rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Z tego co jest mi wiadome, "Waterloo" to debiut Bernarda Cornwella w dziedzinie literatury faktu. Popularny autor powieści historycznych, w tym wielu z epoki napoleońskiej, spróbował swych sił w materii, która - moim zdaniem - powinna być zastrzeżona dla zawodowych historyków. Od osób profesjonalnie parających się naukami historycznymi można bowiem zasadnie oczekiwać, że nie napisałyby o "Cesarsko-Królewskim Konsulacie w Genui" w odniesieniu do 1815 roku, podczas gdy monarchia austro-węgierska powstała dopiero w roku 1867. Ten błąd został szczęśliwie skorygowany przez tłumacza Piotra Kucharskiego, o czym wspomina on w JEDYNYM znajdującym się w książce przypisie (str.22). Nie mam już pewności co do tego, czy w którymś z fragmentów nie wspomina się o Napoleonie jako o "Cesarzu Francji", podczas gdy przysługiwało mu przecież miano "Cesarza Francuzów". Bywają też stronice, na których autor mierzy się z opiniami innych, czasem zgadzając się z nimi, czasem nie. Niestety nie dane nam jest dowiedzieć się do czyich opinii Cornwell się odnosi, skoro nie pokusił się o podanie jakichkolwiek nazwisk. Wbrew pozorom nie są to nieistotne szczegóły. Od autorów tego rodzaju książek czytelnik ma pełne prawo oczekiwać profesjonalnego przekazu wiedzy, a nie podobnej amatorszczyzny, choćby nawet rzeczony autor był wielkim entuzjastą czasów, których jego utwór dotyczy. Zdaje się jednak, że wydawnictwo "Fabryka Słów" hołduje zasadzie sformułowanej kiedyś przez red. Rafała Ziemkiewicza, który promując którąś ze swoich niesłychanie bzdurnych pseudohistorycznych pozycji o "konieczności sojuszu z Hitlerem w 1939 roku" wspomniał, że "książka nie ma przypisów, bo źle się czyta książki z przypisami"...
Niewątpliwą zaletą tej publikacji jest obfitość występujących tu relacji źródłowych, a więc fragmentów rozmaitych dzienników i listów, spisywanych wprawdzie post factum (trudno oczekiwać by było inaczej), jednak sprawiających wrażenie żywiołowej i spontanicznej relacji z pola walki. To najlepsza i zarazem dominująca część książki, łudząco zarazem podobna do scen batalistycznych znanych nam już z licznych powieści tego autora. In plus zapisałbym też materiał ilustracyjny, na który składają się liczne obrazy z epoki przedstawiające sceny bitwy oraz portrety bohaterów. Warto też wspomnieć o mapach, bez których wydanie podobnej książki w ogóle trudno sobie wyobrazić. Dzięki nim czytelnik może przestrzennie wizualizować przebieg opisanych zdarzeń, co jest tym cenniejsze, że od tamtych dni pole bitwy prawdopodobnie znacząco się zmieniło. Ostatecznie można to przeczytać, choć - jako się rzekło - lepiej sięgać po dzieła profesjonalnych znawców epoki, a dla Cornwella byłoby z kolei zdecydowanie lepiej, gdyby zajmował się wyłącznie pisaniem powieści.

Z tego co jest mi wiadome, "Waterloo" to debiut Bernarda Cornwella w dziedzinie literatury faktu. Popularny autor powieści historycznych, w tym wielu z epoki napoleońskiej, spróbował swych sił w materii, która - moim zdaniem - powinna być zastrzeżona dla zawodowych historyków. Od osób profesjonalnie parających się naukami historycznymi można bowiem zasadnie oczekiwać, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wielbicielem twórczości Adama Zamoyskiego jestem już od wielu lat. Ten polsko-brytyjski historyk i pisarz stworzył cały szereg inspirujących dzieł dotyczących nie tylko epoki napoleońskiej czy dziejów Polski w XX wieku. Jest również autorem biografii postaci tej rangi co Fryderyk Chopin czy Ignacy Jan Paderewski, a to i tak zaledwie niewielka część jego dotychczasowego dorobku. Wreszcie przyszedł czas, by i ten autor zmierzył się z jednym z największych przywódców i bohaterów historii, z Napoleonem Bonaparte. Dzieło to tym większe i zadanie trudne tym bardziej, że nie był pierwszym, który wziął na swe barki tak ogromną odpowiedzialność i trud, tak więc ci czytelnicy, którzy znajomość z Napoleonem zawarli za przyczyną innych jego biografii, z pewnością dokonywać będą porównań. Tytułem przykładu wspomnijmy choćby znamienite dzieło Andrew Robertsa "Napoleon Wielki". Ta wyśmienita, monumentalnych rozmiarów książka jest zarazem ważną analizą polityki Napoleona, a także jego licznych militarnych podbojów. To udana próba ukazania strategicznego i militarnego wymiaru jego geniuszu. Książka Zamoyskiego podobnych aspiracji nie wykazuje. Sporo tu wprawdzie polityki, jednak problematyka wojskowa pozostaje w tle innych zagadnień. Pierwsze skrzypce grają tu bowiem stosunki dworskie, układy i kamaryle, a także wiele z tego co składało się na osobiste życie Napoleona i koleje jego losu wpierw jako korsykańskiego patrioty (nieco niechcianego sojusznika generała Paolo), jakobińskiego polityka, pierwszego konsula czy ostatecznie Cesarza Francuzów, w tej ostatniej roli ochoczo i bez umiaru restytuującego zwyczaje i rytuały właściwe dworowi Ludwika XVI. Tak oto spadkobierca Rewolucji Francuskiej sam stał się "monarchą", a to przecież nie pierwszy i nie ostatni ze znanych nam paradoksów historii. Z drugiej jednak strony ten wielkiego formatu imperator i autokrata swoich czasów uczynił wiele dla utrwalenia w Europie zdobyczy Oświecenia. Był przywódcą bezwzględnym i brutalnym (choć może nie aż tak, jak ci o wiek późniejsi) , który mimo to, a może i dzięki temu cywilizował Europę burząc wciąż jeszcze na poły feudalny ład. W tym miejscu warto wspomnieć choćby tylko "Kodeks Napoleona",fundament ówczesnego ładu prawnego, po dziś dzień z zapałem studiowany przez kolejne pokolenia teoretyków prawa. Stał się też uosobieniem polskiego marzenia o niepodległości. Wszyscy wszak wiemy, że za jego to przyczyną powstało Księstwo Warszawskie wraz z oktrojowaną przezeń konstytucją (to ostatnie Zamoyski przemilczał). Nadzieje te okazały się płonne, a sam Napoleon traktował sprawę polską zgoła instrumentalnie i gotów był wyrzec się jej, o ile jego własny interes by tego wymagał. Mimo to odbywamy z Napoleonem podróż aż po kres jego życia i w jakiś dziwny sposób przepełniają nas smutkiem jego końcowe niepowodzenia i klęski. To mit wciąż jeszcze żywy. Przed kilkoma laty chęć napisania jego biografii deklarował Antony Beevor, a Ridley Scott przymierza się do ekranizacji jego historii. Podobno w postać Napoleona ma się wcielić Joaquin Phoenix, który w filmie tego samego reżysera zagrał już kiedyś Kommodusa.

Wielbicielem twórczości Adama Zamoyskiego jestem już od wielu lat. Ten polsko-brytyjski historyk i pisarz stworzył cały szereg inspirujących dzieł dotyczących nie tylko epoki napoleońskiej czy dziejów Polski w XX wieku. Jest również autorem biografii postaci tej rangi co Fryderyk Chopin czy Ignacy Jan Paderewski, a to i tak zaledwie niewielka część jego dotychczasowego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z twórczością Stefana Grabińskiego zetknąłem się jeszcze w szkole podstawowej. Pamiętam z tamtych lat jakieś stare i podniszczone wydanie jego nowel i powieści. Już wtedy wiało grozą i to nielicho, przy czym wszystko to podane było w dobrze mi już wówczas znanej, zniewalająco pięknej "słowiańsko-leśmianowsko-młodopolskiej" stylistyce, tak że czytanie było wielką przygodą wyobraźni, bo prócz obcowania z pięknym językiem literackim zapewniało podróż w tajemnicze i mroczne zakamarki ludzkiej duszy. Wprawdzie z potwornościami wszelkiego rodzaju "zaprzyjaźniłem się" już wcześniej jako czytelnik różnorodnych baśni i klechd ludowych, tu jednak demoniczne siły zła nie miały już oblicza swojskiego wiejskiego diabła, mimo że ich język jak najbardziej własny był i rodzimy. Dla dzieł Grabińskiego znamienna jest wszechobecność ducha Edgara Alana Poe, pisarza amerykańskiego, który "opowieściom niesamowitym" jako pierwszy chyba nadał rangę sztuki. Taki był też zresztą i zarzut stawiany Grabińskiemu przez jemu współczesnych, jakoby z Poe'go czerpał garściami i bez umiarkowania, i choć pozostaje to prawdą, której i sam Grabiński nie zaprzeczał, to przecież osadzenie jego twórczości w naszej tradycji i w polskim z gruntu krajobrazie, czynią te opowiadania najzupełniej wyjątkowymi. Co więcej, Grabiński nie był jedynie wybornym fantastą, w jego utworach jest bowiem obecna wyrafinowana psychologia postaci. W tej materii jest to twórczość genialna, angażująca tyleż wyobraźnię, co intelekt czytelnika. Niekiedy akcja rozgrywa się w świecie z pozoru tylko demonicznym lub - ogólniej - nadnaturalnym, podczas gdy ciemność i tajemnica są jak najbardziej dziełem natury i z tego, nie z innego świata się wywodzą. Z całego ogromu wszelkich fobii i lęków wyłaniają się bohaterowie spętani przez jakieś odwieczne fatum, skazani na szaleństwo i rozpacz, pozbawieni nadziei ("Pożarowisko", "Spojrzenie", "Maszynista Grot"). W tym właśnie tkwi wielka mądrość Grabińskiego i niewątpliwą rację ma Maciej Płaza, gdy pisze w Posłowiu, że "gatunki literatury fantastycznej są szczególnie predestynowane" do badania zagadnień takich jak choćby to, "czym jest ludzka świadomość, gdzie są granice naszej podmiotowości, jak się mają do siebie konieczność, wolna wola i przypadek" (s.572). Zdarzają się wprawdzie i wątki wampiryczne, sugerujące być może jakiś rodzaj seksualnej obsesji. I te jednak prowokują do pytań o naturę miłości, która jawi się tu jako złowroga w najwyższym stopniu siła, pochłaniająca całe jestestwo człowieka i czyniąca go niewolnikiem jakichś niezbadanych i mrocznych instynktów, których do końca nikt chyba nie rozumie i zrozumieć nie może.

Z twórczością Stefana Grabińskiego zetknąłem się jeszcze w szkole podstawowej. Pamiętam z tamtych lat jakieś stare i podniszczone wydanie jego nowel i powieści. Już wtedy wiało grozą i to nielicho, przy czym wszystko to podane było w dobrze mi już wówczas znanej, zniewalająco pięknej "słowiańsko-leśmianowsko-młodopolskiej" stylistyce, tak że czytanie było wielką przygodą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna odsłona cornwellowskiego "szaleństwa" (dodajmy: niepozbawionego "metody") prezentuje się całkiem dobrze na tle innych powieści tego autora, a na tle dokonań licznej rzeszy jego epigonów urasta wręcz do rozmiarów znamienitego dzieła. To wielka szkoda, że wydawca (Bellona) nie zaopatrzył książki w informację, iż stanowi ona dalszy ciąg "Trylogii Świętego Graala", na którą składają się powieści takie jak "Jeźdźcy z piekieł. Hellequin", "Wagabunda" i "Heretyk". W "Roku 1356" pojawiają się wątki, które dla nieznających poprzednich części mogą być trochę niejasne, choć ich nieznajomość szczególnie lektury nie utrudnia. Najlepszym dowodem jestem ja sam, skoro poprzednie części wprawdzie przeczytałem, jednak było to na tyle dawno, że obecnie niewiele już z nich pamiętam.
Rzecz dzieje się, jak można wywnioskować z tytułu, w XIV wieku, a miejscem akcji jest obszar ówczesnej Francji. Tym samym nietrudno domyślić się, że autor po raz kolejny obrał za przedmiot swoich zainteresowań wojnę stuletnią,a ściślej bitwę pod Poitiers, która okazała się dla Anglii nie tylko zwycięską, lecz również zwieńczoną wzięciem do niewoli króla Francji Jana II Dobrego.
Bernard Cornwell całkiem sprawnie nakreślił militarny obraz epoki. Znalazło się tu miejsce na kilka wątków związanych z obyczajowością ówczesnych elit, jednak są to tylko pobieżne szkice i żaden czytelnik, choćby posiadał powierzchowną zaledwie wiedzę o rycerskich zwyczajach, to i tej dzięki Cornwellowi nie wzbogaci. Nie należy się temu dziwić, skoro tak ten utwór, jak i inne powieści tego autora, jest powieścią awanturniczo-przygodową, tak jak i one pozbawioną jakiejś większej artystycznej wartości. Jak zwykle jednak czyta się to pierwszorzędnie, a będący zwieńczeniem powieści opis samej bitwy to prawdziwy majstersztyk literackiej batalistyki. Jeśli jednak cokolwiek budzi we mnie mieszane uczucia, to na siłę tu wtłoczony, a przecież będący zarazem osią fabuły wątek miecza Św. Piotra (la malice), tego samego, którym rzeczony Święty pozbawić miał ucha sługę arcykapłana, niejakiego Malchusa (stąd podana wyżej nazwa), którą to historię podają wszyscy czterej ewangeliści. Tym oto sposobem główny bohater Tomasz Hookton nie poszukuje już Św. Graala (czym zajmował się dawniej), lecz innej zupełnie relikwii, przypuszczalnie także nie pozbawionej nadprzyrodzonej mocy. To jak dla mnie dość dziwaczne wymysły, które bardziej pasują do cyklu filmowych historii o przygodach Indiany Jonesa (które zresztą lubię), czy do kolejnych powieścideł Dana Browna (których na ogół nie cenię), aniżeli do powieści historycznej, którą mógłbym czytać z niekłamaną przyjemnością. Gwoli ciekawostki za samym autorem warto tylko dodać, że tego rodzaju relikwia (ściślej rzecz biorąc jest to falchion, a więc długi miecz o klindze rozszerzającej się ku dołowi, nie zaś rzymski gladius, którym mógł posłużyć się Św. Piotr) znajduje się w Polsce, konkretnie zaś w Muzeum Arcybiskupstwa Poznańskiego.

Kolejna odsłona cornwellowskiego "szaleństwa" (dodajmy: niepozbawionego "metody") prezentuje się całkiem dobrze na tle innych powieści tego autora, a na tle dokonań licznej rzeszy jego epigonów urasta wręcz do rozmiarów znamienitego dzieła. To wielka szkoda, że wydawca (Bellona) nie zaopatrzył książki w informację, iż stanowi ona dalszy ciąg "Trylogii Świętego Graala",...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Intensywna literatura!!! Bernard Cornwell, mimo wszelkich zastrzeżeń, które wobec jego twórczości można i należy zgłaszać (i które piszący te słowa nieraz na LC zamieszczał), wciąż pozostaje najlepszym z żyjących twórców powieści historycznych. To pisarz, który korzystając z dostępnych przekazów tworzy własną opowieść, pełną okrucieństwa i nasyconą przemocą, kipiącą jakąś pierwotną, prymitywną i nieokiełznaną energią. Licentia poetica jest tutaj wszechobecna. Autor popuszcza wodze fantazji bardzo daleko, także postaci historyczne mieszają się z fikcyjnymi i nieraz dochodzi do zdarzeń, które, choć wiarygodnie wkomponowane w dziejowe tło utworu, nigdy jednak miejsca nie miały. Uhtred z Bebbanburga jest już wprawdzie starcem, w dodatku ciężko rannym, lecz mimo to zwycięża w kolejnym boju. Schemat to oczywiście dobrze znany, powtarzany w każdej z powieści cyklu. Cóż jednak z tego, skoro w tak niezwykłej dokonuje się scenerii i z napięciem tak dalece dramatycznym, że oderwanie się od lektury graniczy niemal z cudem. Chociaż finalne sceny rozgrywają się w letnim upale, to jakimś sposobem wyobraźnia podszeptuje nam, że dziać się to musiało w skąpanym w strugach deszczu gotyckim półmroku, w którym nastroju grozy nie spotęgowałyby już nawet szekspirowskie wiedźmy. Nawet jeśli bohaterowie wydają się nieco szablonowi, a fabuła zbyt naciągana, to przecież sam suspens wystarczy, byśmy "Miecz królów" uznali za perłę literatury popularnej. Twórczość Cornwella jest kwintesencją tego właśnie rodzaju pisarstwa, zawiera wszystkie najlepsze jego cechy, przy czym godne uwagi jest również to, że nie próbuje być niczym więcej. To thriller historyczny w najlepszym wydaniu.

Intensywna literatura!!! Bernard Cornwell, mimo wszelkich zastrzeżeń, które wobec jego twórczości można i należy zgłaszać (i które piszący te słowa nieraz na LC zamieszczał), wciąż pozostaje najlepszym z żyjących twórców powieści historycznych. To pisarz, który korzystając z dostępnych przekazów tworzy własną opowieść, pełną okrucieństwa i nasyconą przemocą, kipiącą jakąś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieści historyczne rozpalają moją wyobraźnię od kiedy tylko nauczyłem się czytać. Pamiętam noce spędzane nad sienkiewiczowską "Trylogią" i "Powieściami Piastowskimi" Karola Bunscha. To były piękne czasy, a twórczość Bernarda Cornwella nieco mi je przypomina. Nie należy jednak żywić nadmiernych złudzeń co do wartości artystycznej jego prozy, gdyż ta, koniec końców, wielka nie jest. Cornwell jest tylko najlepszym współczesnym twórcą scen batalistycznych. To pisarz obdarzony niezwykłą wyobraźnią, można by rzec "uzdolniony chałturzysta", jak to mawiał ś.p. prof. Marian Filar (prawnik, choć przy tym człowiek bardzo oczytany) o Henryku Sienkiewiczu. Kolejne powieści z cyklu o Uhtredzie z Bebbanburga to już tylko "odcinanie kuponów" od tych pierwszych, nieprzeciętnie pomysłowych i sprawnie napisanych awanturniczo-przygodowych historii z czasów wczesnego średniowiecza. Cykl "Wojny Wikingów" to wyjątkowo udane przedsięwzięcie komercyjne, to czysty biznes, nie tylko zresztą literacki(BBC realizuje cieszący się dużym powodzeniem serial, dostępny na platformie Netflix). Mimo wszelkich zastrzeżeń czyta się to całkiem dobrze. Uwiedzeni "mrokiem średniowiecza" z zapałem połykamy kolejne stronice wybaczając autorowi przeciętne pomysły i powtarzalność, bo przecież każdy z tomów oparty jest na tym samym schemacie, w każdym z nich Uhtred mierzy się z jakimś barbarzyńskim jarlem, a w finale ma miejsce bitwa, w której ów jarl pada trupem z rąk Uhtreda właśnie, a przynajmniej przy jego dominującym udziale. Niespecjalnie absorbuje naszą uwagę również i to, że bohaterowie tych książek wydają się bardzo współcześni i prawdziwych ludzi z dawnych wieków raczej nie przypominają. Całkiem znajomo pobrzmiewają liczne tu (dość prymitywne) reprymendy pod adresem chrześcijaństwa i Kościoła Katolickiego. To treści, które znamy z prasy i portali internetowych. Nie bądźmy jednak zbyt wymagający. W swoim gatunku są to utwory bardzo dobre i niejeden z obecnych autorów nigdy podobnego poziomu nie osiągnie. Jeśli zatem godzimy się na quilty pleasure, to niech będzie ona w najlepszym gatunku.

Powieści historyczne rozpalają moją wyobraźnię od kiedy tylko nauczyłem się czytać. Pamiętam noce spędzane nad sienkiewiczowską "Trylogią" i "Powieściami Piastowskimi" Karola Bunscha. To były piękne czasy, a twórczość Bernarda Cornwella nieco mi je przypomina. Nie należy jednak żywić nadmiernych złudzeń co do wartości artystycznej jego prozy, gdyż ta, koniec końców, wielka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, opowieść o psychologicznych i społecznych skutkach życia w kłamstwie. Nie jest to książka tak mocna i sugestywna jak opiniowane tu niegdyś przeze mnie "Królestwo" tegoż autora. Jego umiejętność dokonywania wiwisekcji mrocznej strony ludzkiej natury zasługuje jednak na docenienie. Carrere to pisarz wywołujący pewne skojarzenia z Dostojewskim. Podobnie jak wielki Rosjanin, tak i ten całkowicie współczesny twórca francuski mierzy się z najtrudniejszymi aspektami ludzkiej natury, zadaje niełatwe pytania, prowokuje i zmusza czytelnika do namysłu nad samym sobą. Bohaterem tej krótkiej objętościowo książki jest człowiek, który pomimo że nie ukończył studiów medycznych postanowił udawać lekarza i pracownika WHO. Co gorsza, przez siedemnaście lat czynił to z powodzeniem. Przy okazji wykorzystywał naiwność członków własnej rodziny, skutkiem czego znacząco się wzbogacił. Pozwalało mu to wieść żywot osoby zamożnej, co trwało aż do wyczerpania się możliwości dalszego udawania. Popadłszy w kłopoty, w akcie desperacji bohater książki zabija członków własnej rodziny (żonę, dzieci i rodziców) i podejmuje próbę zabójstwa przyjaciółki (w tej części powieść przypomina nieco "Z zimną krwią" Trumana Capote'a). Historia to zgoła niecodzienna, a jednak możliwa. Pytanie na ile my sami jesteśmy skłonni okłamywać siebie i innych i na ile mamy w sobie zdolności, by skutki owych kłamstw udźwignąć. Oczywiście książka Carrere'a opowiada historię zupełnie niecodzienną i wyjątkową, prawie niemożliwą. Trudno uwierzyć, że komukolwiek mogłoby się coś takiego udawać i to przez tyle lat. Jest jednak prawdą, że każdy w jakiś sposób w oczach innych próbuje uchodzić za kogoś, kim tak naprawdę wcale nie jest. Czy w pracy, czy w domu bezustannie przybieramy maski. Staje się to niemal drugą naszą naturą, bo w taki właśnie sposób pełnimy nasze życiowe role. Przywodzi to na myśl słowa Kurta Vonnegutta, że stajemy się tym kogo udajemy, musimy więc bardzo uważać na to kogo udajemy. W ostatecznej instancji kłamstwo i pozór powinny przegrywać. Nie zawsze jednak tak bywa. Czasami porzucamy stare łgarstwa na rzecz nowych, bo "stanąć w prawdzie" mogą tylko nieliczni. Ludzkość brnie w złudzenia od zawsze. Kto wie, czy to nie właśnie one czynią nasze życie możliwym.

Historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, opowieść o psychologicznych i społecznych skutkach życia w kłamstwie. Nie jest to książka tak mocna i sugestywna jak opiniowane tu niegdyś przeze mnie "Królestwo" tegoż autora. Jego umiejętność dokonywania wiwisekcji mrocznej strony ludzkiej natury zasługuje jednak na docenienie. Carrere to pisarz wywołujący pewne skojarzenia z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka cenionego gdańskiego mediewisty jest dobrym przykładem na to, jak należy pisać o historii. Czytelnik otrzymuje tu zasób bardzo rzetelnych informacji podanych w sposób atrakcyjny literacko (choć bez "fajerwerków"). Przystępnie wyjaśnione tło "rzezi gdańskiej" nakłada się na sprawnie nakreślony obraz społeczności zamieszkującej Gdańsk u progu XIV wieku. Dowiadujemy się zatem wiele na temat tego jak wyglądał gdański gród i jakimi profesjami trudnili się jego mieszkańcy. Znaleźć możemy całkiem sporo informacji związanych z lokalizacją opisywanych wydarzeń, stąd może to być cenna lektura dla mieszkańców Gdańska i miłośników jego dziejów. Jest to zarazem praca rasowego historyka, a więc nie ma tu próby powiązania tamtych wydarzeń z całą serią krzyżackich okrucieństw, a tym samym niejako wkomponowania jej w dzieje procesu, którego zwieńczeniem w naszej tradycji bywa...II Wojna Światowa. Na samym wstępie otrzymujemy więc zestaw problemów związanych choćby z liczbą ofiar, która - jak to zwykle bywa - przez jednych jest zawyżana, przez innych zaniżana. Niegdyś mówiło się o 10 tys. Dziś już wiadomo, że było ich znacznie mniej, gdyż taka ilość znacząco przekraczałaby liczbę mieszkańców średniowiecznego miasta. Wielu z nas pamięta okoliczności, w jakich Władysław Łokietek zaprosił Krzyżaków do Gdańska (chodziło o przegnanie stamtąd Brandenburczyków), zapewne niewielu jednak wie o tajnej umowie zawartej przez Łokietka i sędziego Boguszę, na mocy której rycerze zakonni mieli zająć tylko część zamku, w pozostałej zaś nadal przebywać miały siły polskie. Ze względu na wspomniany tu tajny charakter umowa stała się bazą dla dalszych nieporozumień między stronami polską i krzyżacką, po części krwawo rozstrzygniętych. Podobnie zapewne niewielu znany jest fakt, że ofiarami dalszych krzyżackich okrucieństw padali zazwyczaj mieszczanie, z których większość była pochodzenia niemieckiego i popierała Brandenburczyków. Nie była to więc akcja wymierzona w ludność polską, który to charakter miały działania późniejsze, takie jak zajęcie grodów w Tczewie i Świeciu. Interesujące są też uwagi na temat związków tradycji pruskiej (i niemieckiej) z Zakonem Krzyżackim. Wielu z nas pamięta słowa Heinricha Himmlera o "starym teutońskim szlaku na wschód", warto jednak wiedzieć i o tym, że popularność krzyżackiego "mitu" w Niemczech zaistniała dopiero od XIX wieku. W latach wcześniejszych źródłem tożsamości Niemców było ich luterańskie, ewangelickie dziedzictwo, sam zaś Zakon postrzegano raczej jako związany z kulturą rzymskokatolicką. Także i obecni Niemcy, a przynajmniej ci spośród nich, dla których historia i tożsamość nadal są istotne, myślą o sobie raczej jako o "spadkobiercach Lutra", aniżeli ideowych pobratymcach Zakonu Krzyżackiego. Podczas mojej dość już odległej w czasie wizyty w Muzeum Historii Niemiec w Berlinie zauważyłem jak niewiele miejsca zajmował w nim Zakon, podczas gdy pamiątki związane z tradycją reformacyjną (w tym słynne karykatury ośmieszające papieża i katolicki kler)nagromadzone były w ilościach wręcz hurtowych. Wynika z tego, że w naszej tradycji Krzyżacy pełnią rolę dużo ważniejszą, niż w świadomości historycznej naszych zachodnich sąsiadów.

Książka cenionego gdańskiego mediewisty jest dobrym przykładem na to, jak należy pisać o historii. Czytelnik otrzymuje tu zasób bardzo rzetelnych informacji podanych w sposób atrakcyjny literacko (choć bez "fajerwerków"). Przystępnie wyjaśnione tło "rzezi gdańskiej" nakłada się na sprawnie nakreślony obraz społeczności zamieszkującej Gdańsk u progu XIV wieku. Dowiadujemy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Andrzej Chwalba to obecnie jeden z popularniejszych historyków w Polsce, także jego dorobku nikomu z zainteresowanych historią specjalnie rekomendować nie trzeba. Na niektórych forach internetowych pojawiają się utyskiwania, jakoby z każdą kolejną książką (a przecież jest to pisarz dość płodny)Chwalba "odcinał kupony" od wcześniejszych swoich publikacji. Istotnie, prace profesora na ogół dotyczą tego samego okresu dziejów, tak więc w większości z nich powtórzenia zdarzają się nawet dość często. Twórczość Andrzeja Chwalby charakteryzuje jednak to, co zwykliśmy nazywać lekkością pióra i wartką narracją. Rewolucyjnych tez wprawdzie tu nie ma, jest jednak zdroworozsądkowa, poparta ogromną wiedzą i pracą badawczą, logiczna i spójna opowieść o jednym z ważniejszych konfliktów w naszych dziejach. Autor nie stworzył dzieła "pomnikowo-patriotycznego". Zachwyt bohaterstwem polskiego żołnierza(skądinąd niewątpliwym i także na kartach tej książki niekwestionowanym) ustępuje miejsca ocenom wyważonym i racjonalnym, a więc i przekonującym. Nie pozostawia się tutaj wątpliwości co do złych skutków wyprawy kijowskiej Piłsudskiego czy późniejszego zajęcia Wilna przez Żeligowskiego, a strony, na których autor opisuje propagandowy wymiar pierwszej z tych akcji należą tu do najlepszych. Słów krytyki nie oszczędzono też skutkom traktatu ryskiego, czy polityce II RP wobec mniejszości narodowych, w tym także i Żydów, którzy - wbrew rozpowszechnionemu w niektórych źródłach przekonaniu - nie tylko nie byli siłą napędową bolszewizmu (na takich kreowała ich propaganda endecka), lecz bardzo często okazywali się gorliwymi patriotami, ochoczo podejmującymi służbę w polskim wojsku. Mimo to również i podczas tamtego konfliktu bywali ofiarami niesłusznych podejrzeń z polskiej strony, za które dość często płacili wysoką cenę. Karmieni martyrologią nie zawsze skłonni jesteśmy tego rodzaju krytykę przyjmować, jednak praca Chwalby służyć ma ujawnieniu także i tej trudnej prawdy o przebiegu polsko-bolszewickiego konfliktu i jako taka nie jest dziełem apologetycznym, jak choćby książki popularnego ostatnio prof. Andrzeja Nowaka. Nie jest to też publikacja lansująca krzykliwe i wydumane tezy w rodzaju Jana Tomasza Grossa, czy Jana Grabowskiego, pisane pod przyjęte z góry założenia i pozbawione większej wartości jako prace historyczne. W podobnie racjonalno-krytycznej formule utrzymane są też inne pozycje profesora, by wspomnieć choćby wydaną wcześniej, choć wartą przeczytania już po lekturze "Przegranego zwycięstwa" książkę "1919".

Andrzej Chwalba to obecnie jeden z popularniejszych historyków w Polsce, także jego dorobku nikomu z zainteresowanych historią specjalnie rekomendować nie trzeba. Na niektórych forach internetowych pojawiają się utyskiwania, jakoby z każdą kolejną książką (a przecież jest to pisarz dość płodny)Chwalba "odcinał kupony" od wcześniejszych swoich publikacji. Istotnie, prace...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo dobra praca, monografia historyczna warta polecenia zainteresowanym dziejami lewicy, choć siłą rzeczy jest to również opowieść o mozolnym odradzaniu się państwa polskiego i jego struktur po latach niewoli. Już na samym wstępie autor słusznie konstatuje, że popularna ostatnimi laty narracja historyczna (ta płynąca z kręgów władzy i ze środowisk z nimi związanych)znacząco zniekształciła prawidłowe rozumienie historii i zachodzących w niej procesów. Dzięki tej właśnie narracji (popularnie określanej nieszczęśliwym mianem "polityki historycznej") i przy coraz bardziej rozpowszechnionej bierności intelektualnej naszych czasów Piłsudski uchodzić może za państwowego i konfesyjnego konserwatystę (sam słyszałem kilka wypowiedzi na temat jego rzekomo głębokiej religijności), a dzieje się tak dlatego, że lewicowość jego starannie ukryto za obrazem pogromcy bolszewików, który dla celów propagandowych, co tu kryć, nadaje się zdecydowanie lepiej. Pamiętając o tym,że - jak mawiał nie(świętej) pamięci prokurator generalny Związku Sowieckiego Andriej Wyszynski - "historia jest polityką projektowaną wstecz", warto o pewnych sprawach myśleć wbrew wyuczonym i wpajanym nam schematom i nie opowiadać się po stronie uproszczeń tam, gdzie widoczne są złożoność i skomplikowanie.
Nie jest to jednak książka o Piłsudskim, choć tu i ówdzie postać Marszałka wybija się na pierwszy plan. Zgodnie z tym, co zostało już napisane, jest to historia ruchu lewicowego w różnych jego odłamach. Czytelnik otrzymuje w miarę pełny obraz tworzenia się polskiej lewicy w jej odmianie niepodległościowej i reformistycznej (PPS - Frakcja Rewolucyjna) oraz komunistycznej i rewolucyjnej (SDKPiL, PPS - Lewica). Z konieczności trochę tu powtórzeń, zwłaszcza z Leszka Kołakowskiego. Nie sposób jednak napisać na nowo historię lewicy nie posiłkując się "Głównymi nurtami marksizmu" tego ostatniego, które dla pragnących zrozumieć świat polityki powinny być lekturą obowiązkową. Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne na kartach tej książki gości raczej rzadko i to głównie w kontekście jego stosunku do Żydów i Rosji. Rzecz jest dobrze napisana, także pomimo dość trudnego i wymagającego tematu czyta się ją stosunkowo łatwo. Polecam spragnionym prawdziwej wiedzy historycznej. Zagorzali sympatycy twórczości niejakiego Piotra Zychowicza będą zawiedzeni, choć oni po taką książkę i tak pewnie nie sięgną.

Bardzo dobra praca, monografia historyczna warta polecenia zainteresowanym dziejami lewicy, choć siłą rzeczy jest to również opowieść o mozolnym odradzaniu się państwa polskiego i jego struktur po latach niewoli. Już na samym wstępie autor słusznie konstatuje, że popularna ostatnimi laty narracja historyczna (ta płynąca z kręgów władzy i ze środowisk z nimi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka zawiera wiersze dotąd niepublikowane, przeznaczone przez Bukowskiego do publikacji pośmiertnej. Ponoć tych tekstów jest tak wiele, że na wydanie czekają kolejne nieznane dotąd tomy. Z pewnością nie będzie tam niczego, o czym u Buka już nie czytaliśmy, ale i tak część z nas to zakupi i czytać będzie po raz kolejny to samo, niekiedy z wypiekami na twarzy, czasem z obrzydzeniem albo z jednym i drugim zarazem. To nie jest poezja dla ludzi, którzy szukają pokrzepienia. To coś dla czytelnika wyobcowanego, który nie chce, by ktokolwiek go pocieszał. Taka twórczość w jakiś sposób oczyszcza, pozbawia złudzeń. Każdy ma swoją własną drogę i sam musi ją odnaleźć. Inni mogą mu pomóc, ale przecież ostatecznie to my sami i na własną odpowiedzialność dokonujemy naszych życiowych wyborów, także tych złych. "Bukowszczyzna" jest w gruncie rzeczy stekiem pijackich banałów, tyle że tego rodzaju bełkot paradoksalnie otrzeźwia. Możesz być szczęśliwy, jeśli wymyślisz sobie szczęście i w nie uwierzysz. Bukowski jednak nie przestaje przypominać, że świat jest gdzie indziej i życie jest gdzieś tam, gdzie twoje wymyślone szczęście wstępu nie ma i nigdy mieć nie będzie.

Książka zawiera wiersze dotąd niepublikowane, przeznaczone przez Bukowskiego do publikacji pośmiertnej. Ponoć tych tekstów jest tak wiele, że na wydanie czekają kolejne nieznane dotąd tomy. Z pewnością nie będzie tam niczego, o czym u Buka już nie czytaliśmy, ale i tak część z nas to zakupi i czytać będzie po raz kolejny to samo, niekiedy z wypiekami na twarzy, czasem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka niestety dość płytka i niespecjalnie odkrywcza, choć może być pomocna w terapii niektórych par. Autorka zachęca nas do namysłu nad niektórymi z aspektów intymności, jednak robi to nieco zbyt powierzchownie, jakby zaledwie dotyka problemów, które w relacjach partnerskich mają zasadnicze znaczenie. W tym miejscu muszę jednak podkreślić, że nie jest to zarzut o tyle, o ile nie do końca jest to książka "do czytania". Sam tytuł (warsztaty) zachęca czytelnika, by został w pewnym sensie współautorem tej pozycji. Jest tu bowiem mnóstwo ćwiczeń do wykonania, wiele przestrzeni do wypełnienia własnymi notatkami i spostrzeżeniami. Czytelnik musi rzecz w całości przemyśleć i zadane ćwiczenia wykonać. Inaczej zgłębianie zawartych tam treści mijać będzie się z celem i swojego zadania w żaden sposób nie spełni. Być może lektura własnych przemyśleń da nam szansę lepszego zrozumienia samych siebie (nawzajem). W przeciwnym wypadku pozycja ta niczego do naszego życia nie wniesie. By nie było jednak wątpliwości zaznaczyć muszę, że temat uważam za ważny i bynajmniej nie dlatego, że "pieprzny". Dobrze, że ukazują się takie książki i oby było ich więcej (choć może trochę lepszych...). Pomimo że żyjemy w świecie "wszechobecnego seksu", to jednak o prawdziwej naturze intymności wciąż mówi niewielu i niewiele. Seks nie jest przecież wyłącznie zabawą i nie służy wyłącznie prokreacji. Jest czymś znacznie ważniejszym.

Książka niestety dość płytka i niespecjalnie odkrywcza, choć może być pomocna w terapii niektórych par. Autorka zachęca nas do namysłu nad niektórymi z aspektów intymności, jednak robi to nieco zbyt powierzchownie, jakby zaledwie dotyka problemów, które w relacjach partnerskich mają zasadnicze znaczenie. W tym miejscu muszę jednak podkreślić, że nie jest to zarzut o tyle, o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydawnictwo "Noir Sur Blanc" postanowiło odciąć kupony od swojego dotychczasowego dorobku w zakresie "nieśmiertelnego" Buka i uraczyło czytelników stosunkowo niewielką (przeczytałem w ciągu jednego wieczoru) antologią tekstów po części już publikowanych (fragmenty "Z szynką raz", "Kobiet", "Listonosza", "Szekspir nigdy tego nie robił"), po części zaś chyba dotąd nieznanych wycinków korespondencji i wywiadów. Całkiem sporo jest tutaj "bukowskiej" poezji. Teksty zazwyczaj mocne i dosadne, prawda o życiu wściekle ciśnięta w twarz czytelnika. Twórczość Bukowskiego to nie tylko osławione "tezy o piciu i umieraniu" (vide Jerzy Pilch), bo czy to proza, czy poezja, czy choćby tylko listy do zaprzyjaźnionych osób (czy taki facet w ogóle mógł mieć przyjaciół to kwestia całkiem osobna), wszystkie one są jak ochłap surowego, ociekającego krwią mięsa. To utwory nasycone złem, pozbawione głębszego namysłu majaczenie o tym, że życie to gonitwa bez sensu, "bytowanie ku śmierci" (żałośnie zazwyczaj przypadkowej), jeśli zaś chcesz uniknąć rozpaczy możesz tylko pić na umór, dzień w dzień, od rana do wieczora. Możesz też pisać, a najlepiej gdybyś umiał połączyć to z piciem. Charles Bukowski właśnie dzięki podobnej "filozofii życia" osiągnął swoją pozycję w świecie kultury. Stał się uosobieniem nonkonformisty, żula bez przyszłości i wielkomiejskiego menela. Dzięki temu wielu dostrzega w tym pisarstwie coś z siebie samych, bo i my przecież borykamy się z ciemnością, poczuciem bezsilności wobec podskórnego przekonania o tym, że życie to tylko pustka i żadnego sensu w nim nie ma, że jesteśmy tylko przypadkową funkcją tkanek i nerwów, a wszystko co jest ponadto (kultura, religia, rodzina, państwo i prawo)tylko sprytnie sobie wymyśliliśmy, bo jakoś żyć trzeba, a żeby żyć, to w coś w końcu trzeba i wierzyć. W świecie Bukowskiego jest tylko naga siła i bezsensowna przemoc, a skoro tej najsurowszej z prawd, że jest tak właśnie, nie potrafimy w końcu przyznać i ostatecznie się z nią pogodzić, to musimy tą naszą potworność "zagadać", wypełnić ją banalnymi historyjkami o knajpach, bijatykach, seksie (bez miłości) i włóczęgach. W takim "zagadywaniu" Bukowski jest mistrzem. Wielu wymienia go jednym tchem z Henrym Millerem, ten jednak był tylko zmanierowanym intelektualistą z chorobliwą obsesją na punkcie seksu. Cała jego twórczość, choć wybitna, to jednak jest czymś z gruntu sztucznym, to rodzaj gry, w której autor stale puszcza oko do czytelnika i wodzi go na manowce. Bukowski natomiast żył jak pisał i pisał jak żył. Jego książki są nim samym, niczym mniej i niczym więcej.

Wydawnictwo "Noir Sur Blanc" postanowiło odciąć kupony od swojego dotychczasowego dorobku w zakresie "nieśmiertelnego" Buka i uraczyło czytelników stosunkowo niewielką (przeczytałem w ciągu jednego wieczoru) antologią tekstów po części już publikowanych (fragmenty "Z szynką raz", "Kobiet", "Listonosza", "Szekspir nigdy tego nie robił"), po części zaś chyba dotąd nieznanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia z gatunku tych, za które pewnie bym się nie zabrał, gdybym w ostatnim czasie, za przyczyną dość trudnych życiowych okoliczności, nie szukał na siłę historii odprężających, nieangażujących i banalnych. Coś jednak ten King ma w sobie, skoro wciąż psioczę na niego i utyskuję, a mimo to, kiedy mam ochotę na coś z tego gatunku, sięgam właśnie po powieści tego autora (może jeszcze Dana Simmonsa, bo Lovecraft, którego cenię najbardziej, to jednak inne czasy i styl nieco też odmienny). Tym razem autor "Lśnienia" wziął na warsztat temat najgłupszy z możliwych i stworzył rzecz o wilkołaku, która w niczym nie odbiega od setek podobnych książkowych i filmowych fabuł, podobnie przewidywalnych i absolutnie niczym nie zaskakujących. Usprawiedliwieniem niech będzie fakt, że powieść ta powstała dość dawno, bodajże w 1983 roku. To zresztą nie powieść nawet, minipowieść może albo też dłuższe opowiadanie, o ile nie wręcz coś w rodzaju scenopisu. Styl bardzo zwięzły, niezbyt opisowy, także sceny wydają się niekiedy bardziej nakreślone niż opisane, a wkomponowane w tekst ilustracje wywołują wrażenie, że mamy oto do czynienia z jakimś rodzajem komiksu, nie zaś z utworem, który było nie było uznaje się jednak za "napisany prozą". Ten "szkic" powieści można skwitować wzruszeniem ramion. Jego dobrą stroną jest to, że lektura zajmuje ledwo chwilę. Idę o zakład, że za rok z całej tej historii niewiele w mojej pamięci zostanie (o ile zapamiętam z niej cokolwiek).

Historia z gatunku tych, za które pewnie bym się nie zabrał, gdybym w ostatnim czasie, za przyczyną dość trudnych życiowych okoliczności, nie szukał na siłę historii odprężających, nieangażujących i banalnych. Coś jednak ten King ma w sobie, skoro wciąż psioczę na niego i utyskuję, a mimo to, kiedy mam ochotę na coś z tego gatunku, sięgam właśnie po powieści tego autora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dobra poezja pomaga żyć. Wzrusza, bawi i krzepi. Jest niczym dobre jadło i wyborne wino, dla tych jednak tylko, którzy potrafią smakować słowa i czują rytm zdań, dla obdarzonych malowniczą wyobraźnią, wreszcie dla czułych na piękno nadwrażliwców. Tego zdaje się nie uczą w szkole. Tam jest miejsce na rozbiór zdania, analizę wiersza etc. Poezja natomiast to kwestia uczuć i emocji, niekiedy tylko wiedzy, zwykle zdobywanej bezinteresownie i we własnym zakresie.
Pieśni liryczne Horacego to dzieło artysty dojrzałego, a wiele z nich to erotyki. Sam Horacy był ponoć brzydalem (mawiał o sobie, że jest "wieprzem z trzody Epikura"). Miewał jednak kochanki, które na kartach swych utworów uwieczniał bądź to jako Leukonoe ("Naiwna"), bądź też Glicera ("Słodka"), czy też Lice ("Okrutna jak lwica"). Nade wszystko są Pieśni pochwałą wiejskiego życia, wina i prostego jadła. Nie dziwne to skoro sam Horacy z gminu się wywodził, a ojciec jego był wyzwoleńcem. Poeta przyszedł na świat 8 grudnia 65 r. p.n.e. w Wenuzji (obecnie Venosie). W wieku dziesięciu lat rozpoczął naukę greki, która - jak wspomina Maciej Cisło w obficie tu przeze mnie cytowanym Wstępie - była "łaciną" starożytności, a więc tym co stanowiło wyróżnik człowieka dobrze wykształconego i światłego. W tym też języku pisał Horacy pierwsze swe utwory, a późniejsza jego twórczość (w tym i Pieśni) stamtąd właśnie czerpała natchnienie. Jest zatem Horacy jednego ducha z liryką grecką, w sensie artystycznym z tamtego świata się wywodzi. Dość jednak o tym. Kto chce niech szuka głębszych informacji, ja zaś proponuję lekturę dwóch wybranych przeze mnie, jakże "współczesnych" przecież fragmentów (obydwa w przekładzie Adama Ważyka):

Pieśń 1.11 (Do Leukonoe):

Nie dociekaj nie nasza to rzecz Leukonoe
kiedy umrzeć mam ja kiedy ty nie odsłaniaj
babilońskich arkanów Co ma być niech będzie
Czy wiele zim przed nami czy właśnie ostatnia
pędzi morze Tyrreńskie na oporne skały
rozważnie klaruj wino nadzieję odmierzaj
na godziny - czas biegnie zazdrosny o słowa -
i weseląc się dziś nie dowierzaj przyszłości

Pieśń 2.16 (Do Pompejusza Grosfusa) (fragment):

(...)

Wschodnie bogactwa czy rózgi liktorów
nic nie oddali napastliwych myśli
nic nie wypłoszy niepokojów które
krążą około wytwornego stropu

Dobrze się żyje temu komu błyszczy
solnica ojców na zwyczajnym stole
kto nie zna nocy ograbionych ze snu
lękiem o swoje czy ciemną chciwością

Po co aż tyle zdobyczy ścigamy
w tak krótkim życiu? I po cóż nam płynąć
ku innym lądom pod nieznanym słońcem?
Uchodząc z kraju kto ujdzie przed sobą?

(...)

Dobra poezja pomaga żyć. Wzrusza, bawi i krzepi. Jest niczym dobre jadło i wyborne wino, dla tych jednak tylko, którzy potrafią smakować słowa i czują rytm zdań, dla obdarzonych malowniczą wyobraźnią, wreszcie dla czułych na piękno nadwrażliwców. Tego zdaje się nie uczą w szkole. Tam jest miejsce na rozbiór zdania, analizę wiersza etc. Poezja natomiast to kwestia uczuć i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Właściwie żaden z utworów Stephena Kinga mnie nie zachwycił. Nie twierdzę, że to proza dla "niewymagających" czytelników, choć każdy chyba przyzna, że wybitnym artystą King nie jest. To raczej twórca z gatunku tych zaspokajających mniej wyrafinowane potrzeby czytelnicze, a takowe (jak się zdaje) mają i czytelnicy najwytrawniejsi. Jest więc King potrzebny i czytanie jego utworów najmniejszej choćby nie przynosi ujmy. Warto jednak szczerze odpowiedzieć sobie po co i dlaczego sięgamy po dzieła klasyków tego rodzaju (bo co do tego że King jest już klasykiem nikt chyba wątpliwości nie żywi). Gdyby szczera odpowiedź na pytanie tak postawione miała przyprawić nas o rumieniec zawstydzenia to byłby to znak, że poczucie czytelniczej przyzwoitości jeszcze nas nie opuściło. Dlaczego więc czytamy horrory, thrillery, kryminały retro i cały szereg modnych ostatnio powieści z czasów rzymskich, które ze starożytnym Rzymem tyle mają wspólnego, co pewien bohater piosenki Kazika z Mercedesami (dla niewtajemniczonych dodam, że znaczy to tyle co "nic")? Otóż okazuje się, że takie oto urojone, wymyślone lęki (w to miejsce wstawić można też banalne przygody jakichś nieszczególnie skomplikowanych bohaterów) skutecznie pozwalają nam zapomnieć o lękach prawdziwych, tych, z którymi nie mamy odwagi się skonfrontować. Gdy wystraszy nas jakowyś wampir albo inszy jeszcze demon, to stan owego "wystraszenia" może stać się dla nas poręcznym instrumentem, za pomocą którego skutecznie wypieramy strach przed chorobą, starzeniem się, utratą pracy etc., innymi słowy: tym wszystkim, co w odróżnieniu od tego nieszczęsnego wampira naprawdę jest przerażające. Można zatem Kinga czy innych, podobnych mu autorów czytywać choćby i dość często, zawsze jednak należy mieć na względzie, że prawdziwa literatura uczy nas mierzyć się z tym, co straszne jest naprawdę i takie urojone lęki w ogóle jej nie zajmują.

Właściwie żaden z utworów Stephena Kinga mnie nie zachwycił. Nie twierdzę, że to proza dla "niewymagających" czytelników, choć każdy chyba przyzna, że wybitnym artystą King nie jest. To raczej twórca z gatunku tych zaspokajających mniej wyrafinowane potrzeby czytelnicze, a takowe (jak się zdaje) mają i czytelnicy najwytrawniejsi. Jest więc King potrzebny i czytanie jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzecz przeczytałem w dzieciństwie, zdaje się kilkakrotnie. W ostatnich latach sięgnąłem po "Łowców mamutów" w formacie PDF. Niegdyś książka szalenie mi się podobała. Było to w czasach, gdy namiętnie połykałem powieści o Indianach, jak choćby te autorstwa Karola Maya czy Stanisława Supłatowicza. Książki Storcha są w gruncie rzeczy podobne, choć ich akcja zazwyczaj osadzona jest na terenie "prehistorycznych Czech". Z Wikipedii zresztą dowiedzieć się można, że Edward Storch był jednym z prekursorów paleontologii. Jego powieści popularyzowały wiedzę o pradziejach wśród dzieci i młodszej młodzieży, bo z tych właśnie grup rekrutowali się zazwyczaj jego czytelnicy. Są tam obecne ówczesne odkrycia archeologiczne, także w czasach aktywności twórczej Storcha jego dzieła nie były pozbawione pewnej wartości poznawczej. Wszystko to bardzo się zestarzało, ale pięknie jest wrócić do tych "przygodówek" z dzieciństwa. Najzwyczajniej w świecie można się przy nich wyciszyć i odpocząć. Dzięki takim lekturom człowiek nieco łagodnieje, bo przypominają nam czas naszych pierwszych spotkań z nieco grubszymi powieściami, kiedy to czynność czytania nie była tylko rozrywką czy przyswajaniem wiedzy. Było to wówczas dużo głębsze przeżycie emocjonalne i duchowe. Chłopacy mieli Maya i Szklarskiego, czasem Storcha, dziewczyny wolały "Anię z Zielonego Wzgórza", której jak dotąd nie dane mi było przeczytać, chociaż wiem, że ukradkiem czytują ją (wracają do niej) niektóre z moich niewątpliwie dorosłych koleżanek.

Rzecz przeczytałem w dzieciństwie, zdaje się kilkakrotnie. W ostatnich latach sięgnąłem po "Łowców mamutów" w formacie PDF. Niegdyś książka szalenie mi się podobała. Było to w czasach, gdy namiętnie połykałem powieści o Indianach, jak choćby te autorstwa Karola Maya czy Stanisława Supłatowicza. Książki Storcha są w gruncie rzeczy podobne, choć ich akcja zazwyczaj osadzona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ależ to wyborny zbiór!!! Znajomość z twórczością Jana Izydora Sztaudyngera zawarłem jeszcze w dzieciństwie za sprawą książki "Chwalipięta", gdzie prócz fraszek zebrano także liczne o nim wspomnienia. Ktoś mógłby niesłusznie stwierdzić, że lata dziecięce to czas zbyt wczesny na czytywanie erotyków, w których - jak wszyscy chyba wiemy - mistrz Sztaudynger celował jak nikt inny. Cóż z tego, skoro ja "otrokiem będąc" zawarłem też znajomość z dziełami Zbigniewa Nienackiego i wcale nie mam tu na myśli cyklu o przygodach "Pana Samochodzika" (choć i ten cenię sobie wysoko). Jestem może kolejnym dowodem na to, że prawdziwa literatura nawet i dzieciom szkodzić nie może (no chyba, że byłby to markiz de Sade, ale to już całkiem inna historia). Czytywany w dziecięcych latach Sztaudynger pozostawia ślad na całe życie, o czym pisze także Tadeusz Nyczek w posłowiu do książki. Śladem tym nie jest jednak "seksualizacja" (jakże modny ostatnio termin!!!), lecz traktowanie tych ludzkich w końcu spraw po ludzku właśnie,a więc z pewną dozą utrzymanej w rozsądnych granicach życzliwej pobłażliwości, na przekór czynieniu z nich jakiegoś wynaturzonego libertyńskiego zwiastuna piekieł. Niech mi wolno będzie zauważyć, że wbrew opinii licznych ideologów, która sprowadza się do propozycji upychania spraw seksu w zakamarki podświadomości, czy też zamienianiu ich na działalność społeczną, to właśnie tego rodzaju zabiegi prowadzić mogą do rozmaitych dewiacji, zwłaszcza gdy wykonuje się je na umysłach młodych i jeszcze niewykształconych. Nie samym wszakże seksem Jan Izydor się zajmował, choć za sprawą tych właśnie fraszek najbardziej zasłynął. To mistrz krótkiej formy, który niekiedy równać się może chyba tylko ze Stanisławem Jerzym Lecem. Lektura tych lekkich, acz ciętych fraz otwiera oczy na hipokryzję, dwulicowość i zakłamanie ludzkich istot pewnie bardziej nawet niż kolejne podejścia do Dostojewskiego czy Szekspira, choć zaznaczyć muszę, że obaj ci pisarze należą do grona moich największych faworytów. Czytanie fraszek Sztaudyngera to lekcja zdrowego rozsądku, to także rodzaj terapii, gdy na wszystkie te ludzkie sprawy (w tym i te dotyczące seksu, choć oczywiście nie tylko) spojrzymy z dystansem i humorem. Polecam zatem ich wielokrotną lekturę i raczej nie "strona po stronie", bo Sztaudyngera, tak jak i Leca zresztą, czytać trzeba wybiórczo, kartkować raczej niż przeczytać po prostu, jakby to była jakaś powieść.
Na koniec wspomnę jeszcze, że przed kilkoma laty dane mi było odwiedzić grób Mistrza na Cmentarzu Salwatorskim w Krakowie, gdzie spoczywa on wśród wielu innych wybitnych Polaków (m.in. Stanisława Lema i Antoniego Gołubiewa). A oto niewielka próbka tego nieśmiertelnego talentu:

On nie z soli ani z roli,
Ale z sumy alkoholi.

A kiedy strzyżesz owieczki,
Opowiadaj im bajeczki.

Nie narzucaj światu
Swojego formatu.

Nie każda jest taka święta,
By mieć męża impotenta.

Nie dostałbym rozgrzeszenia,
Gdyby ktoś znał me marzenia.

Ależ to wyborny zbiór!!! Znajomość z twórczością Jana Izydora Sztaudyngera zawarłem jeszcze w dzieciństwie za sprawą książki "Chwalipięta", gdzie prócz fraszek zebrano także liczne o nim wspomnienia. Ktoś mógłby niesłusznie stwierdzić, że lata dziecięce to czas zbyt wczesny na czytywanie erotyków, w których - jak wszyscy chyba wiemy - mistrz Sztaudynger celował jak nikt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Poezję lubię i czytuję dość często, lecz doprawdy trudno mi nazywać się jej znawcą. Wiersze Leopolda Staffa zachwycają mnie nieodmiennie od lat. Czuję ich rytm, ich melodyjność. Dzięki nim tęsknię za "rajem lat dziecinnych", kiedy wszystko było tak bezpośrednie i tak bliskie. Staff ma rzadki dar budzenia w nas tęsknoty za spokojem, który daje poczucie bycia częścią świata przyrody.To wiersze, które uczą nas pragnąć tego, co zwykle wygasa z wiekiem, a więc za nierozróżnialnością naszego ducha od spraw natury, od nieuświadomionego poczucia więzi, czy nawet jedności z lasem, rzeką czy wiejskim krajobrazem, a że brzmi to naiwnie? Cóż z tego, skoro tak jest właśnie i ja tak mniej więcej poezję Staffa rozumiem. To że tracimy poczucie jedności z naturą, że nie wzrusza nas już prawdziwe, naturalne piękno, to rezultat życia w gonitwie, zatracania się w pracy zawodowej i marnotrawienia czasu wolnego na pseudo rozrywki z internetu. Ta poezja jest z innej epoki, tak jak z innej epoki są jej czytelnicy. Sądzę, że dziś potrzebna jest nam bardziej niż kiedykolwiek.

Poezję lubię i czytuję dość często, lecz doprawdy trudno mi nazywać się jej znawcą. Wiersze Leopolda Staffa zachwycają mnie nieodmiennie od lat. Czuję ich rytm, ich melodyjność. Dzięki nim tęsknię za "rajem lat dziecinnych", kiedy wszystko było tak bezpośrednie i tak bliskie. Staff ma rzadki dar budzenia w nas tęsknoty za spokojem, który daje poczucie bycia częścią świata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Drugi tom homilii papieża Franciszka wygłoszonych w Domu Św. Marty w Rzymie (pierwszy nosi tytuł "Prawda jest spotkaniem") obejmuje teksty z okresu przypadającego między 21 marca 2014 a 26 czerwca 2015 roku. Książka zawiera łącznie 155 homilii (poprzedni tom obejmował ich nieco więcej, bo aż 186). Każda z nich stanowi mniej lub bardziej oryginalny komentarz do czytań z danego dnia roku liturgicznego. Żadna jednak nie pozostawi obojętnym nikogo, kto szczerze próbuje naśladować Chrystusa. W tekstach tych chrześcijanie mogą przeglądać się jak w lustrze. Odpowiedź na pytanie o szczerość mojej wiary i o jej rzeczywisty wpływ na życie moje i moich bliźnich bywała dla mnie zaskakująco bolesna. Wydaje się, że chyba jednak większość wierzących w naszym kraju to chrześcijanie "szarej strefy" (nader trafny termin papieski), ani zimni więc, ani gorący. Niekiedy jednak trudno nam przekroczyć barierę zgorszenia, z którą niewątpliwie łączy się Krzyż. Większość z nas w kwestii wiary przez całe życie stawia pierwsze kroki, a znacząco postępują na tej drodze tylko nieliczni. Myliłby się jednak ten, kto dostrzegałby w tym błąd, nie mówiąc już o grzechu. Tym ostatnim jest bowiem dwulicowość, udawanie chrześcijanina przy świadomym i dobrowolnym prowadzeniu niechrześcijańskiego życia (osobiście sądzę, że wspomniana tu "dobrowolność" bywa jednak stopniowalna, bo przecież bywają chrześcijanie, którzy popadają w zgoła niechrześcijańskie schematy za sprawą depresji, lęku czy innych jeszcze trudnych życiowych uwarunkowań). Przy okazji lektura homilii z Domu Św. Marty, tak tego, jak i poprzedniego ich tomu, po raz kolejny uświadomiła mi, jak bardzo odległy od rzeczywistości jest medialny wizerunek "lewicowo-liberalnego" papieża Franciszka. Naprawdę bowiem ten dość oryginalny, choć już nie tak popularny, a może i obecnie nieco zapomniany "Piotr naszych czasów", tak jak i jego poprzednicy głosi chrześcijaństwo trudne i wymagające. Nauczanie Franciszka nie jest głoszeniem jakiegoś "lightowego", miłego i tolerancyjnego Chrystusa. Wręcz przeciwnie. Papież głośno i odważnie upomina grzeszących, i to nie tylko winnych najgorszych przestępstw, lecz także i tych, którzy zgnuśnieli w swoim powszednim, biernym i wycofanym, "pluszowym" chrześcijaństwie. Z przykrością nieraz uświadomić sobie można, że ta krytyka nie dotyczy kogoś tam, lecz właśnie nas, czytelników czy słuchaczy papieskich słów. Podobno "Słowa z Domu Świętej Marty" (taki jest podtytuł drugiego tomu homilii) najlepiej wyrażają sens papieskiego nauczania. Tym bardziej więc warto te teksty czytać i rozważać.

Drugi tom homilii papieża Franciszka wygłoszonych w Domu Św. Marty w Rzymie (pierwszy nosi tytuł "Prawda jest spotkaniem") obejmuje teksty z okresu przypadającego między 21 marca 2014 a 26 czerwca 2015 roku. Książka zawiera łącznie 155 homilii (poprzedni tom obejmował ich nieco więcej, bo aż 186). Każda z nich stanowi mniej lub bardziej oryginalny komentarz do czytań z...

więcej Pokaż mimo to