rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Niestety, ciężka tematyka nie wystarczy. Bardzo niewiarygodne i powierzchowne portrety psychologiczne bohaterów. Nie jest dobrze, jeśli czyta się o przemocy i przewraca oczami jednocześnie. Nie mogę polecić.

Niestety, ciężka tematyka nie wystarczy. Bardzo niewiarygodne i powierzchowne portrety psychologiczne bohaterów. Nie jest dobrze, jeśli czyta się o przemocy i przewraca oczami jednocześnie. Nie mogę polecić.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tematyka generalnie ciekawa, ale obrzydliwy slutshaming jest uderzający i ciężki do zaakceptowania. No i książka nie ma nic wspólnego ze streszczeniem na okładce, ale to już wina wydawcy.

Tematyka generalnie ciekawa, ale obrzydliwy slutshaming jest uderzający i ciężki do zaakceptowania. No i książka nie ma nic wspólnego ze streszczeniem na okładce, ale to już wina wydawcy.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Całkiem spoko, gdyby nie obleśne romantyzowanie związku przełożonego z podwładną.

Całkiem spoko, gdyby nie obleśne romantyzowanie związku przełożonego z podwładną.

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Bardzo nierówna. Wiele świetnych, kilka kiepskich - nieudame przede wszystkim te dotyczące ogólnej kondycji świata. Za ciężki gatunek tematyczny na skrótowe uogólnienia, truizmy i generalizacje. Kiepskie rekompensuje w pełni Pierwsza komunia - poruszająca dogłębnie. Zdecydowanie te mocno autobiograficzne są potężnie na plus.

Bardzo nierówna. Wiele świetnych, kilka kiepskich - nieudame przede wszystkim te dotyczące ogólnej kondycji świata. Za ciężki gatunek tematyczny na skrótowe uogólnienia, truizmy i generalizacje. Kiepskie rekompensuje w pełni Pierwsza komunia - poruszająca dogłębnie. Zdecydowanie te mocno autobiograficzne są potężnie na plus.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Fatalna, płytka, grafomańska.

Fatalna, płytka, grafomańska.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://elewatorkultury.org/tryptyk-z-pogranicza-andrzej-turczynski-bruliony-starej-ziemi/?fb_action_ids=760028027358027&fb_action_types=og.likes

http://elewatorkultury.org/tryptyk-z-pogranicza-andrzej-turczynski-bruliony-starej-ziemi/?fb_action_ids=760028027358027&fb_action_types=og.likes

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tragedia. Schemat nad schematy i ogólnie emanująca z kart książki żenada. Jeszcze ewentualnie 3/4 książki mogłabym potraktować jako lekką lekturę, ale końcówka mnie wręcz obrzydziła. Infantylny język, beznadziejna bohaterka, której jedyną tożsamością jest powtarzane co drugą stronę "lubiłam od dziecka gry planszowe, dryg kryminologa mam we krwi", płaska intryga, ŻENUJĄCY wątek romansowy. Mój czas został zmarnowany, jest mi bardzo przykro.

Tragedia. Schemat nad schematy i ogólnie emanująca z kart książki żenada. Jeszcze ewentualnie 3/4 książki mogłabym potraktować jako lekką lekturę, ale końcówka mnie wręcz obrzydziła. Infantylny język, beznadziejna bohaterka, której jedyną tożsamością jest powtarzane co drugą stronę "lubiłam od dziecka gry planszowe, dryg kryminologa mam we krwi", płaska intryga, ŻENUJĄCY...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ogromnym optymizmem napawa mnie fakt, że powstaje coraz więcej bardzo dobrych polskich książek. Że nasz rodzimy rynek zalewają co roku setki nowych pozycji i z każdym kolejnym coraz trudniej trafić na zwykłego gniota, a coraz łatwiej na kawał dobrej prozy. Zwłaszcza, jeśli chodzi o kryminały. A szczególnie, jeśli wyszły spod kobiecego pióra. Taką właśnie radność sprawiła mi Grzechotka Joanny Jodełki.

Już pierwsze wrażenia były nadzwyczajnie dobre. Śmiałam się na głos, a zapytana, czy to śmieszna książka, odpowiedziałam, że nie. Zdecydowanie nie. Choć tematyka jest trudna, potrafi wstrząsnąć i zasmucić, to śmiech przez łzy wywołuje wszechobecny, doskonale pasujący do sytuacji cynizm. Znakomicie komponuje się z tragicznymi losami bohaterów książki. A tych nie brakuje — i bohaterów, i ich tragedii.

Choć autorka nie usiłuje silić się na oryginalność — bo cóż nowego można wymyślić, zwłaszcza w tak ostatnio eksplorowanym gatunku powieści kryminalnej — to sposób w jaki przedstawia losy i historie postaci zasługuje na wyróżnienie. Pisarka wgłębia się w psychologiczne aspekty ludzkich zachowań, wstrzymuje się od oceny, nie pozwala na jednoznaczne ubarwienie swoich bohaterów, choć ci z pewnością nie należą do osób łagodnych czy niewinnych. Każde z nich ma swoją ciemną stronę, każde nosi brzemię minionych wydarzeń, każde popełnia błędy, niejednokrotnie kończące się tragicznie.

Na wyróżnienie zasługują również postaci kobiece. Mamy tu całą paletę różnorodności: cyniczna psycholożka, wypełniona wewnętrznymi sprzecznościami, Edyta — nie wiadomo do końca czy kat, czy ofiara, drapieżna pani sołtys, patrząca z góry dzięki swoim nieodłącznym szpilkom, dziennikarka-harpia o nie tak złych, jakby się mogło wydawać intencjach, przebojowa dziewczyna, uwikłana w patologiczne relacje, a nawet niezwykle przedsiębiorcza wróżka Velma vel Czesława. Jodełka przedstawia nam postaci niezwykle różne, na kolejnych stronach odsłaniając czytelnikowi ich coraz to nowe twarze. Jej kreacje zmuszają do zastanowienia, a także, co niezwykle ważne w kryminałach, potrafią zaskoczyć.

Grzechotka to wspaniale napisane inteligentne studium psychologiczno-socjologiczne. Wypełnione przy tym krwią, masą emocji i niedomówień. Daje dodatkowo możliwość własnej oceny i interpretacji. No i zachęca, oj, zachęca do dalszego czytania. Nagroda Wielkiego Kalibru dla autorki była z pewnością w pełni zasłużona, nie pozostaje więc nic innego, tylko zabrać się za Polichromię.

Ogromnym optymizmem napawa mnie fakt, że powstaje coraz więcej bardzo dobrych polskich książek. Że nasz rodzimy rynek zalewają co roku setki nowych pozycji i z każdym kolejnym coraz trudniej trafić na zwykłego gniota, a coraz łatwiej na kawał dobrej prozy. Zwłaszcza, jeśli chodzi o kryminały. A szczególnie, jeśli wyszły spod kobiecego pióra. Taką właśnie radność sprawiła mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

I tak oto nadeszła kolejna genialna pozycja Czerwińskiego. Zaczyna się lekko i przyjemnie, jak zawsze tętni ironią, drwi ze zjawisk, które na drwinę zasłużyły. Między wątkami kpi z hipokryzji nowej subkultury, wyśmiewa absurdalność zachowań współczesnych, szydzi ze zjawisk znanych nam na co dzień z życia i facebooka.

Właśnie, z facebooka. Wydaje się na początku, że to o nim jest ta książka.

I faktycznie, po części jest. Awatary z bajek, zdjęcia z ręki robione w łazience i miejscach publicznych, idiotycznie funkcjonujące translatory, znajomi, których nie znamy i cała masa innych, równie absurdalnych rzeczy, które bez udziału cienia refleksji stały się nieodłącznymi towarzyszami naszego bytu. Facebook pojawia się jako medium i jako kreator języka. Stosowanie utartych, znanych z portalu fraz dopiero na papierze uświadamia, jak bardzo weszły one do codziennego języka. Ze strony na stronę zaczynamy z rozbawienia przechodzić w coraz większe zastanowienie i... niepokój.

Ale Pigułka wolności to nie tylko facebook. To także dramatyczna opowieść o społeczeństwie, które stacza się na naszych niewidzących świata poza ekranem oczach. Staje się bezmózgą papką, podatną na manipulacje, niczym marionetka zrobiona ze starej szmatki. Masa niezdolna do samodzielnego myślenia, nagminnie nadinterpretująca wszystko, popadająca w skrajności. Społeczeństwo, bez zażenowania szydzące z największych świętości, podnoszące jednocześnie do rangi rewolucji pierdzenie. Trudno o większy absurd.

Książka obnaża również świat sukcesu, wielkich korporacji, gigantów reklamy i marketingu. Czerwiński, tworząc karykaturalne postaci, ukazuje absurd, jaki zakorzeniony jest w tej rzeczywistości. Realia, gdzie tryumf świecą ludzie głupi, niewykwalifikowani, bezczelni, tacy, których jedyną zasługą są znajomości. Z redaktorem Lajkoniem. Pisarz ukazuje również obrzydliwą hermetyczność tego świata — dokonując nawet największych poświęceń, nikt nie będzie w stanie zasłużyć na miejsce wśród najważniejszych. Nie pomoże spryt, inteligencja, ciężka praca, upodlenie. Zakłóciłoby to od lat pielęgnowany porządek rzeczy. Porządek, którego funkcjonowanie jest w rękach żałosnych, przygłupich, brzuchatych mężczyzn.

Kolejnym zagadnieniem poruszanym w powieści jest własna moralność. Moralność, która jest ułomnością jej posiadaczy. Uniemożliwia osiągnięcie czegokolwiek w życiu, znalezienie szczęścia, powoduje jedynie trudność egzystowania w sprzeczności ze sobą, gdy już postanowimy tłamsić ją, aby móc odnaleźć się w wielkim świecie. Mimo że społeczeństwo w większości składa się z ludzi bezwzględnych, na dłuższą metę nie można być skurwysynem ukrywającym własną wrażliwość. Moralnego wykolejenia, mimo długich treningów, nie da się nauczyć. W końcu tłamszona natura wygra i ze zdwojoną siłą przytłoczy wszystkim, co było tłumione.

A jeśli moralności tak naprawdę nie mamy — żadne ideały nie są wieczne. Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą pieniądze.

Czerwiński po raz kolejny udowadnia, że można pisać dobitnie bez sprowadzania języka do rynsztoku. Można naszpikować tekst przekleństwami, stosować tony naturalistycznych opisów, a przy tym pozostawić treść nie tylko inteligentną, ale i pozbawioną obrzydliwości. Pisarz prowokuje brutalną prawdziwością opisu rzeczywistości, nie leksyką wywołującą mdłości. Właśnie to w mojej opinii wyróżnia go wśród współczesnych pisarzy i za to cenię go szczególnie.

I tak oto nadeszła kolejna genialna pozycja Czerwińskiego. Zaczyna się lekko i przyjemnie, jak zawsze tętni ironią, drwi ze zjawisk, które na drwinę zasłużyły. Między wątkami kpi z hipokryzji nowej subkultury, wyśmiewa absurdalność zachowań współczesnych, szydzi ze zjawisk znanych nam na co dzień z życia i facebooka.

Właśnie, z facebooka. Wydaje się na początku, że to o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Koniec mnie rozczarował. Jest klasycznym przypadkiem zerwania z czytelnikiem paktu dotyczącego racjonalności rozwiązania. Czułam się oszukana i to nie dla tego, że zagadka mnie przerosła, bo poziom jej okazał się żenująco banalny. Było to gorzkie zwieńczenie dobrze czytającej się książki - szkoda. Niestety, pozostał mi przede wszystkim niesmak.

Koniec mnie rozczarował. Jest klasycznym przypadkiem zerwania z czytelnikiem paktu dotyczącego racjonalności rozwiązania. Czułam się oszukana i to nie dla tego, że zagadka mnie przerosła, bo poziom jej okazał się żenująco banalny. Było to gorzkie zwieńczenie dobrze czytającej się książki - szkoda. Niestety, pozostał mi przede wszystkim niesmak.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Fantastyczne, inteligentne, wciągające, przemyślane kryminały Aleksandry Marininy polecone zostały mi przez moją Promotorkę. Zakochałam się w nich od pierwszego niemal wejrzenia, niemal — bo przyzwyczajenie się do nazwisk rosyjskich zajęło mi dłuższy moment. Jednak trudność ta została szybko pokonana za sprawą poruszającej całości. Mogę śmiało stwierdzić, że twórczość rosyjskiej pisarki dołączyła do grona moich ulubionych książek.

Główna bohaterka — Anastazja Kamieńska, jest wspaniałym przykładem postaci detektywki z typowych feministycznych kryminałów. Marinina często przytacza jej rozmyślania na temat niesprawiedliwości związanej z dyskryminacją, opisuje jej trudności z uzyskaniem szacunku kolegów po fachu i mężczyzn w ogóle, rozdrażnienie spowodowane tym, że nigdy nie jest od początku traktowana poważnie. Wszystkie te myśli i odczucia są jak najbardziej uzasadnione — Nastia jest bowiem szalenie inteligentną i uzdolnioną analityczką, a jej wnioski i przemyślenia nie raz ratowały najbardziej zawiłe śledztwa. Łamie również całe morze stereotypów: nie myśli emocjonalnie, nawet w obliczu perspektywy obiecującego romansu wszystko szczegółowo analizuje i nie daje się zwieść atrakcyjnemu mężczyźnie. Właśnie te analizy są jednymi z najbardziej interesujących części książki. Kamieńska jest kobietą szalenie dumną, pewną siebie, niezależną i niedającą sobą pomiatać — prawdziwa feministka.

„Gra na cudzym boisku” odkrywa słabości fizyczne głównej bohaterki. Policjantka wstydzi się ich, nie chce ich okazywać i, unosząc się dumą, nie prosi o pomoc. Fabuła powieści rozgrywa się w sanatorium, do którego oddelegował Kamieńską przełożony. Tam również nie może odpocząć — ląduje w samym środku potężnej afery.

Całość akcji przedstawiona jest tak jak lubię najbardziej — czytelnik obserwuje równolegle wydarzenia z dwóch stron: przestępczej i z perspektywy bohaterki. Wszystko jest jasne i klarowne, brak chaotycznego zapętlania, więc można spokojnie rozkoszować się procesem analizy i dochodzenia do rozwiązania. Afera jest interesująca i, jak przystało na kryminał feministyczny, dotycząca zbrodni na tle seksualnym.

Kolejnym atutem jest znakomite tłumaczenie, które zawsze daje bardzo dużo. Dzięki niemu mogłam napawać się elegancją języka, inteligentnymi wypowiedziami i zgrabnie przedstawioną fabułą.

Minusy — przewidywalne od początku zakończenie afery i, choć niektórzy uznają to za plus uwiarygodniający postać, chwilowa słabość bohaterki, jej nagły i niespodziewany wybuch emocjonalny. Nie znoszę takiego roztkliwiania się nad niesprawiedliwością świata. No, ale to moje osobiste spaczenie. Tak czy inaczej, jestem pod szalonym wrażeniem.

Fantastyczne, inteligentne, wciągające, przemyślane kryminały Aleksandry Marininy polecone zostały mi przez moją Promotorkę. Zakochałam się w nich od pierwszego niemal wejrzenia, niemal — bo przyzwyczajenie się do nazwisk rosyjskich zajęło mi dłuższy moment. Jednak trudność ta została szybko pokonana za sprawą poruszającej całości. Mogę śmiało stwierdzić, że twórczość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miało to być „oryginalne arcydzieło nawiązujące do twórczości Henry'ego Jamesa, Conrada, Borgesa i Kafki”. Książkę zachwalała również dr Darska, więc zamówiłam, chciwa lektury. „Porywający thriller” — krzyczał napis na okładce. Rzuciłam się więc z radością i... rozczarowałam.
Owszem, mamy tu bardzo piękne studium psychologiczne. Paranoi, obłąkania, obsesji... Dwie wersje wydarzeń, nikt nie wie, która jest prawdziwa. Każda jest przekonująca, zakończenie otwarte. Teoretycznie wygląda to szalenie kusząco, ale mi zupełnie inne rzeczy rzuciły się w oczy. Możliwe, że, na razie para-, genderowe spaczenie już mi się rzuca na mózg. Możliwe, że moja mizantropia zdominowała moją percepcję, że „mój autyzm wobec świata się pogłębia”. Ale nie byłam uprzedzona do książki, wręcz przeciwnie — po recenzji dr Darskiej doszukiwałam się fantastyczności treści, której jednak nie wyłapałam. Co zauważyłam?
Przede wszystkim szeroko rozwinięty szowinizm. Wyciekający z kartek, przesiąknięty schematami, obrzydliwymi hasłami, oskarżeniami najniższej jakości. W każdym calu.
Narrator, bliżej niezidentyfikowany pisarzyna, wypowiada się o tytułowej Lucianie w sposób okropny. Analizuje jej urodę szalenie krytycznie, w dwudziestolatce doszukuje się przyszłych wad, wynaturzeń wręcz, widzi całą potencjalną brzydotę, na które widocznie skazane są panie po trzydziestce. Urocze. Oczywiście każdy gest i ruch dziewczyny przez tego rewelacyjnego psychologa jest analizowany na jego korzyść — to ona go uwodzi, z pozoru niedbale, ona jest wręcz makiawelicznie usposobiona, istna manipulatorka. Bo oczywistym jest, że jak siedzi się przed komputerem przez cztery godziny, nie ma prawa boleć szyja, a ten specjalnie wywoływany(sic!) przeskok kręgów szyjnych jest niewymownie prowokujący! Szarlatanka.
Luciana natomiast generalnie jest sierotką z ambiwalentną osobowością — typowa kobieta! — i w dodatku paranoiczka z manią prześladowczą. Pozbawiony piersi podlotek z przerośniętym ego lolitki, uwodząca w sposób nikczemny. Później — zagubiona dusza, która leci w objęcia rycerza, gotowego do rzucenia się na ratunek. Niestety jest już gruba i paskudna, w dodatku wariatka, już przecież siedziała w zakładzie dla umysłowo chorych. Rzeczywiście, w jej historii tyle przesady i naciągania wątków. Jej oskarżenia są co najmniej śmieszne. Żałosne. Poza tym dziewczyna jest nieprzyzwoicie słaba psychicznie i niezdolna do konfrontacji. Zakończenie historii było oczywiste.
Kloster — król argentyńskich szowinistów. Podobnie jak narrator jest ofiarą przebiegłego uwodzenia, ale nie tylko tego. Jest również ofiarą innej kobiety — swojej żony, której nie kochał, którą poślubił dla jej urody, którą, gdy zaczęła zdradzać objawy psychicznego zachwiania, chciał zostawić. Ale paskudna hetera w obliczu tej decyzji popełniła czyn karygodny — dała się zapłodnić! „Sprytnie skorzystała z okazji, żeby zajść w ciążę”, pisze Martinez. Biedny Kloster, padł ofiarą okrutnej kobiety. Na pewno go zgwałciła, bo przecież kto dobrowolnie oddawałby się łóżkowym rozkoszom z kobietą, którą gardzi i pragnie zostawić? Mercedes, bo takie imię nosiła okrutna małżonka, cierpiała na depresję poporodową i którąś z Freudowskich przypadłości — nienawidziła swojej córki za to, że ona kochała swojego ojca, a męża Mercedes. Oczywiście wszystko opowiada Kloster, wszystko to jego teorie. Kobieta miała krzywdzić fizycznie córeczkę, specjalnie stawiać wrzątek tak blisko, żeby dzicięcie mogło się poparzyć, „nie reagowała natychmiast, gdy mała raczkowała w stronę schodów”. Wyjeżdżając, pisarz zostawił swoje panie pod opieką pielęgniarki, która jednak została otumaniona przez kolejny makiaweliczny umysł tej paskudnej harpii — orzekła, że Kloster uroił sobie swoje podejrzenia. Oczywiście Kloster ma racje, a Mercedes jest maniakalną morderczynią. Wzruszyła mnie jego historia.
Nie wypada również nie wspomnieć o adwokatkach, paskudnych babsztylach, które są grube, wstrętne i nienawidzą mężczyzn. Czekałam tylko, kiedy wspomni, że nie goliły nóg i były feministkami.
Standardowe, banalne romanse starych pryków z co najmniej o połowę młodszymi, pięknymi dziewczynami również mnie wzruszyły dogłębnie.
Do tego dochodzi kilka błędów logicznych. Natomiast „odwołania” do Conrada czy Wittgensteina przypominały mi mnie samą, która na egzaminie zawsze wciska dodatkową wiedzę nieco zbaczając z tematu, żeby się pochwalić, że wiem coś tak fajnego.
Wielka szkoda, gdyby dobrze to rozegrać, wyszedł by genialny kryminał z elementami psychologii.

Miało to być „oryginalne arcydzieło nawiązujące do twórczości Henry'ego Jamesa, Conrada, Borgesa i Kafki”. Książkę zachwalała również dr Darska, więc zamówiłam, chciwa lektury. „Porywający thriller” — krzyczał napis na okładce. Rzuciłam się więc z radością i... rozczarowałam.
Owszem, mamy tu bardzo piękne studium psychologiczne. Paranoi, obłąkania, obsesji... Dwie wersje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Całość bardzo ciekawa, ale chyba tłumaczenie zepsuło książkę :/

Całość bardzo ciekawa, ale chyba tłumaczenie zepsuło książkę :/

Pokaż mimo to

Okładka książki Kogo kocham, kogo lubię Marta Mizuro, Robert Ostaszewski
Ocena 5,9
Kogo kocham, k... Marta Mizuro, Rober...

Na półkach:

Kolejna książka z serii „para na parę”, jakże fantastyczna, zachwycająca od pierwszych stron, tętniąca humorem i ciesząca oczy profesjonalnym piórem. Nic dziwnego, w końcu Marta Mizuro i Robert Ostaszewski to nie amatorzy, a ich wspólna książka zawiera w sobie wszystko, czego oczekuję od tego typu literatury.

Autorów miałam przyjemność poznać na spotkaniu zorganizowanym przy okazji Festiwalu Kryminału. Ot tak, postanowili wspólnie napisać książkę. Nic trudnego, pisze im się dobrze i lekko. Styl sobie dopasowali, szczegóły ustalali telefonicznie, miejsce akcji wybrało to z nich, które przemogło się, żeby zacząć. Padło na Ostaszewskiego, więc Kraków. Wyszło przepięknie. Właśnie ta lekkość pióra wygląda na szalenie naturalną i zachwyca mnie ogromnie. A przy tym od tekstu bije inteligencją. Inteligentny humor, masa nawiązań społeczno-kulturowych, gry znanymi sloganami, ukryte kpiny i oczywiście — piękna znajomość języka polskiego. Jestem zauroczona.

Fabuła bardzo kryminalna i wciągająca. Czytelnik nie może narzekać na niedobór ofiar i brak różnorodności postaci. Mizuro i Ostaszewski zaprezentowali czytelnikowi piękne, a jakże różne siostry Źrenickie, eksperta od mody — nadkomisarza Gajewskiego, policyjnego błazna — nieco zdeprawowanego Marka Srokę, a także drażniącego pismaka i sympatycznego górala. Zupełnie nie zgadzam się z zarzutem prowadzącego spotkanie autorskie Tomasza Majerana, sugerującego zbyt wielu śledczych na ilość ofiar — zabieg nie tylko pozwala przedstawić różna, nowe, ciekawe i zabawne osobowości, ale i jest realistyczny — nikt nie wierzy w istnienie genialnego Sherlocka, który sam dochodzi do wszystkiego.

Tytuł — świetny pomysł. Zakończenie — takie jak lubię.

A co mi tam, daję 5.

Kolejna książka z serii „para na parę”, jakże fantastyczna, zachwycająca od pierwszych stron, tętniąca humorem i ciesząca oczy profesjonalnym piórem. Nic dziwnego, w końcu Marta Mizuro i Robert Ostaszewski to nie amatorzy, a ich wspólna książka zawiera w sobie wszystko, czego oczekuję od tego typu literatury.

Autorów miałam przyjemność poznać na spotkaniu zorganizowanym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tragedia. Książka, a raczej ten zbitek papieru zapełnionego nie wartym grosza drukiem, była tak marna, że nawet niezbyt wiem od czego zacząć. Nie znalazłam tam ani jednego pozytywu. Warsztat literacki Rudnickiej jest na poziomie przełomu podstawówki i gimnazjum. Infantylna fabuła, styl, koślawo prowadzona akcja i dialogi. Zero świeżości, zero błysku, cienia oryginalności. Morze absurdu. Najczęściej powtarzane przeze mnie podczas lektury słowo to „żałosne”. I mogłoby być świetnym podsumowaniem całości.
Bohaterka, Beata, miała być niezależna, cyniczna i inteligentna. Nie jest. Jest niezrównoważoną dziewczyną z ciągłymi wahaniami nastroju. Wszystkie postaci są do bólu sztuczne, a ich dialogi mają autentyczność godną prezenterów telezakupów Mango. Połowa z nich jest przerysowana. Przeszkadza również natłok niepotrzebnych wątków, osób i odniesień.
Tył książki zapowiadał „iskrzenie ironicznym humorem” — jestem na to wyczulona i specjalnie szukałam — nie znalazłam ani jednego przykładu owej ironii. Co więcej, jeśli w ogóle w Martwym Jeziorze dowcip był, umknął mi, niedostrzeżony.
Książka jest po prostu głupia i beznadziejna.
Jeśli autor natrudzi się, żeby zdobyć informacje w jakiejś dziedzinie i przemyci tę wiedzę do wątków, choćby pobocznych, zawsze zyskuje moje uznanie. Rudnicka zrobiła wybieg szalenie błyskotliwy — gdy Jacek okazuje się komputerowym geniuszem, który wynalazł jakieś cudeńko technologiczne, zamiast wspomnieć coś na ten temat, o którym swoją drogą autorka ewidentnie nie ma bladego pojęcia, czytelnik otrzymuje kwestię: „nie mów mi o tym, bo i tak nie zrozumiem”, włożoną w usta głównej bohaterki. Przebiegłe.
Intryga, wątek główny książki, jest tragiczna i oklepana. Schematyczność całości i stereotypowość postaci dobijają. Ciąg akcji i rozwiązanie historii wymyśliłby przedszkolak. Najbardziej jednak boli mnie to, że książka ma naprawdę wielu fanów i całą masę fantastycznych recenzji. Nie oczekiwałam wiele, kryminały czyta się wszak dla rozrywki. Jeśli już jesteśmy przy tym — uważam, że Martwe Jezioro kryminałem nie jest. Nie jest też fajną i lekką lekturą dla młodzieży. Przysięgam, że książki Meg Cabot dostałyby u mnie wysokie noty, bo umiem rozdzielać rodzaje i ich przeznaczenie. Ta nie odprężyła mnie, co najwyżej poirytowała i przyprawiła o ból istnienia.
Dałabym 0/5, ale nie można.

Tragedia. Książka, a raczej ten zbitek papieru zapełnionego nie wartym grosza drukiem, była tak marna, że nawet niezbyt wiem od czego zacząć. Nie znalazłam tam ani jednego pozytywu. Warsztat literacki Rudnickiej jest na poziomie przełomu podstawówki i gimnazjum. Infantylna fabuła, styl, koślawo prowadzona akcja i dialogi. Zero świeżości, zero błysku, cienia oryginalności....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka wywołała u mnie morze emocji jeszcze zanim zaczęłam czytać faktyczną treść. Opis znajdujący się na końcu przyniósł mi bowiem natychmiastowe skojarzenie z twórczością Chmielewskiej. Przebojowa dziewczyna z nosem do sensacji i talentem do pakowania się w kłopoty, znajomy policjant, przyjaciółka — od razu przed oczyma stanęła mi Joanna, co przeraziło mnie niebotyczni, czym prędzej więc rzuciłam się na lekturę. Pierwsze wersy, akapity połknęłam zachłannie, z rosnącym niepokojem, ale i uciechą. Treść bardzo przyjemna w odbiorze, lekka i zabawna. Bohaterka od razu wzbudza sympatię, wydaje się być niezależna, inteligentna, szalenie bystra, zabawna i, co jest moim ulubionym przymiotem, posiadająca wyjątkowo cięty język. Młodsze wydanie Chmielewskiej, jak nic. Kolejne karty jednak, ku memu wytchnieniu, obalają skojarzenie. Ale bynajmniej, nie zniechęcają do lektury.
Główna bohaterka, dziennikarka Ewa, odkrywa przed czytelnikiem kulisy redakcji brukowca Bazar Warszawski. To właśnie nieodparte pragnienie zabłyśnięcia dużym artykułem sprawia, że pakuje się w sam środek mafijnej afery. Ewa nie uczestniczy w akcji przypadkiem, sama się w nią pakuje. Jest do granic możliwości beztroska, żeby nie rzec — bezmyślna. Nie zastanawia się ani przez chwilę nad konsekwencjami swoich posunięć i tylko cudem wychodzi ze wszystkiego cało. Nie jest przenikliwa, nie udaje jej się samodzielnie wysnuwać wniosków, zawsze ktoś jej musi pomagać — głupkowata koleżanka z pracy, bystra współlokatorka lub zakochany w niej policjant. Ewa tylko z pozoru jest kobietą niezależną i z własną opinią — notorycznie daje się zwodzić i nie potrafi twardo pozostać przy swoim zdaniu. Ocenia wszystko pochopnie i przez to popełnia całe szeregi błędów. Mimo to, zdecydowanie da się lubić. Do grona kontynuatorek przygód Chmielewskiej jednak zdecydowanie nie da się jej zaliczyć.
Akcja książki jest interesująca, wartka, ze zwrotami akcji, dlatego bardzo łatwo się w nią wciągnąć. Fabule nie mam nic do zarzucenia. Świetnie nadaje się na lekką, wieczorną lekturę. Jest ponadto szalenie zabawna, czytelnik z pewnością może liczyć na wielokrotne wybuchnięcie głośnym śmiechem.
Poznęcam się nad tytułem. „Złoty kot” nawiązuje zarówno do głównej speluny, wokół której kręci się akcja, jak i do kota Ewy, Błażeja. Właśnie nad Błażejem chcę się zatrzymać przez chwilę. Wszelkie opisy i recenzje w moim odczuciu zdecydowanie przeceniają jego udział w akcji i fabule. Rozbudowane fantazje zapowiadane przez liczne opisy zrobiły mi nie lada smaka, spodziewałam się czegoś na wzór Diabła z Wszyscy jesteśmy podejrzani. Bardzo się zawiodłam. Kot, owszem, pojawia się, ale nie na tyle, żeby uważać go za bohatera równorzędnego do, chociażby, Malwiny i Adama. Choć z pewnością jest złoty, ale ja nie jestem obiektywna — mam szczególną słabość do tych zwierzaków.
Ogólne wrażenie bardzo dobre. Znęcanie się nad bohaterką wynika jedynie z moich badań literackich na temat kobiety-detektywki. Nie potępiam obrazu, nie odbiera on książce uroku. Wystawiam mocne 4,0.

Książka wywołała u mnie morze emocji jeszcze zanim zaczęłam czytać faktyczną treść. Opis znajdujący się na końcu przyniósł mi bowiem natychmiastowe skojarzenie z twórczością Chmielewskiej. Przebojowa dziewczyna z nosem do sensacji i talentem do pakowania się w kłopoty, znajomy policjant, przyjaciółka — od razu przed oczyma stanęła mi Joanna, co przeraziło mnie niebotyczni,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna, już trzecia książka Matthew Pearla, na którą osobiście, jako fanka twórczości autora, czekałam z niecierpliwością, nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z człowiekiem wybitnie błyskotliwym i utalentowanym. Po raz kolejny jako, jakby nie patrzeć, krytyczna i wybredna czytelniczka, nie zawiodłam się ani trochę.

Zagadka Dickensa, podobnie jak wcześniejsze pozycje Pearla, osadzone są w czasie historycznym, a fabuła lawiruje wokół twórczości genialnego literata — tym razem wybór autora padł na słynnego Charlesa Dickensa.

W tym miejscu pragnę wyrazić ogromne uznanie dla wiedzy autora. Bardzo wyraźnie widać w jego książkach doskonałe wykształcenie filologiczne. Ponadto, każda z części sprawia, że aż chce się sięgnąć po twórczość najpierw Dantego i Poego, a teraz Dickensa.

Najnowsza powieść składa się z trzech wątków, które, rzecz jasna, splatają się ze sobą wraz z kolejnymi kartami książki. Pierwszy dotyczy odległych spraw handlarzy opium w Bengalu, których tropi młody Frank Dickens, drugi zaczyna się w dniu śmierci Charlesa Dickensa, natomiast ostatni stanowi retrospekcje — opowiada o pobycie pisarza w Ameryce.

Poza tym, że książkę czyta się bardzo dobrze, w ramach odetchnięcia od nieco cięższej lektury polonistycznej — wybór jest idealny, to akcja jest bardzo wciągająca. Jako wieloletnia miłośniczka kryminałów, umysł mam wyćwiczony i z reguły finałowe odkrycie tajemnicy nie jest dla mnie niespodzianką. I w chwili, gdy w Zagadce... klarowało się rozwiązanie, pomyślałam: dobre, ale tym razem domyśliłam sie wszystkiego. Jednak po kilku wersach wiedziałam juz, że Pearl jednak mnie nie zawiódł i nie uchroniłam się od potężnego zaskoczenia. A ja zaskoczenie, zapewne przez rzadkość doznawania, bardzo lubię. Dlatego polecam, zdecydowanie.

Kolejna, już trzecia książka Matthew Pearla, na którą osobiście, jako fanka twórczości autora, czekałam z niecierpliwością, nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z człowiekiem wybitnie błyskotliwym i utalentowanym. Po raz kolejny jako, jakby nie patrzeć, krytyczna i wybredna czytelniczka, nie zawiodłam się ani trochę.

Zagadka Dickensa, podobnie jak wcześniejsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdecydowanie najlepsza z serii.

Zdecydowanie najlepsza z serii.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę przeczytałam, ponieważ koleżanka moja pisze z niej licencjat. W ramach feministycznej analizy. Chwali. Wstrząsnęła ją. Chciałam wstrząsu, pragnęłam całym swym jestestwem. I prószę bardzo, już pierwszy rozdział wywołał wstrząs. Oburzenia, niesmaku, poczucia, że oto powstała kolejna książka, która nadaje się tylko na makulaturę.

„Kieszonkowy atlas kobiet” składa się z 4 części — każdy traktuje o innej osobie, o odrębnym mieszkańcu jednego blokowiska. Warszawskich slumsów, ulicy Opaczewskiej. Książka zapewne z założenia ma prezentować czytelnikowi ponurą rzeczywistość i tragedię codzienności społecznego marginesu. Rzeczywiście, Sylwia Chutnik dokonuje często trafnych charakterystyk kobiet, dorzucając na dokładkę kilka męskich sylwetek. Ironicznie i dobitnie. Lubimy to. Podobały się Matki Gastronomiczne, do złudzenia przypominające moją własną mamunię i babcię, Madonny Parapetowe, widziane zbyt często w oknach i przychodniowy klub seniora, okupujący kolejki do lekarza. Negatywne i smutne postaci ukazane w całej, lecz suto przejaskrawionej okazałości. I właśnie tu zaczyna się problem.

Bohaterką pierwszego rozdziału jest Czarna Mańka. Wariatka i alkoholiczka, która sama sobie zgotowała swój los. Możliwe, że miało to ukazywać nieszczęście, niewielką możliwość wyboru, okrutną predestynację. Ja widziałam tylko denerwującą, głupią dziewczynę, która nie ma grama poczucia własnej wartości i rozumu. Jeśli już zgodziła się, bo o protestach mowy nie było, na rodzicielską ideę porzucenia dalszej edukacji na rzecz handlowania garami na bazarze, to mogła się temu poświęcić. Nikt jej nie kazał wyjść za mąż za tępego dresiarza, nikt nie kazał jej dołączyć do największej osiedlowej menelni, upijać się na umór. Jej życie to pasmo skandalicznie złych decyzji. A motyw urojonego dziecka, zarodka wyjętego ze zlewu był niesmaczny i obrzydliwy. Tak, rozdział pierwszy był tragiczny. Na szczęście wrodzony upór nie pozwolił mi porzucić lektury.

Dwa środkowe rozdziały ratują książkę. Opisuje smutne życie pani Marii, która nie potrafi żyć w powojennej rzeczywistości, o jej traumie, niedostosowaniu. To rzeczy poważne, to wciąż żywa historia i problem. Nie jej wina, życia nie zniszczyła przez własną głupotę. Panipan Marian z kolei także skłaniał do refleksji. Nad stereotypami, oczekiwaniami społeczeństwa wobec ludzi, o braku tolerancji, szufladkowaniu. Mężczyzna żył w zgodzie ze sobą, niech mu Bóg błogosławi. Postać pozytywna, rozdział na plus. Szkoda, że najkrótszy.

I właśnie kiedy już książkę do łask przywracałam, psychikę mą zgwałcił przez uszy rozdział ostatni. Marysia, nasienie demona, symbol skrajnego debilizmu, bezdennego spaczenia umysłowego, gówniarskiej bezmyślności. Miałam do czynienia z wieloma historiami o zbuntowanych nastolatkach, ale żeby ktoś był tak bardzo skrzywiony. Przepraszam, ale to musiało być przejaskrawienie. Dziewczyna denerwowała mnie tak bardzo, że ledwo dobrnęłam do końca. Koniec powitałam z ulgą i mieszanymi uczuciami.

Podobno Sylwia Chutnik nie jest pisarką. Sama tak stwierdziła. Podobno jej kolejna powieść jest głupia(nie moje słowa, słowa cenionej przeze mnie wykładowczyni). Wierzę temu sądowi i nie pokuszę się o przeczytanie. Skoro „Kieszonkowy atlas kobiet” był przebłyskiem jej geniuszu, nie zbliżę się do „Dzidzi” na odległość mniejszą niż potrzeba na ominięcie regału w Empiku. Nie skreślam książki zupełnie, środek mnie zauroczył, fragmenty były bardzo dobre, ale całościowo pod groźbą śmierci nie stwierdzę, że jest wartościowa. Najbardziej mnie irytowało skupienie się na negatywnych sylwetkach, jakby bez nadziei na to, że ludziom z tego środowiska mogłoby się udać wyjść na prostą i osiągnąć cokolwiek wykraczającego poza zostanie Królową Bazaru. Oczywiście, życie to nie serial, do czego zbyt często zresztą odwoływała się autorka w pierwszym rozdziale. Ale nie jest też pasmem nieszczęść, niepowodzeń, głupich decyzji i marzeń skazanych na fiasko. Przydałoby się nie tylko nieco szersze spojrzenie, ale także mniej karykaturalne i bardziej i realistyczne.

Książkę przeczytałam, ponieważ koleżanka moja pisze z niej licencjat. W ramach feministycznej analizy. Chwali. Wstrząsnęła ją. Chciałam wstrząsu, pragnęłam całym swym jestestwem. I prószę bardzo, już pierwszy rozdział wywołał wstrząs. Oburzenia, niesmaku, poczucia, że oto powstała kolejna książka, która nadaje się tylko na makulaturę.

„Kieszonkowy atlas kobiet” składa się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Olaf + Pan Muldgaard... poezja :)

Olaf + Pan Muldgaard... poezja :)

Pokaż mimo to