Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Chowajcie córki.

Chowajcie córki.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Siedzisz w garażu. Przed Tobą leży deska, młotek i gwóźdź.

Jeśli patrzysz na to, co przed Tobą i nie wiesz co dalej - ta książka jest dla Ciebie.
Jeśli udajesz, że nie ma tam młotka, deski lub gwoździa, byle nie robić (a jesteś poza godzinami pracy, więc to odstępstwo od normy) - ta książka również jest dla Ciebie.
Jeśli próbujesz wbić gwóźdź deską w młotek - w tej sytuacji ta książka jest dla Ciebie.
Jeśli wbijasz gwóźdź młotkiem w deskę, ale nie jesteś pewien, czy robisz to dobrze bądź źle czujesz się z tym, że stosujesz tak prymitywną przemoc, tudzież obawiasz się o to, czy aby nie sprawiasz krzywdy desce, młotkowi lub gwoździowi swoją brutalnością - wtedy też, wyjątkowo, ta książka jest dla Ciebie.

Dla kogo więc to książka? Cóż... dla wszystkich, którzy interesują się życiem swoim lub życiem w ogóle na tyle, by poznać w tej materii przemyślenia nie tylko swoje, ale i innych. Lubię Petersona, cenię jego przemyślenia i wnioski, słucham go od dawien dawna i tyle też czasu czekałem na przekład jego książek. Wiedziałem czego się spodziewać, tego więc się spodziewałem i ostatecznie to też dostałem.
Jestem zadowolony.

Siedzisz w garażu. Przed Tobą leży deska, młotek i gwóźdź.

Jeśli patrzysz na to, co przed Tobą i nie wiesz co dalej - ta książka jest dla Ciebie.
Jeśli udajesz, że nie ma tam młotka, deski lub gwoździa, byle nie robić (a jesteś poza godzinami pracy, więc to odstępstwo od normy) - ta książka również jest dla Ciebie.
Jeśli próbujesz wbić gwóźdź deską w młotek - w tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zachęcony coraz większą ilością shortsów z Robertem Greene przewijającą się przed moimi oczami, zakupiłem i przeczytałem tą właśnie książkę w przerwie świątecznej. Jak z każdą inną pozycją - jest przydatna w takim stopniu, w jakim jesteś w stanie z niej coś wynieść dla siebie i swojego życia. Nie zrewolucjonizowała mojego postrzegania ani sposobu bycia, ale bardzo przypadła mi do gustu. Jest nie tylko interesująca, ale i świetnie napisana, dlatego też na pewno przeczytam ją jeszcze nie raz i nie dwa.

Jak to zwykle bywa po lekturze tego typu dzieł, gdzieś tam w głębi duszy poruszył się znów mój wybudzony czerw żalu... jednak nie będę Borgią XXI wieku. Jednak to nie mną będą się inspirowały autorki przyszłych 365 Twarzy. Jednak nie była to pozycja tak rewolucyjna i przełomowa, jakbym chciał. Pamiętam mniej niż powinienem, a zaimplementuję z tego tak niewiele, że nieprzyzwoitym byłoby się do tego przyznawać.

Niemniej, choć jest to wadą, jest to też zaletą tej pozycji.
Coś we mnie poruszyła.

Zachęcony coraz większą ilością shortsów z Robertem Greene przewijającą się przed moimi oczami, zakupiłem i przeczytałem tą właśnie książkę w przerwie świątecznej. Jak z każdą inną pozycją - jest przydatna w takim stopniu, w jakim jesteś w stanie z niej coś wynieść dla siebie i swojego życia. Nie zrewolucjonizowała mojego postrzegania ani sposobu bycia, ale bardzo przypadła...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szaleństwo Cthulhu Arthur C. Clarke, Heather Graham, Lois H. Gresh, Caitlín R. Kiernan, J.C. Koch, Joseph S. Pulver Sr., Daniel Schweitzer, Michael Shea, John Shirley, Robert Silverberg, William Browning Spencer, Melanie Tem, Jonathan Thomas, K.M. Tonso, Harry Turtledove, Donald Tyson
Ocena 6,0
Szaleństwo Cth... Arthur C. Clarke, H...

Na półkach:

Przyznam szczerze, że oceniłem książkę po okładce, zarówno zachęcającej grafice, jak i literach złożonych w wyrazy, które stanowiły dla mnie obietnicę. Kup, a będzie dobrze, będziesz zadowolony. Doświadczysz jeszcze ciężkiego, mglistego powietrza świata Lovecrafta.
A wyszło jak zwykle. Ileż ja bym dał, by okładka jakością nigdy nie odbiegała od zawartości, która się za nią skrywa. Ileż czasu by mi to oszczędziło, a ile pieniędzy!

No, ale, do rzeczy.
Przeczytałem do pewnego stopnia dwa pierwsze opowiadania, następujące po klasyku jakim jest „W górach szaleństwa”. Po tych dwóch pierwszych opowiadaniach, z których żadnego nie dokończyłem, skazałem cały zbiór na banicję, poza granicę mojej uwagi, a w przyszłości i pamięci. Iście komunistyczne podejście, dwóch mi zawiniło, więc skazuję na śmierć całą rodzinę. Czy mogło jednak być inaczej? Nie mogło i każdy kogo wzrok spoczął na opowiadaniach takich jak:
- W górach pomroczności,
- Shoggoth z Fillmore,
zrozumie mnie do przesady. Wiele rzeczy już widziałem, czułem i słyszałem, niejednego doświadczyłem, co nieco udało mi się w tym życiu zrozumieć, a jednak, za młody wciąż jestem by pojąć, jak ktoś może być dyletantem tak krótkowzrocznym i zapatrzonym w siebie, by stwierdzić: no w sumie Lovecraft to fajne uniwersum stworzył, ale ja mam też parę fajnych pomysłów, co mu do głowy nie przyszły, to se je napiszę i dodam trochę, he he he.

Brzmi znajomo? Tak, ten rak, ten obrzydliwy pasożyt trawi też dzisiejsze adaptacje filmowe, a produkt tego trawienia serwuje się właśnie nam, odbiorcom, przekonując o jego niekwestionowanej jakości. Jeśli piekło istnieje, za sam ten grzech, za wykroczenie przeciwko kunsztowi ludzkiej kreatywności i wszechstronności w obróbce słowa, za brak poszanowania dokonań innych, przekonany jestem, że miejsce docelowe pośmiernych podróży takowych pokutników, będzie to Królestwo WszechPenetracji Khorna Rozpruwacza. Nic innego Wam się nie należy, drodzy Państwo, pogarda jedynie, zapomnienie i skazanie na siebie samych.

Gdybym miał to odnieść, sparafrazować, coby uczynić to zjawisko, którego doświadczyłem bardziej czytelnym i jasnym, powiedziałbym, że to tak jakbyś długo czegoś wypatrywał i szukał, tracąc nadzieję, ale jednak pielęgnując jakiś jej mały fragment w sobie, zawsze. I gdy on wykiełkuje, gdy zobaczysz już, że pojawiają się pierwsze liście, wtedy to, gdy nieco podrośnie, odkrywasz, że nie jest to fragment nadziei lecz chwast, który wyjałowił ziemię pod nią, a później wyrósł żywiąc się jej truchłem.
Tym właśnie jest ta książka.

Vesper oficjalnie traci miano mojego ulubionego wydawnictwa, choć większą już zbrodnię – współpracę z Urbanowiczem – jeszcze jakoś Wam wybaczyłem, teraz to koniec. Ani złotówka już do Was ode mnie nie popłynie, bo i nie jesteście jej w moich oczach warci. I choćbyście tworząc te okładki stawali na głowach i jajami klaskali, nie spojrzę nawet w Waszym kierunku. Nigdy więcej.

Przyznam szczerze, że oceniłem książkę po okładce, zarówno zachęcającej grafice, jak i literach złożonych w wyrazy, które stanowiły dla mnie obietnicę. Kup, a będzie dobrze, będziesz zadowolony. Doświadczysz jeszcze ciężkiego, mglistego powietrza świata Lovecrafta.
A wyszło jak zwykle. Ileż ja bym dał, by okładka jakością nigdy nie odbiegała od zawartości, która się za nią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziecko Rosemary to z jednej strony opowieść postawiona na filarze przekonania o wyjątkowo daleko położonych granicach naiwności czytelnika, z drugiej na niestabilnym fundamencie nieoczywistości, co odczuwa się zwłaszcza w uciekającej spod nóg końcówce Części Drugiej i Części Trzeciej. W tej ostatniej zyskujemy co prawda nieco stabilizacji, ale stabilizacja w leżeniu na gruncie po tym, jak zarwała się pod nami podłoga i spadliśmy właśnie trzy piętra w dół łamiąc przy tym nogi, mało kogo by uszczęśliwiła.

I tak też dla mnie zakończenie było wybitnie mało satysfakcjonujące, nie przekonało mnie, nie wydało mi się czymś prawdopodobnym – nawet pomijając już fantastyczną (miejmy nadzieję) otoczkę, było po prostu nieludzkie (znów, pomijając to i owo). Nie jestem co prawda kobietą, nie jestem też takim masochistą, by zagłębiać się w kobiece zawiłości umysłowe, ale nie wydaje mi się, by kobieta w położeniu, w jakim znalazła się Rosemary, zachowała się właśnie w sposób, w jaki ona się zachowała. Sformułowanie bardziej wymijające niż odpowiedzi Prezesa przy objeżdżaniu miejscowości na Podkarpaciu, do których dotarło już pismo i sztuka czytania, wiem, ale musi takową być, by uniknąć spojlerowania.

Kolejną rzeczą, która mnie zirytowała, jest tytułowa Rosemary oraz jej romantyczna relacja. Chwała niebiosom, że chociaż pod koniec zyskała nieco ona na realizmie. By nieco ją podsumować, oto co następuje.
Jest sobie Rosemary. Rosemary nie ma żadnych zainteresowań poza wybieraniem mieszkania i tapety do niego. Jej jedyna funkcja to właściwie zajście w ciążę. Po jej rozmowach z kimkolwiek nie da się nijak wywnioskować, by była choć odrobinę interesująca. A mimo to, ma za męża wysokiego, przystojnego i dobrze zapowiadającego się aktora, którego stać na zakup mieszkania w prestiżowej dzielnicy. Wniosek jest oczywisty: Rosemary musi być co najmniej Edytą Górniak albo Dodą u szczytu powabu kobiecego ciała. I choć ma nieco oleju w głowie, to niestety fakt tego, że jest takim przyczepem do swojego męża, żyjącym jego życiem, na jego koszt, zgodnie z jego pomysłami i z zerową własną strefą, jest widoczny i momentami męczący. Potrafi mieć własne zdanie i poczynić jakieś kroki, by je zrealizować, ale ostatecznie każdorazowo otoczenie nagina ją do swojej woli i wizji jej życia. Wygląda to tak, jakby bohaterka buntowała się dla zasady, na pokaz, żeby nie przekroczyć przypadkiem jakiejś granicy, która zbytnio przybliżyłaby ją do zrealizowania deklarowanych zamiarów z odcięciem od aktualnego położenia.

Na pochwałę zasługują postacie, zwłaszcza Roman i Hutch, moim zdaniem waga ciężka jeśli chodzi o kształt charakteru. Najpewniej wynika to z faktu, iż napisane są w bardzo symetryczny i tożsamy sposób, choć Hutch ze swoją inteligencją i przenikliwością z miejsca stał się moją ulubioną postacią. Jednocześnie jest to jedyna postać, którą szczerze chciałbym poznać, gdyby tylko istniała w świecie realnym. Jego osobowość kontrastuje szczególnie mocno, gdy staje obok niej Rosemary.

Nie gorzej wypadła też sama fabuła w końcowej fazie, momentami nie byłem pewien w którą stronę to pójdzie, kto kłamie, kto mówi prawdę i jakie będą konsekwencje poszczególnych wariantów i możliwości. Byłem zaskoczony, ale tak jak mówiłem na wstępie – zaskoczenie występuje nie tylko wtedy, gdy wygramy milion dolarów, ale i wtedy, gdy połamiemy nogi. I ukończenie tej książki było czymś pomiędzy, niby człowiek odczuwa jakąś satysfakcję, wie, że coś przeżył, ale nie rozumie, czy lekkie podekscytowanie bierze się z przeczytanych właśnie stron, czy spojrzenia na twardy grzbiet kolejnej przygody.

Naiwny średniak.

Dziecko Rosemary to z jednej strony opowieść postawiona na filarze przekonania o wyjątkowo daleko położonych granicach naiwności czytelnika, z drugiej na niestabilnym fundamencie nieoczywistości, co odczuwa się zwłaszcza w uciekającej spod nóg końcówce Części Drugiej i Części Trzeciej. W tej ostatniej zyskujemy co prawda nieco stabilizacji, ale stabilizacja w leżeniu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Żywiołaki to opowieść, której żywiołem jest asymetria. Przedstawiona historia wydała mi się nadzwyczaj nierówna, a teraz, będąc już dzień po jej poznaniu do samego końca, wciąż odczuwam przeświadczenie o tym, że skończyła się na chwilę po tym, jak się na dobre zaczęła.

Było bez wątpienia w niej kilka urokliwych fragmentów, na przykład wspaniałe opisy Beldame, słowo daję, poczułem się jak za dawnych lat u dziadków na wsi. Wtedy to dla mnie stare zabudowania na gospodarstwie były właśnie takim małym Beldame. Nie było tam nic do roboty, nie działo się absolutnie nic. Nuda była tak wielka, że nawet wiatrowi nie chciało się wiać, a słońce z lenistwa tkwiło na niebie nieprzyzwoicie długo. I tak mijały dni, wszystkie takie same, wszystkie równie pospolite, a jednak wspominane do dziś i w pamięci mające pierwszeństwo nawet przed szkolnymi miłostkami. To właśnie zdolność autora do przebudzenia we mnie tej nostalgii sprawiła, że napisane przez niego dzieło jawi mi się jako wyjątkowe, ale jednocześnie – co uważam za wyjątkowy kunszt twórcy – skazane na śmierć, zapomnienie, zasypanie nieistotnością nadchodzących czasów, gdyż czytelnik nie mogący do niczego Beldame przyrównać, zwyczajnie nie będzie potrafił go zrozumieć. Człowiek wychowany w betonowej dżungli nigdy nie poczuje zapachu starego piasku wciśniętego w stare deski równie starego domu, który stał dumnie gdy dziadek czytelnika nie był nawet jeszcze w planach. Ta opowieść bardzo mocno bazuje na lekkim niepokoju, który odczuwa się będąc gdzieś pod lasem, z dala od cywilizacji, gdy nagle usłyszy się trzaśnięcie w zaroślach pięć metrów od nas. Na strachu, który od razu zaczyna nas dusić, gdy podczas spaceru przez pole nagle nasz piec zaczyna wściekle ujadać na pustą przestrzeń przed nami. Niewiele wzbudza nowych emocji, jedynie reanimuje dawne i myślę, że taki był zamysł autora, gdyż i historia przedstawiona w książce wokół tego tematu zatacza koła.

Kolejnym niewątpliwym sukcesem autora było nakreślenie postaci Indii w tak subtelny sposób. Pomimo młodego wieku jest nadzwyczaj dojrzała, jednak nie w sensie, w którym każda dzisiejsza nastolatka lubi mówić o sobie. Ona naprawdę JEST dojrzała i co najlepsze – nie musi tego wcale udowadniać. Ale i tak to robi! I choć jest surowa i nieco wyobcowana, sprawiając wrażenie aspołecznego introwertyka (nie wymieniono w książce ani jednego jej znajomego czy przyjaciela, udanego przyjęcia, na którym była, czy chociażby chęci jakichś interakcji społecznych), gdzieś tam w głębi jest delikatnym człowieczkiem, choć ta delikatność paradoksalnie jest skierowana na zewnątrz niż do wewnątrz, zwłaszcza w kierunku jej ojca, Lukera.
Luker to w mojej opinii druga z dwóch wartych wspomnienia postaci rozrysowanych na stronach książki. Jest zupełnym przeciwieństwem swojej córki i generalnie szablonowej postaci ojca: wulgarny, ordynarny, uzależniony od alkoholu – gładko mówiąc na potrzeby tej recenzji – kobieciarz. Silny charakter India bez wątpienia odziedziczyła po nim, jako że nie waha się on niezależnie od towarzystwa pozostawać sobą, używać swojego języka i bezpruderyjnie oznajmiając co mu do łba przyjdzie.

Podobało mi się zakończenie, w którym Luker pokazał się z dobrej strony, po kilkuset stronach stania w zupełnym kontraście do postawy z epilogu, efekt był naprawdę znakomity.

Reszta postaci jest taka se, nie wykazali się zbytnio, no, może poza Odessą. Odessa była oddana rodzinie. No i tyle. Bardziej niż własnej córce. Duża Barbara była poczciwą idiotką, naiwną i słabą do samego końca. Leight była przezroczysta, Lawton był archetypem amerykańskiego biznesmena z czasów rozwoju kolei.

A teraz podsumowanie. Czy książka mi się podobała? Tak, ale dopiero od strony 200. Wprowadzenie jest zdecydowanie za długie, a jako że to jest HORROR, nie wypada, bym się przy nim nudził. Tak niestety było, przez większość stron była to zwyczajna powieść obyczajowa, ciekawie zaczęło się robić dopiero za połową objętości książki. To zdecydowany minus, który jednak równoważą wcześniej wymienione przeze mnie plusy. Poznawanie Beldame oczami Indii, która z kolei ciągle gdzieś tam blisko siebie miała i Lukera, było dla mnie nawet przyjemne. Wątki Dużej Barbary były z kolei dla mnie nie do zniesienia.

NAJWIĘKSZYM MINUSEM jest zupełnie olany wątek podany nam na początku, odnoszący się to matek Savage’ów. „Matki Savage’ów pożerają własne dzieci”. Były czasy, gdy tylko ciekawość rozwoju tej historii pchała mnie dalej i niestety się go nie doczekałem. Został on zastąpiony wątkiem Beldame, który niby jakoś tam się z nim łączy, ale nie do końca. Możliwe, że coś mi umknęło, ale żywiołaki były w Beldame, natomiast krypta, w której dochodziło do dziwnych aktów znajdowała się w zupełnie innej miejscowości. Odnoszę wrażenie, że autor miał fajny pomysł, ale później nie wiedział za bardzo co z nim zrobić, więc wpadł na kolejny, po jakimś czasie uznał, że szkoda mu tak zostawić ten pierwszy, no to zszył go z drugim – mniej lub bardziej wprawnie. Liczyłem na ostrą opowieść o nieumarłych dokonujących aktów kanibalizmu na dawnych członkach swojej rodziny, tymczasem dostałem opowieść o bliżej nieokreślonych bytach… Postacią mającą rzucić nieco światła na owe „żywiołaki” była Odessa, ale jak już wcześniej mówiłem, była to postać niezwykle dla mnie niespójna i chaotyczna. Wie, że w Beldame dzieje się coś złego. Wie, że żyje tam coś, co zabiło jej córkę. A mimo to nie ostrzega swoich przyjaciół, nie budzi to miejsce w niej przykrych wspomnień? Jak ona w ogóle może tam zasnąć? Odessa biega sobie po całej działce i nie ma problemu wchodzić gdzie popadnie, udając przy tym skrytą. Do samego końca podejrzewałem, że jest może jakąś członkinią sekty, która ma za zadanie właśnie sprowadzać tam ludzi, ten trop został jednak zdemaskowany jako fałszywy. A szkoda, bo dodałoby to nieco charakteru do jej roli.

No i co z tym nieszczęsnym Darnleyem? Został wprowadzony tylko po to, żeby wskazać, że Dauphin był tym gorszym synem dla Marian? No dobra i co dalej? No i nic. Nie wynika z tego zupełnie nic. Zakończenie w trzecim domu było naprawdę mocno wymuszone i zbyt pospieszne, ale i satysfakcjonujące, nie ukrywam.
Ocena za opowieść 5/10, ale dorzucę +1 za samą postać Indii.

Żywiołaki to opowieść, której żywiołem jest asymetria. Przedstawiona historia wydała mi się nadzwyczaj nierówna, a teraz, będąc już dzień po jej poznaniu do samego końca, wciąż odczuwam przeświadczenie o tym, że skończyła się na chwilę po tym, jak się na dobre zaczęła.

Było bez wątpienia w niej kilka urokliwych fragmentów, na przykład wspaniałe opisy Beldame, słowo daję,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Egzorcysta od początku zdawał mi się tytułem oklepanym. Widząc go, czułem to, co czuje człowiek, gdy na pytanie „Jaki film akcji byś polecił?” – dostawał odpowiedź: Szklaną Pułapkę albo Terminatora. No coś Ty, świetna rekomendacja, pierwsze słyszę! Ciekawe o cóż może się rozchodzić w tych filmach!

I choć miałem od samego początku twardo wbite już w korę mózgową oczekiwania oraz nieśmiało wspinające się po ich nogach pierwsze kłącza opinii, ostatecznie skuszony pięknym wydaniem Vespera, padłem po raz kolejny ofiarą swej chciwości i tak też do mego koszyka zawędrował właśnie Egzorcysta.

Historię porównać można kompozycją do paczki chipsów. Ilekroć się do niej sięga ręką, czy to są paprykowe, czy cebulowe, czy jeszcze jakieś inne, zawsze ma się nadzieję, że wyciągnie się takiego, w którego przyprawa wessała się niczym studentka pierwszego roku turystyki w 20 lat starszego mężczyznę podjeżdżającego pod klub samochodem, który można by już uznać za prestiżowy. Jak wspomniałem, taka jest właśnie ta historia. Każdy dobrze wie, po co po ową książkę sięga. A mimo to, musimy, no nie ma rady, przebrnąć przez tło nakreślające nam scenę zdarzeń. I tło to jest napisane dobrze, ale jednak, poznawanie go irytowało mnie. W stopniu znacznym. Momentami ciągnęło się zbyt długo, poza tym zapoczątkowanych zostało kilka wątków, które w połowie zostały, zdaje się, porzucone, gdyż sam autor najwyraźniej doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy nie mają one znaczenia i są bezsensownym zapychaczem. Przykład? Wątek męża Chris oraz niedoszłego jej reżyserowania. Żaden nie został rozwinięty i żaden właściwie nic nie wniósł. Mogło by się zdawać, że autor poszedł tu drogą, którą określił Lovecraft – drogą niedomówień i niedomykania wątków, by czytelnik trwał w niepewnych domysłach, by sam on mógł wówczas budować w sobie narastające napięcie, kierując myśli ku temu obrotowi spraw, którego najbardziej się obawiał. Dwie rzeczy są tutaj pewne: po pierwsze – nie potrzebował tego typu zabiegów, po drugie – to na pewno nie ten chips, którego chcielibyśmy ujrzeć w uchwycie naszych palców!

Tym, na co każdy liczył, były sceny związane z samym opętaniem oraz sama końcowa kulminacja. I przyznam, że mój głód został zaspokojony, zarówno przebieg choroby Reagan, próby szukania ratunku przez matkę, jak i najciekawsze dla mnie interakcje z demonem, napisane zostały bardzo dobrze. Książka przywarła do moich dłoni i nie pozwalała się na długo odkładać, lekturę zakończyłem w rekordowym dla mnie czasie czterech dni (a nałogowym czytaczem nie jestem, mam inne, bardziej czasochłonne uzależnienia, które muszę karmić).

Nie lubię postępować szablonowo, jednak muszę pójść za stadem i przyznać tej pozycji wysoką notę. Po części za to, że to dzieło swym wykonaniem na nie zapracowało, po części za to, że coraz mniej w dzisiejszych czasach literatury grozy, która z grozą ma cokolwiek wspólnego. Zwłaszcza w ubogiej nawet już literacko Polsce.

PS: Duża, ósma gwiazdka za postać Karrasa, bardzo przypadła mi do gustu, zwłaszcza dzięki kontrastowi, który nastał po wprowadzeniu zidiociałego Dyera.

Egzorcysta od początku zdawał mi się tytułem oklepanym. Widząc go, czułem to, co czuje człowiek, gdy na pytanie „Jaki film akcji byś polecił?” – dostawał odpowiedź: Szklaną Pułapkę albo Terminatora. No coś Ty, świetna rekomendacja, pierwsze słyszę! Ciekawe o cóż może się rozchodzić w tych filmach!

I choć miałem od samego początku twardo wbite już w korę mózgową oczekiwania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jest to najlepszy start roku 2022, wszak otwieram go myślą o zbesztaniu jednej z dotychczas słusznie zapomnianych pozycji.

Ocena moja jest kiepska, gdyż inną być nie może. A nie może być inną dlatego, że pozycja ta nie odpowiedziała ani słowem na głos moich oczekiwań. A czegóż to może oczekiwać ktoś sięgając po pozycję o tytule: Mitologia Greków i Rzymian?
a) Mitologii Greków i Rzymian,
b) Opracowania Mitologii Greków i Rzymian.

Kusi, by zaznaczyć B, co? Co nie? No nie! Zarówno tytuł książki jak i opisy na stronie sklepu są mylne.

"autor przedstawia bowiem wszystkie wersje mitów, które przetrwały do naszych czasów, zapisane przez poetów, filozofów i mitografów, od Hezjoda i Homera po Salustiosa"

Zgoda, autor przedstawia te mity. Zgoda, przetrwały do naszych czasów. Zgoda, zostały zapisane przez poetów, filozofów i mitografów. Problem w tym, że na koniec zostały PRZEPISANE ponownie przez Pana Zygmunta i rozbebłane na stronnicach książki jak omlet na talerzu dziesięciolatka, który niby chce jeść, bo siedzi obok matka ważąca 120 kilo i jej nie przetłumaczysz, że nie, ale i tak wiadomo jak jest naprawdę i że tego nie zje, bo jego myśli już od dawna orbitują wokół konsoli i słodkich przekąsek.

Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale już Neil Gaiman podszedł do tego sensowniej, przepisując co prawda mity po swojemu, ale jakkolwiek zachowując je w całości. Podejście Zygmunta Kubiaka jest oddzielne, odbywa się w jego książce bowiem raczej sekcja zwłok poszczególnych mitów. Każdy jeden tnie się na kawałki, opisuje, ogląda pod mikroskopem, przypala, oblewa kwasem, bandażuje i tak w kółko.

Niewątpliwie, ta pozycja to prawdziwy rarytas dla osób uprawiających historyczną kryminologię, jednak dla wszystkich pozostałych, zainteresowanych mitami głównie przez wzgląd na ich formę i potrafiących zmobilizować mózg do tego, by wyrobić sobie na ich podstawie własne zdanie, są to po prostu sidła. Ot, biegniesz sobie zieloną łąką otulony promieniami słońca, czujesz delikatne przytulasy wiatru, a po chwili wszystko to dobiega końca, gaśnie słońce nad Twoją łąką, oto bowiem wpadłeś w sidła dzikich elfów, ginąc szybciej niż dwie dychy rzucone pod monopolem.

Nie zaprzeczam, jest to kawał solidnej roboty, Panie Kubiak, ale organizując wyścig motocyklowy nie daje się na banerze zdjęć biegnących maratończyków. A może to taki przejaw sprytu? Wszak wygra ten, kto będzie miał motor.
Pana pech, że lubię biegać. Nie lubię za to być wodzony za nos.

Nie jest to najlepszy start roku 2022, wszak otwieram go myślą o zbesztaniu jednej z dotychczas słusznie zapomnianych pozycji.

Ocena moja jest kiepska, gdyż inną być nie może. A nie może być inną dlatego, że pozycja ta nie odpowiedziała ani słowem na głos moich oczekiwań. A czegóż to może oczekiwać ktoś sięgając po pozycję o tytule: Mitologia Greków i Rzymian?
a)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Epiktet, jeden z pierwszych w historii coachów, i pierwszy i jedyny w historii (jak mi się zdaje) coach-niewolnik, rozpostarł przede mną w swoich dziełach wizję dorównującą oryginalnością jedynie jemu samemu. Bije z niego zimna, ale życzliwa i cierpliwa logika starożytnych, przedstawiana w sposób, który również można by takowym określić.
Zasadnicze założenie, pierwsza zasada Epikteta brzmi: cokolwiek Cię spotyka, nie jest ani dobre, ani złe. Dobro i zło rodzą się dopiero wówczas, gdy podejmujesz wobec nich jakąkolwiek reakcję. Do tego czasu wymierzona w Ciebie okoliczność pozostaje moralnie obojętna. A nawet gdy już zdążysz ją jakoś zakwalifikować, jej charakter nie wynika z niej samej, lecz z Ciebie. Podsumowując: cokolwiek Cię spotka, tylko od Ciebie zależy, czy będzie to dobre, czy złe.

Zobrazuję to przykładem.
Wyobraź sobie, że jedziesz samochodem, wpadasz w poślizg spowodowany zwierzęciem, które wybiegło na jezdnię. Kończysz na drzewie, a że jechałeś samochodem z tektury, w wyniku kolizji niewiele pozostaje zarówno z niego, jak i Twoich nóg.
Co wówczas czujesz? Nie licząc bólu, gdybyś miał jakoś zakwalifikować to zdarzenie, byłoby to coś w stylu: a niech to, ja to mam pecha! – a jeśli wierzysz w przeznaczenie – Odynie! Dlaczego mnie tak pokarałeś?!
Wtem nadjeżdża karetka, a po otwarciu się jej drzwi, wyskakują ratownicy. Jedni powiedzieliby, że masz szczęście. Inni, że już po Tobie. I obaj mieliby rację, gdyż jednym z ratowników jest Epiktet, który ma solidny zamiar wyrwać Cię z Twojej dotychczasowej egzystencji. Zachowując Twoje funkcje życiowe przy tym, rzecz jasna.

Ty:<wrzaski> Moje nogii… aaaa! Już nigdy nie wezmę udziału w konkursie stepowania w Mrągowie! AA!
Epiktet: NĘDZNIKU! Czego się wydzierasz? Czymżeś jest, maszyną do stepowania, czy człowiekiem?
Ty: Człowiekiem kochającym stepowanie!
Epiktet: Kochasz stepowanie, czemu więc bronisz sobie miłości do wszelkich innych dóbr tego świata?
Ty: Ale ja nie umiem nic innego, całe życie stepuję! A w ogóle, to ratuj mnie, a nie gadasz!
Epiktet: A po co? Przecież nic innego nie umiesz, a Twoja miłość umarła. Po co Cię ratować i czemu chcesz być uratowany?
Ty: <niedowierzanie>
Epiktet: No tak, przecież Bóg nie dał Ci rąk, ani zdolności myślenia, ani niezłomności do radzenia sobie z przeciwnościami losu, ani wolności do stanowienia o sobie. Czym się różnisz od tego samochodu, który tracąc zdolność do jazdy stał się bezwartościowy? Mówisz, żeś człowiek, nie maszyna, a jednak sprowadzasz się do roli maszyny, która tracąc zdolność wykonywania jednej jedynej czynności, nagle traci sens istnienia!

Taka oto jest logika autora i dla mnie jest wielce słuszna, a przy tym przydatna. Epiktet uczy nas, że tak długo jak oddychamy i jest w nas wola, tak długo jak nie postradaliśmy zmysłów, nie ma absolutnie niczego, co stałoby nam na drodze do szczęścia. Możemy osiągnąć je tu i teraz. Nie, nie potrzebujesz podwyżki. Nie, nie potrzebujesz nowego telewizora. Nie, nie potrzebujesz dobrych relacji z szefem, żony/męża, nowego samochodu, większego mieszkania… Twoje szczęście leży w Twojej wolności, a Twoja wolność (do sądzenia i orzekania), spoczywa wyłącznie w Twoich rękach i nikt nie może Ci jej odebrać, poza Tobą samym.

Epiktet, jeden z pierwszych w historii coachów, i pierwszy i jedyny w historii (jak mi się zdaje) coach-niewolnik, rozpostarł przede mną w swoich dziełach wizję dorównującą oryginalnością jedynie jemu samemu. Bije z niego zimna, ale życzliwa i cierpliwa logika starożytnych, przedstawiana w sposób, który również można by takowym określić.
Zasadnicze założenie, pierwsza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ewangelia Marii Magdaleny to pozycja, która z całą pewnością nosi znamiona wyjątkowości. Tak jednak, jak nie wystarczy nosić kombinezonu astronauty, by rzeczywiście nim być, czy też wbijać się w legginsy będąc tak grubym, że nasz patronus to ciastko, by wyglądać jak Chodakowska, tak i w tym wypadku - to zwyczajnie za mało.

Możliwe, że pozycja ta cierpi z powodu niedostatku materiału źródłowego, jakiemu udało się zachować, a na podstawie którego to ona powstała. Jak by nie było, czytelnik kończy z garstką nowych przemyśleń na góra dwa wieczory. Trzy, jeśli ktoś się uprze. W dodatku nie są to przemyślenia wartościowe, gdyż punkt wyjścia jest zbyt ogólny i niejasny.
Jak ruiny domu bez drzwi jako punkt wyjściowy do budowy lotniska.

Ewangelia Marii Magdaleny to pozycja, która z całą pewnością nosi znamiona wyjątkowości. Tak jednak, jak nie wystarczy nosić kombinezonu astronauty, by rzeczywiście nim być, czy też wbijać się w legginsy będąc tak grubym, że nasz patronus to ciastko, by wyglądać jak Chodakowska, tak i w tym wypadku - to zwyczajnie za mało.

Możliwe, że pozycja ta cierpi z powodu niedostatku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie powinno się zaczynać recenzji od słowa od razu zdradzającego jej dalszy charakter, więc wstawię słowo, które pierwsze przyszło mi na myśl dopiero w kolejnym zdaniu. Niestety podróż Pana Sołżenicyna, choć niebywale go poturbowała i jest czymś niewyobrażalnym, niemal z pogranicza fantasy i horroru, a przy tym równie realnym co klawiatura pod moimi palcami, na mnie nie zrobiła aż takiego wrażenia. Co gorsza, czuję się w związku z tym niemal jak ktoś bezduszny, wszak zło, o którym mówi autor, jest niemal niezrównane w znanej historii ludzkości, a oto ja sobie siedzę i nie potrafię wykrzesać z siebie empatii.

Po dziś dzień pamiętam niektóre opisy zdarzeń, zwłaszcza te z przybycia do gułagu czy maltretowania przez służby, ale... to jest tak naprawdę niewielki wycinek całej książki, a właściwie książek. Niecałych dwóch na trzy istniejące, które doczytałem. Znaczna część opisów poświęcona jest komunistycznym realiom oraz próbie ich wytłumaczenia. Nie mam tego autorowi za złe, ale mówiąc wprost - książka byłaby moim zdaniem dużo lepsza, gdyby od razu, od początku do końca opowiadała historię osoby już schwytanej, niszczonej i ewentualnie jej przemyślenia, nie natomiast opisywała to, co się działo poza obozami. Czy jest to ważne? Pewnie. Ale czy kupiłem książkę o tytule ARCHIPELAG GUŁAG po to, by poznawać świat poza gułagami? No nie. Jak na dłoni widać, że ogniwem mojego zainteresowania były własnie gułagi, które na poważnie pojawiają się może gdzieś pod koniec pierwszej książki, a też niezupełnie, bo opowieści o nich przecinają jakieś retrospekcje ciągnące się na 20 stron albo biografie postaci, nieco krótsze, niby mające pozwolić czytelnikowi lepiej zrozumieć całość, ale jednak niepotrzebne.

Rozumiem, że autor doświadczył takiej wędrówki, że chciał oddać jak najlepiej to, co w nim po przejściu przez nią zostało, nawet jeśli często odpływał od tematu trzymając go jedynie w zasięgu wzroku. Pamiętam też o tym, że dostał za tą pozycję Nobla, oczywiście zasłużenie. Ale jednak, czy nikt nie pomyślał, że po taką książkę nie sięgają raczej laikowie, a osoby zainteresowane historią? A takie osoby wiedzą doskonale jak działało KGB i czym było, naprawdę nie trzeba im pisać o tym kolejnej książki.

Pozycja ta pozostawiła we mnie zauważalny niesmak. Sołżenicyn potrafi pisać i myśleć, i jedno i drugie mu sie z powodzeniem udaje, ale ta książka jest zwyczajnie przesadzona. Za dużo w niej wszystkiego. Optymalnym rozwiązaniem byłoby utworzenie czterech książek po dwa w cyklu - Cykl I - Archipelag ZSRR, Cykl II - Archipelag Gułag. I miałoby to też sens z filozoficznego punktu widzenia, ukazywałoby bowiem, że to co się działo w obozach było czymś nie z tego świata, czyniąc ZSRR szafą, takim przejściem do Narni (chciałoby się powiedzieć - w wydaniu dla dorosłych, ale ta Narnia łamała nawet ich). Wówczas osoby nie wiedzące nic w temacie kupowałyby dwa cykle, a ktoś co nieco już wiedzący nie czułby, że traci czas poznając coś, co już przecież zna i kartkując książkę w poszukiwaniu tego, o czym mówi okładka i tytuł, a czego dotychczas było tu tyle, co szacunku do rządu PiSu u ludzi posiadających sprawny choć kawałek mózgu.

Nie powinno się zaczynać recenzji od słowa od razu zdradzającego jej dalszy charakter, więc wstawię słowo, które pierwsze przyszło mi na myśl dopiero w kolejnym zdaniu. Niestety podróż Pana Sołżenicyna, choć niebywale go poturbowała i jest czymś niewyobrażalnym, niemal z pogranicza fantasy i horroru, a przy tym równie realnym co klawiatura pod moimi palcami, na mnie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pamiętasz, gdy chciałeś kupić swoją ulubioną gumę turbo, ale okazało się, że po drodze do sklepu pieniądze wypadły Ci przez dziurę w spodniach? A pamiętasz też może, jak to zakochanym człowiekiem byłeś w innym człowieku, a człowiek ten, choć jawił Ci się doskonałym, czynił Ci krzywdy i świństwa, których nie czynili Ci nawet ludzie, których słusznie obdarowałeś nienawiścią? Wreszcie, czy pamiętasz, jak to co ceniłeś najbardziej zaczęło powoli odklejać się od powierzchni Twojej codziennej rzeczywistości, róg za rogiem, aż w końcu zorientowałeś się, że tkwisz nigdzie indziej, jak w wielkim szklanym pudle, jak zwierzę w klatce wystawione na szydliwe spojrzenia innych ciekawskich istot, nie mających pojęcia o Twojej tragedii? Przychodzą i odchodzą, setki twarzy dziennie, a każda z nich poświęca Ci kilka sekund swojej uwagi, jakbyś na więcej nie zasługiwał.

Jeśli pamiętasz, to dobrze, bo znaczy to, że potrafisz i chcesz, i przede wszystkim, że masz to za sobą. Jeśli nie pamiętasz, obyś nauczył się pamiętać i pogodził ze losem, jaki Cię czeka. Zapomnianego Pamiętającego. Każdy z nas nim jest, a jednak, wielu spycha tą świadomość na dalszy plan, część w ogóle o niej nie myśli, inni uznają ją za głupoty aż do momentu, w którym staje się ona nie kwestią myślenia, ale czucia. A wówczas zaczynają myśleć, choć jest za późno i nic to nie zmieni. A może...?

Książka ta, stanowiąca absolutne arcydzieło jeśli spojrzeć na potencjał jaki może uwolnić w czytelniku, pozostaje jedną z najważniejszych, jakie kiedykolwiek trzymałem w rękach. Autor nie jest wybitnym pisarzem, nie stara się tego zamaskować pod wyszukanym słownictwem, jego przekaz jest prosty, by każdy mógł doświadczyć surowego zimna jego tragedii. Tragedia jednak sama w sobie jest bezwartościowa, jeśli nic z nią nie robimy. Możesz stracić pracę, możesz stracić partnera i rodzinę, możesz wylądować pod mostem. I co? I nic. Nikogo to nie obchodzi, a tych, których by mogło, dawno już obok Ciebie nie będzie. Jesteś sama, osobo człowiecza, niezależnie od tego, co Ci się wydaje. I na tym polega Twój tragizm jako istoty społecznej. Chcesz, tak bardzo, ale nigdy nie dostaniesz. I wiesz to, ale wolisz zapomnieć, byle nie czuć.

Taka oto moja recenzja, wycinek przemyśleń, które zostały mi po lekturze i syntezie wizji autora z moimi przekonaniami. Nie uważam, bym musiał do tej pozycji kogokolwiek zachęcać. Ten, kto ma ją poznać, ten ją pozna, a ten, kto tego nie zrobi, będzie upatrywał swojego sensu w obwinianiu wszystkich i wszystkiego za wszystko, wierząc jakoby to była właściwa droga. A droga ta stanie się jego domem, jego samego czyniąc bezdomnym, Zapomnianym, który tak bardzo nie chce Pamiętać.

Pamiętasz, gdy chciałeś kupić swoją ulubioną gumę turbo, ale okazało się, że po drodze do sklepu pieniądze wypadły Ci przez dziurę w spodniach? A pamiętasz też może, jak to zakochanym człowiekiem byłeś w innym człowieku, a człowiek ten, choć jawił Ci się doskonałym, czynił Ci krzywdy i świństwa, których nie czynili Ci nawet ludzie, których słusznie obdarowałeś nienawiścią?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

A myślałem, że u mnie za szafą jest syf.
Książki na szczęście nie kupiłem, a jedynie ograniczyłem się do postania w księgarni dłuższą chwilę i testowego poczytania. Nauczony już Inkubem, przygotowany byłem na swój los, a i ręka ni myśl ma się nie wstrzymała. A obie karcić chciały, choć zajęte odznaczaniem punktów ankiety były.

Autor: Urbanowicz --> nieśmieszne dowcipy, stylistycznie gimnazjum = jest.

Gatunek: Nie horror i tylko dlatego w ogóle na to spojrzałem (widzę postęp po Inkubie, przynajmniej już autor ma odwagę przyznać, że grozy to za bardzo nie widział, poza tą jak Hanka w kartony wjechała. I dlatego książki grozy pisze). --> jakieś odrealnione scenariusze, więc standardowo pomysł dobry, wykonanie na dwóję = jest.

Objętość: Cegła ---> 50 stron rozwleczone do 500 = jest. Jaka sprzedaż musi być tych książek Panie Urbanowicz, że przy takim laniu wody jeszcze komornik Pana nie pogonił? Nic tylko pogratulować. No, poniosło mnie trochę. :D

"Ale jak to, a co Ty o tym wiesz? Nawet tego nie przeczytałeś!!" [...] "A jakbyś zakończenie przeczytał to omg bosh, dałbyś z 10 taki tłist tam się odbywa, że lololo xd!" - wrzaśnie chór nastolatek, które przed tą książką dotychczas w dłoniach miały jedynie podręcznik do przyry.

A ja Wam powiem, kochane, że choć tej książki nie czytałem od deski do deski i nie zwariowałem na tyle, by wydać na nią pieniądze, to moja opinia i tak jest bliżej realiów niż jakakolwiek inna wybiegająca ponad trzy gwiazdki, w nieboskłon nieprzyzwoitości.

Książki Makłowicza to przy tym co najmniej À la recherche du temps perdu.

Zamiast 1 dam 2 za to, że tym razem nie straciłem czasu, a więc Inkub jednak mnie czegoś nauczył. Dałbym za tą lekcję nawet i pięć gwiazdek, bo za ważną ją uznaję.
No ale gdybym miał oceniać książki za moje zdolności wydziobywania z nich nauki dla siebie, to wszystkie miałyby przecież dziesiątki. Taki jestem zdolny.

A myślałem, że u mnie za szafą jest syf.
Książki na szczęście nie kupiłem, a jedynie ograniczyłem się do postania w księgarni dłuższą chwilę i testowego poczytania. Nauczony już Inkubem, przygotowany byłem na swój los, a i ręka ni myśl ma się nie wstrzymała. A obie karcić chciały, choć zajęte odznaczaniem punktów ankiety były.

Autor: Urbanowicz --> nieśmieszne dowcipy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Drugi tom opowiadań Lovecrafta jest drugim zasłużenie, choć nie jest to w żadnym razie powód, by traktować go gorzej od Pierworodnego. Opowiadania, pozostając mniej znanymi od tych zawartych w pierwszym zbiorze, w żadnym razie nie ustępują (w większości) im ani tajemniczością, ani kunsztem, w który jest ona przyobleczona. Nie można pominąć wniosku, który nasuwa się od razu, gdy położy się te dwie cegiełki obok siebie. Pierwsza była w stanie sprzedać samą siebie i drugą, druga, gdyby była pierwszą, nie sprzedałaby żadnej. Wielkość i przydatność drugiej płynie z tego, że jest kontynuacją czegoś, co czytelnik zdążył już polubić, natomiast jako pierwotny dotyk Lovecrafta zrobiłaby na mnie dużo mniejsze wrażenie. Może nawet nie rozglądałbym się za kolejnym zbiorem. Skoro mówię, że jakościowo są zbliżone, jak mogę jednocześnie stawiać drugą na równi z pierwszą tylko wówczas, gdy jednak jest ta pierwsza?

Tytułowe opowiadanie - "Przyszła na Sarnath zagłada", jest w mojej ocenie jednym z nudniejszych i bardziej przewidywalnych. Nie brakowało tu autorowi rozmachu, a jednak znając już Dunwich, Góry Szaleństwa czy mój uwielbiany po wsze czasy Przypadek Charlesa Dextera Warda, trudno było mi przewracać kolejne strony bez nieco wymuszonego entuzjazmem zaciekawienia. W tej studni pływa ławica bolączek tego tomu, jest on następcą czegoś, co wywołało efekt "WOW". Jego echem, które nigdy nie będzie ani tak donośne, ani zaskakujące, jak pierwszy inicjujący lawinę krzyk. Oczywiście, nie brakuje opowiadań nowatorskich i udanych, jak na przykład to o kotach... te, no... no właśnie. Nie pamiętam nawet tytułu, a to drugie z tych opowiadań, które w ogóle zostały mi w pamięci.

...a jednak, drugi tom spełnił swoją rolę znakomicie, przeniósł bowiem poczucie wywołane przez pierwszy dalej. I tak jak podróżnik pokonawszy z wielką ekscytacją pierwszy most nad przepaścią, pokonałem też drugi - z nieco już mniejszymi emocjami, by na końcu stanąć na skraju urwiska z przekonaniem, że tu przecież powinien być most oraz tęsknotą za kolejnym skrawkiem lądu skrytym we mgle, a prowadzącym do kolejnego i kolejnego mostu... którego nie ma i już nie będzie.

Drugi tom opowiadań Lovecrafta jest drugim zasłużenie, choć nie jest to w żadnym razie powód, by traktować go gorzej od Pierworodnego. Opowiadania, pozostając mniej znanymi od tych zawartych w pierwszym zbiorze, w żadnym razie nie ustępują (w większości) im ani tajemniczością, ani kunsztem, w który jest ona przyobleczona. Nie można pominąć wniosku, który nasuwa się od razu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ukryci pogrywali mym żywotem od dawna, wszak dopiero po drugim rytuale zorientowałem się, że znam już księgę, którą trzymam w dłoniach siedząc na kamiennym obelisku w środku lasu. Dopiero teraz dotarła do mnie świadomość galopująca od dwóch lat w moim kierunku. A z owej biernej zadumy nie wyrwała mnie ani muzyka Zanna, ani chrobotanie szczurów pod pobliskimi drzewami, ani nawet sztorm ciskający pobliskimi wodami o skały.

Lovecraft z całą pewnością jest autorem, który na długo pozostaje w pamięci – bo albo do śmierci, albo do jej zupełnej utraty. Choć talent pisarski i wyobraźnię ma niespotykane, nie one są w głównej mierze architektami tego niebywałego w zasypanym literaturą XXI wieku, sukcesu. Jest nim sieć NIEDOPOWIEDZEŃ. Niedopowiedzeń, które w dodatku zazębiają się o kolejne niedopowiedzenia, które odkrywamy w kolejnych opowieściach. Pamiętam, że gdy pierwszy raz czytałem tę książkę, rozczarowany byłem już po pierwszych dwóch opowiadaniach. Nieprzyzwyczajony do tej formy – każde opowiadanie opowiada zupełnie inną historię, osadzoną jednak w tym samym świecie – zniechęciłem się na jakiś czas. Nie był to jednakowoż czas długi, gdyż za sprawą pierwszych odkrytych NIEDOPOWIEDZEŃ, myślałem o tym skrawku lovecraftowskiej rzeczywistości częściej i dłużej niż bym chciał. Tak oto wpadłem w sieci zarzucone przez tego zwinnego rybaka i nim się obejrzałem, przeczesywałem już internet w poszukiwaniu drugiego tomu – co najgorsze – z jeszcze większą liczbą nierozwikłanych NIEDOPOWIEDZEŃ z tyłu głowy. Naiwnie myślałem, że kolejne opowiadania na pewno jakoś wyjaśnią coś, co działo się w poprzednich. Czy tak się stało? A czy ta recenzja brzmi, jakby tak się stało? Czy gdybym wiedział co robić, siedziałbym na kamieniu w środku lasu?

Jak w każdym zbiorze opowiadań, są opowiadania lepsze i gorsze, choć ich odbiór jest moim zdaniem kwestią mocno indywidualną, gdyż ich jakość nie wynika ze sposobu pisania, a raczej tematyki, kreowanego otoczenia. Są opowiadania z salonów, są opowiadania z zamku, są opowiadania z pokojów w kamienicach, z krypt, z piramidy, ze wsi, z miasta, z jednej i z drugiej strony. Uważny czytelnik z pewnością nie będzie się nudził. Jest to zbiór treści, które stawiają pytania - opowiadając, jedyny taki, jaki dotąd spotkałem i pomimo moich usilnych poszukiwań, które często przypłacałem zdrowiem i samopoczuciem (<odgłosy wymiotów> INKUB<odgłosy kasłania i spuszczanej w toalecie wody>). Zaczynam nieśmiało powątpiewać w szanse na to, że kiedykolwiek spotkam coś podobnego.

Po Czerwonej Księdze, a może nawet na równi z nią, jest to bezapelacyjnie najlepsza książka, jaką czytałem. Owacje na stojąco składają leśne chochliki Wszechwybrańcowi, Maciejowi Płazie, a rusałki już biegną z kwiecistymi wieńcami dla tych, co do istnienia powołali Vesperowskie wydanie.
Książka dla każdego, kto lubi dobre książki i przede wszystkim WIE co to dobra książka.

Ukryci pogrywali mym żywotem od dawna, wszak dopiero po drugim rytuale zorientowałem się, że znam już księgę, którą trzymam w dłoniach siedząc na kamiennym obelisku w środku lasu. Dopiero teraz dotarła do mnie świadomość galopująca od dwóch lat w moim kierunku. A z owej biernej zadumy nie wyrwała mnie ani muzyka Zanna, ani chrobotanie szczurów pod pobliskimi drzewami, ani...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Gilgamesz Roman Opałka, autor nieznany
Ocena 7,1
Gilgamesz Roman Opałka, autor...

Na półkach: ,

Chodzą dobrze już wydeptanymi ścieżkami przekonania, że to domeną kobiet jest rozgrzebywanie przeszłości. Oto i ja dołączam do owych przekonań na ich drodze dookoła, wszak nic innego nie przygnało mnie do oblicza Gilgamesza, jak właśnie zapach rozkładającego się od kilku tysięcy lat pomyślunku autora.

Jeśli kiedykolwiek zdarzyłoby się coś takiego, że wielbłąd dowiedziałby się o istnieniu płetwali błękitnych lub niesporczaków, nie lada wyczynem dla niego byłoby opowiedzenie o tym innym wielbłądom. Stojąc przed próbą oceny Gilgamesza czuję się podobnie do tegoż hipotetycznego kopyciaka, z tą różnicą, że ja to mam wytłumaczyć nie innym wielbłądom, a ludziom, samemu pozostając wielbłądem. Tak jak dziwnie to brzmi, o ile dziwniej mogłoby wyglądać, tak też czuję się w tej chwili odgrzebując w pamięci wrażenia, jakie towarzyszyły mi przy lekturze.

Było to dokładnie to, czego szukałem. Używanie słów inaczej, zupełnie inaczej niźli używam ich ja bądź ktokolwiek, kogo bym znał ze słuchu czy wzroku. Sama opowieść nie jest porywająca, to co robi wrażenie to nie treść dzieła, a sposób jej ułożenia na poszczególnych stronach. Pożyteczna odskocznia od współczesnych opowieści, które choć mówią o czym innym, opowiedziane są jednakowo. Jednocześnie jest to najlepszy przykład na to, jak charyzma objawiająca się w stylu potrafi zjednać czytelnika lub go zrazić, niezależnie od tego, co kryje się na stronach.

Ludzie czynią książki na swoje podobieństwo, przy czym przestają być sobą, a więc nigdy im się nie udaje stworzyć niczego poza książkowymi karykaturami, jeszcze bardziej pokracznymi od nich samych. Gilgamesz to pozycja wyjątkowa, ponieważ autor lub autorzy nie miał jeszcze świadomości bzdetów rządzących nami dziś, stąd jego dzieło jest autentyczne i przez autentyczność – choć nie tylko – wyjątkowe. Jeśli myśl nakazała mu coś powtórzyć – zrobił to. Jeśli chciał powiedzieć coś, co można było powiedzieć lepiej – robił to zgodnie z pierwotną myślą.
Skąd mogę mieć taką pewność? Czyżbym tam był? A może jestem znawcą starożytnych języków? Czyżbym doszedł do tego metodą komparatystyki przedwiecznych tabliczek? Otóż nie. Taka moja karykatura.

Chodzą dobrze już wydeptanymi ścieżkami przekonania, że to domeną kobiet jest rozgrzebywanie przeszłości. Oto i ja dołączam do owych przekonań na ich drodze dookoła, wszak nic innego nie przygnało mnie do oblicza Gilgamesza, jak właśnie zapach rozkładającego się od kilku tysięcy lat pomyślunku autora.

Jeśli kiedykolwiek zdarzyłoby się coś takiego, że wielbłąd dowiedziałby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pozycja ta, będąca najlepszą i zarazem najbardziej wymagającą kochanką wąsów Nietzschego, jest właśnie jak ona, jak kochanka, miłość życia, która wytrwała przy czytelniku na tyle długo i była tak spokojna, że nie czyniąc cyrków bez problemu zachowała swój tytuł, ale i żadna inna nigdy jej go nie odebrała. Rzadkość to wśród rodzaju kobiecego, a zatem ocena nie może być inna niż 10, ocena nierealna, jak i zresztą forma tej kobiety. W końcu jest nawet nie bohaterką komedii romantycznej, a dosłownie książką.

Jej wyjątkowość jest niezaprzeczalna, każdy kto miał okazję ująć jej kanciaste, surowe, nieprzystępne acz dobrze leżące po czasie w dłoni ciało, każdy kto miał szansę z nią porozmawiać i w końcu każdy, kto przy niej wytrwał, doskonale to wie. Dla tych jednak którzy tej przyjemności nie mieli, nadmienię z czego dokładnie ona wynika. Otóż pozycja ta łączy w sobie trzy cechy książki idealnej - w moim mniemaniu. Po pierwsze strukturą przypomina bajkę, tak się to czyta, jak bajkę dla dzieci podzieloną na wiele krótkich rozdziałów, przez które czytelnik przeprowadzany jest za rękę w ślad za Mędrcem stanowiącym głównego bohatera. Mało który słysząc na pierwszej już randce to, co ja od niej usłyszałem, nie zamówiłby od razu dania, które przygotowuje się pięć godzin, byle posłuchać dalej. I tak też ja zrobiłem, lecz słuchałem nie kolejnych słów, a echa minionych, by dobrze je pojąć, a z ich wieloznaczności wyciągnąć to jedno, które ma dla mnie największą wartość. Tutaj potykamy się o drugi wymiar doskonałości dzieła, a mianowicie jest ona zdecydowanie niejednoznaczna. Każdy rozdział jest związany z kolejnym. Czasem bystry czytelnik zauważy, że w piątym jest jakaś alegoria do pierwszego, albo w czternastym do trzeciego. To wszystko sprawia, że jeszcze przed ukończeniem niektóre części czyta się wielokrotnie, by dobrze je zapamiętać, ale i skuteczniej pochwycać ukryte przesłanie. Tak oto dotarliśmy do trzeciej doskonałości - opowieść ta, choć z pozoru prosta, jest traktatem filozoficznym, najlepiej napisanym i najwięcej wnoszącym, choć wcale nie najdłuższym jeśli chodzi o dzieła Nietzschego, z reguły niezbyt przystępne. Jej największe piękno leży w tym, że różni ludzie, a czasem nawet i ten sam człowiek, w zależności od swojego zaangażowania i bystrości umysłu, wyciągnie z niej najpewniej co innego. To doskonała metoda realizacja zasady: bez pracy nie ma kołaczy. Przebrniesz przez książkę w dwa dni? Nie zrozumiesz o czym była, być może uznasz nawet, że to rzeczywiście wybryk Fryderyka, zwykła bajka z kilkoma głębszymi przemyśleniami. Poświęcisz na nią tydzień? Zauważysz już grube, lecz pojedyncze nici rozciągnięte pomiędzy poszczególnymi rozdziałami, dostrzeżesz ich sens i zaczniesz domyślać się, że jest go więcej. By jednak załadować go na przyczepkę i sobie zabrać, myślę, że znając już co nieco poprzednich dzieł Nietzschego i mając jakąś wprawę w obcowaniu z jego konstatacjami, musisz tak czy inaczej dwa tygodnie wolnego mieć w zapasie.

Gdyby autorem tej książki nie był facet z wąsem, nie byłoby dnia, w którym nie uroniłbym łzy na rzecz mej miłości utraconej, która narodziła się dwieście lat przede mną i po której ostał mi się jedynie ten skromny, lecz nadwyraz uporządkowany wycinek jej myśli. A że jednak był to facet, pozostaje mi press F to pay respect. F.

Pozycja ta, będąca najlepszą i zarazem najbardziej wymagającą kochanką wąsów Nietzschego, jest właśnie jak ona, jak kochanka, miłość życia, która wytrwała przy czytelniku na tyle długo i była tak spokojna, że nie czyniąc cyrków bez problemu zachowała swój tytuł, ale i żadna inna nigdy jej go nie odebrała. Rzadkość to wśród rodzaju kobiecego, a zatem ocena nie może być inna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Filozofię grecką poznawać zacząłem - jak i wszystko inne - po łebkach. Trochę wziąłem stąd, nieco stamtąd, raz ukłułem ziemniaka, a gdy go już pochłonąłem, nie zaprzątałem sobie głowy resztą jego braci, lecz od razu przeszedłem do deseru. Nie swojego. A później jednak przyniosłem zgubę reszcie ziemniaków. Ta metafora dobrze oddaje mój sposób poznawania, mało kiedy śledzę wnikliwie całą długość linii, raczej wolę nabrać dystansu, objąć ją całą jednym spojrzeniem, później zaś dopiero podejść do niej z miarą i dopasować jedno do drugiego co do milimetra. O ile jednak takie zabiegi wiążą się z dużą dozą pewności co do satysfakcji z przeprowadzanego w ten sposób rozpoznania, o tyle czytanie już zupełnie nie. I tak też było w przypadku tego konkretnego dzieła Arystotelesa.

Hermeneutyka to póki co najmniej wartościowy dla mnie traktat filozoficzny, który wyczołgał się spod dłoni Greka. Po części sam jestem kowalem swojego rozczarowania, bowiem oczekiwałem zupełnie czego innego zarówno po samym autorze, podjętym przez niego temacie,jak i opisach tego, co ostatecznie mu się udało z niego wycisnąć. W skrócie: spodziewałem się zaciętej bitwy na argumenty pomiędzy nim, filozofem, mężem prawdy, a sofistami, na których szkoda mi słów, których zaś też szanuję za zręczność języka i mózgu. A co znalazłem? Zdania o tym, jak pisać zdania. Słowa o tym, jak porządkować słowa. Litery postawione po to, by nauczyć mnie, jak stawiać litery. Czułem się jak człowiek, który był zamrożony przez dwa stulecia, a gdy już obudził się w epoce jutra, pomimo młodości pozostawionej dawno za sobą, musiał siedzieć w jednej ławce z dzieciakami i uczyć się podstaw-podstaw, podstaw absolutnych w absolutnie podstawowy sposób. Arystoteles w ogóle nie podjął polemiki z ludźmi mówiącymi w inny sposób, on po prostu ich zagadał, mówiąc w sposób prawdziwy i wartościowy, ale jednak do bólu nudny. Nawet dla mnie, urodzonego humanisty.

Pomimo mojej winy w rozpoznaniu i tak nie mogę nie wytknąć tego, że jest to póki co najsłabsze dzieło Arystotelesa, na które Platon nawet by nie spojrzał i coś czuję - zważywszy na jego zupełnie odmienny sposób prowadzenia dyskusji - że nawet gdyby i to dzieło zawierało wiedzę i wnioski przełomowe w równej mierze, wiele by go to kosztowało, by je zgłębić. Co jest zatem tego przyczyną? Otóż... ta książka, która traktuje o tym jak mówić, formułować wypowiedzi jest... nie najlepiej napisana. Wiem, że to nie literatura piękna lecz inżynieria słowa, ale naprawdę, nie czyta się tego dobrze, oczy orzą po tym jak po asfalcie, z tęsknotą patrząc na miękki mech rosnący na łące obok. Zakładam, że to wina tłumaczenia i tysięcy lat podczas których język nieustannie ewoluował.
Pozycja warta poznania, zdecydowanie dla wytrwałych, zdeterminowanych oraz tych, którzy poznają ją ze względu na własną pracę.

Filozofię grecką poznawać zacząłem - jak i wszystko inne - po łebkach. Trochę wziąłem stąd, nieco stamtąd, raz ukłułem ziemniaka, a gdy go już pochłonąłem, nie zaprzątałem sobie głowy resztą jego braci, lecz od razu przeszedłem do deseru. Nie swojego. A później jednak przyniosłem zgubę reszcie ziemniaków. Ta metafora dobrze oddaje mój sposób poznawania, mało kiedy śledzę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Kto szuka, ten znajduje”. Choć moje osobiste przeprawy nikogo nie obchodzą, nie byłbym sobą, gdybym już na wstępie nie oddał parkietu memu egoizmowi. Czasem, gdy w naszym życiu dochodzi do momentu, w którym zastanawiamy się, czy jesteśmy właśnie tu, gdzie być powinniśmy lub przynajmniej byśmy chcieli, dochodzimy do rozważań nad naszą drogą, sposobem w jaki ją pokonujemy oraz jej celem. Dywagacje na temat ideałów, boskości i w końcu – bogów, towarzyszą mi już od lat, a chrześcijaństwo jako kolejny przystanek, najpierw nieśmiało majaczyło na horyzoncie wynurzając się ze swoją wieżą zwieńczoną krzyżem zza okrytego cieniem zachodzącego słońca Greków gruntu, by ostatecznie stanąć przede mną w całej okazałości. Jak jednak przystało na mnie i moje robienie wszystkiego na opak, nie wyrosła przede mną Biblia, a jedna z jej odciętych kończyn – ewangelia św. Tomasza, odrzucona, przeklęta i przez wielu zapomniana.

Czy słusznie? Nie posiadając realnego odniesienia do Biblii oraz operując wyłącznie jej wartością jako mini traktatu filozoficznego, mogę z całą pewnością stwierdzić, że nie. Tomasz w swoim przekazie informuje mnie dokładnie o tym, w czym tkwiłem przez długie lata, począwszy już od czasów gimnazjum, a mianowicie – nie potrzebuję kościoła ani nikogo innego, by odnaleźć Boga i go poznać. Jednocześnie, święty Tomasz Boga nawet nie próbuje definiować, co świadczy o jego geniuszu oraz szczerym podejściu do omawianego zagadnienia. Podoba mi się wspólna nić, jaka spaja tą ewangelię z myślą Junga, która również niesamowicie do mnie przemawiała, a której to fragment można stwierdzić w słowach – każdy ma swojego własnego Boga, który jest tylko jego i tylko on może go poznać. Święty Tomasz nie jest Janem, który narzuca czytelnikowi jedyną słuszną prawdę, nie jest też kimś, na kogo przekonaniach dałoby się zbudować obecny kościelny biznes. W moim mniemaniu jest to główny powód dla którego jego zapiski zostały odrzucone, a moment w którym do tego doszło był też tym, w którym przestało chodzić o Boga, a zaczęło o politykę.

Książka ta z pewnością zainteresuje każdego, kto jest rozczarowany obecną formą chrześcijaństwa oraz kogo zepsucie rzekomych jego przedstawicieli wprowadza w stan pochmurnej rezygnacji. Nie wątpię, że i ci, którzy poszukują czegoś określonego bądź nie, również znajdą w niej coś, co rzuci nowe światło na kąt, którego dotychczas nawet nie dostrzegali. Zastrzegam jednak, że choć lektura jest krótka i pozornie prosta, a nawet opatrzona wnikliwym komentarzem, wciąż pozostaje wymagającą, a by wydobyć z niej to, co najcenniejsze, tak jak w górnictwie – trzeba kopać długo i głęboko.
Kto ma uszy do słuchania, niech słucha, kto ma ręce do kopania, niech kopie.

„Kto szuka, ten znajduje”. Choć moje osobiste przeprawy nikogo nie obchodzą, nie byłbym sobą, gdybym już na wstępie nie oddał parkietu memu egoizmowi. Czasem, gdy w naszym życiu dochodzi do momentu, w którym zastanawiamy się, czy jesteśmy właśnie tu, gdzie być powinniśmy lub przynajmniej byśmy chcieli, dochodzimy do rozważań nad naszą drogą, sposobem w jaki ją pokonujemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nawet Samotność potrzebuje Towarzystwa, które uzasadni jej istnienie.

Nawet Samotność potrzebuje Towarzystwa, które uzasadni jej istnienie.

Pokaż mimo to