofiary w niekomfortowym, delikatnie mówiąc, położeniu. Dlatego też tych dwoje wyrzutków - wilkołak i wypędzony czarodziej - staną ramię w ramię do walki przeciwko większemu złu. Kto wie, co przyniesie przyszłość i jakie plony wyda ten niezwykły sojusz w zawierusze bitwy.

"Wierni wrogowie", podobnie jak cały cykl o wiedźmie Rednej, osadzeni są w Belorii. Tyle, że tym razem Gromyko przedstawia czytelnikowi tę krainę na wiele lat przed narodzinami Wolhy. I podobnie, jak to miało miejsce w "wiedźmowskiej" serii, także tutaj pierwsze skrzypce odgrywa rezolutna kobieta. A jednak Szelena jest inna. Wydaje się być twardsza, bardziej doświadczona przez życie i nie raz dostała od niego porządnego kopniaka. W moim odczuciu brak jej ciętości języka i niefrasobliwości tak charakterystycznych dla Wolhy. "Wierni wrogowie" nie mają lekkości "Wiedźmy naczelnej", czy "Wiedźmy opiekunki". Książka jest bardziej stonowana, poważniejsza. Praca okazała się być głębsza, bardziej skomplikowana niż wspomniana przeze mnie powyżej seria. Bohaterowie nakreśleni są dokładniej. Pisarka skupiła się mocniej na ich myślach oraz uczuciach, na wzajemnych relacjach i pokusiła się nawet na ich lekki rys psychologiczny. Śpieszę jednak zapewnić, że Gromyko nadal nie stroni od ironii i sarkazmu w opowieści o Szelenie i Weresie. Dzięki cynicznemu humorowi zawartemu w książce, poruszane przez autorkę w niej trudne i bardzo aktualne obecnie kwestie - m.in. uprzedzenia, ślepa nienawiść, żądza władzy - nie przybijają czytelnika, nie wpędzają go w przygnębienie. Okazuje się, że pod płaszczykiem lekkiej i przyjemnej lektury można przemycić ważkie tematy. Pisarka bardzo dobrze łączy soczysty język, barwne, realistyczne opisy, ciężkie emocje i niebezpieczne przygody.

Mam też pewne ale. Podczas lektury odnosiłam wrażenie, że elementy humorystyczne czasami był nie na miejscu, a sytuacje, wymagające dramatyzmu miały go za mało. Niestety nie mogę podać przykładów nie ujawniając Wam fabuły. Podobnie ma się sprawa z powodem, dla którego Szelena i Weres stanęli ramię w ramię w bitwie przeciwko wrogowi zagrażającemu całej Belorii. Rozwiązanie w tejże bitwie pewnego magicznego problemu - że się tak wyrażę, żeby zbyt wiele nie napisać - pisarka potraktowała jakoś tak zdawkowo. Aż zaczęłam się zastanawiać, dlaczego było to tak istotne i czy aby na pewno tak było. Jest też kwestia tytułowej wrogości. Od samego początku nijak nie czułam jej pomiędzy bohaterami. Jest ona zbyt niejasno, zbyt delikatnie zaznaczona. Wzajemna ostrożność. Nieufność. Tak, one są. Ale żadnej głęboko zakorzenionej animozji, o której tu i ówdzie wspomina się w książce.

"Kto tam? - Głos pełen nieśmiałej nadziei, że "tam" już nikogo nie ma, albo było to tylko złudzenie. (...)
- Oj nikt ważny, tylko czarownik, smok i okrutny wilkołak w mojej skromnej osobie, a raczej potworze. Otwieraj drzwi, bo jesteśmy wściekle głodni!"

Choć "Wierni wrogowie" nie odbiegają od ogólnego schematu, wedle którego Gromyko napisała swoje książki, które wcześniej czytałam, to nie nudzą. Ich lektura sprawiła mi przyjemność, mimo pewnych niedostatków. Niewątpliwie Gromyko ma talent do pisania wciągających książek. I nawet, gdy historia jest banalna i łatwo przewidzieć jak potoczą się koleje bohaterów, to trudno jest rozstać się z powieścią. To po prostu dobra rozrywka. Światy wymyślone przez pisarkę są zawsze pełne magii i mają swój niepowtarzalny urok. Tak jest również w przypadku "Wiernych wrogów" To nie jest książka pełna patosu, pretensjonalności i wzniosłości. Całość jest znacznie prostsza i bliższa sercu. Choć w moim wypadku to seria o wiedźmie jest tą milszą mojemu sercu :)

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/06/wierni-wrogowie-olga-gromyko.html

Wilkołaki i czarodzieje to śmiertelni wrogowie. Ich nienawiść sięga wieków wstecz. A Szelena i Weres mają dodatkowe powody, by nie darzyć się miłością. Tyle, że los ma zazwyczaj głęboko w poważaniu czyjeś uczucia, poglądy etc. i z lubością stawia swoje ofiary w niekomfortowym, delikatnie mówiąc, położeniu. Dlatego też tych dwoje wyrzutków - wilkołak i wypędzony czarodziej -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgając po książki o tematyce wojennej, gotowa jestem zawsze, by zmierzyć się z ogromem tragedii, jaka zostanie mi w niej przedstawiona. Poziom odczuwania przeze mnie przerażenia, niedowierzania i bólu, wzrasta, gdy pozycja, z którą się mierzę, dotyka terenów bardziej mi znany, bardziej bliskich. Stąd być może wynika także moje zamiłowanie do literatury, traktującej o wydarzeniach II wojny światowej. To jej skutki są dla mnie najbardziej namacalne, znane z własnego podwórka, dotykają historii mojej rodziny. Dziś chcę się z Wam podzieli właśnie taką rodzinną opowieścią, którą Ula Kaźmierczak postanowiła ocalić od zapomnienia i wydała w postaci książki.

Autorka "Odnajdę dzieci. Historia prawdziwa" połączyła w swojej pracy pamiętniki swojej babki Zofii Grodzkiej oraz swojego ojca Edmunda Grodzkiego. Oboje opowiedzieli w nich o latach, kiedy pozostawali rozdzieleni i nie wiedzieli, co dzieje się pozostałymi członkami ich rodziny. Obie części opisują ten sam przedział czasowy, te same wydarzenia, lecz przedstawiają je z różnych perspektyw. I choć historia Zofii Grodzkiej i jej dzieci rozpoczyna się jeszcze przed wojną, to właśnie jej wybuch sprawił, że ich życie zostało wywrócone do góry nogami. W części pierwszej stykamy się z opowieścią Zofii Grodzkiej, matki Edmunda i Feliksa oraz Wali. Swoje wspomnienia kobieta spisała z myślą o dorosłych już dzieciach, które nigdy nie miały szansy usłyszeć całej historii losów swojej matki podczas rozłąki z nimi. Z tej opowieści wyłania się obraz silnej kobiety, kochającej ponad miarę swoje pociechy, która niestety nie miała szczęścia do mężczyzn, z którymi się wiązała. Jeden z nich stał się przyczyną jej tragedii oraz bezustannej tułaczki w poszukiwaniu utraconych dzieci. Pani Zofia mimo przeciwności losu wciąż podejmowała próby odszukania ich. Nawet, gdy inni jej to odradzali, gdy wszystko i wszyscy byli przeciwko niej, ona nieustanie myślała, w jaki sposób dowiedzieć się czegokolwiek, co pozwoliłoby trafić na ich ślad. Druga część książki to relacja Edmunda Grodzkiego, najstarszego syna Zofii, który napisał swoje wspomnienia na życzenie córki, czyli autorki "Odnajdę dzieci! Historia prawdziwa". Tu z kolei widzimy, jak z rozstaniem radzi sobie młody chłopak. Obserwujemy jak dorasta, jak zakłada rodzinę. Cały czas bez najbliższych, bez świadomości, że jego rodzina żyje i szuka go. Oba pamiętniki to obraz 15 lat straconego życia rodzinnego i 15 długi lat rozpaczy matki, która nie wie, co stało się z jej dziećmi. I choć czas spędzony na poszukiwaniach, został uwieńczony sukcesem, to miał on gorzki posmak dla Zofii. Nie udało się jej scalić ponownie rodziny.

Wędrując wraz z Zofią i Edmundem po wyniszczonej wojną ziemi, oglądamy ludzką biedę, częste przypadki okrucieństwa, poznajemy nieszczęścia, spotykające innych. Pokrzepiające jest to, że w nawet tak trudnych czasach, jak okres wojenny, człowiek człowiekowi bywał nie tylko wilkiem. Relacje obojga bohaterów zaznajamiają czytelnika z mniej znaną szerszemu gronu odbiorców stroną wojny. Nie ma tu obozów koncentracyjnych i masowej eksterminacji (choć jest sporo stron, poświęconych egzystencji w przerażających warunkach w obozie pracy przymusowej), jest za to dramat tysięcy rodzin zagubionych w wojennej zawierusze. Jest to koszmar, który często nie kończył się wraz z zaprzestaniem działań wojennych.

Ula Kaźmierczak we wstępie napisała "Oddając cześć babci nie mogłam jednak pominąć tego, co sama napisała, dlatego też cytuję jej pamiętnik, rozwijając niektóre wątki." Cóż, według mnie nie wyszło to najlepiej. Wolałabym aby autorka zacytowała wspomnienia swojej babci, dodając do nich własny komentarz w formie przypisów, bądź oddzielnego rozdziału. Przeszkadzało mi także podczas czytania ciągłe przeskakiwanie z narracji pierwszoosobowej do trzecioosobowej i z powrotem. Był to zbędny zabieg, który wprowadził do książki chaos. W publikacji czuć brak płynności w prowadzeniu wątków, nieporadność językową, widać brak warsztatu. Zapewne czytałoby się ją przyjemniej, gdyby była lepiej skonstruowana. Praca Kaźmierczak dużo zyskałaby, gdyby dopracować tą właśnie sferę. Podam Wam przykłady dla zilustrowania tego, o czym wspominam.

"Uwierzyła tej kobiecie. Też była matką i rozumiały się. Spojrzała jeszcze raz na swoją malutką córeczkę i wyszła, mimo że rozpacz rozdzierała jej serce. Znowu musiała wybrać.
Poszłam, nie miałam wyboru. Nie ma już tej dobrej kobiety, zmarła dawno temu."

"(...) Ciągle jej szukałam. Po wielu perypetiach znalazłam matkę Hermana i ona mi dała adres do Wali. Mieszkałam wtedy z Feliksem i jego żoną Manią w Kazachstanie, a Wala mieszkała w Duszanbe. Pojechałam do niej.
Nigdy się nie spodziewała, że będzie musiała uciekać z Edmundem zostawiając swoje dzieci, Walę i Feliksa. Zrobiła to jednak dla ratowania życia."

Żeby całkowicie zrozumieć, czemu forma książki tak bardzo uwierała mnie podczas lektury, musielibyście sami po nią sięgnąć i przekonać się o czym piszę na własnej skórze. Nie jest jednak tak, że publikacja jest beznadziejna. To nie język stanowi o jej wartości, lecz historia, opowiedzianej na jej kartach. Treść jest przejmująca, wręcz niewiarygodna. Mimo, że nie jest typowym wyciskaczem łez, jeśli wziąć pod uwagę temat jaki porusza, to sprawia, że odbiorcę przenika zimny dreszcz na myśl, o tym co przeżyli, co czuli i co myśleli w owym czasie bohaterowie. Zdarzenia nakreślone w "Odnajdę dzieci! Historia prawdziwa" nie są odosobnione. W dobie lat wojennych wiele było rodzin, który na długie lata zostały rozdzielone, osób, zadręczających się ciągłymi pytaniami o los najbliższych. (Sama znam takie rodziny.) Finał ich tułaczek często był dużo bardziej przerażający niż ten opowiedziany w książce Kaźmierczak. A jeśli jeszcze dodać do tego skalę wspomnianego wyżej zjawiska, które nie ograniczało się przecież tylko do terenu Polski, to jego tragizm nabiera mocy. "Odnajdę dzieci! Historia prawdziwa" to kolejny istotny głos wśród setek tysięcy innych tego rodzaju opowieści. A każdą z nich uważam za wartą poznania.

Ula Kaźmierczak mogła pokusić się o napisanie bardziej przejmującej, mocniej przemawiającej do większej liczby czytelników, powieści. Mogła stworzyć typowy wyciskacz łez, grać na uczuciach czytelnika, podkreślając do bardziej dramatyczne wydarzenia, słowa, gesty etc.. Mogła, lecz sądzę, że nie to było jej zamierzeniem. Materiał, który zaprezentowała w "Odnajdę dzieci! Historia prawdziwa" miał na zawsze już uwiecznić dla potomnych pełen rozpaczy okres oraz opowiedzieć o ludzkiej (w tym wypadku matczynej) determinacji i odwadze. I to właśnie tutaj odnajdziecie.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/05/odnajde-dzieci-ula-kazmierczak.html

Sięgając po książki o tematyce wojennej, gotowa jestem zawsze, by zmierzyć się z ogromem tragedii, jaka zostanie mi w niej przedstawiona. Poziom odczuwania przeze mnie przerażenia, niedowierzania i bólu, wzrasta, gdy pozycja, z którą się mierzę, dotyka terenów bardziej mi znany, bardziej bliskich. Stąd być może wynika także moje zamiłowanie do literatury, traktującej o...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Autostop(y). Dziesięć opowiadań o wolności K.B. Ambroziak, Joanna Chudzio, Marta Koton-Czarnecka, Katarzyna Kowalewska, Hanka V. Mody, Zuzanna Muszyńska, Magdalena Niziołek-Kierecka, Gabriela Szczęsna (pseud.), Dorota Szelezińska, Katarzyna Tomczyk
Ocena 7,7
Autostop(y). D... K.B. Ambroziak, Joa...

Na półkach:

Wolność. Piękne słowo! Mocne, niosące nadzieję, spokój, radość, pewność. Jest jak powietrze. Człowiek nie myśli o niej, nie zastanawia się, ile dla niego znaczy, póki jej mu nie zabraknie. Obecnie, w tzw. zachodnim świecie, jest to słowo niezwykle modne. Rzekłabym - nadużywane. Każdy domaga się wolności, ale nie każdy potrafi unieść jej ciężar i odróżnić wolność od samowolki. Często ludzie zapominają walcząc o własną autonomię, że i innym się ona należy. Wolność wymaga szacunku. Do siebie i do drugiego człowieka. Wolność jest trudna. Zanim ją odnajdziemy, musimy być pewni, że jej chcemy. A później trzeba ją pielęgnować, by ponownie jej nie zgubić.

"Autostop(y)" to zbiór dziesięciu opowiadań, napisanych przez różne kobiety. Odmienne temperamenty i spojrzenia na rzeczywistość, różna przeszłość, rozmaite doświadczenia i marzenia; jeden temat - wolność. Temat rzeka, bo słowo to mieści w sobie bardzo dużo treści, a jeszcze więcej emocji. Jest wielowymiarowe. Dla każdego będzie oznaczało co innego. Tutaj autorki opowiedziały o codziennej i zwyczajnej wolności, bez wojen, bez rewolucji, bez heroicznych czynów i przelewania krwi w obronnie ojczyzny. Wolność wyboru, decydowania o sobie i swoim życiu. Temat ten w pierwszym momencie po zetknięciu się z tekstami, wchodzącymi w skład antologii, wydaje się być na uboczu, jakby pominięty. Żadna z autorek nie pisze o wolności wprost, nie używa tego słowa. A mimo to, za każdym razem, gdy kończyłam czytać którąś z historii, do głowy przychodziła mi myśl, że oto przeczytałam o kolejnym, istotnym jej aspekcie. Każdemu potrzebna jest autonomia w życiu. W każdym utworze znać osobowość jego jego autorki. Nie ma dwóch identycznych opowieści, choć wszystkie opowiadają o, głównie, kobietach w ważnym dla nich momencie życia. W chwili mierzenia się z wolnością. O kobietach, które decydują się na tą swoją odrębność albo świadomie ją porzucają, bo to także jest przejaw niezależności. To także tekst o strachu przed wolnością, o borykaniu się z własnymi zahamowaniami i o oczekiwaniach innych, determinujących nasze postępowanie. Opowiadania są niezwykle życiowe. Takie o mnie i o Tobie, zapewniam Cię. Żadna z prac nie jest pretensjonalna, a mimo ważkości tematu "Autostop(y)" są lekturą lekką, co nie znaczy, że banalną.

Podoba mi się dobór tytułu do tematyki, poruszanej w publikacji. Dla mnie, podróżowanie autostopem to jeden z przejawów wolności - swobodny wybór czasu, miejsca, kierunku, sposobu przemieszczania się itp.. Także życie kojarzy mi się z podróżą autostopem, który nie zawsze wiezie nas bezpośrednio do celu. Wsiadamy do różnych środków transportu. Czasami jedziemy nimi dłużej, czasami krócej. Czasami droga jest prosta, a innym razem kręta. Ale zawsze nas dokądś prowadzi. I zawsze nas czegoś uczy. Bywa, że to my kogoś podwozimy. Podczas takich podróży toczą się przeróżne rozmowy. Często bardzo osobiste, bardzo głębokie. Być może te opowiadania, to właśnie ten rodzaj opowieści, jakie można usłyszeć podczas wspólnej podróży?

"Autostop(y) to książka niezwykła, różnorodna, bywa, że i zaskakująca. Znajdziecie tutaj kryminał, obyczajówkę, fantastykę, nawet groteskę. Autorki świetnie poradziły sobie z tak krótką formą literacką jaką jest opowiadanie. Sądzę, że udało się im zawrzeć w swojej publikacji wszystko, co trzeba. Są ciekawe pomysły, bardzo dobre ich rozwinięcia i jest mądry przekaz. Aż chce się czytać więcej.

Książka ta to eksperyment literacki, ukryty pod nazwą "Wykup słowo". Jego pomysłodawczynią jest Katja Tomczyk, która zaprosiła do wspólnego pisania dziewięć kobiet. Po za nimi także osoby postronne mogły mieć swój wkład w powstającą publikację. Wystarczyło, że na na jednym z portali crowfundingowych wspomogły finansowo w.w projekt, w zamian otrzymując możliwość wyboru m.in. słowa, imion i fraz, które następnie pojawiły się w "Autostop(ach)". Każde z opowiadań kończy się listą pomysłodawców i wykupionymi przez nich słowami. Przyznam, że ciekawie było widzieć, jak uczestniczki tego projektu wplotły w swoje teksty wszystkie zaproponowane słowa. Z kolei każde z opowiadań poprzedzone jest zdjęciem jego autorki wraz z jej krótkim życiorysem.

Jak zauważyliście nie przybliżyłam Wam fabuły żadnego z opowiadań. Uważam, że mogłabym niechcący napisać o nich zbyt dużo albo zbyt mało. Napiszę Wam jedynie, że "Autostop(owa)" wolność ma smak domowej pomidorówki, wypełniona jest prozą życia, a jej brak powoduje, dosłowne, tracenie części siebie. To spełnianie marzeń, docenianie otaczających nas drobiazgów, przesuwanie granic. Co jeszcze? Przekonajcie się sami i sięgnijcie po "Autostop(y)", bo warto! Eksperyment uważam za udany :)

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/06/autostopy-dziesiec-opowiadan-o-wolnosci.html

Wolność. Piękne słowo! Mocne, niosące nadzieję, spokój, radość, pewność. Jest jak powietrze. Człowiek nie myśli o niej, nie zastanawia się, ile dla niego znaczy, póki jej mu nie zabraknie. Obecnie, w tzw. zachodnim świecie, jest to słowo niezwykle modne. Rzekłabym - nadużywane. Każdy domaga się wolności, ale nie każdy potrafi unieść jej ciężar i odróżnić wolność od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Młoda Sygryda, ledwie piętnastoletnia, zostaje wydana za mąż za Olve syna Grjotgarda (Ølve Grotgardsson), pana w Egge (północny Trondelag), w którego żyłach płynie krew jarlów z Lade. Olve choć dużo starszy od Sygrydy, okazuje się, ku zaskoczeniu i radość dziewczyny, być człowiekiem mądrym, cierpliwym i wyrozumiałym. I prawdziwie kocha swoją młodą żonę. Ona uczy się być panią dworu, zarządzać gospodarstwem i domem, a także jak być dorosłą kobietą i żoną możnego pana i jak kochać. On musi zmierzyć się ze swoimi wątpliwościami i słabościami, z narzucaną przez tradycję rolą, jaką winien odgrywać. Oboje stają wobec wyzwań, jakie niosą ze sobą nowe czasy i nowa wiara, rozprzestrzeniająca się po Norwegii.

"Życie nie jest piękne - Sygryda mówiła powoli, oglądając swoje paznokcie. - Człowiek musi być albo głuchy i ślepy na to, co dzieje się dookoła, albo nauczyć się żyć z tym wszystkim."

"Srebrny młotek" jest debiutem Henriksen, wydanym w 1961 roku przez norweskie wydawnictwo Aschehoug. Wraz ze "Znakiem" i "Świętym królem" stanowią trylogię opowiadającą o życiu Sygrydy córki Tore (Sigrid Toresdatter) na przestrzeni kilkudziesięciu lat. (Książka zdobyła w 1962 roku Nagrodę Księgarzy Norweskich (Bokhandlerprisen). Co ciekawe rękopis powieści został pierwotnie odrzucony przez wydawcę...) Część pierwsza cyklu obejmuje pierwsze lata, jakie Sygryda przeżyła, jako żona Olvego. Fabuła wydaje się być nieskomplikowana, ale to tylko pozory. "Srebrny młotek" jest bowiem czymś więcej niż historią życia tytułowej bohaterki. To opowieść o dorastaniu i dojrzewaniu - do życia w rodzinie i do życia w ogóle, o trudnych wyborach, o poszukiwaniu swojej tożsamości i swojego miejsca na świecie, o sile miłości i przyjaźni, o honorze i o zdradzie oraz o wielkich dziejowych zmianach, których mimowolnymi uczestnikami stają się bohaterowie. Powieść Henriksen przenika duch dawno minionych czasów. Pełno w niej detali, składających się na realistyczny obraz siedlisk i domów ludzkich, ubiorów i biżuterii, najważniejszych świąt z epoki wikingów i tych drobnych codziennych rytuałów, którym hołdowali ówcześni ludzie. No i te opisy przyrody! Surowe, oszczędne, a jednak intensywne i zachwycające. Pisarka nie tworzy mocno rozbudowanych, szczegółowych, kilkunastostronnicowych opisów, nie męczy czytelnika, np. mnóstwem nazw elementów łodzi, czy poszczególnych budynków gospodarczych i mieszkalnych. Wprowadza ich na tyle dużo w swojej powieści, aby odbiorca poczuł atmosferę czasów, o których czyta, lecz nie poczuł się nimi przytłoczony. Moim zdaniem jest to bardzo dobry zabieg, który pozwala nauczyć się trochę o schyłku czasów wikingów i pobudza ciekawość do dalszych poszukiwań w tym temacie.

Wspomniałam już kilka razy, że "Srebrny młotek" opowiada o epoce wikingów. A jak wikingowie to spodziewać się można i wypraw łupieżczych... I tu co niektórzy mogą poczuć się rozczarowani, ponieważ Vera Henriksen, skupia się na życiu codziennym tego okresu, a wikingi przewijają się tylko w tle, np. gdy ktoś wyrusza na wyprawę bądź z niej wraca bądź też gdy napomyka w rozmowie o odbytej wyprawie. Ci z was, którzy chcą dowiedzieć się, jak funkcjonował ten fascynujący świat, jak wyglądało życie osławionych wikingów od kuchni, będą zadowoleni z lektury. Ci, z kolei, którzy szukają jedynie szczęku broni, wzbudzającego grozę wycia żądnych krwi berserków, widowiskowych potyczek morskich, niech nie sięgają po książkę Norweżki. Chociaż... właściwie, czemu nie mielibyście skusić się na nią. Przecież każda lektura wnosi coś w życie czytelnika. Kto wie, może odkryjecie coś nowego i równie ciekawego.

Bohaterowie, wykreowani przez autorkę, to prawdziwi ludzie z krwi i kości. Nawet ci, którzy zostali uwiecznieni na kratach historii i odcisnęli na niej swoje piętno. A tych w "Srebrnym młotku" nie brakuje. Jedni przewijają się we wspomnieniach i opowieściach bohaterów, drudzy są postaciami, czynnie biorącymi udział w opisywanych wydarzeniach, choć nie wysuwają się na pierwszy plan. W "Srebrnym młotku" odnajdziecie między innymi Haakona Sigurdssona, jarla regionu Lade i faktycznego władcę norweskiego w latach 976-995, Olafa Tryggvasona, władającego Norwegią po śmierci jarla Sigurdssona, Olafa Haraldssona, króla norweskiego i przyszłego świętego, czy Torego Hunda, stojącego na czele buntu przeciwko Haraldssonowi. I chyba właśnie, czytając o ostatniej z przedstawionych przeze mnie powyżej historycznych postaci, najłatwiej zauważyć skupienie Very Henriksen na zwykłym człowieku, a nie na znanej osobistości. Widać, że pisarkę dużo bardziej od znanych historycznych faktów interesuje osobowość, myśli i uczucia jej bohaterów. Wizerunek Torego Hunda w powieści odbiega od tego, jaki znany jest z podręczników i prac historycznych, gdzie zazwyczaj przedstawiany jest jako tchórz i zdrajca. (Głównie za sprawą sag Snorre Sturlassonsa.) W "Srebrnym młotku" to zwyczajny człowiek, postawiony przed bardzo trudnym wyborem, który zrobił to, co uważał za słuszne i najlepsze w danej sytuacji nie tylko dla siebie, ale i dla swojej ojczyzny.

Kolejnym równie istotnym elementem, a nawet rzekłabym, ważnym bohaterem, książki, stojącym na równi z postaciami pierwszoplanowymi, jest chrześcijaństwo, które pod koniec X wieku i na początku XI wieku starali się zaszczepić na gruncie norweskim dwaj z najbardziej znanych królów norweskich tamtych czasów - Olaf Tryggvason i Olaf Haraldsson. Temu drugiemu misja ta powiodła się i z każdym rokiem przybywało w Norwegii chrześcijan. (Co oczywiście nie oznacza, że dawna wiara została natychmiast zapomniana i porzucona, ale to temat na długie rozmowy :)) Henriksen doskonale przedstawiła reakcje i uczucia, towarzyszące wprowadzaniu nowej religii w Norwegii. Świetnie oddaje chaos, oburzenie, sprzeciw (a nawet wściekłość), nadzieję, a także zagubienie, panujące wśród Norwegów w tamtych jakże skomplikowanych latach. Zgrabnie opisuje walkę o rząd dusz pomiędzy tradycyjną wiarą wikingów a nowo wprowadzanym ładem. Czemu uważam, że chrześcijaństwo jest znaczącą składową "Srebrnego młotka"? Ponieważ oddziaływało ono, mocniej lub słabiej, na każdego z bohaterów, wpływało na ich decyzje i postępowanie, decydowało o ich losach.

Jest jeszcze jeden szczegół, który stanowi, w moim odczuciu, o autentyczności wydarzeń, postaci, dialogów i rzeczy, w pracy Henriksen, to język jakim została ona napisana. Nie jest on udziwniony, zbyt skomplikowany, czy nadto uproszczony. Jest za to dopasowany do epoki w jakiej dzieje się fabuła i do postaci, zaludniających karty książki. Jest delikatnie stylizowany na dawną mowę, bogaty w archaiczne i zapomniane słowa oraz zwroty, a mimo to jest zrozumiały i łatwy w odbiorze. To ogromy plus tej pozycji!

Tak, jak podejrzewałam zaczynając lekturę "Srebrnego młotka", powieść Very Henriksen urzekła mnie od pierwszych stron. Dawkowałam ją sobie, podobnie jak dwie pozostałe części, rozciągając przyjemność płynącą z jej czytania, na ile tylko pozwalała mi moja czytelnicza zachłanność. Chciałam słyszeć huk morza rozbijającego się o przystań w Egge, patrzeć na krzątaninę we dworze, słuchać rozmów i sag, przeżywać z bohaterami radość, spowodowaną powrotem bliskich z tingu, czy z wypraw i ich obawę, przed wrogiem, przed głodem, przed tym, co nieznane. W dziele Henriksen odnalazłam też Norwegię, jaką dane było mi zobaczyć na własne oczy. Mam tu na myśli przede wszystkim naturę, która nawet w te najbrzydsze dni, gdy wiatr smaga z siłą huraganu, deszcz siecze prosto w twarz, a zimy grad wywołuje palący ból na skórze, zapiera dech w piersi. Pisarka nie opisała po prostu swojej ojczyzny, nie opowiedziała jedynie o wydarzeniach sprzed wieków, ona zawarła w swojej książce ich esencję.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/05/srebrny-motek-vera-henriksen.html

Młoda Sygryda, ledwie piętnastoletnia, zostaje wydana za mąż za Olve syna Grjotgarda (Ølve Grotgardsson), pana w Egge (północny Trondelag), w którego żyłach płynie krew jarlów z Lade. Olve choć dużo starszy od Sygrydy, okazuje się, ku zaskoczeniu i radość dziewczyny, być człowiekiem mądrym, cierpliwym i wyrozumiałym. I prawdziwie kocha swoją młodą żonę. Ona uczy się być...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Japońskie słowo monogatari znaczy po polsku tyle, co opowieść, opowiadanie. Jest to tradycyjna, napisana prozą, japońska forma literacka, wywodząca się z epoki Heian (794–1185), często porównywana do eposu. Gatunek ten zawdzięcza swoje powstanie, a także popularność, japońskim kobietom (najczęściej arystokratkom), które w odróżnieniu od mężczyzn, skupionych na próbach doścignięcia chińskich mistrzów, tworzyły literaturę związaną z japońskim kręgiem kulturowym i w języku japońskim. Monogatari czerpie z tradycyjnych ustnych opowieści i najczęściej opowiada o fikcyjnych wydarzeniach, bądź przynajmniej, gdy fabuła dotyczy realnych zdarzeń, czy nawet historycznych, wplecione są w nią fikcyjne elementy. Do najbardziej znanych dzieł napisanych w tej formie należą m.in. "Genji monogatari" ("Opowieść o księciu Promienistym"), "Heike monogatari" ("Opowieść o rodzie Taira") oraz "Taketori Monogatari" ("Opowieść o zbieraczu bambusa"). Obecnie słowo monogatari stosowane jest przez Japończyków także dla niejapońskich tytułów i tak, np. "Władca Pierścieni" to po japońsku "Yubiwa Monogatari". Artur Laisen nawiązał w "CK Monogatari" do tego rodzaju literatury nie tylko poprzez tytuł swojej książki, ale również dzięki fabule, w której można odnaleźć wiele z w/w formy literackiej.


"Rzeczywistość nieustannie tka wokół nas swój wzór; to, że nie potrafimy przewidzieć nagle pojawiających się splotów, świadczy jedynie o tym, jak bardzo zaślepieni jesteśmy naszym tu i teraz, naszymi bezużytecznymi namiętnościami. Zdarzenia mają swoją żelazną logikę, tak jak nasza karma i wystarczająco uważne spojrzenie dostrzeże ją bez trudu."


Piotr Jaskulski, dyrektor finansowy firmy KZDM-Nagita, to człowiek twardo stąpający po ziemi. Jego życie jest uporządkowane, pełne rutyny, wręcz nudne. I pewnie dalej toczyło by się tym samym utartym torem, gdyby nie pojawienie się tajemniczego wiceprezesa, Sho Kyubimori. W ślad za nim zjawiają się nieprzenikniona Yuki Yamada z klanu Oda oraz członkowie Yakuzy. Każdy z tych wysłanników przybył do Kielc w jednym celu: wyeliminować Sho. Dlaczego? O tym Piotr bardzo szybko przekonuje się na własnej skórze. I jeszcze coś... Bohater uświadamia sobie, że świat, który ludzie, w tym także on, wkładają zazwyczaj między bajki, istnieje naprawdę. I choć zazwyczaj błąka się on gdzieś na peryferiach naszej świadomości i bywa dostrzegany jedynie kątem oka, odciśnie on silne piętno na życiu Piotra.


"CK Monogatari" zaczyna się niespiesznie. Początek książki zupełnie nie zapowiada tego, co otrzymujemy w jej dalszej części. Obserwujemy dojrzałego, majętnego mężczyznę, zajmującego wysokie stanowisko w japońskiej firmie. Nie ma on rodziny, nie ma też żadnych przyjaciół. Dnie wypełnia mu praca. Piotr jest na zakręcie życiowym, choć sam nie zdaje sobie z tego jeszcze sprawy. Wszystko ulega zmianie w noc wiosennego przesilenie. Podczas ciemnych, nocnych godzin, gdy przenikają się światy - realny i magiczny, a niewidzialne staje się namacalne, bohater odkrywa krok po kroku kim jest. Akcja nabiera tempa. Na scenę wkraczają byty i postaci rodem z japońskich opowieści. Piotr musi się zmierzyć z nimi i z samym sobą. Przeżycia z najdłuższej nocy w roku otworzą mu oczy na bardzo wiele spraw; tak oczywistych, a umykających w codziennym pędzie.


Artur Laisen poradził sobie z konwencją monogatari naprawdę dobrze. Czytelnik, za sprawą opowieści Laisena, ma możliwość zajrzeć na chwilę do świata japońskich legend i tradycyjnych wierzeń, które trzeba przyznać autorowi, przedstawione są w "CK Monogatari" bardzo przystępnie i ciekawie. Znajdziemy tutaj kitsune i legendę o nich, yūrei - "źeńskiego ducha" opętanego chęcią zemsty za krzywdy doznane za życia, czy akemasu-shimemasu - mistyczną umiejętność otworzyć-zamknąć, odnoszącą się właściwie do każdej dziedziny życia. Poczytamy także o giri (pojęciu z dziedziny japońskiej etyki; w uproszczeniu jest to dług wdzięczności, który należy spłacić), kata ( ustalonym wzorcu postępowania) i wa (idealnej harmonii, panującej we wszystkich dziedzinach życia). A to tylko część japońskiego świata w książce polskiego autora. Twórca wplótł w fabułę, osadzoną w realnym świecie i opowiadającą o rzeczywistych miejscach oraz postaciach, nadprzyrodzone elementy, ba!, całe wątki. Laisen dawkuje swojemu czytelnikowi mistycyzm, stopniowo zwiększając jego dawkę. Dodatkowy plus należy się pisarzowi za świetne połączenie polskich realiów z japońskim podejściem do świata i praw nim rządzących. Nadaje ono całej powieści niezwykły posmak "oswojonego" orientu, zrozumiałego dla każdego, a przy tym pociągającego.


"CK Monogatari" napisane jest w narracji trzecioosobowej. Wielu przedstawionym wydarzeniom i rozmowom towarzyszą opisy przemyśleń głównego bohatera, które stanowią równocześnie komentarz do nich. Dzięki temu zawsze wiemy, co na dany temat sądzi Piotr oraz lepiej poznajmy jego uczucia. Pogłębieniu postaci protagonisty sprzyjają również retrospekcje, za których sprawą zaglądamy w przeszłość obecnego dyrektora finansowego KZDM-Nagita i mamy możliwość dokładniej zrozumieć jego obecne życia.


Proza Artura Laisena, łącząca w sobie elementy rzeczywiste z fantastycznymi, nasunęła mi, podczas zaznajamiania się z nią, skojarzenia z twórczością Murakamiego. Podobnie jak u Japończyka, także i tutaj, zetkniemy się z odrobiną mistycyzmu, tajemnicami, których odkrywanie przynosi zaskakujące rozwiązania, dziwacznymi, nieco surrealistycznymi dialogami, prowadzonymi przez głównego bohatera, np. z małą dziewczynką na klatce bloku w Kielcach czy z wytatuowanym szefem Yakuzy, panem Toru. Jest też mały szaro-niebiesko-biały kot, który stanie się przewodnikiem w iluzorycznymi świecie stworzonym przez kitsune, a dla głównego bohatera ważnym symbolem. Są rozmowy o muzyce, o książkach, o sztuce. Dlatego tak mocno uśmiechnęłam się, gdy autor wspomniał na kartach swojej publikacji o japońskim pisarzu:) Ha! Moje skojarzenia były właściwie! :)


"Dla was, ludzi zachodu - odezwała się znienacka Yuki - magia to coś nadzwyczajnego, ponadnaturalnego, kojarzącego się z ciemnymi mocami lub horrorami klasy B. W istocie wiele rzeczy, zjawisk czy umiejętności, które uznałby pan za magiczne wynika jedynie z poszerzonej percepcji... czy też może raczej skupionego i hm... selektywnego postrzegania rzeczywistości. Nadawania w naszej wyobraźni kształtów temu, co zwykle lękamy się zauważać. Nazywanie i opisywanie czegokolwiek przy pomocy naszych ograniczonych zmysłów nigdy nie jest do końca adekwatne, ale w jakimś sensie pomaga nam panować nad rzeczywistością. Magia to tylko dyscyplina postrzegania."


"CK Monogatari" to coś więcej niż przedstawienie czytelnikowi niezwykłej przygody, wypełnionej demonami, duchami i magią, jaka przydarzyła się Piotrowi Jaskulskiemu. To książka o wpływie naszej przeszłości na naszą teraźniejszość oraz przyszłość, o tym, jak istotna jest ona dla naszej tożsamości. To także dzieło o samotności i zagubieniu człowieka, o sile marzeń, o potędze iluzji, jakie sami tworzymy, o kłamstwach, jakimi karmimy siebie i innych. Książka Laisena wypełniona jest rozważaniami nad kondycją człowieka i jego życiem. Dzięki temu przy niebanalnej i interesującej lekturze sami możemy odnieść się do poruszanych tu kwestii i zastanowić się, czy wiemy dokąd zmierzamy i po co. A może zagubiliśmy się i żyjemy wśród pozorów oraz wyobrażeń, ponieważ nie potrafimy odnaleźć drogi do samych siebie? Może więc warto czasami uwierzyć w to, co niemożliwe i nierealne, i pogodzić się z faktem, że to co niezrozumiałe, niekoniecznie jest nieprawdziwe. Zatrzymać się i pozwolić na odrobinę magii w naszym życiu...

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/04/ck-monogatari-artur-laisen.html

Japońskie słowo monogatari znaczy po polsku tyle, co opowieść, opowiadanie. Jest to tradycyjna, napisana prozą, japońska forma literacka, wywodząca się z epoki Heian (794–1185), często porównywana do eposu. Gatunek ten zawdzięcza swoje powstanie, a także popularność, japońskim kobietom (najczęściej arystokratkom), które w odróżnieniu od mężczyzn, skupionych na próbach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Łosoś norwesko-chiński" to druga publikacja Michała Krupy, z którą dane mi było się zetknąć. Tym razem autor nie roztrząsa tragicznych skutków, jakie niesie ze sobą uzależnienie, lecz opowiada o pewnym niespełnionym pisarzu, który przez przypadek zostaje wplątany w międzynarodową aferę wywiadowczą.

Maciej Prus (nie z tych Prusów) dobiega czterdziestki i ma wrażenie, że jego życie utknęło w martwym punkcie. Nic nie osiągnął, nic nie ma, nic go ciekawego nie czeka. Nawet słowa na książkę, którą pisze, jakoś nie chcą poskładać się w logiczną całość. Z pomocą w walce z twórczą niemocą przychodzi Maciejowi przyjaciel, który funduje mu tygodniowy wyjazd w zaciszne miejsce o swojskiej nazwie Ruchanko Dolne. Tam na pewno wena powróci i Maciej będzie mógł napisać książkę. Tyle tylko, że już pierwszego wieczoru w tym urokliwym miejscu myśli głównego bohatera zajmuje przede wszystkim seksowna Agata, za której sprawą niedoszły pisarz musi salwować się z hotelu ucieczką, by ocalić życie. Za Maciejem i Agatą rusza pościg. W sukurs przychodzą im lokalni patrioci, walczący z "najeźdźcami zza Odry" z Bogurodzicą na ustach oraz "Pioruny Zbawiciela". Choć Ci ostatni jakby mniej troszczą się o zdrowie i bezpieczeństwo ściganych, a bardziej o pewien niewielki przedmiot...

"Potem poszło już z górki. Kazimierz odwrócił się w stronę Niemców, powoli zaczął śpiewać Bogurodzicę, a z każdym następnym śpiewanym słowem dołączali do niego inni. Gdy głosy były na tyle donośne, a śpiew rozbrzmiewał po całej okolicy, ruszyli w stronę najeźdźców zza Odry. (...)
- Uciekajcie! Walczcie dalej w naszej sprawie! My się nimi zajmiemy, panienko.Niech Bóg Was prowadzi!" [str. 66]

Michał Krupa w swojej książce zgrabnie i bez przesady, bo i tu można przesadzić, pokazuje w krzywym zwierciadle nas Polaków. Znajdziemy tu m.in. polskiego Rambo ukrytego w zaciszu biura szefa wywiadu, kapitana wywiadu, który dzięki piersiówce, kreskom kokainy i smokom wycisza się i jest w stanie tolerować swojego narwanego sekretarza, a także sprawnie kierować akcjami wywiadowczymi. Jest też sam Maciej, który mimo wiszącego nad nim zagrożenia, z trudem skupia myśli na ucieczce, bowiem każdą minutę jego życia wydają się wypełniać myśli o seksie. Postaci wykreowane przez autora są przerysowane, jedne mniej, drugie bardziej, i idealnie wpasowują się w pełną paradoksów historię, jaką serwuje czytelnikowi pisarz.

Krupa sprawnie operuje słowem. Opisy w jego wykonaniu pełne są nieoczywistego dowcipu, a dialogi oraz monologi wewnętrzne bohaterów prawie zawsze wywoływały na mojej twarzy szeroki uśmiech. Z przyjemnością czytałam o polskiej jednostce wywiadowczej. Sceny z jej udziałem uważam za jedne z najlepszych w książce. Zresztą, w moim odczuciu, Jakubiak, kapitan Lisiewski, "Pioruny Zbawiciela" czy Mietek i Stasiek są dużo ciekawszymi postaciami niż tytułowa dwójka. O ile Maciej potrafi rozśmieszyć, a nawet wywołać u czytelnika chwilę zadumy, o tyle Agata jest jakaś taka nijaka. Ni to z niej femme fatale, ni to agentka z prawdziwego zdarzenia. Nie wzbudziła we mnie zainteresowania nawet jako człowiek. Ot, taka tam niezdecydowana kobietka, która sama nie wie, czego chce. Wiem, że z punktu widzenia fabuły jej rola jest istotna, inaczej seksoholik Prus nie ganiałby po lasach pod obstrzałem z broni maszynowej, ale jak dla mnie powód wmieszania w ten galimatias Macieja mógłby być zupełnie inny. Albo też kreacja Agaty bardziej wyrazista.

"Nyska pracowała na najwyższych obrotach. Nigdy jeszcze w swoim długim życiu nie była zmuszona do tak szybkiej i męczącej jazdy. Podobało się jej to jednak i dlatego współpracowała z kierowca na tyle, ile mogła. I do tego prawie wyprzedziła mercedesa! Siłą woli utrzymywała wszystkie części i podzespoły na miejscu. Odczuwała druga młodość. "Oj, za młodu to się wyprawiało, będąc na służbie w milicji" - pomyślała. Pojawiający się stan melancholii sprawił, że przez chwilę, dosłownie ułamek sekundy, straciła samokontrolę. (...)
- Co za cholera?! - Dwójka był zdenerwowany. Nigdy wcześniej nie siedział w Nysie rozpędzonej do takich prędkości. (...) Reszta siedziała w ciszy. Każdy wyczuwał napięcie i zdawał sobie sprawę, że jeden błąd kierowcy i wszyscy zginą. Dwójka po cichy mówił do Nysy. Wiedział, że trzeba to robić, trzeba ją uspokoić i dodać jej siły do jeszcze cięższej pracy." [str. 121-122]

Czytając "Łosia norwesko-chińskiego" odnosiłam chwilami wrażenie, jakby niektóre fragmenty publikacji zostały dopisane przez kogoś innego albo na siłę przez samego autora. Ich język nie pasował mi do wcześniej widocznej w powieści lekkości słowa. Zdawały się jakby wyjęte z innej, nie pasującej do "Łososia norwesko-chińskiego", lecz zbieżnej tematycznie, książki. I jeszcze jedna rzecz, która lekko utrudniała mi cieszenie się lekturą - występujący w wielu miejscach jakikolwiek brak rozdzielenia w widoczny sposób nowych scen, które dzieją się w tym samym czasie, lecz w innych miejscach i dotyczą innych osób. I tak oto czytelnik czyta np. o kapitanie Lisiewskim i Karolu Nowaku, gdy nagle następna linijka tekstu traktuje o Macieju Prusie budzącym się w jakimś hotelu. Przydałby się choć dłuższy odstęp pomiędzy tymi wątkami.

"Karol wyszedł i kapitan został sam. Był dumny z siebie, ze tak sprawnie pokierował podwładnymi i że sprawa niebawem się wyjaśni. (...) "No dobra" - pomyślał - "Trzeba trochę podzwonić".
- Z premierem. to pilne, mówi kapitan Zbigniew Lisiewski....
Obudziłem się w łóżku sam. Teraz, gdy otworzyłem oczy i czułem ból mięśni, o których istnieniu nawet nie wiedziałem, tym bardziej byłem przekonany o zakończeniu owej znajomości." [str. 62]

Powieść Michała Krupy jest przyjemna i lekka, pełna komizmu sytuacyjnego. I choć jest niewielka objętościowo, to autorowi udało się, dzięki zawrotnemu tempu akcji i nietuzinkowym bohaterom, przykuć moją uwagę. Zapewniam Was, że nie będziecie się nudzić, a Wasze spojrzenie na polskie służby wywiadowcze już nigdy nie będzie takie samo.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/04/osos-norwesko-chinski-micha-krupa.html

"Łosoś norwesko-chiński" to druga publikacja Michała Krupy, z którą dane mi było się zetknąć. Tym razem autor nie roztrząsa tragicznych skutków, jakie niesie ze sobą uzależnienie, lecz opowiada o pewnym niespełnionym pisarzu, który przez przypadek zostaje wplątany w międzynarodową aferę wywiadowczą.

Maciej Prus (nie z tych Prusów) dobiega czterdziestki i ma wrażenie, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Lustra są trochę podobne do ludzi. Widzą wiele, ale nie wszystko zapamiętują. Czasami zwyczajnie zasypiają i nie mają pojęcia, co też odbija się w ich zwierciadłach. Z pewnością w ich pamięci znajdują się wydarzenia, które zwróciły ich uwagę. Tak samo jak w naszym życiu, bywa, że jesteśmy świadkami scen, które tkwią w naszym umyśle, aż do śmierci, każdego dnia tak samo żywe, jak wtedy, kiedy je ujrzeliśmy."

Dla jednych lustro to przedmiot, w którym powstaje obraz odbity przedmiotów znajdujących się przed nim, dla innych - przedmiot magiczny, będący portalem do innych wymiarów. Zwierciadło od najdawniejszych czasów pobudzało ludzką wyobraźnię, służyło jej do nawiązywania kontaktów z innym światem, przepowiadania przyszłości, przywoływania zdarzeń minionych i dopiero z biegiem czasu stało się przedmiotem czysto użytkowym, łechcącym ludzką próżność. Ze swojego dzieciństwa do dziś pamiętam pewne wydarzenia, które utwierdziły mnie na długie lata w przekonaniu, że lustro to przedmiot ze wszech miar niezwykły, kryjący w sobie tajemnice dostępne nie dla każdego. Jedno z wydarzeń wiąże się ze śmiercią i pogrzebem osób mi bliskich. Jeszcze nie tak dawno, gdy ktoś umierał, często odchodził z tego świata we własnym łóżku. Jego ciało, przygotowane już do ostatniej podróży, pozostawało zazwyczaj w jednym z pomieszczeń w domu, gdzie rodzina i każdy kto zechciał mógł przyjść i pożegnać zmarłego zanim zatrzaśnie się nad nim wieko trumny. I ja, jako kilkuletnie dziecko, przebywając u babci, spotkałam się tą praktyką. Zafascynowana obserwowałam dorosłych przewijających się przez pokój, w którym znajdował się zmarły. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam się ze zwyczajem zasłaniania luster znajdujących się w domu zmarłego. Jak wytłumaczyła mi babcia, lustro uważa się za nieprzewidywalny magiczny przedmiot, którego siła wzmocniona energią uwolnionej duszy może okazać się niebezpieczna dla żyjących. Drugim z tych wydarzeń była lektura "Po drugiej stronie lustra" Lewisa Carrolla. Perypetie Alicji w magicznej krainie sprawiły, że jeszcze bardzo długo po zetknięciu się z książką Carrolla, wypróbowywałam wszystkie lustra i lusterka i starałam się za ich pośrednictwem trafić do fantastycznego świata opisanego na jej kartach. Doświadczenia te pobudziły moją ciekawość i rozbudziły fantazję. Zafascynowana mocą, kryjącą się w wypolerowanej powierzchni, wierzyłam, że przekroczenie lustrzanej ramy jest naprawdę możliwe. Ale nawet będąc dzieckiem, wyczuwałam, że po drugiej stronie lustra niekoniecznie znajduje się bezpieczny świat, bo to, że niezrozumiały dla mnie, to było oczywiste. Intuicja podpowiadała mi, że skoro ja mogłabym przejść do innego świata, to i ktoś lub coś mogłoby przedostać się do mojego. Postanowiłam więc nie kusić losu i zaprzestałam prób przeniknięcia. No, może tylko raz na jakiś czas, dźgnę palcem taflę lustra, by upewnić się, że to tylko przedmiot optyczny, będący na wyposażeniu mojego domu.

Daniel Naderski, główny bohater książki Piotra Ferensa "Na krańcach luster", przybywa do Paryża w związku z tragicznymi wydarzeniami. Jego przyjaciel Augusto Sentire ginie w niewyjaśniony sposób, a jego żona Elizabeth, znika w tajemniczych okolicznościach kilka dni wcześniej. Naderski staje się spadkobiercą ich mieszkania i sekretu, który ono skrywa. Strzępy faktów, dotyczące obu spraw - zniknięcia/porwania Elizabeth i śmierci Augusto - sprawiają, że główny bohater postanawia przyjrzeć się im bliżej. Im bardziej Daniel zagłębia się w przeszłości swoich przyjaciół i odkrywa kolejne puzzle tej niezwykłej historii, tym mocniej utwierdza się w przekonaniu, że to, co miało miejsce w domu przy Fungere wykracza poza ramy racjonalnego pojmowania świata. Śledztwo prowadzone przez Naderskiego i jego kompanów prowadzi do zaskakującego finału i udowadnia, że magia nie zniknęła jeszcze z naszego świata.

"Broniłem się uciekając całkiem pustymi ulicami Paryża, gdzie świt wił się wstęgami wczesno-porannych, zimnych mgieł. Słyszałem dziwny, nienaturalnie brzękliwie szklany stukot ich butów, raz drobny, to znów wydłużony jakby rozciągnięty w czasie. Pamiętam, jak w pewnej chwili odwróciłem się i ujrzałem tuż za sobą jednego z nich. Miał głęboko osadzone srebrne oczy i ziemistą cerę. Snop światła poraził mnie. (...) Usta dziwacznego i przerażającego stwora rozwarły się i do mych uszu dobiegł chrzęstliwy krzyk, przejmujący i paraliżujący zarazem całe ciało:
– Przeeeeeeeejdziesz z naaaaaaaaami!"

Lektura "Na krańcach luster" pochłonęła mnie bez reszty. Zupełnie zapomniałam o otaczającej mnie rzeczywistości. Już po pierwszych kilkunastu stronach byłam pewna, że tej nocy nie dane będzie mi zasnąć. Odkrywanie wraz z bohaterami krok po kroku wszystkich tajemnic, skrytych w zakamarkach Paryża, skutecznie przykuło moją uwagę. Powieść Ferensa to ciekawe połączenie thrillera i fantastyki z dużą dozą przygody. Fabuła trzyma w napięciu do finału tej niezwykłej opowieści. I choć czytelnik z biegiem czasu zaczyna się coraz więcej domyślać, wciąż jest zaskakiwany.

Język powieści zasługuje na szczególne wyróżnienie. Jest bardzo plastyczny i sugestywny, pełno w nim zachwycających porównań i niespotykanych połączeń słów. Brzmiał dla moich uszu jak najpiękniejsza melodia, w której każdy nowy instrument wzbogaca ją o świeże brzmienia. Sprawia, że "Na krawędziach luster" czyta się bardzo przyjemnie, podkreśla klimat powieści. Przez większość książki czytelnik styka się z narracją prowadzoną w pierwszej osobie i poznaje fakty oczami Daniela Naderskiego, jedynie prolog powieści napisany jest w trzeciej osobie. Dzięki takiemu zabiegowi czytelnik, mając dostęp do m.in. wspomnień i przemyśleń głównego bohatera, może lepiej wniknąć w opowiadaną historię i bliżej przyjrzeć się samemu protagoniście.

Bohaterowie to zwykli, choć bardzo ciekawscy i jak się okazuje nietuzinkowi ludzie. Każdy chce pomóc w rozwikłaniu zagadki, a przynajmniej tak się może wydawać na pierwszy rzut oka. Postaci rozwijają się wraz z biegiem akcji, stają się bardziej przekonujące, a czytelnik dowiaduje się o nich coraz to nowych rzeczy. Każda z nich dokłada swoją cegiełkę do opowieści.

Książka Ferensa świetnie wpisuje się w nurt literatury osnuty wokół toposu lustra. Odkrywa przed czytelnikiem nie tylko niepokojącą moc tkwiącą w zwierciadłach, ale i prawdę o ukrytych pragnieniach każdego człowieka. Lustro widzi więcej. Staje się narzędziem, dzięki któremu autor obnaża ludzkie słabości i lęki. Człowiek w swoim dążeniu do realizacji marzeń, szczególnie tych najbardziej przez niego pożądanych, potrafi uczynić wiele. Często posuwa się zbyt daleko, a echa jego czynów jeszcze długo pobrzmiewają w przyszłości.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/03/na-krancach-luster-piotr-ferens.html

"Lustra są trochę podobne do ludzi. Widzą wiele, ale nie wszystko zapamiętują. Czasami zwyczajnie zasypiają i nie mają pojęcia, co też odbija się w ich zwierciadłach. Z pewnością w ich pamięci znajdują się wydarzenia, które zwróciły ich uwagę. Tak samo jak w naszym życiu, bywa, że jesteśmy świadkami scen, które tkwią w naszym umyśle, aż do śmierci, każdego dnia tak samo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem przekonana, że każdy z Was przynajmniej raz w życiu budząc się rano, chciałby, aby jego sen trwał nadal albo wręcz przeciwnie, łapał głębszy oddech i konstatował z ulgą - to tylko mara senna. Każdemu też zapewne zdarzyło się pragnąć, by to, co było tylko sennym marzeniem nabrało realnych kształtów. Tylko, czy zastanawialiście się, jakie konsekwencje pociągnęłoby za sobą urzeczywistnienie Waszego snu? Czy i jak wpłynęłoby na życie innych ludzi? A, co gdyby ktoś Wam powiedział, że chwila, gdy otwieracie oczy po nocy spędzonej w świecie sennej ułudy, to tak naprawdę chwila, gdy dopiero wpadacie w objęcia Morfeusza? A jakby się okazało, że to sen jest życiem na jawie, a świat, który uznajecie za prawdziwy, został Wam narzucony przez kogoś innego, został wyśniony wraz z Wami? Chcielibyście nadal tkwić w czyimś śnie, czy też może zasnąć z nowo daną świadomością, obudzić się tak naprawdę i... No, właśnie. Co miałoby się wtedy stać?

W książce "Pan Snów" Magdaleny Świerczek czytelnik trafia do świata będącego snem Khazana, Ostatniego Strażnika Równowagi. Jego sen nie jest zwyczajnym marzeniem sennym. Jest miejscem, dającym schronienie przeróżnym istotom z wielowymiarowego uniwersum, istotom niechcianym, zapomnianym, wyrzuconym na Wysypisko Dusz. Ta przystań jest równocześnie więzieniem dla samego Śniącego, który uciekając przed swoim przeznaczeniem, coraz bardziej zatraca się w bólu. To udręka przegranego, który podejmując przez tysiące lat próbę wyzwolenia wszystkich istot z okowów Czasu i Cyklu, wciąż ponosi porażkę. Khazan przestał dostrzegać jakikolwiek sens w swoim istnieniu, w ciągłym odradzaniu się, w walce. Marzy o całkowitym nieistnieniu, o Śnie wiecznym, który przyniósłby spokój i ukojenie. Jednak nie wszyscy podzielają jego zdanie i zrobią co w ich mocy, by nie dopuścić do spełnienia planów Strażnika, by zatrzymać to, co wydaje się nieuniknione.

"w świecie, w którym nic nie umiera ostatecznie,
przeszłość nigdy nie przemija,
strzeż się cieni, są żywe,
wiecznie za tobą, widzą cię"

Uniwersum wykreowane przez autorkę jest przebogate i wielowarstwowe. To mieszanina tego, co realne i tego, co fantastyczne. Zaludniają je wszelkiego rodzaju istoty, m.in. wielorakie szczepy elfów, krasnoludy, wampiry, ludzie, smoki, Plejadianie, Jaszczury, choć obraz większości z nich odbiega dość mocno od ogólnie przyjętych wyobrażeń literackich. Magia to coś więcej niż sztuczki, ona wpływa na strukturę świata, zmienia ją, kształtuje wedle woli najpotężniejszych. Jest esencją świata-snu Khazana. Tutaj sen to więzienie, z którego oswobodzenie możliwe jest dopiero w momencie, gdy się obudzisz. Wtedy będziesz tak naprawdę świadomy swojego istnienia, będziesz mógł poznać prawdę o wszechświecie. Jednym ze sposobów na wyzwolenie dla ludzi jest śmierć, która równoznaczna jest z przebudzeniem. Ten świat to zbiór emocji, wrażeń zmysłowych, wypełniony zachwycającymi obrazami i feerycznymi postaciami, dojmująco realny w swej złudności marzenia sennego. A może złudny w swej realności... Wszak świat przedstawiony to sen, a w śnie wszystko jest możliwe.

Widać, że Magdalena Świerczek, tworząc swoją powieść, czerpała inspiracje nie tylko z serii o wiedźminie Sapkowskiego, czy z twórczości Tolkiena, o których otwarcie mówi, ale i z wielu założeń różnorodnych systemów religijnych i filozoficznych. Nie obawiajcie się jednak, nie znajdziecie tu klona w/w, lecz spójną całość nowo wykreowanego świata, świeże spojrzenie na koncepcję jego powstania. Pisarka prezentuje czytelnikowi oryginalne podejście także do takiej kwestii jak cel istnienia. Czy jest takowy w ogóle? W trakcie lektury powieści Magdaleny Świerczek odnalazłam w niej wiele nawiązań do jakże żywotnych i rozbudzających od wieków wyobraźnię ludzką uniwersalnych zagadnień: Czym tak naprawdę jest życie, kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy na tym świecie, co czeka nas po śmierci, czym jest wolność, czy istnieje jakiś demiurg, jakiś absolut, który zna cel do którego zmierzamy? W "Panie Snów" dostrzegam także motyw oswobodziciela, który ma pomóc strząsnąć kajdany zniewolenia. Zbawiciela, który ma uwolnić wszystkie istoty z ułudy, w jakiej tkwią i wskazać drogę ku prawdzie. Mit tego, który kiedyś przybędzie, by nas uratować istnieje w każdej kulturze i w każdym czasie. I jak żaden inny tkwi w świadomości każdego człowieka. W dziele młodej autorki odnajdziecie również rozważania nad przebaczeniem i istotą miłości, zdradą i poświęceniem. Jak więc widać "Pan Snów" nie jest kolejną zwyczajną pozycją fantasy. Autorka odważyła się sięgnąć głębiej i stworzyła zachwycające uniwersum. Jest to także książka, która wymaga od czytelnika skupienia. Mnogość koncepcji, postaci i zwrotów akcji nie pozwala na bezmyślną lekturę, bo ta skutkować może zagubieniem się w gąszczu informacji i niedostrzeżeniem zalet dzieła Świerczek.

Język powieści jest równie plastyczny, co sama fabuła. Jest dosadny i wypełniony sporą ilością wulgaryzmów. Lecz kiedy wymaga tego fabuła bywa poetycki i delikatny. Według mnie idealnie pasuje do powieści i jej bohaterów. Ostrzegam jednak, że nie jest on prosty. Szczególnie w części wprowadzającej, opisującej powstanie świata i praw nim rządzących, jest to język wręcz naukowy, wymagający od czytelnika maksymalnej koncentracji. Zarówno wstęp jak i rozdział: podsumowanie rozmów channelingowych mogą niestety zrazić czytelnika do dalszej lektury. Wypełnia je trudny język, którym autorka tłumaczy skomplikowany świat, w którym osadziła fabułę "Pana Snów". Sama przyłapałam się na tym, że kilka razy musiałam wrócić stronę, czy dwie, by być pewną, że zrozumiałam wszystko to, co przeczytałam. Dalsza część powieści - "Faza NREM" - jest napisana lżejszym językiem i z każdą stroną czytelnik zaczyna coraz lepiej pojmować prawa rządzące senną rzeczywistością. Na końcu książki znajduje się słowniczek wybranych pojęć, ciekawostki i informacje niezbędne do pełnego zrozumienia "Pana Snów". Dlatego zachęcam by nie poddawać się i zapoznać się dokładnie z utworem, bo czeka Was niezapomniana przygoda.

Książka Magdaleny Świerczek za sprawą swojego tytułu od razu wywołała u mnie skojarzenie z książką innego pisarza fantasy, Rogera Zelaznego, którego "Pana snów" czytałam przed wieloma laty. Ku mojemu zadowoleniu powieść Świerczek nie miała wiele wspólnego z dziełem tego autora. Oba tytuły łączy, poza samą nazwą, odwołanie się do świata snów, jako miejsca, które w żadnym wypadku nie jest mniej realne niż świat rzeczywisty. U Zelaznego widać silny wpływ na fabułę psychoanalizy Freuda i psychologii analitycznej Junga, ale pokusiłabym się o to, by stwierdzić, że i u Świerczek koncepcje te są widoczne, choć w dużo delikatniejszym wydaniu.

"Pan Snów" zawładnął mną jak jeden z tych snów, które człowiek za wszelką cenę stara się utrzymać pod powiekami. Wyraźny i przejmujący, obezwładniający każdy ze zmysłów, zda się, bardziej realny niż świat czekający go po przebudzeniu. Historia przedstawiona przez pisarkę jest intensywna i niepokojąca, jak tylko potrafią być przejmujące i zatrważające sny. Poraża dokładnością przedstawień, dopieszczeniem detali, szeroką paletą barw charakterów. Wszystko to, co napisałam powyżej, wydaje się być mizerne w porównaniu z tym, co chciałabym Wam przekazać na temat tej publikacji oraz w porównaniu z tym, co "Pan Snów" oferuje tym, którzy po niego sięgną. . Dlatego zachęcam Was gorąco byście zanurzyli się w śnie Khazana, bo zostanie on w Was na zawsze i kto wie, może zapragniecie do niego powrócić.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/03/pan-snow-sen-o-niczym-magdalena.html

Jestem przekonana, że każdy z Was przynajmniej raz w życiu budząc się rano, chciałby, aby jego sen trwał nadal albo wręcz przeciwnie, łapał głębszy oddech i konstatował z ulgą - to tylko mara senna. Każdemu też zapewne zdarzyło się pragnąć, by to, co było tylko sennym marzeniem nabrało realnych kształtów. Tylko, czy zastanawialiście się, jakie konsekwencje pociągnęłoby za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"To zdumiewające, gdy uzmysłowimy sobie, jak jeden epizod, owe "w tym miejscu o tym czasie", może wpłynąć na całe nasze życie. Ba, może nawet niejako wypchnąć nas poza tor naznaczony dla egzystencji człowieka."

Tytułowa Arlin, to zwyczajna kobieta, wywodząca się z biednej rodziny, która zostaje wciągnięta w wir niezwykłych i niebezpiecznych zdarzeń. Jej życie ulega diametralnej i niezwykłej zmianie, za sprawą spotkania, które miało miejsce przed wieloma laty. Pomoc, jakiej wtedy Arlin udzieliła nieznajomej kobiecie, stała się punktem zwrotnym w życiu głównej bohaterki, choć ona sama wtedy jeszcze o tym nie wiedziała. Arlin staje się uczestnikiem niezwykłych przygód, w których legendy okazują się być prawdziwe, a pradawne zło panoszy się, rozsiewając wszędzie śmierć i grozę. Kobiecie przyjdzie brać udział w walce, która zadecyduje o losach nie tylko jej świata.

Książka Atamańczuka składa się z dwóch opowiadań. (Jak dla mnie był to zabieg zbyteczny.) Pierwsze z nich, noszące tytuł "Książę Cienia", jest swoistym wprowadzeniem do głównej historii, drugie, zatytułowane "Płomień i Mrok", jest jej rozwinięciem i sercem całej opowieści. Oba opowiadania zabierają czytelnika do niezwykłego świata, w którym odwieczną walkę toczą ze sobą dobro i zło, a zwykli śmiertelnicy muszą stawić czoła siłom dla nich niepojętym. I choć nadzieja z każdym dniem gaśnie coraz bardziej, to jak to bywa w klasycznym i jakże lubianym przeze mnie ujęciu fantasy, umiera ostatnia. To ona sprawia, że w najbardziej nawet rozpaczliwej sytuacji człowiek walczy do ostatniego oddechu, gotowy do poświęceń i czynów godnych herosów. Po przeczytaniu pierwszego z opowiadań, czułam ogromny niedosyt, brakowało mi rozwinięcia przedstawionej w nim historii, wgłębienia się w wątki. Jego koniec był dla mnie, jak gwałtowne cięcie nożem i cóż, przyznam, zaskoczyło mnie, że to już, że nic więcej tutaj nie ma. Na szczęście okazało się, że drugie opowiadanie zaspokoiło moją ciekawość czytelniczą, a historia, rozpoczęta w "Księciu Ciemności", ma swój ciąg dalszy. I tym razem opowieść zawarta w "Płomieniu i Mroku" jest bardziej szczegółowa i rozbudza wyobraźnię.

Universum stworzone przez autora choć nieskomplikowane, kryje w sobie więcej niż czytelnik się spodziewa. Postaci, nawet te fantastyczne, zaludniające "Arlin", okazują się być bardzo ludzkie, bardzo bliskie w swoich wyborach, pragnieniach i obawach czytelnikowi. Dzięki temu cała historia opowiedziana na kartach powieści staje się bardziej przekonująca. Tytułowa bohaterka zaraża swoją ciekawością świata, to dzięki niej czytelnik odkrywa dawno zapomniane sekrety i pragnie poznawać wraz z nią nowych ludzi i nowe miejsca. Arlin uczy otwartości na świat. Każdy z bohaterów ma w powieści Adriana Atamańczuka do odegrania swoją rolę i żaden z nich nie został potraktowany po macoszemu, nawet gdy pojawia się na chwilę. Pisarz zachwycił mnie nie tylko kreacją głównych postaci, ale i tych drugo-, czy trzecioplanowych, a nawet tych, które stanowią zaledwie tło.

Powieść napisana jest w większości w pierwszoosobowej narracji i trochę przeszkadzał mi fakt, że w niektórych jej fragmentach ulegała ona zmianie. Wprowadzało to lekkie zamieszanie, choć rozumiem, że zabieg ten miał ukazać czytelnikowi zdarzenia i postaci z szerszej perspektywy. Język powieści bardzo przypadł mi do gustu, choć sądzę, że dla niektórych może być momentami nieco przyciężki, przytłaczający. Według mnie bardzo dobrze pasuje zarówno do klimatu książki, jak i jej bohaterów. Narracja, podobnie jak dialogi, poprowadzone są swobodnie i płynnie. Do tego należy dodać przyciągające uwagę i żywe opisy przyrody i scen batalistycznych. Całość mimo, że nie poraża rozmachem, pokazuje bogatą wyobraźnię autora i przenosi czytelnika we wspaniały świat. Przyznam, że ja czytając "Arlin", czułam jakbym została porwana przez wyraźny, lecz delikatny nurt opowieści, który wytyczany kolejnymi zdaniami spod pióra Atamańczuka, niósł mnie w głąb coraz bardziej intrygującej przygody. Nie chciałam walczyć z tym nurtem, poddawałam mu się z przyjemnością i wiarą, że wraz z końcem książki bezpiecznie przybiję do brzegu.

Atamańczuk udowadnia, że nie trzeba silić się na wymyślną fabułę, że można napisać dobrą powieść fantasy o zdawałoby się oklepanych tematach: wierności, przyjaźni, miłości. I wcale ona nie nudzi. "Bo czyż jest coś wspanialszego niż miłość?"[str. 290], jak zauważa główna bohaterka. "Arlin" pozostanie w mojej pamięci na długo i co najważniejsze, wrażenia, jakie przywołuje, należą do tych pozytywnych.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/03/arlin-adrian-atamanczuk.html

"To zdumiewające, gdy uzmysłowimy sobie, jak jeden epizod, owe "w tym miejscu o tym czasie", może wpłynąć na całe nasze życie. Ba, może nawet niejako wypchnąć nas poza tor naznaczony dla egzystencji człowieka."

Tytułowa Arlin, to zwyczajna kobieta, wywodząca się z biednej rodziny, która zostaje wciągnięta w wir niezwykłych i niebezpiecznych zdarzeń. Jej życie ulega...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W lipcu 1939 r. do portu w Gdyni zawinął luksusowy i nowoczesny statek pasażerski MS Piłsudski. Na swoim pokładzie przywiózł do Polski m.in. młode małżeństwo, Martę i Maksa Mortonów, dzieci polskich emigrantów. Młodzi pragną spędzić w Sopocie swój miesiąc miodowy, by następnie zabrać się za spełnianie marzeń Maksa i założyć własną wytwórnię filmową. Jednak nowożeńcy zostają rozdzieleni. Maks rzekomo targnął się na swoje życie, a następnie w tajemniczych okolicznościach opuścił miasto oraz swoją świeżo poślubioną żonę i wrócił w pośpiechu do Stanów Zjednoczonych. Marta nie wierzy ani w jego próbę samobójczą ani w powrót do Ameryki i zdaje się, że ma rację... Tajemnica, którą skrywa Maks, okazuje się być groźna również dla niczego nie świadomej Marty, a całą sprawę dodatkowo komplikuje atak Niemiec na Polskę. Czy Marta i Maks spotkają się jeszcze? Dokąd zawiodą ich splątane wojenne ścieżki?

Zofia i Jan Puszkarow zabierają czytelnika w przeszłość, w trudny dla Polski okres historyczny, który odmienił oblicze Europy i świata. Na kratach powieści "Sopot 1939. Starcie wywiadów. Miłość i wojna" fikcyjne zdarzenia zostały wplecione w prawdziwe historyczne fakty, które stanowią tło całej książki. To ten rodzaj zabiegu, który bardzo lubię. "Sopot 1939. Starcie wywiadów. Miłość i wojna" łączy w sobie wątek miłosny z wątkiem szpiegowskim, ale thrillera tu nie dostrzegam. Owszem czuć w fabule lekkie napięcie, ale to za mało, by móc nazywać książkę thrillerem. Dla mnie jest to raczej lekka powieść sensacyjna z elementami romansowymi i szpiegowskimi.

Powieść "Sopot 1939. Starcie wywiadów. Miłość i wojna" to publikacja, której koncepcja jest na 6, a wykonanie - najwyżej na 3. Niestety to powieść z rodzaju tych utworów o zmarnowanym potencjale. Czytając książkę cały czas odnosiłam wrażenie, że jest to raczej streszczenie, czy też może konspekt, pełnoprawnej powieści o tym samym tytule, a której nie dane było mi przeczytać. Na 151 stronach autorzy zawarli zaledwie zarys publikacji, z jaką miałam nadzieję się spotkać. Wszystkie wydarzenia opowiedziane w tomiku są tylko muśnięte, delikatnie zaznaczone, jakby były przygotowane do rozwinięcia, a według mnie takiej rozbudowy bardzo potrzebują. Bez tego brak im głębi, a fabuła nie wciąga zbyt mocno. Przeszkadzały mi też bardzo krótkie rozdziały, na jakie książka została podzielona. Potęgowały we mnie uczucie, że tytuł, który mam przed sobą jest zarysem właściwiej publikacji. Bohaterowie, podobnie jak cała fabuła, są przedstawieni zbyt powierzchownie, nie przekonują mnie ich zachowania, ich pobudki, ich intrygi.

Jak na tak niewielką objętościowo pozycję i moje narzekanie, że wszystkiego mi za mało, autorom udało się całkiem dobrze oddać klimat minionego świata. Duet pisarski oprowadza czytelnika po luksusowym transatlantyku, najlepszych sopockich hotelach, pensjonatach i kasynach, uliczkach Trójmiasta, willach miasta-ogrodu Podkowy Leśnej. Autorzy nie szczędzą opisów ubioru, czy elementów wystroju. Czytając te opisy często miałam wrażenie, jakbym oglądała fragment starej fotografii. Książka napisana jest prostym i bardzo przystępnym językiem i czyta się ją bardzo szybko, ale i on podkreśla skrótowość powieści.

Gdybym, po przeczytaniu tych 151 stron, została zapytana, czy byłabym zainteresowana przeczytaniem powieści o fabule, jakiej projekt właśnie poznałam, z pewnością odpowiedziałabym twierdząco. A tak czuję jedynie ogromny niedosyt i zawód.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/03/sopot-1939-starcie-wywiadow-miosc-i.html

W lipcu 1939 r. do portu w Gdyni zawinął luksusowy i nowoczesny statek pasażerski MS Piłsudski. Na swoim pokładzie przywiózł do Polski m.in. młode małżeństwo, Martę i Maksa Mortonów, dzieci polskich emigrantów. Młodzi pragną spędzić w Sopocie swój miesiąc miodowy, by następnie zabrać się za spełnianie marzeń Maksa i założyć własną wytwórnię filmową. Jednak nowożeńcy zostają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O Józefie Szwejku Jaroslava Haška usłyszałam po raz pierwszy jako dziecko, gdy razem z rodzicami obejrzałam film "Dobry wojak Szwejk" Karela Steklý’ego. W sumie to nawet nie wiem, dlaczego i po co ja wtedy ten film oglądałam. Po książkę Haška sięgnęłam już samodzielnie, jako nastolatka, gdy pochłaniałam wszystko, co znalazłam w lokalnej bibliotece, co nie znaczy, że jakoś dużo lepiej pojęłam sens przygód Szwejka niż miało to miejsce kilka lat wcześniej. Nigdy później nie miałam styczności z wojakiem Jego Cesarskiej Mości Franciszka Józefa K. Jakoś było mi z nim nie po drodze i możliwe, że czas to naprawić. Za to w pamięć wrył mi się obraz naiwnego, prostego człowieka, który w swoich opowiastkach odkrywa wszelkie przywary ludzkie, wytyka absurdalność sytuacji i zachowań. I choć czasami Józef Szwejk wydaje się być niegrzeszącym mądrością prowincjonalnym prostaczkiem to ja nigdy nie nazwałabym go głupim. On zwyczajnie widzi świat i ludzi takimi jakimi są naprawdę i nie boi się o tym powiedzieć na głos. Podobnie ma się rzecz z Piotrem Leńczykiem, głównym bohaterem książki "Misjonarze z Dywanowa. Polski Szwejk na misji w Iraku cz. 1 - Pinky, czyli nowicjusz" Władysława Zdanowicza.

Szeregowy Leńczyk wydaje się być pechowym szczęściarzem albo może raczej - fartownym pechowcem, bo co rusz przytrafia się mu jakieś nieszczęście, ale zawsze wychodzi z tego obronną ręką. Często to on jest sprawcą - całkowicie nieświadomym - należy dodać, mniejszych i większych katastrof i nieprzyjemności dotykających jego otoczenie i jego samego. W wyniku zbiegu okoliczności oraz zbieżności nazwisk, a także niefortunnego splotu wielu przypadków pechowy szeregowy trafia do Diwaniji, czyli Dywanowa na misję stabilizacyjną w Iraku. Oczywiście nikt nie chce wierzyć w opowiadane przez niego bajdy o zmianie tożsamości ani słyszeć o żadnej pomyłce, bo w wojsku pomyłek nie ma. Tyle, że z każdym kolejnym dniem pobytu na nieprzyjacielskiej ziemi, Piotr Leńczyk zdobywa dość szczególny rozgłos wśród żołnierskiej braci, a kolejni przełożeni zachodzą w głowę, jakim cudem taki ktoś mógł się im trafić i jak w ogóle uchował się w wojsku. Tymczasem szeregowy Leńczyk pogodził się już ze swoim losem i stara się zrobić wszystko by przeżyć, nawet nauczył się strzelać z otwartymi oczami. Niestety nadal nie nauczył się, że czasami lepiej jest nic nie mówić, szczególnie gdy ma się przed sobą kogoś wyższego stopniem, i że miłość do jedzenia może okazać się zgubna.

Przyznam się, że już dawno nie spędziłam tak wielu godzin nad lekturą parskając co trochę śmiechem. Główny bohater i jego przygody często mają gorzki posmak, są przerysowane, a do tego równocześnie śmieszą i trochę przerażają, a autorowi książki nie sposób odmówić umiejętności atrakcyjnego przedstawienia absurdów, z jakimi przyszło się zetknąć bohaterom "Misjonarzy z Dywanowa". Jakkolwiek perypetie tytułowych "misjonarzy" śmieszą, to w chwilę później przychodzi smutna refleksja, że skądś człowiek to wszystko zna. Korupcja, tumiwisizm, spychologia, manipulatorstwo, wazeliniarstwo, wszechobecna biurokracja, chęć dorobienia się kosztem stojących niżej w hierarchii itp.. Nie koniecznie trzeba od razu wstąpić do wojska, by zetknąć się z każdym z tych zjawisk. Czytając powieść Zdanowicza doszłam do wniosku, że mogę tylko dziękować, że mnie nie dane było zetknąć się z tym całym szaleństwem na własnej skórze, będąc w miejscu takim, jak jej bohaterowie, bo nie chciałabym, np. wylądować w samym środku działań wojennych z bronią bez amunicji albo musieć latać po całej bazie z jednego miejsca w drugie po to tylko, by zdobyć niezbędne podpisy na jakimś mało ważnym papierze, zamiast spokojnie przygotowywać się, czy zbierać niezbędne informacje do wyjazdu w teren... Żołnierska rzeczywistość opisana przez Władysława Zdanowicza wydaje się być bardzo realistyczną, szczególnie, że czytelnik poznaje ją z punktu widzenia zwykłych żołnierzy, których codzienne życie składa się z wypełniania rozkazów przełożonych - często bez sensu i stojących ze sobą w sprzeczności, prób sprostania wymogom biurokratycznym, które nijak nie przystają do wojennych warunków oraz przeżycia mimo idiotycznych przepisów wprowadzanych przez wierchuszkę, która z dala od niebezpieczeństw wymyśla coraz to nowe paragrafy. Czytelnik za pośrednictwem Zdanowicza może obserwować codzienne życie żołnierzy z kontyngentu pokojowego w Iraku. Armia przedstawiona przez Zdanowicza to przede wszystkim zbiorowisko przeróżnych, ale zupełnie prostych żołnierzy, dla których wojsko stało się domem i sposobem na życie, to oni wydają się być najważniejszą jej częścią. Oni i może jeszcze garstka rozgarniętych dowódców, którzy wiedzą, że wytycznymi z Ministerstwa to można sobie, co najwyżej tyłek podetrzeć. Autor unika patosu, który zazwyczaj razi mnie niemiłosiernie, np. w amerykańskich filmach, za to częstuje czytelnika dosadnym językiem, który idealnie pasuje do fabuły i bohaterów, więc co wrażliwsi mogą nie być zachwyceni ilością zawartych w książce wulgaryzmów i typowo męskiego dowcipu. Ja jednak nie wyobrażam sobie bandy facetów, z dala od normalnego świata, od bliskich, ściśniętych w bazie wojskowej, poddawanych codziennie przeróżnym naciskom i stresom i używających słownictwa rodem z kart powieści Jane Austen. W "Misjonarzach z Dywanowa" nie ma sztucznie wykreowanych superbohaterów, są zwykli żołnierze, którzy swoje zadania starają wykonywać się jak najlepiej, by wyjść cało z każdej sytuacji i równocześnie nie narażać się niepotrzebnie. To ludzie z krwi i kości, którzy zdają sobie sprawę, gdzie się znaleźli i po co tu przyjechali, nie zgrywają większych twardzieli niż trzeba, nie udają, że wojna i zabijanie ich nie rusza, ale też nie roztrząsają tego zbyt mocno. No, może poza Leńczykiem... Nie ma tu porywających akcji wypełnionych heroicznymi czynami, strzelaninami, romansami i łzawymi powrotami z patroli, za to jest skrzący się dowcip i słowne przepychanki, realizm sytuacji w krzywym zwierciadle. Zdanowicz odziera wojnę ze szlachetności wyzwolicieli niosących pokój.

Książka Władysława Zdanowicza przypomina mi, oprócz oczywiście Szwejka Haška, serial i film "M.A.S.H.", który choć opowiada o innej rzeczywistości, skupia się głównie na ludziach, którzy znaleźli się w ekstremalnych warunkach i zmuszeni są sobie radzić z tym, co zastali. Czytelnik ma, podobnie, jak w "M.A.S.H.", możliwość poznania nieoficjalnego życia w bazie, tego, które nie bywa ujmowane w raportach i nie jest pokazywane w telewizji; mam tu na myśli dobijanie wszelkiej maści interesów, handlowanie alkoholem i wyposażeniem wojskowym na lewo, czy prowadzenie małych wojenek przeciwko swoim rywalom. Nonsens goni nonsens i gdy człowiek myśli, że nie może być już bardziej niedorzecznie, okazuje się, że był w ogromnym błędzie. Wariactwo dopada go ze wzmożoną siłą. Zdanowicz świetnie operuje absurdalnym humorem i zgrabnie, pod płaszczykiem satyry, pokazuje bezsens, jaki panuje w armii i bezsens wojny. Pisarz w sposób lekki i prosty przedstawia czytelnikowi współczesny obraz Wojska Polskiego, doprawiając go dużą dawką ironii i satyry oraz sporą ilością wojskowej nomenklatury. Co ciekawe i ważne dla nieobeznanego z życiem żołnierskim czytelnika, a takim typem właśnie jestem ja, fachowe terminy w żaden sposób nie są męczące, nie powodują zagubienia, nie są zbędne, Władysław Zdanowicz podaje je w sposób przystępny i zrozumiały nawet dla największego laika. Przyznam się, że dla mnie było to, jak odkrywanie nowego niezwykłego świata i chłonęła to słownictwo jak gąbka :)

"Misjonarze z Dywanowa. Polski Szwejk na misji w Iraku cz. 1 - Pinky, czyli nowicjusz" Władysława Zdanowicza, podobnie, jak wspomniane "Przygody dobrego wojaka Szwejka: i "M.A.S.H.", świetnie wpisuje się w nurt antywojenny, choć samej wojny jest tu niewiele. Humor, jak się okazuje, to bardzo dobry sposób na oswojenie nieprzyjaznego świata, na oswojenie lęku i sposób na uchronienie w sobie człowieczeństwa. To także idealny sposób, by przybliżyć czytelnikowi, skądinąd mało znany, obraz misji polskich żołnierzy w Iraku. A ja się cieszę, że Władysław Zdanowicz popełnił tą książkę (jak i pozostałe tomy o "misjonarzach") i dane mi było poznać tajemniczego rowerzystę, którego pojawienie się wywołuje panikę, chaos i lokalne walki, reguły rządzące szpitalem polowym, przykazania magazynowe, czy zachwycającą anatomię żołnierza po żołniersku. Polecam Wam sięgnąć po tą pozycję!

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/02/misjonarze-z-dywanowa-polski-szwejk-na.html

O Józefie Szwejku Jaroslava Haška usłyszałam po raz pierwszy jako dziecko, gdy razem z rodzicami obejrzałam film "Dobry wojak Szwejk" Karela Steklý’ego. W sumie to nawet nie wiem, dlaczego i po co ja wtedy ten film oglądałam. Po książkę Haška sięgnęłam już samodzielnie, jako nastolatka, gdy pochłaniałam wszystko, co znalazłam w lokalnej bibliotece, co nie znaczy, że jakoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wojna wszystko zmienia, odmienia każdego, czy to oprawcę, czy ofiarę. W niespokojnych, wypełnionych strachem i okrucieństwem czasach, gdy jedyną myślą jest ta o przetrwaniu kolejnego dnia, trudno jest pozostać sobą, trudno jest nie zostać okaleczonym psychicznie, trudno o prawdziwe miłość, czy przyjaźnie. Lecz nie jest to niemożliwe, a więzy, jakie rodzą się w czasach chaosu bywają silniejsze niż te powstałe w dobie spokoju. Często rodzą się uczucia, które w normalnych warunkach nigdy nie mogłyby zaistnieć.

24 lutego 1920 roku na świat przychodzi dwójka dzieci, dwóch chłopców, którym los przeznaczył by stali się braćmi. W tym samym dniu w Monachium narodziła się partia, która stanie się w przyszłości bezlitosnym katem dla milionów ludzi w Europie. Ten oprawca, noszący czerń, biel i czerwień, cieniem położy się na życiu owych dwóch braci. Paulus i Otto Stenglowie dorastają wraz z przyjaciółkami - Silke i Dagmarą - i obaj zakochują się w jednej z nich. Nadchodzi czas, gdy w Niemczech władzę zdobywają naziści. Beztroscy nastolatkowie z niedowierzaniem i rosnącym przerażeniem obserwują szaleństwo, które ogarnia ich ojczyznę, kraj, który znali i kochali, miejsce, które było ich domem. W państwie, w którym nagle krew i pochodzenie stały się najważniejsze dwoje Niemców i dwoje Żydów, których losy przeplatają się od dzieciństwa, zostają zmuszeni do walki o przeżycie, do wielu poświęceń, by ocalić życie własne i osób sobie bliskich. Jak potoczą się losy Sobotniego Klubu i ich najbliższych? Kto przeżyje, a kto odda życie? Tego dowiecie się sięgając po książkę "Dwaj bracia" Bena Eltona, która swoją premierę ma już 16 lutego.

"Sędziami byli kryminaliści, a prawo było martwe."

Fabuła "Dwóch bracia" Eltona została częściowo zainspirowana prawdziwymi historiami rodzinnymi pisarza. Ben Elton pochodzi z żydowskiej rodziny - jego ojciec, dziadkowie oraz stryj uciekli z Niemiec do Anglii w 1939 r. Jednak wielu członków rodziny zginęło w zawierusze wojennej lub też brało w niej czynny udział, bądź po stronie niemieckiej, bądź po stronie brytyjskiej. Przez lata Elton słuchał rodzinnych opowieści o wojennych losach z kręgu swojej rodziny, a te były często tak niewiarygodne i tak okropne, że z czasem wyrósł z nich pomysł na książkę.

Powieść Brytyjczyka jest mocno osadzona w konkretnym miejscu i czasie historycznym. Czytelnik odnajdzie w niej, bardzo dobrze wplecione w fikcyjną opowieść, wydarzenia historyczne, takie jak pucz monachijski, pożar Reichstagu, noc długich noży, noc kryształowa, Igrzyska Olimpijskie w Berlinie w 1936 r. i inne. Książka zawdzięcza jednak swój realizm nie tylko elementom historycznym, będących ważnym jej elementem, ale także, a może przede wszystkim, bardzo przekonującemu obrazowi życia w przedwojennych i wojennych Niemczech, ukazanemu w książce, dzięki bohaterom, którzy są ludźmi z krwi i kości. W "Dwóch braciach" czytelnik nie odnajdzie napuszonego, czy podniosłego stylu, za to spotka się z potocznym językiem, często upstrzonym wulgaryzmami, zabawnymi powiedzonkami. Nie ma tu, tak dobrze znanych z wielu książek traktujących o zgrozie faszyzmu i zagładzie Żydów, sentymentalizmu, żałobnego zawodzenia i zatracania się w poczuciu pokrzywdzenia. Bohaterowie stroją sobie żarty i kłócą się, chodzą do pracy, by zarobić na rodzinę i miewają problemy finansowe, martwią się o podwyżki w sklepach, tańczą i płaczą, raz ze szczęścia, innym razem ze smutku, dzieci rozkwaszają sobie nosy w bójkach i zdzierają kolana wspinając się na drzewa. I rozmawiają, dużo rozmawiają. A gdy represje stają się coraz ostrzejsze, radzą sobie z nimi jak mogą, każdy ma swoje sposoby. Postaci po prostu żyją. A czytelnik żyje wraz z nimi i bardzo szybko staje się częścią gromadki, w skład której wchodzi rodzina Stenglów i ich przyjaciele. Na kartach powieści nie ma idealnych bohaterów stawiających dzielnie czoła w walce złu, panoszącemu się po Europie. Każda postać ma w sobie pierwiastki dobra i zła, bo natura ludzka jest nieprzewidywalna i zmienna. Groza faszyzmu pokazana przez Eltona w publikacji jest tym wyrazistsza, tym bardziej przejmująca, że nie ma tu żadnych wojennych zestawień zabitych, torturowanych etc., jest za to prostota opisu codziennych zmagań zwyczajnych ludzi, ich walki o godność. Jest też zagubienie i ból własnej bezradności. Opisy pogromów i pobić, upokorzeń, jakich doświadczają niearyjscy mieszkańcy Niemiec napisane są z dużą dozą staranności, pełne są szczegółów, ukazujących tragizm czasów nazistowskich Niemiec. Powieść Eltona czyta się z zainteresowaniem i napięciem do końca, choć nie jest to dzieło przełomowe, czy wybitne.

"Dwóch braci" porusza temat, który do nowych nie należy. Lecz za każdym razem, gdy sięgam po kolejną książkę związaną z powstaniem i rozwojem faszyzmu w Niemczech, z II wojną światową, wcale nie jest mi lżej o tym czytać. Nie staję się bardziej odporna. Wszak każda książka, to następna przerażająca i trudna opowieść o ludziach, których życia zostały zmiecione z powierzchni ziemi przez ludzi oddanych śmiercionośnej idei. Powieść Eltona odkrywa przed czytelnikiem niby znaną już dawno prawdę, a wciąż tak samo niepokojącą - wojna jest straszna i nie ma nikogo, kogo by ona nie zraniła i nie zmieniła, wojna pozostawia po sobie zgliszcza nie tylko fizyczne.

Powieść Bena Eltona to przenikliwa i ciepła opowieść (dla niektórych może być zbyt łagodna) o nienawiści, towarzyszącej człowiekowi w życiu codziennym, o nieznośnym bólu i stracie, o niemożliwości zapomnienia, a także o tym, jak z tych uczuć czasami rodzi się coś dobrego - szczęście, miłość, oddanie, a czasami coś złego - samotność, strach, przemoc i zdrada. To historia o tym, do czego są zdolni ludzie w trudnych czasach, do jakich poświęceń i do jakich okropieństw. To książka o zwykłych ludziach, którym przyszło żyć w ekstremalnych warunkach, o ludziach, walczących na różne sposoby z szalejącą wokół nich wojenną pożogą. To powieść o ludziach takich jak my, a dla których, rzec można, esencją istnienia stały się te trzy słowa: (prze)życie, walka, miłość... Tylko, że oni są już co najwyżej wspomnieniem, czasami odciśniętym w wyblakłej fotografii, a my żyjemy tu i teraz. My możemy nadal wyciągać wnioski z ich opowieści i uczyć się, m.in. samodzielnego myślenia, empatii i człowieczeństwa oraz aby cenić ludzkie życie bez względu na przekonania polityczne, czy religijne.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/02/dwaj-bracia-ben-elton-recenzja.html

Wojna wszystko zmienia, odmienia każdego, czy to oprawcę, czy ofiarę. W niespokojnych, wypełnionych strachem i okrucieństwem czasach, gdy jedyną myślą jest ta o przetrwaniu kolejnego dnia, trudno jest pozostać sobą, trudno jest nie zostać okaleczonym psychicznie, trudno o prawdziwe miłość, czy przyjaźnie. Lecz nie jest to niemożliwe, a więzy, jakie rodzą się w czasach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeszcze do niedawna Zoobar był wielkim wojownikiem, ulubieńcem samego króla, mógł przebierać w kobietach i upijać się najlepszymi alkoholami. Wystarczyło jednak jedno małe nieporozumienie i został banitą bez ojczyzny, zagubionym przegranym, próbującym przeżyć i odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Towarzyszem w tej tułaczce będzie mu Meshala, powód jego upadku i jego wybawienie z wszelkich opresji. Z biegiem czasu Zoobara coraz bardziej zaczynają niepokoić dziwne zachowania kompana i stara się odkryć ich przyczynę. Niestety odkrycie prawdy nie zawsze przynosi spokój i zrozumienie, lecz za to często rodzi nowe pytania. Tylko, czy są pytania, które warto stawiać i na które warto szukać odpowiedzi za wszelką cenę? Może lepiej nie budzić śpiącego licha...

"Ach, śpij i śnij...
Dzielny ancharyjczyku błękitnooki
Nie wierzysz w baśnie, czary i uroki
Wnet ruszymy razem w daleki świat
Gdy król cię wygna i kata bat
Ach, śpij i śnij...
Na ognistych skrzydłach pomknę w dal
Pójdziesz za mną przez góry i toń pełną fal
Ach, śpij i śnij...
Będę mrokiem na twym niebie
Będę zawsze krok od ciebie"

Powieść Markowskiej-Żal to opowieść o wędrówce dwóch głównych bohaterów, których zetknął ze sobą los i zmusił do wspólnej podróży. Zoobar i Meshala to dwie różne osobowości, dwa odmienne spojrzenia na świat, więc non stop między nimi coś zgrzyta, o coś się sprzeczają. Ta odmienność jednak zamiast oddalać ich od siebie, z każdym przebytym kilometrem, tworzy między nimi coraz silniejsze więzi. Na swojej drodze napotykają wiele niebezpieczeństw, ratują innych ludzi z opresji i sami wpadają w tarapaty, toczą pojedynki i uciekają z pułapek i jak przystało na prawdziwych bohaterów dążą do celu niepomni na wszelkie zagrożenia. Postaci stworzone przez pisarkę nie są zbyt skomplikowane, ich zachowania bywają przewidywalne, ale w ten pozytywny sposób, w sposób, jakiego czytelnik od nich oczekuje. A mimo to czasami zaskakują, zmieniają się, zachowując swoje najbardziej charakterystyczne cechy, dzięki czemu są przekonujące.

Książka "W pogoni za demonem" jest barwna i ciekawa, wypełniona bardzo swojskimi, choć i niezwykłymi postaciami, tradycjami, wierzeniami. Elementy mityczne są nienachalne, świetnie wtopione w świat powieści, są nieodłącznym elementem fabuły. Magia, choć istnieje w universum powieści, nie wiedzie w nim prym, bywa niedosłowna, nieoczywista. Najczęściej uwidacznia się poprzez rytuały, wizje, wieszczenia etc.

Powieść napisana jest prostym językiem, bez skomplikowanych figur stylistycznych. Czyta się ją szybko i przyjemnie. Autorka wplotła w ten język pojedyncze, nieco już przestarzałe i zapomniane we współczesnej mowie słowa, posłużyła się w wielu miejscach delikatnym przestawnym szykiem zdań - szczególnie w wypowiedziach głównych bohaterów - co dla mnie dodawało całości smaczku. Bardzo spodobał mi się ten drobny zabieg autorki, który urozmaicił styl "W pogoni za demonem", a który w żadne sposób nie utrudniał mi czytania. Podczas lektury "W pogoni za demonem" odnosiłam wrażenie, że czytam o jakiś dawno minionych czasach i wydarzeniach, o czymś na kształt starożytnych opowieści o przygodach Odyseusza, czy Cúchulainna.

Książka Katarzyny Markowskiej-Żal przyciągnęła moją uwagę swoim tytułem i opisem na stronie wydawnictwa, który głosił, że wraz z bohaterami trafię do baśniowego świata, wypełnionego dzielnymi bohaterami, magią i mitycznymi elementami. Mam słabość do demonów i mitów, więc się na nią skusiłam i... nie żałuję, bo odnalazłam w niej wytchnienie. "W pogoni za demonem" nie jest wybitną książką, ja jednak odkryłam, że jest to dobra powieść.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/02/w-pogoni-za-demonem-katarzyna-markowska.html

Jeszcze do niedawna Zoobar był wielkim wojownikiem, ulubieńcem samego króla, mógł przebierać w kobietach i upijać się najlepszymi alkoholami. Wystarczyło jednak jedno małe nieporozumienie i został banitą bez ojczyzny, zagubionym przegranym, próbującym przeżyć i odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Towarzyszem w tej tułaczce będzie mu Meshala, powód jego upadku i jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od kilku lat możemy zaobserwować zjawisko, które można by nazwać, i wiele osób tak je nazywa, islamizacją Europy. Większość krajów europejskich odnotowała znaczny przyrost obywateli, w większości imigrantów bądź ich potomków, dzieci lub wnuków, muzułmańskiego wyznania. W wielu państwach istnieją dzielnice muzułmańskie, które rządzą się swoimi prawami, a władzom ciężko wymusić u ich mieszkańców respektowanie prawa obowiązującego w danym kraju. Od jakiegoś czasu możemy też obserwować coraz częstsze przypadki ekstremistycznych zachowań wśród muzułmanów zamieszkujących Stary Świat, a nawet ataków terrorystycznych. Co jakiś czas dochodzą do nas wiadomości o tym, jak to muzułmanie domagają się wyniesienia swoich praw ponad prawa kraju, w którym żyją, ustanowienie szariatu, wprowadzenia zakazu noszenia krzyży, czy innych symboli wiary chrześcijańskiej etc. Takie wydarzenia, jak na przykład, zamachy w Madrycie w 2004 r., w Londynie w 2005 r., czy w Paryżu w styczniu tego roku, niewątpliwie uświadamiają Europejczykom, że fundamentalizm islamski to jeden z problemów, których Europa nie powinna ignorować i z którym przyjdzie się jej zmierzyć.

Rosyjska pisarka, publicystka i dramaturg, Elena Czudinova, w swojej książce "Meczet Notre Dame. Rok 2048", nawiązując do narastającego ekstremizmu islamskiego, przedstawia czytelnikowi złowieszczą, nieodległą przyszłość, w której islam stał się jedyną i prawdziwą (oraz państwową) wiarą Unii Europejskiej, a innowiercy (w większości chrześcijanie) są prześladowani, siłą nawracani bądź zabijani. Chrześcijanie zeszli do podziemi, nie-muzułmanie zostali umieszczeni w specjalnych gettach, które jak żywo przypominają te tworzone przez nazistów dla Żydów podczas II wojny światowej. Ulice patroluje policja religijna, która tępi każdy przejaw odstępstw od zasad szariatu i kontroluje każdą dziedzinę życia w Euroislamie. Na porządku dziennym są publiczne egzekucje giaurów, nagłe naloty na mieszkania w gettach, niszczenie pozostałości po dawnej europejskiej cywilizacji. Przybytki chrześcijańskie obracane są w perzynę albo adaptowane na potrzeby nowej wiary i zamieniane w meczety. Tylko garstka wciąż stawia opór, organizując akcje sabotażowe, pod wodzą Sophie Sevazmiou. Pokłoń się Allahowi lub walcz bez nadziei na zwycięstwo i zgiń. Innej drogi nie ma.

Akcję swojej powieści-misji, tak nazwała ją Czudinova, autorka umieściła we Francji, w Paryżu, czyniąc z niej oraz z katedry Notre Dame symbol upadku chrześcijańskiego świata, ale też symbol walki o wolność w świecie zdominowanym przez prawa szariatu. Świat przedstawiony przez Czudinovą to bardzo nieodległa przyszłość - rok 2048, i być może dlatego właśnie wizja, jaką rozwija przed czytelnikiem pisarka, wywołuje niepokój. Czudinova sprawnie łączy przeszłość, pokazującą drogę do upadku chrześcijańskiej Europy, z teraźniejszymi wydarzeniami, a z tego przeplatańca tworzy przyszłość, która wcale nie wydaje się być taka nieprawdopodobna.

W "Meczecie Notre Dame. Rok 2048" wyraźnie uwidocznione są antyislamskie poglądy samej autorki, która znana jest ze swoich pro-chrześcijańskich przekonań, mówiących o wyższości tej wiary nad innymi, nawoływań do obrony prawdziwej wiary - chrześcijaństwa, które jako jedyne może dać odpór islamowi. Zresztą pisarka nie kryje tego faktu w swoich wypowiedziach dla rosyjskich mediów. Czytając tą książkę odnosiłam niestety wrażenie, że przedstawieni na jej kartach chrześcijanie (głównie prawosławni i katoliccy tradycjonaliści, zwolennicy ekskomunikowanego francuskiego arcybiskupa Marcela Lefebvre'a.) to fanatycy, którzy gdyby tylko mieli taką możliwość zachowali by się tak, jak Ci źli i barbarzyńscy muzułmanie. Inną rzeczą, która nie przypadła mi zbytnio do gustu w książce Rosjanki, jest jednowymiarowe przedstawienie bohaterów i wydarzeń. W "Meczecie Notre Dame. Rok 2048" wszyscy i wszystko jest albo białe albo czarne, albo dobre albo złe, nie ma nic pomiędzy, a przecież życie składa się z wielu odcieni szarości. Brakowało mi głębszego wniknięcia w problem islamizacji Europy, spojrzenia na historię z kilku stron, bez faworyzowania jakiejś idei, brakowało mi pewnego dystansu do przedstawionej historii, tak abym była do niej całkowicie przekonana, brakowało mi też wielowymiarowości głównych bohaterów, dzięki czemu mogłabym bardziej uwierzyć w pobudki ich działań i mogliby mnie oni do siebie przekonać. Książka jest tendencyjna i, jak na mój gust, zbyt patetyczna. Wiele wypowiedzi bohaterów brzmi zbyt górnolotnie (kto tak mówi?!), nawet jak na wielkich patriotów. Całość napisana jest w stylu: ci wspaniali i dobrzy chrześcijanie/obrońcy wiary chrystusowej kontra ci obrzydliwi i źli muzułmanie. Po zapoznaniu się z biografią pisarki, po przeczytaniu kilku wywiadów z nią, zrozumiałam, że ten jednostronny sposób przedstawienia fabuły był celowy i zaakceptowałam to, w końcu pisarz ma prawo do przedstawienia stworzonej przez siebie historii w taki sposób, jak zechce. Jednak nadal uważam, że potencjał tematu nie został właściwie wykorzystany przez pisarkę. Pomijając już istniejący, bądź nie, w książce aspekt rasizmu i nawoływania do nienawiści, który zarzucają pisarce krytycy, np. rosyjscy, czy francuscy, uważam, że fabuła wymagałaby większego dynamizmu. Tymczasem sceny akcji sabotażowych, czy walk były mało porywające i mocno przegadane. Wciąż czekałam na jakąś akcję, a tu książka dobiegła końca. Nie jest to w żadnym wypadku jakoś szczególnie zła książka, choć we mnie wywołała mieszane uczucia. Pewnie również za sprawą moich oczekiwań, co do tej publikacji, które niestety zostały zawiedzione. Za dużo lepsze przedstawienie przyszłości Europy walczącej z islamem, uważam książkę "Samemu Bogu Chwała" Aleksandra Kowarza. Tam historia jest wciągająca i dopracowana, ale i wielowymiarowa. Książka Kowarza jest przekonująca nie tyle za sprawą umiejscowienia akcji w niedalekiej przyszłości i podsycania strachów współczesnego człowieka, jak ma to być w przypadku "Meczetu Notre Dame", co dzięki umiejętności przedstawienia problemu islamizacji Europy i konsekwencji, jakie może ten proces ze sobą przynieść. U Kowarza bohaterowie są prawdziwi, u Czudniovej to tekturowe postaci, wycięte wedle schematu. Nawet główna bohaterka Sevazmiou jedynie momentami staje się pełnokrwistą i ciekawą postacią.

Co bardzo przypadło mi do gustu w powieści "Meczet Notre Dame. Rok 2048", to spora ilość objaśnień dotyczących historii, obrzędów i struktur Kościoła rzymskokatolickiego, dzięki czemu można liznąć nieco historii chrześcijaństwa z jakże ciekawego i nieodległego okresu jego istnienia. W pewnym momencie przyłapałam się na tym, że bardziej jestem ciekawa tych przypisów, niż tego jak rozwinie się fabuła książki.

Z jednej strony powieść Czudinovej czyta się naprawdę dobrze, z drugiej - razi nieco swoją sztucznością. Pomysł na fabułę jest świetny, wykonanie - niestety nie jest najwyższych lotów. Nie sądzę, by książkę tą można uznać za nawołującą do nienawiści religijnej, a takie zarzuty są jej stawiane, raczej za stronniczą i lekko kontrowersyjną. Fakt, czytając "Meczet Notre Dame. Rok 2048" można odnieść wrażenie, że to nie powieść spod znaku anty-utopii, a powieść agitacyjna, ale nie przesadzałabym też ze wskazywaniem pracy Eleny Czudinovej jako odezwy nawołującej do zjednoczenia sił chrześcijańskich przeciwko wrogowi zwanemu islamem. Za to na pewno jest to książka, która zachęca do zastanowienia się nad tym, dokąd zmierza nasz świat i jakie są, o ile w ogóle można o nich mówić, granice tolerancji. A każda książka, która zmusza do myślenia jest w moim odczucia warta przeczytania.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/02/meczet-notre-dame-rok-2048-elena.html

Od kilku lat możemy zaobserwować zjawisko, które można by nazwać, i wiele osób tak je nazywa, islamizacją Europy. Większość krajów europejskich odnotowała znaczny przyrost obywateli, w większości imigrantów bądź ich potomków, dzieci lub wnuków, muzułmańskiego wyznania. W wielu państwach istnieją dzielnice muzułmańskie, które rządzą się swoimi prawami, a władzom ciężko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Ukrywanie się to był czas ciemności. (...) Kiedy myślę o tym okresie, widzę zawisłe nad wszystkim ciemnoszare chmury. (...) Nie było świateł, dni były ciemne i niebezpieczne, a każdy, kto zjawiał się na horyzoncie tej holenderskiej równiny, mógł okazać się Niemcem, który przyszedł właśnie po mnie."

Anna Frank. Najbardziej rozpoznawalna Holenderka na świecie. Choć zginęła zamordowana w obozie koncentracyjnym Bergen-Belsen na krótko przed jego wyzwoleniem, cały świat zna jej historię, dzięki prowadzonemu przez dziewczynkę pamiętnikowi. Na jej podstawie wciąż powstają filmy, sztuki teatralne, książki, a jej przypadek badają i analizują w wielu kontekstach przeróżni specjaliści. To jej postać ukształtowała na wiele lat w międzynarodowej świadomości obraz żydowskiego dziecka, ukrywanego podczas okupacji w Holandii. To za jej sprawą powstał mit wspaniałej i dzielnie stawiającej opór nazistom Holandii, co, jak się okazuje, stoi w sprzeczności z poznawanymi coraz szerzej przez badaczy faktami.

Anna Frank stała się dla Diane L. Wolf niejako pierwszym przyczynkiem do postania książki "Nie tylko Anna Franka". Autorkę zainteresowały losy innych żydowskich dzieci zamieszkujących Holandię w tym wojennym okresie. Ich doświadczenia, jak się okazało, były całkowicie odmienne od tego, co przedstawiła w swoim pamiętniku Anna Frank. Opierając się na rozmowach z 71 mężczyznami i kobietami, Diane L. Wolf nakreśliła w swojej pracy przekonujący portret holenderskich dzieci ocalonych z Holocaustu, dzieci, ukrywanych przez nie-Żydów przez cały okres wojenny. Jest to zupełnie odmienny obraz od tego, z jakim dane było się nam zetknąć w opowieściach ocalałych z obozów koncentracyjnych, lecz nie mniej traumatyczny.

Jak się czytelnik przekona i co zapewne mocno go zaskoczy dla bardzo wielu z tych dzieci okres wojny, mimo swojego przerażającego aspektu ludobójstwa, terroru i ciągłego zagrożenia, był dla nich czasem spokojniejszym, szczęśliwszym niż okres powojenny. "Moja wojna rozpoczęła się po wojnie" - powie jeden z respondentów, a większość pozostałych zgodzi się z nim używając mnie dosadnych słów na wyrażenie podobnych odczuć. Dlaczego? Dla wielu z ukrywanych dzieci wojna oznaczała życie z przybraną nieżydowską rodziną, czasami takich rodzin w trakcie ukrywania się dziecka było kilka. Było to dla nich nowe życie, nowa tożsamość, nowy świat. Spora część dzieci była na tyle mała, że nie pamiętała swoich biologicznych rodziców, czy krewnych, którzy i tak w większości nie przeżyli wojny. Kres wojny oznaczał dla nich ponowną zmianę, rozdzielenie z zastępczą rodziną, która stawała się dla nich namiastką normalnej rodziny i wtłoczenie na siłę w nową rodzinę, złożoną z prawdziwych rodziców (rzadkość), jednego rodzica i ojczyma/macochy, dalszych lub bliższych krewnych albo obcych Żydów lub dorastanie w sierocińcu. Dla wielu z tych dzieci opiekunowie z okresu wojny byli jedyną prawdziwą rodziną, którą pamiętali, z którą się związali. Publikacja Diane L. Wolf to pierwsze tak pogłębione badanie sytuacji ukrywanych dzieci, które dokładnie przywołuje i analizuje ze strony socjologicznej i psychologicznej ich doświadczenia przed, w trakcie i po ukryciu, uwzględniając takie aspekty jak zmiany zachodzące w obrębie tożsamości, pamięci i rodzin. Końcowe rozdziały książki zawierają analizę wpływu prześladowań, utraty rodziców i/lub separacji na psychikę przebadanych respondentów. Dla tych 71 ukrywanych dzieci wspólnym okazuje się być nie tylko poczucie winy - ja przeżyłem, a moi bliscy nie - lecz także złość i zawiedzione zaufanie spowodowane odrzuceniem - dzieci, które zostały umieszczone w kryjówkach jako małe dzieci, nie wiedziały, dlaczego tak się stało i długo nie potrafiły pozbyć się uczuciu, że zostały porzucone, z kolei te starsze czuły się porzucone, ponieważ nikt nie chciał z nimi rozmawiać o powodach umieszczenia w rodzinie zastępczej ani tez o tym, co się z nimi działo w trakcie wojny. Do tego dochodzi dystans emocjonalny - dzieci uczyły się nie przywiązywać do nikogo, bo skoro "porzucili" je najpierw rodzicie biologiczni, a później często zostali rozdzieleni na siłę z przybraną rodziną, to każdy kolejny związek postrzegali przez pryzmat swoich wcześniejszych doświadczeń. Nikt nie chciał wysłuchać ich opowieści o okresie ukrywania się, bo każdy borykał się z własnymi traumami wojennymi, "(...) wiele spośród tych dzieci obarczonych jest zarówno własnymi traumatycznymi historiami, jak i doświadczeniami ich rodziców.". Ba! Ich doświadczenia były uznawane za mniej ważne od innych ofiar Holocaustu, więc dzieci musiały się zmagać ze swoimi traumami same, pozbawione jakiegokolwiek wsparcia. Odbiło się to na ich przyszłość, gdy już jako nastolatki i dorośli zmagały się z brakiem przynależności i tożsamości, z lękami i fobiami, ze wspomnieniami. Jak się okazało mimo że od tych strasznych wydarzeń minęło ponad 50 lat oni nadal zmagali się z przeszłością i nadal nie byli postrzegani jako ofiary wojny.

Wolf odkrywa także przed czytelnikiem antysemityzm, kryjący się w polityce i praktykach stosowanych przez państwo holenderskie oraz w społeczeństwie holenderskim, którego tak mocno wypierają się Holendrzy. Oczywiście przytacza w swojej pracy przykłady świadczące o dyskryminacji Żydów. Książka Diane L.Wolf to również historia holenderskiego doświadczenia i zachowania w czasie okupacji, obnażająca i obalająca mit holenderskiego altruizmu. Badaczka zastanawia się, co sprawiło, że Holendrzy okazali się tak obojętni na los swoich żydowskich obywateli i dlaczego byli tak ulegli w stosunku do okupanta. Oczywiście Wolf nie neguje, że istniał ruch oporu, który niewątpliwie przyczynił się do uchronienia pewnej (niewielkiej niestety) ilości Żydów przed wywiezieniem do obozów, a tym samym do ich śmierci, tak jak nie zaprzecza, że wśród społeczeństwa holenderskiego byli ludzie skłonni zaryzykować własnym życiem, by ocalić Żydów. Podkreślę raz jeszcze, Wolf pisze o antysemityzmie i obojętności Holendrów, by uzmysłowić ludziom, że nie były to zjawiska im obce i jak pisze sama autorka: "Moim celem jest raczej naświetlenie przypadku Holandii gdyż temat ten pomijany bywa w większości anglojęzycznych dzieł na temat Holocaustu, oraz przyjrzenie się owym rządowym praktykom i polityce w kontekście mitu o holenderskiej tolerancji." "Nie tylko Anna Frank" to kronika wojennych, ale też i powojennych zmagań dzieci tkwiących w zamęcie Holocaustu. Jak już wspominałam wcześniej, historie w niej przedstawione dalekie są od wyidealizowanego obrazu ukrywania się jaki przebija z pamiętnika Anny Frank (który swoją drogą został mocno ocenzurowany przed wydaniem przez jej ojca). Książka Wolf przedstawia poruszające historie, które dobitnie świadczą o dalekosiężnych skutkach Holocaustu, także u tych osób, które nigdy nie trafiły do obozu koncentracyjnego. Autorka podkreśla, że i ukrywające się dzieci są jego ofiarami i do dzisiejszego dnia zmagają się z traumami, powstałymi w okresie wojennym i tuż po wojnie. Dowodzi, że nikt, komu udało się ujść z życiem z polowania, jakie urządzili naziści nie powinien być pomijany i nikt nie powinien prowadzić swoistego rankingu krzywd i cierpienia, doznanych w trakcie II wojny światowej.

Muszę zaznaczyć, że język publikacji Diane L.Wolf, którą można zaliczyć do literatury badawczej, a nawet akademickiej, nie jest trudny w odbiorze. Zrozumienie użytych przez autorkę w książce nazw, czy odwołań do teorii psychologicznych bądź socjologicznych nie nastręcza trudności, dzięki objaśnieniom znajdującym się na jej końcu. Jednak każdy, kto spodziewałby się literatury biograficznej, czegoś w stylu "Dziennika Anny Frank" może poczuć się rozczarowany.

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/01/nie-tylko-anna-frank-diane-l-wolf.html

"Ukrywanie się to był czas ciemności. (...) Kiedy myślę o tym okresie, widzę zawisłe nad wszystkim ciemnoszare chmury. (...) Nie było świateł, dni były ciemne i niebezpieczne, a każdy, kto zjawiał się na horyzoncie tej holenderskiej równiny, mógł okazać się Niemcem, który przyszedł właśnie po mnie."

Anna Frank. Najbardziej rozpoznawalna Holenderka na świecie. Choć zginęła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Są miejsca, które stykają się jak fałdy na kocu. Jednym z nich jest to, które ludzie zowią Avalonem."

Vernemeton przestało istnieć. Po śmierci Eilan, przewodząca obecnie zgromadzeniu kapłanek, Caillean powraca na świętą górę Tor. Wraz z nią do Kraju Lata przybywa Gawen, syn Eilan, poczęty podczas święta Beltane, który dorasta tu kształcąc się na druida. Młodzieniec otrzymuje także nauki od Pani Krainy Czarów, która zwie go Synem Setki Królów, a pomiędzy nim i jej córką Sianną zawiązuje się szczególna więź. Gawen, poszukując swojej tożsamości, decyduje się na porzucenie Avalonu i udaje się do swojego rzymskiego dziadka, by tam ostatecznie odkryć i zrozumieć swoje przeznaczenie. Avalon na chwilę staje się wreszcie prawdziwym domem Gawena, zanim ten wypełni swój los i wraz z Sianną da początek linii Najwyższych Kapłanek. Na krótko przed swoją śmiercią, Caillean wraz z Panią Starszego Ludu dokonują czynu, na miarę przodków kapłanek, którzy wieki temu przywędrowali zza morza - ukrywa Avalon wśród gęstych mgieł, których nie może przebyć nikt niewtajemniczony. Mija trochę ponad 150 lat. Tajemnice i dawna wiedza są pilnie strzeżone przez kapłanki Avalonu. Dierna, Najwyższa Kapłanka, za podszeptem wizji otrzymanej od Bogini, aranżuje małżeństwo pomiędzy Teleri, jedną ze swoich podopiecznych i Karauzjuszem, nieustraszonym brytyjskim admirałem. Związek ten ma związać mężczyznę nie tylko z Avalonem, ale i z brytyjską ziemią, uczynić go Obrońcą Brytanii, a w przyszłości zaowocować wyzwoleniem i bezpieczeństwem Brytanii i jej ludu. Bogini jednak musi mieć inne plany lub też jej zamysły nie zostały jeszcze całkowicie ujawnione, ponieważ Karauzjusz ginie w wyniku zdrady. Teleri powraca na łono Avalonu, by w przyszłości zastąpić Diernę. Znów mijają lata, potęga Imperium Rzymskiego coraz bardziej podupada, a Brytanii coraz mocniej zagrażają Saksonowie. - "Orły odleciały na zawsze. Białe Smoki podnoszą łby i pochłaniają ziemię...". Najwyższa Kapłanka Ana, sprowadza do Avalonu swoją ostatnią żyjącą córkę, Viviane, by ta odbyła odpowiednie dla jej pochodzenia szkolenie. Viviane okazuje się być pojętną i uzdolnioną uczennicą, czego zdaje się nie dostrzegać jej matka, długo każąc jej pozostawać w nowicjacie. Gdy wreszcie dziewczyna stanie się pełnoprawną kapłanką i odnajdzie szczęście, los doświadczy ją okrutnie, najpierw śmiercią ukochanego, a następnie śmiercią nowo narodzonej córeczki. Zrozpaczona, na wpół oszalała z bólu i smutku Viviane musi jeszcze pochować swoją matkę i zaopiekować się Morgause, swoją młodszą siostrą, która urodziła się odbierając życie Anie. Viviane przejmuje też spuściznę po swej matce i przyjmuje na swoje barki brzemię Najwyższej Kapłanki. Jak wielkie tego dowie się każdy, kto sięgnie po "Mgły Avalonu".

"Pani Avalonu" to trzecia, po "Mgłach Avalonu" i "Leśnym Domu", z książek cyklu avalońskiego autorstwa amerykańskiej pisarki fantasy Marion Zimmer Bradley. Powieść ta, będąca sequelem do "Leśnego Domu" oraz kolejnym z prequeli do "Mgieł Avalonu, podzielona została na trzy części: "Czarodziejka", "Najwyższa Kapłanka", "Córka Avalonu". Fabuła każdej osadzona jest w innych czasach, odpowiednio: 96-118 n.e., 285-293 n.e., 440-452 n.e.. Koniec ostatniej części wiąże się bezpośrednio z fabułą "Mgieł Avalonu" i wyjaśnia pewne kwestie w nich zawarte.
Jak zwykle u Bradley postaci kobiece są silne, dumne, wyraziste, zdają się rozumieć otaczający je świat lepiej niż mężczyźni i być bardziej dalekowzroczne niż oni. Z kolei główne postaci męskie są bardzo heroiczne, składają swoje życie w ofierze, wierząc, że ochronią Brytanię, a wraz z nią tajemnice strzeżone przez kapłanki ze Szklanej Wyspy. Równocześnie bohaterowie są bardzo ludzcy, targają nimi emocje, często stojące w sprzeczności z rolą, jaką przychodzi im odgrywać oraz z ich osobistymi pragnieniami. Ostatecznie jednak to obowiązek stawiają na pierwszym planie, wciąż podejmują walkę w nadziei, że ochronią swój lud, dawną wiedzę i pomogą zachować starą wiarę. "Pani Avalonu" jest bardziej mroczna niż "Leśny Dom". Widać w niej rozpaczliwą walkę kapłanek o zachowanie tożsamości, tradycji i wierzeń. Świat rzeczywisty i magiczny przenikają się, lecz to ten pierwszy z nich zaprząta uwagę każdej Najwyższej Kapłanki. Wizje, jakich doświadczają kapłanki wywołują niepokój, bywa, że i lekką gęsią skórkę, bo okazują się być czymś więcej niż halucynacjami wywołanymi ziołami, z jakimi czytelnik zetknął się w "Leśnym Dom". Związek głosicielek Bogini z magią i samą Boginią zdaje się sięgać trzewi ziemi. Spodobał mi się sposób w jaki pisarka w swoją opowieść wplotła legendę o Józefie z Arymatei i Świętym Graalu, a także reinkarnację. W powieści autorka często odwołuje się do przeszłości, wspominając lud, przybyły do Brytanii z Zatopionych Krain i do jego umiejętności, które w szczątkowej formie przetrwały wśród mieszkańców Avalonu. Fakt ten sprawia, że zainteresowanie czytelnika rodowodem kapłanek i druidów wzrasta, a ja ponownie żałuję, że nie wszystkie z książek cyklu avalońskiego zostały przełożone na język polski.

Po raz kolejny po lekturze "Pani Avalonu" mam mieszane odczucia co do tej książki. Z jednej strony powieść, jak to bywa w przypadku publikacji Bradley, jest mistrzowskim połączeniem romansu, historycznych akcentow, magicznych objawień i feministycznych przesłań, z drugiej - jest bardzo nierówna. Według mnie gdyby pominąć część drugą powieści, "Najwyższą Kapłankę", która jest nijaka, wręcz nudna i wydała mi się wciśnięta tu na siłę, a do tego nie zauważyłam, by wnosiła do fabuły coś istotnego, książka byłaby bardziej spójna i spotkałaby się z mojej strony z lepszym odbiorem. Każda z części to idealny materiał na bardzo dobre oddzielne powieści, połączone w jedną całość są co najwyżej przyzwoite. Za najlepszą uważam "Córkę Avalonu", która bezsprzecznie mnie porwała i przypomniała za co przed wieloma laty polubiłam MZB. Mimo braków i sporej dawki rozczarowania książkę uważam za wartą przeczytania, szczególnie przez tych, którzy pragną dowiedzieć się więcej na temat Avalonu, jego przeszłości i przyszłości.

"Słońce zaszło. Niebo na zachodzie poróżowiało, a mgły rozciągające się nad wodą przybrały barwę zimnego srebra. Tor ledwie było widać, jak gdyby (...) jakiś mag skrył wzgórze przed światem. (...) Inis Witrin, Szklana Wyspa. (...) Wrażenie było dziwnie zatrważające."

Na blogu: http://zapiskispodpoduszki.blogspot.com/2015/01/pani-avalonu-marion-zimmer-bradley.html

"Są miejsca, które stykają się jak fałdy na kocu. Jednym z nich jest to, które ludzie zowią Avalonem."

Vernemeton przestało istnieć. Po śmierci Eilan, przewodząca obecnie zgromadzeniu kapłanek, Caillean powraca na świętą górę Tor. Wraz z nią do Kraju Lata przybywa Gawen, syn Eilan, poczęty podczas święta Beltane, który dorasta tu kształcąc się na druida. Młodzieniec...

więcej Pokaż mimo to