rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

W niekończącym się powtórzeniu dwóch słów kształtuje się moja pamięć o powieści Miklósa Bánffyego. Zawsze i nigdy, te dwa wyrazy przełamały czar, którym zostałem zwiedziony podczas przygotowywania mojej krótkiej listy książek do przeczytania. Ponieważ w tej opowieści o niespełnionych pragnieniach zawsze uparcie powraca jedna fraza, nieco przykra i smutna, zamieniająca dzieło węgierskiego pisarza w przeganiane ze złością wspomnienie. Dlatego też zapewne nigdy nie powrócę do jego przesiąkniętych skargą na życie historii. "Policzone" stanowi podsumowanie zaprzepaszczonych szans, którymi hojnie obdarowani bohaterowie powieści wzgardzili lub z niezależnych od siebie przyczyn nie mogli podjąć proponowanego im szczęścia. Jest to też rozprawa na temat poczucia obowiązku wobec wspólnoty przy jednoczesnym staraniu o własne powodzenie. Starannie dobierając słowa, Bánffy daleko zapuszcza wzrok do wnętrza złożonej ludzkiej psychiki. Robi to jednak zbyt mało zachęcająco albo za bardzo zajmuje się wychwytywaniem pojedynczych właściwości każdego dążenia lub namiętności.

W świecie, gdzie bardzo ważne jest dochowanie formy, konwenanse kształtują podstawy życia towarzyskiego i to one decydują o losach pojedynczych ludzi a nawet całej zbiorowości. Nie inaczej jest w "Policzonym" w którym strażnicy honoru są bardziej szanowani a matrymonialne przypadki będą tępione i wręcz niepodlegające dyskusji. Dialogów tu znajdziemy wiele a w każdym z nich należy baczyć na dominujący szczegół rozmowy, którego rola polega na aranżowaniu całej odsłanianej w danej konwersacji sceny. Dlatego też przystąpienie bohaterów powieści do szaleńczej gry w której stawką jest moralność a nawet skazanie na utratę przyzwoitości, tak bardzo zależy od umiejętnie wypowiadanych przez nich słów. Publiczna lub utrzymana w tajemnicy hańba to najważniejsze źródło zasilającej opinię towarzyską plotki.

Miklós Bánffy zajął się badaniem problemów świata przez pryzmat węgierskiej prowincji. Podkreślając znaczenie różnic majątkowych, wychwycił nawet najdrobniejsze towarzyskie dysproporcje. Dzięki niemu w jego powieści każdy gest czy spojrzenie ma znaczenie. Od tego zależą widoki na matrymonialne powodzenie i spełnienie marzeń o wyczekiwanej miłości. A chociaż jej samej Bánffy poświęcił tak wiele stron, to jednak jego bohaterowie nie mają w niej szczęścia. W zachowaniu każdego z nich rysuje się niezaspokojone pragnienie, jedynie przykryte wielkoświatowymi manierami poczucie niespełnienia lub nieodwzajemnienia uczuć. Ciężko opisać słowami opinii to, co węgierski pisarz przedstawił skomplikowanym ujęciem, związanych z emocjami pojęć.

Tu każda historia rozdziela się na wiele pomniejszych, staje się wyrażoną w odmiennych kształtach opowieścią o emocjonalnej porażce tej czy innej postaci. Między innymi to multum wątków zdecydowało o moim niezbyt dobrym odbiorze tej książki. Wyciągnięte z szuflady sekrety a wraz z nimi uczucie powracającej nostalgii, zdominowały uśpione w pierwszym tomie "Trylogii siedmiogrodzkiej" wspomnienia. To bardzo mi dokuczało, przynosiło rozczarowanie i przedłużało lekturę ponad sześćset stronnicowego tomiszcza. Jednak aby przewrotnie podsumować ten mój nieciekawy wybór, warto wspomnieć o przedstawionym w "Policzonym" podejściu do egzystencji, z którego Bánffy niejako spowiada głównych bohaterów. Jest nim "drobnostka" w życiu, pewna głęboko osadzona zadra, umiejscowiona pomiędzy poczuciem honoru ludzi epoki fin de siècle a ich marzeniami. Warto się jej bliżej przypatrzeć aby być może poszukać poczucia wybawienia od klęski, jaką niesie ze sobą nietrafiony czytelniczy wybór.

W niekończącym się powtórzeniu dwóch słów kształtuje się moja pamięć o powieści Miklósa Bánffyego. Zawsze i nigdy, te dwa wyrazy przełamały czar, którym zostałem zwiedziony podczas przygotowywania mojej krótkiej listy książek do przeczytania. Ponieważ w tej opowieści o niespełnionych pragnieniach zawsze uparcie powraca jedna fraza, nieco przykra i smutna, zamieniająca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historie bohaterów "Kroniki rodu Pasquier" zawierają w sobie wytłumaczenie świata w którym przyszło im żyć. Nawet największe ich starania nie zmienią faktu, że każde zdobyte przez nich doświadczenie jak w soczewce skupia nadzieje i problemy przynależnej im klasy społecznej, narodowości czy też po prostu faktu bycia Europejczykiem w przededniu I wojny światowej. Każdy z nich na swój własny sposób pragnie być szczęśliwy. Wielu popełnia błędy, potyka się, ale przede wszystkim pozwala sobie na ciągłe poszukiwanie. I pośród tych wszystkich ludzkich utrapień Georges Duhamel zbudował opowieść, w której przyszło mu przyjąć rolę bystrego obserwatora charakterów a jego czwarty tom sagi rodzinnej stał się laboratorium nowego XX wieku. Dostrzegłem w nim pragnienie poczucia jakiegoś porządku świata i związaną z tym zapowiedź powstania nieskończenie wolnego umysłu. Na miarę rewolucyjnych czasów o których największym filozofom się nigdy nie śniło.

Dwa tory po których biegnie ta historia często się ze sobą przecinają a momentami nawet nic nie stoi na przeszkodzie aby w jednym rytmie i przy wtórze głosów zachęty, wszystkie sprawy podążały w tym samym kierunku. Dlatego też romantycy i entuzjaści mają tu swoją sporą reprezentację. Praktycy i teoretycy toczą ciągły spór a ci, których umysły śmiało bujają w chmurach, pozostają poza skalą jakichkolwiek ocen. Można by zasugerować, że Duhamel zdecydował się przeorać szmat cudzego życia aby na podstawie szkiców rodzinnych scen ukazać szlachetność słowa pisanego. Nie można mu też odmówić psychologicznej przenikliwości, pozostającej zawsze w zasięgu promieniowania innych wielkich twórców francuskiej prozy.

Ciężko jest dźwigać nazwisko Pasquier i jednocześnie być sługą oraz adwokatem wiedzy. W tym jednym wątku francuski pisarz umieścił rozprawę o polemicznym dziennikarstwie i wplótł w to elementy zmieszanej z przyjaźnią podłości. A wydawało mi się, że przedstawiane w poprzednich tomach uroki pracy naukowej nie zostaną nigdy rozwiane. Stało się jednak inaczej. Piękno nauki i wcielenie rozsądku zostały zszargane, wygrały poparte siłą nacisku prasy partykularne interesy. Jednak ta historia o wielkiej niesprawiedliwości nie chybiła celu. Z laboratoryjnej ciszy wydobyła na światło dzienne fakt istnienia koterii i uchyliła rąbka tajemnicy dla której pożywką stały się nieostrożność i niezręczność. Tym razem Duhamel dużo pisze o polityce, tej małej i wielkiej.

Rozciągające się nad małymi ludźmi widmo wielkich spraw być może wcale by nie musiało odcisnąć na ich życiu tak wyrazistego piętna gdyby przez Europę w tym samym czasie nie przebiegał oddech niepokoju. Może klan Pasquier wszystko przy tym stracił ale istnieje też możliwość, że wiele zyskał. Przejście przez doświadczenia życia, które rozczarowują, musiały zmienić zapatrywania na pewne kwestie związane ze sprawiedliwością i pod innym kątem naświetlić istniejące problemy. Kończący się wstrząsem świata czwarty tom powieści pomaga dzięki tym bardzo wyraźnym zmianom stanąć wyraźnie po jednej lub drugiej stronie barykady. Na wprost życia i jego zgiełku. Bardzo blisko niektórym ideom, które nabierają kolorów dopiero w chwilach większego zagrożenia. Podejrzewam, że w ostatniej, piątej części "Kroniki rodu Pasquier" czeka mnie kumulacja tego, co nazwałbym wypatrywaniem nadziei przez pryzmat wydarzeń z przeszłości.

Historie bohaterów "Kroniki rodu Pasquier" zawierają w sobie wytłumaczenie świata w którym przyszło im żyć. Nawet największe ich starania nie zmienią faktu, że każde zdobyte przez nich doświadczenie jak w soczewce skupia nadzieje i problemy przynależnej im klasy społecznej, narodowości czy też po prostu faktu bycia Europejczykiem w przededniu I wojny światowej. Każdy z nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spośród podziwianych przeze mnie form poetyckich najbardziej cieszą mnie te ulotne, które porównywane przez Umberta Sabę do bielejącej na szczytach fal morskiej piany, przyprawiają o lekkość na sercu. Tak jak w jego wierszach przemijające kształty obłoków wprawiają wszystko w lekki ruch, tak samo moje odczuwanie czasu i pozostawionych przez niego śladów jest naznaczone wiecznym żeglowaniem po tych niemożliwych w pełni do odkrycia obszarach. A przy tym w poezji Saby bardzo odczuwalna staje się tęsknota, bo gdy któraś z jego pięknych i zapamiętanych przez nas myśli nieoczekiwanie ulegnie zagubieniu, to powstaje pustka, której zapomniany urok domaga się jak najszybszego wypełnienia. Nie pozostaje wtedy nic innego jak pozbierać te pozostawione przez włoskiego pisarza, wszystkie z pozoru błahe sprawy i stanąć na skrzyżowaniu kultur pod kosmopolitycznym Triestem. A ukryte piękno życia ukaże się naszym oczom podczas kontemplacji nawet najmniejszych rzeczy.

Poezja Umberta Saby kojarzy mi się z doskonałością wyrażoną pieszczotą słowa. Przenika ją czułość. Dlatego też zakochanie się w niej nie musi być uznane za wariactwo. Kto przeczyta te wiersze, ten dostrzeże wiosnę. A kto lubi opowieści o utraconych skarbach, ten doceni walory habsburskiego kiedyś Triestu. Saba pisze o tym mieście z delikatnie opryskliwym wdziękiem, zagląda do zaułków w których można ukryć swoją wstydliwość. Zbacza z popularnych traktów aby się wspiąć stromymi uliczkami, aż do momentu gdy zaskoczony napotkanymi cierniami zazdrości mieszkańców tego miasta, wycofuje się z niego i na nowo myśli nad swoimi relacjami z Triestem. Te poetyckie poszukiwania na temat otaczającego nas świata wprawiają mnie w lekkie zakłopotanie. Jak bardzo można ukochać coś, co bliskie cierpieniu, sprawia w nim jednocześnie ulgę.

W śródziemnomorskim śnie włoskiego poety nic nie jest ostatnie. Nawet to, co drobne i łatwo gubione w niepamięci nie może zostać ostatecznie odrzucone. Warto kochać małe gesty i ich znaczenia ponieważ często służą wielkiej sprawie i jako jej forpoczta doprowadzają do realizacji niegdyś zapomnianych marzeń. Podczas swej literackiej podróży słowo Saby płynie też wzdłuż dalmackich wybrzeży. Wyprzedza je młodość, która pędząc w kierunku śmierci na chwilę wstrzymuje swój pęd, żeby zrozumieć, co za moment utraci. Straci wszystkie namiętności a na koniec największy klejnot, jakim jest serce. Dlatego też poetycka opowieść Umberta Saby wydała mi się walką o powstrzymanie od zapomnienia leżącej na dnie prawdy. Bowiem ona jako ostatnia licząca się wartość ma szansę na wzbogacenie ludzkiego życia.

Kiedy przyjrzymy się biografii Umberta Saby, to zdziwimy się brakiem pesymizmu w jego poezji. Przeżył dwie wojny światowe a na jego życiu odcisnął piętno włoski faszyzm. Pomimo tego, jego kwiatowe rymy "fiore amore" świadczą o poezji otwartej na kolorystyczną różnorodność, przesiąknięte miłością codzienności rzeczy prostych przypominają kwietne łąki, składające się często z tych niewyszukanych odmian pospolitości. W jego Śródziemnomorzu jest miejsce zarówno dla malowanego grubym pociągnięciem poetyckiego słowa miłosnego rozpasania, jak i dla wątłej kreski skromnego odczuwania osobistego cierpienia. Ta poezja jest subtelna i prosta, jednocześnie zachowująca nowoczesną formę. Czy wiersze Saby wpisują się dobrze jedynie w panoramę ciemnych staromiejskich ulic Triestu, a może właśnie najczystsze myśli tej poezji powstają w najbardziej odrażających miejscach ludzkiej duszy? Warto za nimi podążyć wtedy, kiedy zmęczeni myślami o własnym życiu, próbujemy chociaż na chwilę pomyśleć o smutku i radości kogoś innego.

Spośród podziwianych przeze mnie form poetyckich najbardziej cieszą mnie te ulotne, które porównywane przez Umberta Sabę do bielejącej na szczytach fal morskiej piany, przyprawiają o lekkość na sercu. Tak jak w jego wierszach przemijające kształty obłoków wprawiają wszystko w lekki ruch, tak samo moje odczuwanie czasu i pozostawionych przez niego śladów jest naznaczone...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Natrafiłem na dzieło będące nie tyle pięknym ale pozostawiającym w pamięci ślad swojego osobistego uroku, przykładem zapomnianej literatury. Być może to zasługa stylu Raymonda Radigueta w którym pisarz kładzie nacisk na epizody, podczas których wychodzi na światło dzienne poezja drobnych rzeczy. Ich powierzchowna malowniczość oraz dodająca odwagi czytelnikowi ciemność postępków. Brutalność pożądania, przechodząca w łagodność głębszego uczucia. Oddający stan ducha swojej epoki francuski pisarz, bardzo subtelnie zapełnia każdą uczuciową próżnię. Dzięki niemu zakosztowałem uroków prowadzącej do skandalu swobody i przypomniałem sobie, że szczęście bywa egoistyczne. Gdy przerażona Europa walczyła w okopach I wojny światowej, to na kartach "Opętania" była podsycana zmysłowość a przedstawiana przez Radigueta miłość upoważniała do ponownego zastanawiania się nad znaczeniem pojęć moralnych.

Myślę, że nie pomylę się w swoich odczuciach jeśli stwierdzę, iż po lekturze "Opętania" pewne rzeczy zobaczyłem zbyt jasno. Na tyle jasno, aby widok płonących listów przypomniał mi o historii Dafnisa i Chloe ale kiedy by miano uznać miłość za występek, to wtedy już na horyzoncie zarysowuje się ciemna nuta goryczy. W trakcie lektury byłem zaledwie o krok od tego, żeby przedstawiony w tej książce stan zakochania uznać za kształt ostateczny wszystkiego, co świadczy o wartości literackiej dzieła. Jednak prawda jest zbyt skomplikowana aby tylko w zarysie miłości zamknąć bohaterów "Opętania". Bowiem za fasadą starej godności Radiguet ukrył fałszywą troskę o moralność i wniósł do dyskusji o niej motyw przechodzącego w zepsucie emocjonalnego łakomstwa. Mowa tu oczywiście o zawikłanych miłosnych rozgrywkach nad którymi panuje uczucie tymczasowości.

A to wszystko przez młodość. Pozbawioną hamulców i dopuszczającą do głosu serce. Przez stan umysłu, w którym okresy dramatyzmu występują naprzemiennie ze szczęściem. Dlatego też niewyłamujący się z wiodącego nurtu tej prozy, główny bohater "Opętania" bez trudu dostarcza czytelnikom tych małych młodzieńczych drżeń. To właśnie one świadczą o wspomnianym przeze mnie na początku uroku powieści. Może nie wszyscy zauważą, że w tej książce zachodzą bardzo ważne procesy a Radiguet nie opisuje jedynie miłosnych kaprysów szesnastoletniego chłopca. W "Opętaniu" należy oddzielnie interpretować każde słowo i gest aby wyczuć subtelny zapach przemijania miłości. Kiedy w ten sposób odczytamy przesłanie książki, to każdy przejaw wyrachowania czy też dokonywane przez bohaterów machinacje będziemy mogli rozpatrywać w zupełnie innym świetle.

Powieść Raymonda Radigueta bardzo dobrze przedstawia stan, gdy człowiek smakuje miłość po raz pierwszy. Kiedy jest zawsze o krok od tego, żeby wszystko postawić na jedną kartę. Wiele jest książek, które opisując pożądanie nie potrafią przekazać jego zrozumienia. A tę właśnie umiejętność posiadł Radiguet i opisując pijanych namiętnościami ludzi przybliżył mi niedostępne u innych pisarzy stany ducha i ciała. Można sobie zadać pytanie, co oznacza wspomniany na koniec powrót ładu. Czy przypadkiem nie będzie on straszną wiadomością dla której nie warto było się poddawać aż tak wielkim uniesieniom? A może w głębinach prozy Raymonda Radigueta istnieje niedostępna dla naszej percepcji bardzo złożona cząstka, mieszanina szczęścia i bólu dla której odkrycia nie wystarczy kilkudniowa lektura jego dzieła. Dlatego życzę Wam dosięgnięcia tego, na co sam autor pozwoli czytelnikom.

Natrafiłem na dzieło będące nie tyle pięknym ale pozostawiającym w pamięci ślad swojego osobistego uroku, przykładem zapomnianej literatury. Być może to zasługa stylu Raymonda Radigueta w którym pisarz kładzie nacisk na epizody, podczas których wychodzi na światło dzienne poezja drobnych rzeczy. Ich powierzchowna malowniczość oraz dodająca odwagi czytelnikowi ciemność...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To był sprint, podczas którego mogłem dotknąć wszystkich kierunków w literaturze i przypomnieć sobie o istnieniu literackich twórców całego świata. Jednak w tym wyzwolonym od konwenansów ekscentrycznym mętliku brakowało mi specyficznego systemu, mikroklimatu w którym poetycki kamuflaż dodaje autorowi subtelności. Oczywiście nie sposób odmówić Karolowi Samselowi świeżości jego słowa, zapewne częściowo wynikającej z racjonalnego podejścia do różnego rodzaju moralnych konstrukcji. On sam rozprawia się z takimi wzorcami wręcz brutalnie, dowcipnie przy tym punktując estetyczną pruderię i tym samym tworząc generację poetów pozbawionych umiejętności spoglądania przez pryzmat fatamorgany. Dla mnie to za mało. W tej kakofonii dźwięków i rozdźwięków nie udało mi się uchwycić ani jednego przedmiotu doznania, o którym mógłbym napisać, że właśnie poznałem swoją heroinę.

Błąkając się po stronach "Choroby Kolbego" nie zszedłem na szczęśliwe manowce. A szkoda, bo wtedy być może natchniony bym został do napisania kilku ciepłych słów o tym, jak to warto walczyć z przesądami i ocierającym się o religię doktrynalizmem. W mojej ocenie nie ma złośliwości. Kieruje mną bardziej tęsknota za prawdomównością która, jak mi się wydaje, jest również bardzo ważna dla poety filozofa. Zapewne jego celem nie była synteza poezji z religią, Samsel posłużył się tworzywem z którego wyziera doświadczanie istnienia, niekoniecznie przyswajalne dla każdego odbiorcy literatury walczącej o prawdę. Można wręcz zasugerować, że jego wiersze otarły się o pogranicza artystycznej arogancji a spotkanie słowa z językiem wystawiło na próbę moją cierpliwość.

Karol Samsel rozwiewa szczelne złudzenia i chociaż czasami dokonuje tego poprzez stawianie czytelników w sytuacji gombrowiczowskiej, to i tak jest zawsze o krok do przodu. Powstaje zatem pytanie o rozmiar i cel tego wyprzedzania literackiego peletonu. Może po prostu chce o pewnych rzeczach pisać zupełnie otwarcie albo dalekim od urojeń językiem ostrzega nas przed lekceważeniem niektórych modeli myślowych. Nie jest celem samym w sobie wykształcenie przy tym swoistej kosmogonii, o której często marzą spragnieni uznania twórcy. Być może wynika to z chęci pogwałcenia literackich tradycji i zupełne odarcie wiersza z medytacyjnej otuliny. Nie będę ukrywać, że właśnie tego mi tutaj zabrakło, tej kontemplacji nad istnieniem, chociaż Samsel stara się umieścić Czas i Byt w swoich rozmyślaniach.

Nie dociekając istoty choroby Kolbego, należy postawić Karola Samsela w awangardzie doświadczenia własnego bytu nie zapominając przy tym o naszej własnej odporności na badanie nowych językowych zachowań. W pewnym sensie ten poeta jest badaczem, naukowcem teorii samopoznania i specjalistą od rozszyfrowania znaczeń. Żaden kamuflaż nie uchroni jakiegokolwiek literackiego nurtu przed jego wiedzą. A on w niezgodzie z wyższym prawem moralnym wyraża siebie tak, jakby posiadał właściwości oczyszczające. W każdym razie do "Choroby Kolbego" należy podejść bez uprzedzeń, nie zwalać ewentualnego niepowodzenia na karb kryzysu twórczego autora i zastanowić się nad tym, co w twórczości Samsela może być ważniejszego od poezji. Może filozofia albo bezpruderyjny dyskurs. Jedno jest pewne, jego wiersze są dla mnie nowością i zapewne pozostaną już nią na zawsze.

To był sprint, podczas którego mogłem dotknąć wszystkich kierunków w literaturze i przypomnieć sobie o istnieniu literackich twórców całego świata. Jednak w tym wyzwolonym od konwenansów ekscentrycznym mętliku brakowało mi specyficznego systemu, mikroklimatu w którym poetycki kamuflaż dodaje autorowi subtelności. Oczywiście nie sposób odmówić Karolowi Samselowi świeżości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wydaje się, że spoiwem opisywanych przez Williama Faulknera wydarzeń jest jakaś nieuchronność. To nieodparte wrażenie zostaje po dłuższej lekturze jego książki zdecydowanie poparte faktami. Ponieważ uwiązani dożywociem do swojego losu, bohaterowie "Zstąp, Mojżeszu" nie mają wyboru. Tak naprawdę, to poza przypatrywaniem się cierpieniu bliźnich i przeżywaniem swojej własnej męki już za życia, nie pozostaje im nic innego. A przecież próbowali już niejeden raz zdradzić swoją czarną krew, strząsali ze stóp pył ziemi na której nie mogli przebywać, uczyli się zapominania o swoich prawach. Wszystko poszło na marne. Prawo moralne to jedno, a prawo urzędowe to zupełnie coś innego. Co z tego, że w swobodzie przebytych mil jest coś ekscytującego? Komu się przydadzą źle odczytane znaki, dzięki którym miało być tak dobrze? Pozostało piętno poddaństwa, nawet wtedy, gdy nominalnie znikła niewola.

Dziwnie duszno jest tutaj, tak jak przystało na dzieła Faulknera. Przysłuchiwałem się toczonym w tej książce rozmowom o życiu i ani na chwilę nie zapomniałem o jego gwałtowności. Być może wynika to z tego, że karmieni przez amerykańskie Południe przekleństwem, bohaterowie opowiadań Faulknera skupiają na sobie jak w soczewce nabrzmiały problem rasizmu. Nie wiadomo, czy są oni bardziej ofiarami nienawiści czy rozpaczy. Wiem tylko, że Faulkner prowadził kronikę, której skompletowanie zajęło mu całe życie a jej nazwa powinna zostać powiązana z ceną człowieczeństwa. Bez zawziętości i wyczekiwania na reakcję. Ten amerykański pisarz wykorzystał czas niczym kondensat a następnie ulokował w nim oddychających tym samym powietrzem ludzi. Przyjaciół i wrogów, skoligaconych ze sobą po mieczu i kądzieli.

Odbite na kliszach czasu obrazy przepływają w pewnym sensie mimowolnie. Nie zależą od niczyich działań a już na pewno nie od dobrej woli innych ludzi. William Faulkner rysował swoim ostrym piórem bariery aby pokazać nam ich słabe punkty. Żebyśmy mogli je potem burzyć i nie dopuścić do ich ponownego odtworzenia. Jednak przedstawione w opowiadaniach mury były odporne nie tylko na upływ czasu ale dość dobrze dopasowały się w naszych konstrukcjach myślowych. Pozostała nam po nich duma, ale pokory już o wiele mniej. To samo przydarzyło się bohaterom Williama Faulknera, którzy na mocy prawa musieli pogrzebać w pamięci swoje marzenia o lepszym jutrze. Nikt już teraz nie będzie dociekać, gdzie należy szukać zarzewia faulknerowskich poszukiwań uczciwych przodków. Nie ma to już żadnego znaczenia, skoro żałobny kondukt został uformowany a każdy z bohaterów zna swoją prawdę.

Wiele ze scen "Zstąp, Mojżeszu" chciałbym wykarczować. Tak jak się usuwa stojące na drodze do spokoju i pewności jutra przeciwności. Zapewne jest to powiązane z moją potrzebą zachowania czystego sumienia, jakbym nigdy nie miał niczego wspólnego z białą rasą ani z tymi wędrującymi przez swoje czasy ludźmi. Nie ma się co łudzić, że takie dzieła nie pozostawiają żadnej blizny. Niestety pewnych spraw nie można oswoić i sam William Faulkner wiedział, że ta poświęcona równości wszystkich ludzi książka będzie musiała po kres czasów wykrzykiwać prawdę. Tymczasem ja, będąc w posiadaniu tych kilkuset kruchych i pożółkłych ze starości stronnic, powinienem zapamiętać, że to, co wydarzyło się na przestrzeni opisywanych przez amerykańskiego pisarza pokoleń, będzie próbowało powracać. Przejdzie z ojca na syna, nasyci się mocą naszego dobrego życia i ponownie narobi szkód.

Wydaje się, że spoiwem opisywanych przez Williama Faulknera wydarzeń jest jakaś nieuchronność. To nieodparte wrażenie zostaje po dłuższej lekturze jego książki zdecydowanie poparte faktami. Ponieważ uwiązani dożywociem do swojego losu, bohaterowie "Zstąp, Mojżeszu" nie mają wyboru. Tak naprawdę, to poza przypatrywaniem się cierpieniu bliźnich i przeżywaniem swojej własnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy w swoich zmaganiach z teraźniejszością staramy się nie uronić ani jednej kropli drogocennego czasu, to zazwyczaj wtedy zużywamy go zbyt wiele. Podobna przypadłość dotknęła bohaterów "Tego samego morza", gdy na wzajemnie przecinających się liniach życia napotkali odmienne sposoby do zapewnienia sobie szczęścia. W ich próbach pozbierania tego, co zostało z dotkniętej samotnością egzystencji, można wyczytać pewną chaotyczność, spotęgowaną językiem prozy poetyckiej Amosa Oza. Nie dostarcza ona odpowiedzi na pytanie, co kryje się za tą pozostawiającą swoich bohaterów pomiędzy kolejnymi przypływami historią. A gdy dołączymy do tego rolę morza, spoiwa całej opowieści, to być może otrzymamy jakąś wskazówkę, prowadzący do celu trop. Co dręczy ich dusze? Gdzie złożyli swój spokój i od jak dawna szukają przyczyny niemocy? Amos Oz jak zwykle pozostawia otwarte drzwi wszystkich rozwiązań.

Izraelski pisarz próbuje nie używać słów, jakich jest zbyt wiele na świecie. Nie liczy się przy tym z regułami stylu i gramatyki ale tak samo też zderza ze sobą odmienne charaktery swych bohaterów. Każdy z pojawiających się w jego powieści żywych i umarłych przynosi ze sobą bagaż intymnych aluzji, każdy z nich udaje, że wierzy w kłamstwa. Amos Oz im obiecuje cokolwiek sobie wymarzą w życiu przyszłym lub obecnym. Jednak rzeczywistość tej powieści jest bardziej skomplikowana, niż może się to wydawać. Napotkałem tam na mur, niestrzegącą jednak przed samotnością barierę i sprawiającą, że nigdy nie można się znaleźć u kresu drogi. Morski wiatr ustępuje i powraca a ci wszyscy dopasowani do jego rytmu ludzie również codziennie coś tracą i zyskują. O pojawiające się smutek i pożądanie za każdym razem rozbija się jakaś cząstka ich osobowości.

Książka Amosa Oza jest pięknym wędrowaniem przeznaczonym dla błądzących, dla tych, którzy będąc nieco ostrożnymi w słowach lubią przebywać w krystalicznej ciszy. Ponieważ niczym niezmąconych przestrzeni dla delikatnych uczuć znajdziemy tam aż nadto. Namiętności są tutaj bezcenne, nie wystarczy trochę smutku i wstydu, wypełnienie pustki w psychice bohaterów wymaga dużej dawki zmienności. Dla każdego wędrowca z "Tego samego morza" wszyscy inni ludzie pozostają zagadką. Nawet gdy pokryte kurzem wspomnienie wydaje się być dawno zapomniane, to w środku jest żar. Ze szczególną uwagą należy podejść do odcinania korzeni. Poruszony w tej powieści pokoleniowy wątek, poparty kilkoma wyblakłymi fotografiami, ostatecznie i tak przegrywa z widokiem morza w oknie. Ono trwa pomimo wszystkiego. Kto szuka i przybywa do bram tej opowieści i tak na sam koniec zdany jest na łaskę chłodnego morskiego piękna.

Pisana wierszem proza Oza przyciąga smakami i zapachami Bliskiego Wschodu, pomieszanymi z tybetańską egzotyką. Jej szum przynosi czasem dotyk życia, które chcielibyśmy mieć ale nigdy go nie spróbujemy. To ciągłe poszukiwanie siebie przez pryzmat kontaktów z pozostałymi ludźmi wzbogaca o nowe doświadczenia ale zachęca do czytania "Tego samego morza" z jeszcze jednego powodu. Jest nim istnienie pewnego uczucia, którego nie można wyrazić słowem ani widokiem fotografii. To ledwo uchwytne tchnienie w rozmowie dwojga ludzi, przedzielone szeptem wszędobylskiego morza, które sprawia, że wszystko płynie. Potrzeba wiele literackiego doświadczenia aby wtedy wyczuć co przepływa pomiędzy dwiema osobami. Nie wiem czy należy mieć czyste serce, być może nie jest to niezbędne do docenienia jakości dzieła Amosa Oza. W każdym razie na pewno należy umieć wypełnić zaplątaną wśród wersów pustkę. Swoimi marzeniami, snami a nawet zdobytą umiejętnością rozpoznawania emocji innych ludzi.

Kiedy w swoich zmaganiach z teraźniejszością staramy się nie uronić ani jednej kropli drogocennego czasu, to zazwyczaj wtedy zużywamy go zbyt wiele. Podobna przypadłość dotknęła bohaterów "Tego samego morza", gdy na wzajemnie przecinających się liniach życia napotkali odmienne sposoby do zapewnienia sobie szczęścia. W ich próbach pozbierania tego, co zostało z dotkniętej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapewne w polskiej poezji jest wiele takich miejsc, uniesionych ponad czasem i przestrzenią sytuacji i zjawisk, do których samodzielne dotarcie byłoby dla mnie problemem. Potrzeba mi wtedy drogowskazów, czytelnych map dzięki którym filozofia ludzkich spraw staje się nieco bliższa. Ponieważ poezja powinna z takim samym zapałem odkrywać pokłady codzienności jak i wyobraźnię, a nawet twarde sumienia. Dlatego też wiersze Leopolda Staffa przyjąłem jako mieszankę brzydoty rzeczywistości i kruchego piękna. Postawiłem w niej na rozważania nad pamięcią, te rozpięte pomiędzy biegunami życia próby zdefiniowania sensu naszej egzystencji. W tej poezji prawda istnienia okazała się niezwykle klarowna, a przy tym umożliwiająca pogodzenie się z tym wszystkim, co od narodzin aż do śmierci spędza nam sen z powiek.

Odkryj to, jeśli tego pragniesz. Usłysz, jeśli chcesz się przekonać jak smakuje inne słowo. Próbuję porównać pozostawione w nas samych ślady przeszłości do zatartego fresku, który tak pieczołowicie jest poddawany renowacji przez poezję Leopolda Staffa. Wydające się zapuszczonymi ścieżki wyglądają jakby na szersze. Zawężone horyzonty nabierają cech bezmiaru. W odzyskanym miejscu nareszcie można dostrzec dotąd tajemne, to co w nas śni i marzy o nadziei. Można przy tym nabrać więcej ufności w życie, wygrywać słoneczne nokturny, odnawiać miasta przy pełni księżyca. Pięknym uczuciem jest dostrzeganie kształtu chwili, tego jednego łączącego teraźniejszość fragmentu. Staff zachowuje się przy tym jak zegarmistrz, rozbiera na części a potem składa mechanizmy czasu. Oczyszcza nieprawdopodobne z niedopuszczalnego i tym samym tworzy definicję trudnego życia poety.

Zastanawia mnie, gdzie przebiega granica akceptacji losu. Dotyczące pogodzenia się ze światem fantazje Leopolda Staffa, prezentują jego autonomiczną poetycką ojczyznę jako w sumie ingerującą w życie innych próbę usystematyzowania tematów, na których już się sparzył niejeden twórca. Czytanie świata wierszem daje wgląd w jego może koślawy profil ale też przestrzega przed podążaniem za złudzeniami. Te wiersze wymagają zadumy tych, którzy przez pryzmat budzących się wspomnień próbują się opierać jedynie na przeszłości. Jednak to nie tędy droga. W poszukiwaniu niezmąconej pogody ducha natrafiłem na poezję, która niczym snuta przez lata rozmowa o losach ludzi pozwala dostojniej przejść z młodości w starość. Z ciemności świata wyłania się wtedy promyk nadziei.

W wyścigu z dalą jeszcze nikomu nie udało się wygrać i chyba każdy, kto chce w jakiś sposób oddziaływać na naszą wyobraźnię, zdaje sobie z tego sprawę. Mijają kolejne wiosny i jesienie a Staff odnajduje się w tej wciąż zmiennej i przemijającej scenerii. Być może jest już niemodny i nieaktualny ale zawsze w przejrzysty sposób ukazuje, że to co wymaga trudu, ma szansę stać się potem źródłem przyjemności. Dlatego czytajmy Staffa bez pośpiechu i traktujmy jego poezję jako duchowe ćwiczenie, precyzyjnie ukierunkowane samodoskonalenie. A tymczasem we mnie na zawsze pozostanie wypowiedziane wierszem Leopolda Staffa przekonanie, że nie czuje się piękna, kiedy wokół tego piękna się żyje. To dobrze pasuje do tych rymowanych zmagań z czasem i jednocześnie zachowuje daleko idącą wieloznaczność.

Zapewne w polskiej poezji jest wiele takich miejsc, uniesionych ponad czasem i przestrzenią sytuacji i zjawisk, do których samodzielne dotarcie byłoby dla mnie problemem. Potrzeba mi wtedy drogowskazów, czytelnych map dzięki którym filozofia ludzkich spraw staje się nieco bliższa. Ponieważ poezja powinna z takim samym zapałem odkrywać pokłady codzienności jak i wyobraźnię,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Else Lasker-Schüler była zjawiskiem i w taki też sposób oceniam jej rozpiętą pomiędzy fantazją a codziennością twórczość. Jej ubrana w poezję proza tchnęła wolnością dla której największy grzech stanowiła trzeźwość umysłu. Na wielobarwnym tle "Malika" doświadczyłem wielu emocji, których nie mogłaby się powstydzić sama "Księga tysiąca i jednej nocy". Zabrakłoby w niej jednak Jusufa z Teb, hermafrodytycznego arabskiego księcia, który będąc narzędziem w rękach niemieckiej pisarki, w imię sztuki skutecznie walczył z wszelkimi konwenansami. Występujące w "Maliku" pomiędzy nowoczesnością i archaicznością spięcia powodują stan nieziemskiego iskrzenia, podczas którego odbiorca tej niby baśni ma wrażenie pozostawania w niedosycie wszystkiego, co ekstrawertyczne. Mnie również ujęła jej narracja i pełna gorączki myśl. Pomimo tego, że czasami brakowało mi głębszego zrozumienia i znajomości obyczajów Malikowego świata, to uznaję tę osobliwą przygodę za udaną.

Ta proza jest niczym kaprys. Przejęty ochotą do zabaw przeskakuje od jednego rozmarzonego serca do drugiego. Obsypuje gwiazdami wszystkich pozostających pod wpływem emocji bohaterów. Z całym światem bawi się w berka a pod wpływem chwilowych natchnień uszczęśliwia kolejne roześmiane oczy. Tak wiele i jednocześnie tak niewiele potrzeba tajemniczym wysłannikom miłości aby nas zainteresować. Z wysokości własnego serca tworzyła to wszystko Else Lasker-Schüler, samej sobie zawieszając bardzo wysoko emocjonalną poprzeczkę. Czy sprostała wysokim wymaganiom uczuć? Niech opowiedzą o tym sami bohaterowie jej legend, dla których każda rewolucja kończyła się zabawą. Również ja czułem się u niej odświętnie. Spodziewając się z każdym rozdziałem subtelnej giętkości języka, wiedziałem gdzie leży mój cel.... za niedostępnym horyzontem, którego nie można dogonić.

Zastanawiam się nad istnieniem mostu, którym można by się dostać do wyobraźni czołowej poetki niemieckiego ekspresjonizmu. Czy będzie to specyficznie i lekko wypowiedziane znużenie życiem? A może tchnące wisielczym humorem wariackie listy? Wydaje mi się, że najprostsza droga do emocjonalności Else Lasker-Schüler wiedzie przez stanięcie u jej boku w bitwie uczuć i sprawienie, aby ta zakochana w komecie i księżycu poetka nie czuła się nigdy samotna wśród swoich nieuporządkowanych myśli. To prawda, że w jej prozie o każdej porze dnia dominuje inny stan emocjonalny a ona sama potrzebuje jednocześnie króla i sługi. Wkraść się w jej łaski oznacza zdobycie oprawionego w złote ramy spokoju. Zrozumienie tej sztuki to już coś więcej. To zakochanie się w niesionym jej słowem przesłaniu miłości.

W takiej duchowej niewoli miło jest pozostawać nawet wtedy, gdy listy do Błękitnego Jeźdźca umykają naszym możliwościom poznania, zniekształconym przez oddalenie od rzadko używanych pisarskich form. Jednak każdy wymagający czytelnik zauważy, że aby pojąć szczęśliwy Malikowy kosmos, potrzeba też umiejętności współodczuwania. Twórczyni tej prozy, nawet pomimo usilnych starań nie wykona swej pracy bez naszego w niej udziału. To my musimy nauczyć się podnoszenia z głębin smutku na wyżyny radości. To naszym udziałem ma się stać spełnianie marzeń, nawet tych absurdalnych. Else Lasker-Schüler może być ambasadorką przeróżnych uczuć ale to my musimy umieć je przetwarzać. Bez poznania tajników tej sztuki odkrywanie niesamowitej twórczości będzie jedynie przypominać o istnieniu pewnej osobliwości, dla której ludzie ponad sto lat temu tracili głowę a my obecnie ją tylko studiujemy chłodnym rozumem.

Else Lasker-Schüler była zjawiskiem i w taki też sposób oceniam jej rozpiętą pomiędzy fantazją a codziennością twórczość. Jej ubrana w poezję proza tchnęła wolnością dla której największy grzech stanowiła trzeźwość umysłu. Na wielobarwnym tle "Malika" doświadczyłem wielu emocji, których nie mogłaby się powstydzić sama "Księga tysiąca i jednej nocy". Zabrakłoby w niej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Muza chrześcijańska. Poezja grecka od II do XV wieku Agatiasz Scholastyk, św. Amfiloch z Ikonium, Apolinary z Laodycei, Cyrus z Panopolis, św. German z Konstantynopola, św. Grzegorz z Nazjanzu, św. Grzegorz z Nyssy, Jan IV Postnik, Justynian I Wielki, Klaudian Klaudiusz, św. Klemens Aleksandryjski, św. Makary Wielki Egipski, św. Meliton z Sardes, Menander Protektor, św. Metody z Olimpu, Nonnos z Panopolis, Palladas, Jerzy Pizydes, św. Roman Melodos, Paweł Silencjariusz, św. Sofroniusz Jerozolimski, Marek Starowieyski, Synezjusz z Cyreny, praca zbiorowa
Ocena 7,0
Muza chrześcij... Agatiasz Scholastyk...

Na półkach: ,

W próbie ocalenia od zapomnienia świata w którym poezja z religią splatają się w jedno, dostrzegłem szansę zapuszczenia się w przestrzenie, których istnienia byłem od zawsze świadomy ale nigdy mi w tym kierunku nie było po drodze. Teraz nadarzyła się okazja aby powiązać początek z końcem i wsłuchać się w wyrażone dopełnieniem Alfy i Omegi urzeczywistnienie zapowiedzi. Jednocześnie potraktowałem tę lekturę jako przykład przemijającego starego Prawa i wiecznego nowego Słowa. Niesamowitym dla mnie przeżyciem było stanąć w rozwidleniu dróg ziemskiej mądrości aby móc wybrać tę jedną głębię, jedyną wartą wędrówki drogę. Mając przy tym na względzie rozpięte na potędze dwóch Rzymów doświadczenie chrześcijańskiej myśli, tym trudniej mi było dokonać wyboru pomiędzy przeróżnymi jej kształtami i formami. Jednak dzięki pracy księdza Marka Starowieyskiego, to co spowite głębokimi ciemnościami zagradzało drogę do prawdy, ustąpiło miejsca rozpraszającemu mroki Słowu.

Bohaterowie tej poezji od dawna wypatrywali znaków i tęsknili do utraconej szczęśliwości. Często ich modlitwa miała charakter żałosnej skargi na zdobytą przez nich umiejętność poznania istoty dobra i zła. Zastanawiali się co było przed czasem i co będzie ponad czasem. To wypatrywanie prawdy było wyrazem odwiecznej tęsknoty człowieka, poszukującego Boga. Marzący o powstaniu z upadku ludzie chwytali się wszystkiego, aby tylko dostąpić łaski. W twórczości pierwszych chrześcijańskich poetów widać tego ślady. Z kunsztownie zbudowanych akatystów bije nadzieja w Jezusa Chrystusa, prośby o wstawiennictwo przeplatają się z modlitwami od zachowania od piekielnego ognia. Wszyscy ci pragnący wyrażenia swojej wiary ludzie, uciekają od zgiełku materii i próbując poznać starsze od świata Słowo, chcą dostąpić łaski przebaczenia.

Będąc zaplątanymi w cielesne sieci, twórcy tych wierszy wyrazili nimi wszystko, co kryje się w pojęciu ludzkiego złudzenia i nadziei. Pokazali nam, że również nie były im obce troski, żądze i ból. Wyraźnie wysuwająca się na pierwszy plan wzgarda szczęściem śmiertelnych współgra z pyłem i prochem, pozostałym po przejawach ziemskiego życia. Wielu z nich pisze o ludzkim życiu tak finezyjnie, że ma się wrażenie pomieszania ducha z materią i przejścia przez wszystkie eony ludzkości, prowadzące jeden za drugim do poznania prawdy. Szczególnie zaciekawiło mnie pragnienie ślepoty aby dzięki temu ujrzeć inne światło, niewidzialne dla oczu zdrowego człowieka. Towarzysząca temu nieskończoność i prawdopodobnie będące pozdrowieniem pierwszych chrześcijan Maranatha, nadają tej poezji wybitnie chrystocentrycznego wymiaru.

Zakorzeniona w pięknie wiedza starych ksiąg sięga do źródeł pierwotnego światła. Dlatego też z każdej strofy "Muzy chrześcijańskiej" przebija ponadczasowa prawieczność i podzwonne ginącemu światu. Potęgą jest tu wiara w dom wieczny i w jaśniejszą od innych gwiazdę. Wystarczy tylko uchylić rajskich bram, żeby podnieść z upadku oczyszczoną Boskim światłem ludzkość. Jednak według starożytnych poetów to nie jest takie proste. Prowadzi do tego postawienie wiary ponad rozumem i przeorientowanie ludzkiego sposobu postrzegania świata widzialnego i niewidzialnego. Kto tego dokona, ten stanie się podporą wybudowanego na skale Chrystusowego Kościoła. Na długo w mojej pamięci pozostanie obraz prowadzącej do Boga i wijącej się bez końca wstęgi drogi, ten często występujący we wczesnochrześcijańskiej poezji motyw poszukujących ludzi.

W próbie ocalenia od zapomnienia świata w którym poezja z religią splatają się w jedno, dostrzegłem szansę zapuszczenia się w przestrzenie, których istnienia byłem od zawsze świadomy ale nigdy mi w tym kierunku nie było po drodze. Teraz nadarzyła się okazja aby powiązać początek z końcem i wsłuchać się w wyrażone dopełnieniem Alfy i Omegi urzeczywistnienie zapowiedzi....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Imponujący jest gmach, którego budowie św. Teresa od Jezusa poświęciła najcenniejszą cząstkę swojego życia. Cała ta duchowa konstrukcja powstała na solidnym fundamencie a jej kamieniem węgielnym stała się pokora, której z pewnością nigdy tej karmelitańskiej świętej nie zabrakło. Spoglądam na jej dzieło z podziwem, tym większym, gdy oceniam je z perspektywy kilkuset dzielących mnie od jego powstania lat. Ponieważ do tej pory nie spotkałem nikogo, kto by tak obrazowo ujął szerokie przestrzenie wiary, zawarte jednocześnie w perspektywie starania się o wejście do Bożego królestwa wąską bramą naszych chrześcijańskich powinności. W rozległym wewnętrznym świecie św. Teresy z pewnością znajdzie się miejsce do zamieszkania dla samego Boga ale w jej opisującej duchowe postępy książce, to my sami zostajemy zaproszeni do ciągłego doskonalenia się w wierze. Wszystko po to, żeby po przeniknięciu tajemnicy, uzyskać jak najwyższe postępy w cnocie a w konsekwencji dostąpić Bożej łaski.

Wobec Bożych wielkości nasza ludzka miara zupełnie traci swoje właściwości. Potrzeba wielkiej duchowej odwagi i szerokich horyzontów, aby oddzielić złudzenia od dostępnych dla zmysłów faktów. Dlatego też w "Twierdzy wewnętrznej" na pierwszy rzut oka nie widać tajników duszy, jednak podczas prób zjednoczenia jej wszystkich władz z Bogiem, nawet niezaprawiony w mistycznych bojach czytelnik może już odczuć zalążek jaśniejącej blaskiem prawdy. To ledwo uchwytne zjawisko wydaje się zawierać sedno naszych starań w trzech słowach. Kochać, pragnąć i tęsknić. Właśnie o tym, oraz o przenikającej ją łasce poznania pisze największa hiszpańska mistyczka. W trosce o najwyższą doskonałość analizuje możliwości prowadzącej do zbawienia drogi i poszukuje przy tym nadprzyrodzonych smaków.

Tym nieziemskim odczuciom chciałem poświęcić nieco więcej miejsca. Praca nad sobą daje wymierne efekty, kiedy zadowolony z wyników człowiek może dzięki swojej wytrwałości i jednoczesnemu niepopadaniu w pychę postępować ku Bogu. Droga w tym kierunku nie powinna jednak oznaczać wyrażonego naszym rozumowaniem zadowolenia. Według św. Teresy opisy rdzenia duszy i towarzyszące temu zagadnieniu rzeczy subtelnej natury bardziej powinny kierować nas do zespolenia z Bogiem, niż potrzeba wyrażania samych siebie. Ukazuje ona ścieżki doskonałości i wszystkie podsuwane nam przez niespokojną wyobraźnię obrazy. W tym traktacie o pięknie i godności duszy w mistrzowski sposób podnosi myśli i serce do Boga. A wszystko po to, żeby ukoić nasiąknięte światem zmysły oraz odnaleźć smak i słodycz we wszystkim, czego chce Bóg. Jeśli teraz poznajemy Boga przez wiarę, to docelowo mamy z Nim posiadać osobisty kontakt.

Dzięki "Twierdzy wewnętrznej" mogłem uchwycić w swojej duszy poruszenie, które złożone w jej głębinach wymaga podniesienia. Daleko mi do postawienia tak mocnych fundamentów, którym św. Teresa od Jezusa zawdzięcza oddalanie pokus przeciw wierze i wynikającego z tego wręcz porywania duszy do nieba. Uniesiona do stanu doskonałej kontemplacji mistyczka wszystkim swoim rozmyślaniom przydaje sensu, jakim może być tylko poszukiwanie Boga. Ona wie, że w porównaniu z trwającą bez końca wiecznością jej fizyczny świat udręk staje się tylko chwilami mniejszego lub większego oddalenia od Boga, z którym przecież tak bardzo pragnie zespolenia. Nic jej już z tej drogi poznania nie zawróci. Dostąpi wielkiej Bożej łaski a choćby miała jeszcze niejeden raz upaść, to wiara ją podniesie. Polecam wszystkim tę próbę wejścia do własnego wnętrza. Jakiekolwiek byście osiągnęli rezultaty, to i tak warto je potraktować jako element walki ze swoimi słabościami. Nagroda jest warta starania.

Imponujący jest gmach, którego budowie św. Teresa od Jezusa poświęciła najcenniejszą cząstkę swojego życia. Cała ta duchowa konstrukcja powstała na solidnym fundamencie a jej kamieniem węgielnym stała się pokora, której z pewnością nigdy tej karmelitańskiej świętej nie zabrakło. Spoglądam na jej dzieło z podziwem, tym większym, gdy oceniam je z perspektywy kilkuset...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Poczynione przez Georgesa Duhamela w chłodnym świetle rozumu obserwacje mają jedną wspólną cechę. Łączy je zamiłowanie tego francuskiego pisarza do rozpoczynania opowiadanej historii od idei i budowania na niej zwieńczenia. Dzięki temu, przynajmniej w moich oczach, w jego powieści dominuje porządek i równowaga. Jednak żeby nie było zbyt nudno, to naznaczenie trzeciej części rodzinnej sagi piętnem marzenia, wprowadza komplikacje i burzy mieszczański ład. Wszystko zaczyna się od pewnego zimowego dnia, który napełniwszy całą powieść mistyczną jasnością, skutecznie potem dominuje nad całym utworem. Można sobie przy tym nawet wyobrazić pewien niespójny jeszcze system filozoficzny, ograniczony ramami zbyt obszernej jak na razie, wolności bohaterów książki Duhamela. Ponieważ póki ta swoboda jest zbyt wielka, to każdy z tych inteligentnych umysłów ciągnie w sobie tylko znanym kierunku przebudowywania świata. A reszta tylko stoi i oczekuje na pomyślne wiatry, które pokierują ich na najlepszą z możliwych dróg do osiągnięcia szczęścia.

Od dawna się domyślałem, że choroby mające metafizyczne podłoże mogą być nie mniej interesujące od schorzeń, których podstawy są fizjologiczne. Goerges Duhamel rozwinął ten wątek stanów duszy i zarażając co niektórych bohaterów powieści poczuciem nicości, sprowadził na nich torturę, dorównującą objawami jedynie samotnemu krzykowi znad brzegu przepaści. Okrutna to kara, dojść do takiego stanu negacji i zaprzeczenia, aby tylko śmierć wydawała się możliwym wyjściem. Zdawało mi się, że stworzone przez autora powieści zgromadzenie wolnego ducha będzie potrafiło odnieść zwycięstwo po którym nadejdzie spokój. Nic z tych rzeczy. W ich "rozkosznych utopiach" wszystko z wierzchu wydaje się takie czyste i piękne a pod podszewką widać dokonaną z przepychem rujnację sumienia.

Trzeci tom "Kroniki rodu Pasquier" momentami przybiera ton akademickiej dyskusji. Nie dziwi mnie to, gdyż jego akcja w dużej mierze rozgrywa się wśród ludzi nauki. Zauważyłem przy tym, że wszystko tu zmierza od obserwacji ku kontemplacji przedmiotu sporu. Złożone z półtonów i subtelności umysły naukowego świata nie pozwalają na oglądanie ich pasji jedynie w chłodnym świetle rozumu. Pełni zwykłych ludzkich podejrzeń ale trzymający się zasad naukowego racjonalizmu, popadają w szepty i plotki. Koterie i animozje nie są im obce, w przerzucaniu się od szacunku do litości poszukują smaku utraconego raju, kiedy będąc jeszcze pomocnikami swoich mistrzów, sami zdobywali wiedzę. Dlatego też, kiedy wypada nam oddychać tchnieniem bohaterów tej powieści, to jednocześnie sami możemy zarazić się od nich gwałtowną potrzebą wielkości.

Nie brak tu słownych zapasów a zawiłości życia społecznego wypełniają połowę powieści. W wybijającej się na pierwszy plan koncepcji usunięcia się od świata jest coś gorzkiego i tajemniczego. To dzięki tej idealistycznej pogardzie dla spraw materialnych widać jak błyszczą się wszelkie projekty ludzi wolnego ducha. Nie ukrywam, że czasami odczuwałem jakbym stał na progu wielkiej przygody, chociaż powieść Duhamela nie ma nic wspólnego z tego typu doznaniami. Smakuje ona za to oczyszczeniem, jakie może na nas spłynąć, gdy będąc blisko spełnienia swoich pragnień jednocześnie się z nich wyleczymy. W taki właśnie sposób ten wielki francuski powieściopisarz tłumaczy zjawisko życia, bez prostodusznego liryzmu i z pomocą naukowej prawdy. Szczerze polecam Wam tę książkę, bez względu na to, czy czytając ją odczujecie smak porażki, czy też dopiero poznacie niepowtarzalny smak sensu życia.

Poczynione przez Georgesa Duhamela w chłodnym świetle rozumu obserwacje mają jedną wspólną cechę. Łączy je zamiłowanie tego francuskiego pisarza do rozpoczynania opowiadanej historii od idei i budowania na niej zwieńczenia. Dzięki temu, przynajmniej w moich oczach, w jego powieści dominuje porządek i równowaga. Jednak żeby nie było zbyt nudno, to naznaczenie trzeciej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Niewyrażalne jest intrygujące i być może pamiętał o tym Giuseppe Ungaretti, kiedy starał się aby jego głos był poetyckim krzykiem świata. Jego słowa łamały się w połowie, wydając przy tym szorstki odgłos przechodzącej wojny. To wyczuwalne przeze mnie połamanie wszelkich treści wyśmienicie wpisuje się w awangardowy charakter tej poezji. Brzmi przy tym jak reformowanie i redukowanie znaczeń do ich samego rdzenia. Słowo po słowie i futurystycznie, włoski poeta eksponuje zawarte w jego kompozycji kontrasty. Użycie tego swoistego poetyckiego światłocienia świadczy o tym, że Ungaretti dociera tam, gdzie inni boją się nawet przestąpić próg swojej wyobraźni. Obdarowuje przy tym swoich wyznawców niewyczerpanym sekretem. Tajemnicą marzenia o dobrym czasie i życiem występującym z brzegów dostępnych nam wyobrażeń.

Tak jak on, można się wpatrywać w zapalne punkty świata ale nie każdy przy tym potrafi tak umiejętnie dostroić swoje emocje w nieznającej pojęć czasu i miejsca poezji. U Giuseppe Ungarettiego polega to na bazowaniu na każdej przeżytej już wcześniej chwili i jednoczesnym zdawaniu sobie sprawy z uwięzienia pośród śmiertelnych rzeczy. Dlatego też doświadczenia I wojny światowej odcisnęły tak wielkie piętno na jego uczestnictwie w szalonym ruchu świata. Pędzi i czasami w tym biegu widać jego traumę. Twierdzi, że jest jednym z potrzebnych włókien wszechświata a wspiera bunt człowieka, świadomego swojej kruchości wobec przewagi niewyrażalnej ludzkim językiem potęgi. Dlatego też nietrudno przy tym o pragnienie Boga, Ungaretti jest poetą próbującym zjednać sobie wieczność, więc mnie to wcale nie dziwi.

Giuseppe Ungaretti wiele w życiu wycierpiał ale i wieloma rzeczami się rozkoszował. Można to zresztą zauważyć, śledząc wersy jego poezji. Jest oczywiste, że czas zużywa ludzi, trawi ich a na koniec uśmierca. Jednak wiersze tego poety są momentami osnute czułą lekkością i kiedy ma się wrażenie, że poeta przebywa sam na sam z własnymi myślami, to tak jakby się pogodził ze swoim przeznaczeniem. Poznał je i podzielił na krótkie części, nie umniejszając przy tym ich całkowitego znaczenia. To abstrakcja. Coś niemającego odpowiednika w żadnej innej sytuacji i zarazem trudnego do zrozumienia. Może jednak toczy go gorączka pełni życia a on sam męczy się nad porzuconym w nieskończoność głównym motywem swojej poezji. Wydaje mi się, jakby ten urodzony w Aleksandrii futurysta nie mógł zaznać spokoju w żadnym miejscu na świecie.

"Radość katastrof" przewrotnie odpowiada na pytanie jak ulżyć cierpieniu, wykorzystując do tego złudzenie. Chodzi przecież o serce, które będąc najbardziej narażonym na ukazywanie bolesnego oblicza świata, można chronić a nawet przyzwyczajać do monotonii braku. Ponieważ w poszukiwaniu krainy niewinności należy się liczyć z tym, że przeorana przez wojnę poezja nie odmaluje wszystkich kwestii w różowych barwach. Stąd też od czasu do czasu to popadanie przez Ungarettiego w wojenny reportaż, konkretne nazywanie po imieniu zbrodni na uczuciu. Nie wszystko jednak bywa przesycone ciemnością. W "Radości katastrof" zauważyłem też nanizane na słoneczne promienie diamenty. W ten sposób wyrażone pragnienie pogoni za pogodnym wszechświatem ukazało mi ukryte oblicze Ungarettiego. Rozświetlone mgnieniem uśmiechu, przynajmniej na chwilę.

Niewyrażalne jest intrygujące i być może pamiętał o tym Giuseppe Ungaretti, kiedy starał się aby jego głos był poetyckim krzykiem świata. Jego słowa łamały się w połowie, wydając przy tym szorstki odgłos przechodzącej wojny. To wyczuwalne przeze mnie połamanie wszelkich treści wyśmienicie wpisuje się w awangardowy charakter tej poezji. Brzmi przy tym jak reformowanie i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przez ostatnie kilkanaście dni dzieliłem z nimi nadzieję i przygnębienie. Kiedy zatopieni we własnej samotności, pośród ludzi takich samych jak oni, rzucali się na zmurszałe rusztowania starego świata, to ja w tym samym czasie mogłem w cieple i spokoju zaglądać do głębi ich piekła. Wołanie o sprawiedliwość bohaterów Emila Zoli nadal się niesie niezwykle wyraźnie. Pomimo upływu stu kilkudziesięciu lat, głos udręczonego i spragnionego czułości człowieka rozbrzmiewa na kartach kolejnych wznowień tej książki. Ponieważ "Germinal" jest jak zacięte w uporze trwanie, pochłonięte pewną idée fixe wizją nędzy, której końca nie widać. Oto przed nami przykład odwiecznej uległości, hodowanej urazy, z biegiem lat coraz bardziej zatrutej. Można to porównać do nowego szlachectwa, przesiąkniętego bezgranicznym smutkiem w którym wykuwa się inny człowiek. W ten właśnie sposób przemienia się ludzi w bohaterów.

Opisując ludzi przytłoczonych ciężarem ziemi i biedy, Emil Zola próbuje nam przypomnieć widok pięknego słońca. Widocznie ci, którzy pochłonięci przez żarłocznego potwora nie zapomnieli jeszcze o życiodajnych promieniach, noszą w sobie zarodek buntu, który tylko czeka na dogodny moment do wzrostu. Bezmiar mroku im nie przeszkadza. W wygłodzonej bezrobociem okolicy wystarczy tylko iskra nadziei, aby rozpalić płomień walki, na początku głuchego i nieudolnego ale z biegiem czasu porywającego każde ludzkie życie. Do nieba lub do piekła, zależy co komu było pisane. A drogę wielkim ideom toruje głód. Wśród wilgotnych ciemności, gdzie nie istnieje lato, jest niczym skazujący na wieczną nędzę wyrok. Już słychać pomruk nadchodzącej burzy, ziarno zostało posiane i należy teraz zebrać plon obiecanej ery sprawiedliwości.

W powieść francuskiego naturalisty wkradła się pasjonująca idea sprawiedliwości społecznej. Jak zwykle jest to temat rozgrzewający zarówno niepokornych marzycieli, jak i pragmatyków. Co należy uczynić, żeby przerwać cykl dziedzicznej nędzy i w końcu upomnieć się o swoje prawa? Zatroskany o poprawę bytu górnika, Emil Zola nie daje prostej odpowiedzi. Zatem pisze wiele o syceniu się życiem, gdy ono się ledwo tli. Wspomina o zachwianych fortunach, nie wyznaczając przy tym granic ich wzrostu. Wreszcie też razem ze swoimi bohaterami zjeżdża do rozpalonych wnętrzności ziemi, aby w piekielnej wizji katorżniczej pracy odnaleźć promyk światła. Wszystko to wygląda na rewolucję, jednak nie taką wywracającą do góry nogami światowy ład, ponieważ do tego jeszcze daleko. Przypomina to bardziej przewrót moralny i odmianę charakterów. Zanim stary świat zostanie stratowany, to najpierw musi przemienić się sam człowiek.

"Germinal" jest trzynastym tomem czytanego przeze mnie cyklu "Rougon-Macquartowie". Postanowiłem sobie za cel przeczytać wszystkie części tego opisującego mozaikę ludzkich namiętności dzieła. Po raz pierwszy jednak spotkałem się z tak wielkim nagromadzeniem uczuć, pomimo tego, że ukryte pod warstwą gruboskórnej nędzy nie dają się tak łatwo rozpoznać. Poprzez żar pożądania i wstydliwą delikatność do dojrzewającej w umyśle brutalnej zbrodni. Padające przy tym pytanie o prawo do zadawania śmierci będzie jak echo rozbrzmiewać w naturalistycznych wizjach kształtowania ludzkiej wrażliwości. Nie pierwszy już raz Emil Zola wyśmienicie opisuje ścierające się ambicje i towarzyszącą temu nadzieję na odwet. Po raz kolejny też spotykam w jego książce niemożliwy do zrealizowania wątek ludzkiej egzystencji, nigdy niezaspokojone pragnienie, coś ledwo wyczuwalnego w tym wspaniałym powieściowym organizmie ale skazanego na wieczny uwiąd. Obym się mylił w swoim rozpoznaniu problemu.

Przez ostatnie kilkanaście dni dzieliłem z nimi nadzieję i przygnębienie. Kiedy zatopieni we własnej samotności, pośród ludzi takich samych jak oni, rzucali się na zmurszałe rusztowania starego świata, to ja w tym samym czasie mogłem w cieple i spokoju zaglądać do głębi ich piekła. Wołanie o sprawiedliwość bohaterów Emila Zoli nadal się niesie niezwykle wyraźnie. Pomimo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Życie przyrównane do wielkiej falującej przestrzeni, zarośnięte pajęczyną i posiadające dwa wyjścia. A nad nim chylący się ku upadkowi strop. Niezwykle proste i przemawiające do wyobraźni może być porównanie spraw będących dla nas jednocześnie bliskimi i dalekimi, rzeczy o których możemy mówić z czułością i niepokojących nasze zmysły. Tak jak zamykające za sobą drzwi "teraz", o którym Thomas Hardy wspomina już w zasadzie jak o czymś bardzo dawnym, wręcz sięgającym momentu powstania świadomości. Jednak te powroty do przeszłości mają swój urok. Przekraczają bez żadnych problemów mur pomiędzy wypowiedzianym kiedyś zbyt pośpiesznie Tak i Nie. Potrafią wskrzesić podarty na strzępy list czy przebudzić dawną słodycz. Takie oddechy wspomnienia przywołują z odległej pamięci igraszki czasu, jak za minionych dni... kiedy nic nie było takie ważne i nikomu się nie spieszyło.

Dzięki poezji Hardy'ego dowiedziałem się, że świat jest odwiecznym teatrem piękna i cierpienia, wypiętrzającym się w obfitości ponad dachami życia niczym ukwiecone kapryfolium. Zaciekawiły mnie przy tym pytania, skierowane przez poetę do surowego mistrza wszelkiego stworzenia. Dociekania natury estetycznej, zagadki postawione od niechcenia ale zawsze ocienione historią postępowania Boga względem ludzkości. Czy to przez niedbałość śmierć i życie pozostają bliskimi sąsiadami? Dlaczego podlegamy okrutnej i niszczącej mocy czasu? Na przykładzie ruin Rzymu postanowiłem odtworzyć zmysł dawnych cywilizacji, uchwycić bogactwo chwili i zatrzymać wskazówki zegara. Niech w końcu zasną a przeszłość przestanie się oddalać. Bo przecież wspomnienie rzeczy dawnych jest w tej poezji niezwykle pasjonujące. Nabrzmiałe świetnością, natchnione głosem drozda pośród zmierzchu. Trzeba tylko potrafić to odczuć i się nie rozczarować.

Czas jest tylko snem, który nigdy nie przepada ale spoczywa gdzieś w przestrzeni wszechświata. Thomas Hardy obwieścił mi to stylem nieco chropawym, spontanicznie przy tym ukazując obfitość rzeczy zwyczajnych. Będąc zaczytanym w opowiedziane przez niego historie, łatwo można zostać wywiedzionym w inny świat. A w nim zawsze jest jakieś kolejne wzgórze za którym wije się kolejny trakt. Te nieposiadające początku ani końca drogi unoszą się nad naszym ziemskim postrzeganiem świata i jak różowiejąca wstążka jutrzenki na widnokręgu zwiastują nowe otwarcie. Aż w końcu z ciasnoty naszych dni wyleje się podkreślany przez angielskiego poetę dostatek. Każda leżąca za ciemną przepaścią przeszłość ma swoją nazwę, u Hardy'ego jest nią Pentargan a od jej ogromnych kamieni odbija się już tylko echo. I tak to wszystko funkcjonuje z pokolenia na pokolenie z pominięciem znanej nam zasady dziedziczności. W poezji przecież wszystko jest możliwe.

Przez chwilę przemknęło tu gdzieś obarczenie winą. Jednak ten stan utrzymywał się bardzo krótko, gdyż zatrute gniewem słowa rozproszył Hardy wspomnieniem miłych sercu rzeczy. Cierpliwym i dobrym być, z czułością podejmować niepojęte tragedie. Nie jest o tym łatwo pisać, kiedy przejęty twardym bólem człowiek spogląda wstecz za tymi, którzy odeszli. Jednak wiersze Hardy'ego zawieszone są wyżej, niż wszystkie pokolenia. Potrafią przeskakiwać nad pustką zapomnienia, za nic mając przemianę. Bo one same stanowią jeden wielki proces przeobrażania. Szczególnie wzruszył mnie motyw ciszy opuszczonego domu i jej przewagi nad pozostałymi formami milczenia. Dochodząc do ostatecznych konkluzji, dotarł tym samym Thomas Hardy do kresu marzeń i opowieści o tym zupełnie innym, znanym tylko jemu świecie.

Życie przyrównane do wielkiej falującej przestrzeni, zarośnięte pajęczyną i posiadające dwa wyjścia. A nad nim chylący się ku upadkowi strop. Niezwykle proste i przemawiające do wyobraźni może być porównanie spraw będących dla nas jednocześnie bliskimi i dalekimi, rzeczy o których możemy mówić z czułością i niepokojących nasze zmysły. Tak jak zamykające za sobą drzwi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Cieszę się, że już we wczesnych dziełach Marcela Prousta dostrzegam detale, które zwiastują piękno wielkiego cyklu powieściowego do którego z tak wielką ochotą zawsze powracam pamięcią. Ponieważ łagodna uroda pierwszych pisarskich prób twórcy "W poszukiwaniu straconego czasu" przypomina mi o pełnej subtelnych znaczeń literaturze, którą miałem okazję przed kilkoma laty się delektować. Świat w którym trzeba baczyć na swoje gesty i słowa z powodu posiadania daru ogromnej wrażliwości jest niezwykle interesujący. Rozsiewa on wokół siebie zapach przedłużanego w nieskończoność spotkania i jednocześnie, pomimo upływu ponad stu lat od chwili napisania tych opowiadań, tchnie świeżością. Nasycone pięknem fragmenty wciąż umacniają moje przekonanie o tym, że te utwory wcale nie były klęską Marcela Prousta na polu obyczajności a im głębsze wydaje mi się ich przesłanie, tym mocniej pragnę z nich wydobyć sekretne tajemnice ludzkiej natury.

Zgrabnie prześlizgując się pomiędzy nierównościami aż za bardzo znanych nam słów, Marcel Proust stara się im nadawać nowe znaczenie. Robi to łagodnie ale uczy nas przy tym uważności ponieważ kiedy już zrozumiemy zasady pewnej gry, to musimy przestać traktować miłość jako chorobę. Deprecjonowanie jej znaczenia nie ma sensu, możemy ją przeklinać aby po pewnym czasie ponownie ją przywoływać. Wspominając o wieku niepewności, francuski pisarz jest przekonany o tym, że człowiek jeszcze wtedy nie zatraca umiejętności obcowania z cudowną tajemnicą, jaką został obdarzony przy urodzinach. Chociaż doświadczeni malarze życia potrafią przedstawić każdą radość i smutek w odpowiednim świetle i cieniu, to jedynie przed nabyciem ogłady posiada się wdzięk nie do podrobienia. Właśnie tacy są bohaterowie pierwszych opowiadań Prousta. Dający się oszukać ruchom ciała i śmiejącym się oczom, oddający się bez zastrzeżeń i nieuznający granic w wyrażaniu nadziei.

W "Tajemniczym korespondencie" można nakładać na swoje emocje maski ale ukrycie niezręczności jest przy tym niezwykle trudne. Bo kiedy pragnienie doprowadza do szaleństwa, to wszystko zaczyna przybierać realne i często złowrogie kształty. Ratunkiem jest zupełna odmiana życia i nie ma wtedy miejsca na konwenanse. Jednak Proust potrafi to wszystko wyrazić bardziej subtelnie, przedstawiając przy tym znaki dla niektórych nierozpoznawalne w taki sposób, aby inni mogli je z łatwością odczytać. Jakże wyboista jest droga do szczerości, jak wielu literackich metafor należy użyć, żeby cierpliwy i uważny czytelnik w końcu rozpoznał ukryte dno. W tych opowiadaniach splata się mnóstwo figur i znaczeń i jeśli ktoś chce czym prędzej poznać finał rozkosznych roztrząsań, to powinien zwrócić uwagę na istotę pamięci i jej wpływ na całokształt twórczości francuskiego pisarza.

Pomimo tego, że niedokończone przez młodego Prousta homoerotyczne utwory przyjmują siłą rzeczy kształt niedoskonałych szkiców, to warto zwrócić uwagę na fakt poszukiwania w nich przez pisarza swojego języka. On dopiero próbuje swoich pisarskich zdolności aby w "Poszukiwaniu straconego czasu" ukazać ich pełnię i przekazać czystą esencję zawiłości ludzkiego życia. Myślę w tym przypadku o warstwie uczuciowej i uleganiu porywom serca. Dla Prousta piękno wzgardzonej miłości nie jest czymś mniej interesującym od wynikłej z zakochania radości. Ekspresja jego własnych przeżyć jest tak wielka, że z łatwością potrafi ją przelać na papier. Dlatego też rozpaczliwie osobiste akcenty nadają ton praktycznie wszystkim zgromadzonym tu opowiadaniom i bez nich te opowieści nie posiadałyby takiej wartości.

Cieszę się, że już we wczesnych dziełach Marcela Prousta dostrzegam detale, które zwiastują piękno wielkiego cyklu powieściowego do którego z tak wielką ochotą zawsze powracam pamięcią. Ponieważ łagodna uroda pierwszych pisarskich prób twórcy "W poszukiwaniu straconego czasu" przypomina mi o pełnej subtelnych znaczeń literaturze, którą miałem okazję przed kilkoma laty się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po raz pierwszy miałem okazję zapoznać się z opracowaniem, w którym malarstwo i poezja połączyły się w wizjonerskiej syntezie a doskonale zdający sobie sprawę z duchowego aspektu świata bohater tej książki pozwolił stworzonym przez siebie postaciom zastygnąć w Wieczności. Nie bez powodu poruszyłem tu temat wiecznego trwania, gdyż prezentowana przez Williama Blake'a sztuka gestu i ekspresji przywołuje mi na myśl bezustanność toczących się dookoła nas procesów. Niemała w tym zasługa zaprzątającego angielskiego artystę tematu winy i przebaczenia, który układając się w proroczym tonie, przyjmuje niemalże wieczysty kształt. A jeśli dodamy jeszcze do tego powracający w jego twórczości temat wędrowca, to uzyskamy obrazy istnienia wiecznie zaabsorbowanego podróżą ku niezmienności. To wszystko świadczy o tym, że w ostatnich dniach przyszło mi się zmierzyć z niezwykle trudną tematyką, w której alegorie duchowej kondycji człowieka wybijają się na pierwszy plan.

Wyznaczanie zarysów legendarnego świata nigdy by się nie powiodło, gdyby William Blake nie posiadł sekretu połączenia słowa z obrazem. Udało mu się zdobyć mistrzostwo w technice rytowniczej i dzięki poetyckiej wyobraźni jednocześnie zakreślić kontury wszechrzeczy. Wszystko to w celu dążenia do ponownych duchowych narodzin i odsłonięcia prześwitującej przez materialną rzeczywistość nieprzemijalności. Dopomogły mu w tym heroiczne i budzące grozę postaci a owocem miała być własna wersja mitu stworzenia. Za pomocą rylca wzniosłe wizje zaludniły krajobraz jego wyobraźni bohaterami starożytnych cywilizacji a piórem powołał do życia surowy świat, w którym niebagatelne znaczenie odgrywa istota życia i śmierci. Nie można przejść obojętnie wobec jego twórczości, w której sztuka przybiera wymiar niemal alchemiczny a przy tym jest przesiąknięta żarliwością.

Podczas łamania literackich i malarskich kodów swojej epoki, nie uniknął Blake wpadania co pewien czas w głębokie doły Melancholii. Jego spontaniczne i oryginalne odpowiedzi na ludzką ufność w potęgę nauki wpędzały go w rozmaite nietypowe stany mentalne. Peter Ackroyd dość dobrze przedstawił te wszystkie paradoksy osobowości artysty, od dyscypliny do nieporządku, dziwaczne i szalone. Biograf Blake'a opowiedział historię człowieka, który umiał czytać w gwiazdach, nie będąc pod presją rozumu czy eksperymentu. Dzieła angielskiego poety miały naturę wizjonerską i imaginacyjną. Rozrastały się w wierszowane proroctwa i przybierały też charakter apokaliptyczny i epifaniczny. Sny Blake'a zawsze się kiedyś kończyły ale w jego umyśle nadal pozostawały żywe. Ta ciężka i fantastyczna praca broniła go przed rozpaczą a gwałtowność słów osadzała je twardo na papierze lub ryła rylcem ku potomności.

Z tej biografii dowiedziałem się, że domem Blake'a były jego zamieszkiwane przez uczucia myśli. Żył w nich tak, jak potrafił, wszystkie żywotne siły swojej sztuki kierował do wytyczania kamieni milowych historii ludzkiej osobowości. Jego poglądy rzeczywiście sprawiały wrażenie oderwanych od rzeczywistości, jednak nie mogłem przejść obojętnie wobec tej sztuki wyidealizowanych namiętności. Można śmiało stwierdzić, że imaginacja tego angielskiego wizjonera żyje wiecznie, tak jak tego oczekiwał. Świat w którym żył, nie ufał mu ale on przerósł swoją epokę na tyle, aby nawet teraz z podziwem spoglądać na jego umiejętność pogrążania się w marzeniach na jawie lub doceniać skłonność do poszukiwania źródeł inspiracji w duchu gotyku. Chylę czoło przed stworzoną przez niego indywidualną kosmogonią. Mam nadzieję, że przytrafi mi się jeszcze kiedyś okazja do poznania mechanizmów funkcjonowania jego umysłu.

Po raz pierwszy miałem okazję zapoznać się z opracowaniem, w którym malarstwo i poezja połączyły się w wizjonerskiej syntezie a doskonale zdający sobie sprawę z duchowego aspektu świata bohater tej książki pozwolił stworzonym przez siebie postaciom zastygnąć w Wieczności. Nie bez powodu poruszyłem tu temat wiecznego trwania, gdyż prezentowana przez Williama Blake'a sztuka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapisaliśmy już prawie wszystkie białe kartki Ziemi, teraz są one czarne od złych znaków w których odczytywaniu jesteśmy przecież mistrzami. Pomimo tego niewiele się nauczyliśmy. Sami sobie rozdajemy wybaczenie i może tylko takie chwile jak ta, podczas której przypominamy sobie o miłości do naszego wątłego i ściśle zespolonego z planetą istnienia, świadczą o nadziei na przełom. Poezja Kristin Berget będzie mi się kojarzyć z wymuszaniem od Ziemi odpowiedzi, wyrażonej pluskiem morza i tchnieniem wiatru reakcji na nasze zbyt powolne przebudzenie. To coś w rodzaju manifestu dwóch stron, z których jedna wyraża chęć współdzielenia skąpych zasobów a druga z ostrożnością przystaje na nieprzewidywalność swojego partnera. A my tymczasem ciągle przesuwamy granice nierzeczywistego, próbując przy tym pamiętać o spisanych dla nas przykazaniach a nawet na nowo je nazywać. Rozszyfrujmy więc te dawane nam w coraz krótszych odstępach czasu sygnały abyśmy nie musieli na koniec zetknąć się ze stawiającym nas pod ścianą "niech się dzieje".

W poezji takich słów nigdy nie jest za wiele. Brakuje nam ich jak tlenu. O zaangażowaniu norweskiej poetki w kształtowanie nowego podejścia do materii nieożywionej niech świadczy odkrywanie skiby zaoranej ziemi, jej otwieranie i uzewnętrznianie najlepszego, co może nam dać natura. A ponad tym wszystkim szacunek do ostrzegawczych szeptów naszych przodków. Czyżbyśmy kopali nasz własny grób i jednocześnie odkrywali skamieliny grobowców spod ziemi? Chwiejni jesteśmy w dobieraniu sobie dogodnych stanowisk obserwacyjnych do podglądania naszego upadku. Kristin Berget właśnie mi to uświadomiła i nawet wyraziła przy tym obawę o to, czy nasze wspomnienia nie są przypadkiem ostatnimi. Musimy nauczyć się trudnej sztuki odczytywania wskazówek, które nam daje upływający czas.

Chciałbym, żebyśmy nareszcie zeszli na ziemię, której tak wiele słów poświęciła poetka. Może jej starania przysłużą się uświadomieniu nam kruchości wszystkiego, co nasza wyobraźnia potrafi stworzyć. Dobrze jest korzystać z wypracowanych systemów ostrzegania ale musimy wiedzieć, że jesteśmy zaledwie gośćmi na planecie węglem stojącej. Kiedy zatracimy umiejętność korzystania z instynktu samozachowawczego, to wtedy bezpowrotnie stracimy tożsamość naszej cywilizacji. Ledwo ostygły popioły naszej planety a my już je ponownie podgrzewamy i wyobrażamy sobie, że przy takiej profanacji natury Bóg wysłucha naszych modlitw. Nie wolno się wahać, czas się obudzić i przestać zabijać Ziemię. Ci, którzy chcą odczytać znaki, to je odczytają. Pozostaje ufać, że wystarczy im siły do dokonania zmian.

Kristin Berget tworzy poezję nienazywającą niczego po imieniu ale dostrzegającą wciąganie przez ludzi do płuc brudnego powietrza i picie zatrutej wody. To niesamowite, że jej czasami rozmyte a momentami zbyt jaskrawe kształty potrafią ukazać wymiar zagrożenia w taki sposób, żeby z wyczuciem ale stanowczo przedstawić powagę sytuacji. Bez kolorowania, bez szafowania nieistotnością skupia się na formowaniu nas samych w duchu poszanowania dla otaczającego nas świata. Każdy by chciał wszystko zważyć i zmierzyć ale Berget, nie dopuszczając do podawania twardych i smutnych danych, przedstawia to w tak kuszący sposób, że czytelnika aż ciągnie do lasu i wsłuchiwania się w śpiew ptaków. Niech stanie się to naszym rytuałem, aż do całkowitego zatrzymania zegarów świata.

Zapisaliśmy już prawie wszystkie białe kartki Ziemi, teraz są one czarne od złych znaków w których odczytywaniu jesteśmy przecież mistrzami. Pomimo tego niewiele się nauczyliśmy. Sami sobie rozdajemy wybaczenie i może tylko takie chwile jak ta, podczas której przypominamy sobie o miłości do naszego wątłego i ściśle zespolonego z planetą istnienia, świadczą o nadziei na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na mocy postanowień surowych ślubów wieczystego ubóstwa Karol de Foucauld nie miał prawa niczego posiadać. Jednak swoim duchowym testamentem mógłby obdarować niejednego człowieka. Szczególnie tego, który zadziwiony znaczeniem słów "Ecce homo" próbuje sobie wyobrazić możliwość zaistnienia tak wielkiego poświęcenia i cierpienia we współczesnych mu czasach. Ukazana w "Dzienniku duchowym" samotna postać francuskiego trapisty jedynie z pozoru niesie swój krzyż bez pomocy z żadnej strony. Ponieważ gdy przeczytamy wszystkie rozdziały przypominającej duchową autobiografię książki, to wyłania nam się obraz człowieka szczęśliwego z wyboru kamienistej drogi, w której pokonaniu pomaga mu Jezus Chrystus. Saharyjska oaza jawi się wtedy jako cicha przystań, w której adoracja Najświętszego Sakramentu wespół ze wszystkimi apostolskimi dziełami świętego Kościoła katolickiego staje się symbolem jego niezłomności przy zachowaniu niezwykłej łagodności. Tym samym w pustelni w Tamanrasset wydarzyło się coś cudownego o czym możemy w tej książce przeczytać pomiędzy wierszami.

Wchodząc po szczeblach doskonałości na sam szczyt zjednoczenia z Bogiem, Karol de Foucauld nie zapominał o fundamentach, twardych i podstawowych elementach dobrego życia, wymagających skupienia podczas własnego duchowego wzrostu. Jego milczenie wynikało z pokory, obfitość w niedostatku miała wymiar jednoczącej go z Bogiem pełni wszelkiego szczęścia. Czyż można lepiej dbać o wewnętrzne sanktuarium człowieka, jakim jest dusza? Moglibyśmy w tym wypadku otworzyć dyskusję na temat konstrukcji miłości, którą postanowił ukształtować ten święty. Jedno jest w tym wypadku całkowicie pewne. Umieszczona pośród żywych, miłość czynna i kontemplacyjna odegrała ogromną rolę w procesie oświecenia i oczyszczenia eremity. To wszystko nie na darmo, bowiem pielęgnacja najwyższego piękna i dobra na ziemi z pewnością przysłużyła się Karolowi de Foucauld do osiągnięcia życia wiecznego.

Podróż z Karolem de Foucauld przez tę lekturę, w której wypatrywanie znaków Boskiej łaski stanowi jej ważny element, można też porównać do duchowego kontraktu, którego wykonywanie punkt po punkcie zajęło trapiście całe życie. W tym podążaniu za Jezusem dostrzegłem wyrażaną ze swobodą radość, przeplataną oschłością i mrokiem. Świętemu przyświecała przy tym myśl aby nigdy nie obniżać lotu i tylko dzięki temu mógł zdobywać wyżyny miłosierdzia. A to wszystko przy zachowaniu czci dla płynących z Ewangelii słów. "Uczcie się ode Mnie, który jestem łagodny i pokorny sercem". Dzięki temu brzemię pod którym uginał się Karol de Foucauld było lekkie a poniesiony trud nie poszedł na marne. Podpisując z Bogiem tę subtelnie zredagowaną umowę, francuski misjonarz pracował dla nawrócenia. Nie tylko innych ale też siebie samego w niekończącym się procesie kształtowania tej zależności, prowadzącej przecież ku wieczności.

Wezwania do męczeństwa nie odrzucił a nawet potraktował je jako konieczny epizod w swoich staraniach o życie wieczne. Nieprzytłoczony ziemską nędzą wybrał pogrzebanie w Bogu swych zmysłów i władz woli. Kres jego pielgrzymki mógł nastąpić jedynie po całkowitym ofiarowaniu się Bogu i to właśnie do tej chwili wydaje się nieubłaganie zbliżać koniec "Dziennika duchowego", tego świadectwa odrzucenia popularności na rzecz oczekiwania upokorzenia. Współczesny człowiek może się wiele z tego dzieła nauczyć a przede wszystkim zezwolić na przenikanie się pierwiastka duchowego przez grubą skorupę materialnych pragnień. Wtedy na pewno będą cieszyć realizacje pierwszych wynikających z pokory postanowień i każde, nawet przeżywane w ukryciu duchowe sukcesy. Wszystko po to, aby zrozumieć wspomniane przeze mnie na początku opinii słowa "Ecce homo". Być może będzie to oznaczać wejście na kolejny stopień doskonałości.

Na mocy postanowień surowych ślubów wieczystego ubóstwa Karol de Foucauld nie miał prawa niczego posiadać. Jednak swoim duchowym testamentem mógłby obdarować niejednego człowieka. Szczególnie tego, który zadziwiony znaczeniem słów "Ecce homo" próbuje sobie wyobrazić możliwość zaistnienia tak wielkiego poświęcenia i cierpienia we współczesnych mu czasach. Ukazana w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdybym miał wyruszyć na poszukiwanie poezji, w której głębokość stanów duszy uzależniona jest od naturalnego rytmu oddychania porami roku, to z pewnością swe pierwsze kroki skierowałbym do pełnej obrazów i symboli twórczości Stefana Georgego. Zauroczony subtelnie wyrażonym tchnieniem życia i wpatrujący się w coś osobliwego a jednocześnie ledwo wyczuwalnego, chciałbym wierzyć w cudowność każdego bytu o który z taką pasją ociera się poezja tego niemieckiego poety. Ta mistyczna chwila w której czytając jego wiersze mam swój udział, formuje krajobrazy duszy oraz celebruje wzniesione do najwyższych sfer słowo. Wszystko tu ze sobą współbrzmi. Światłość z ciemnością, radość ze smutkiem. Nie ma oceny brzydoty ani piękna. W wieloznacznej grze uczuć, wspomniana przeze mnie mistyczna chwila roztacza niepowtarzalny klimat. A to przecież zaledwie refleksy przeżyć Georgego. Jak wielka w takim razie musi być siła skrywanej przez niego pod płaszczem skromności całości.

Wygrywane przez fauna melodie zatracają we mgle sugestii swoje pierwotne kształty i każą mi snuć domysły, oparte na mojej skromnej wiedzy o symbolizmie i estetyzmie. Czy na skali nastrojów Georgego mieszczą się takie sytuacje, które są formą duchowej komunikacji ze światem? A może przemierzane przez tę poezję krajobrazy to tylko odbicie uformowanego w obrazy piękna myśli? Niczego nie jestem pewien poza tym, że opisywane przez tego poetę życie przewyższa rzeczywistą egzystencję za sprawą swej czystej formy lub wielkości wyrażonych przez niego surowych myśli. A jednocześnie myślę, że to jest królestwo samotności, w którym śmiałe pragnienia mącą ciszę smutnej wspólnej przestrzeni. Nie chciałbym jednak twierdzić, że poezja Georgego, która jest dla mnie piękną wróżbą, mogłaby zostać utkana ze złych znaków. Chociaż czasami można odnieść takie mylne wrażenie, to jednak w wyrażonym wędrowaniem zatraceniu więcej jest nadnaturalnego kołysania w przestworzach, niż prześladowania przez zwykłe ziemskie obawy.

Gdzieś tam w oddali, za którymś wersem, przebiega granica jasnego świata o którym ciężko mi będzie zapomnieć. To kraina czystszych i głębszych głosów. Tam ból i wszelki ciężar wydają się mniejsze. Zatracający się w czułym rymie czas trwożnie umyka i wystawia nas na działanie marzeń. Nie musimy drżeć przed każdą nową zagadką, przemieszane ze sobą zachwyt i groza są jakby stłumione. Wspomnienie bladych obrazów poezji Georgego pozwala zamienić stan nieukojonej tęsknoty na wręcz wizjonerski przekaz. Ze snów do zbawienia. Czy to możliwe aby pędząca ku wyższym przestrzeniom twórczość potrafiła nasycić słowami wszystkich łaknących tego ludzi? Ostatecznie może się wszystko skończyć jak w cudownej baśni. Nieśmiała prośba o przebudzenie zostanie wysłuchana a problem braku uczuć ostatecznie zniknie.

W spisanych przez Georgego wierszem snach pod śniegiem zasypia park. W szarówce końca dnia budzą się zwiędłe niczym kwiaty dusze. Gdyby je ozdobić radością, to zmrożone i samotne wyglądają całkiem przyzwoicie. Pośród panującej woni rododendronów można wyobrazić sobie, że te wszystkie związane z naturą opisy zmierzają ku ocenie kondycji ludzkiego bytu. Często powracający w poezji motyw utraty władzy nad zmysłami nie omija również "Roku duszy". Przywiane zimowym wiatrem przesłanie szepcze o samotności a naszym zadaniem jest odnalezienie w tym wszystkim żarzącej się iskierki miłości. Jeśli tylko utkwimy wzrok w tym sennym marzeniu i bez refleksji oddamy się kontemplacji bladych obrazów, to będzie to bardzo trudne. Jednak gdy uznamy cudowność każdego bytu i wsłuchamy się w miliony nieznanych nam głosów, wtedy odnalezienie w poezji Stefana Georgego wyższych uczuć przyniesie nam wielką satysfakcję i może nawet dopomoże w nazwaniu perłami naszych osobistych emocji.

Gdybym miał wyruszyć na poszukiwanie poezji, w której głębokość stanów duszy uzależniona jest od naturalnego rytmu oddychania porami roku, to z pewnością swe pierwsze kroki skierowałbym do pełnej obrazów i symboli twórczości Stefana Georgego. Zauroczony subtelnie wyrażonym tchnieniem życia i wpatrujący się w coś osobliwego a jednocześnie ledwo wyczuwalnego, chciałbym...

więcej Pokaż mimo to