-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj „Chłopaka, który okradał domy. I dziewczynę, która skradła jego serce“LubimyCzytać1
-
ArtykułyCały ocean atrakcji. Festiwal Fantastyki Pyrkon właśnie opublikował pełny program imprezyLubimyCzytać1
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę Julii Biel „Times New Romans”LubimyCzytać4
-
ArtykułySpotkaj Terry’ego Hayesa. Autor kultowego „Pielgrzyma” już w maju odwiedzi PolskęLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-05-05
2024-05-08
„Jeśli bratnie dusze istnieją, to ty jesteś moją. Spędziłem zbyt dużo czasu, bojąc się, że wszyscy odkryją, że jestem złamany… Ty widziałaś najbardziej bezbronne, zniszczone części mnie, a mimo to mnie kochałaś.”
Piper i Lucasa mieliśmy okazję poznać już w pierwszym tomie serii, czyli powieści „Zasada numer pięć”. Kto czytał, ten wie też, jakiego finału się oni doczekali. Jeśli jeszcze jej nie czytaliście, to nawet lepiej, bo wydarzenia drugiego tomu mają miejsce przed pierwszym, więc nic straconego. Właściwie już podczas lektury „Zasady numer pięć” byłam zaintrygowana tym, jaka była historia tej dwójki i kiedy zorientowałam się, że kolejny tom jest właśnie o nich, ucieszyłam się. Przecież wszystkie romanse zmierzają ku jednemu, więc nie przeszkadzała mi znajomość zakończenia. Czy czuję się usatysfakcjonowana tą historią? Raczej tak.
Mając już wcześniej styczność z piórem autorki, wiedziałam, czego oczekiwać. Nie nastawiałam się na historię, która rzuci mnie na kolana, lecz taką, która po prostu zapewni rozrywkę i oderwie od rzeczywistości. Pod tym względem sprawdziła się rewelacyjnie. Powieść „Zasady gry” daje nam przekrój wydarzeń od czasu, kiedy główni bohaterowie mieli po kilka lat i po raz pierwszy się spotkali, przez koniec liceum, gdy już wiedzieli, że czują do siebie coś więcej, po czas na studiach, gdy nie było między nimi nic poza niechęcią. Drugi i trzeci etap dzieli roczny przeskok czasowy, podczas którego Piper i Lucas nie utrzymywali kontaktu. Koniec liceum był momentem przełomowym dla ich relacji, ale na skutek pewnych wydarzeń została ona zerwana. Nie będę zdradzać, co się stało, muszę jednak przyznać, że w moim odczuciu sytuacja ta miała potencjał na to, by być bardziej emocjonalną. Tymczasem poza drobnym szokiem, nie odczułam jej jakoś bardziej.
Mamy tu motywy od przyjaźni do miłości oraz przyjaciel brata. To dwa wątki, które właściwie są gwarantem komfortowej lektury. Do tego dochodzą inne aspekty, które dodały odrobiny koniecznej dramaturgii. To historia przede wszystkim o drugiej szansie i wybaczaniu. Przyjemne było obserwowanie, jak oboje nie są w stanie zaprzeczać uczuciom. Zwłaszcza Lucas miał do zwalczenia solidnego przeciwnika w samym sobie, który nie pozwalał mu na zbliżenie do Piper. Stopniowe kruszenie jego muru było cudowne, tym bardziej biorąc pod uwagę to, co robił w ukryciu. Słodziak z niego! Nasi bohaterowie przechodzą dość trudną drogę, podczas której oprócz wybaczenia, muszą odbudować zaufanie. Owszem mogło zostać to nieco bardziej rozciągnięte, ale i tak poprowadzone zostało w przyjemny sposób.
„Zasady gry” to lekka, lecz niepozbawiona emocjonalnych zawirowań opowieść, która przenosi nas w świat hokeistów. Wątek sportowy nie jest jakoś mocno rozbudowany, ale jest obecny i dodaje fajnego klimatu. Pióro autorki jest proste, ale wciągające. Nie brakuje tu także niegrzecznych i gorących scen, które zadziałają na Wasze zmysły. Czekam na kolejny tom, bo czuję, że tam dopiero będzie bomba, a jej przedsmak dostaliśmy już w pierwszym tomie. Mimo iż odczuwam drobny niedosyt, zachęcam bardzo do lektury!
„Jeśli bratnie dusze istnieją, to ty jesteś moją. Spędziłem zbyt dużo czasu, bojąc się, że wszyscy odkryją, że jestem złamany… Ty widziałaś najbardziej bezbronne, zniszczone części mnie, a mimo to mnie kochałaś.”
Piper i Lucasa mieliśmy okazję poznać już w pierwszym tomie serii, czyli powieści „Zasada numer pięć”. Kto czytał, ten wie też, jakiego finału się oni doczekali....
2024-04-22
„Po dzisiejszym wieczorze jedno wiem na pewno: jest dla mnie bardziej niebezpieczny niż kiedykolwiek, ponieważ nie ma w sobie ani grama ciepła, które zapamiętałam, została mu jedynie zimna determinacja mężczyzny, który dostaje to, czego chce. Z całą pewnością wyglądał, jakby chciał właśnie mnie, i boję się, że go nie powstrzymam.”
„Aukcja” to powieść, która zaciekawiła mnie przede wszystkim swoim opisem, a minimalistyczna okładka pogłębiła to zaintrygowanie. Nie mogłam się doczekać, kiedy po nią sięgnę. Chociaż pod wieloma względami nie okazała się idealna, to muszę przyznać, że na swój sposób mnie ujęła.
Powieść ta jest debiutem literackim L. Knight i doskonale widać to podczas czytania. Język jest prosty, ale za to wciągający. Pewne wątki zdecydowanie mogły zostać lepiej rozpisane, bo miały ku temu potencjał, jednakże w przypadku debiutów na niektóre rzeczy można przymknąć oko. To jedna z tych niewymagających, ale pochłaniających lektur, a w moje ręce trafiła właśnie wtedy, kiedy czegoś takiego potrzebowałam. Zapewniła rozrywkę, oderwała od rzeczywistości, a historia miłosna w niej ukazana zauroczyła pasją i namiętnością. Mamy tu wątek drugiej szansy i spotkania po latach, które podszyte są żalem za niewyjaśnione sprawy. Widzimy, że uczucie, które zapłonęło między Violet i Lincolnem, kiedy jeszcze byli nastolatkami, wcale nie wygasło, choć oboje skrzętnie starają się to ukryć pod postacią niechęci, nie żałując sobie wrogich słów. To jeszcze bardziej podsycało między nimi pożądanie. Z kolei motyw małżeństwa z rozsądku wzniósł ich relację na nowy poziom. Czasem bohaterowie zachowywali się w sposób nieprzemyślany, zwłaszcza Lincoln jest taką postacią nieco narwaną. Biorę jednak poprawkę na to, że w obojgu tkwiła zadra za wydarzenia z przeszłości, a także niepewność o przyszłość i prawdziwość uczuć. Mimo iż główny bohater ma swoje za uszami, to na swój sposób ujął mnie swoimi staraniami, chociaż żałuję, że autorka nie przeczołgała go nieco bardziej. Lottie z kolei od razu zdobyła mnie swoją dobrocią i oddaniem. Los rozdawał jej niezbyt dobre karty, ale radziła sobie tak, jak umiała, byle tylko niczego nie zabrakło jej bratu. To było poruszające.
Fabuła może nie jest odkrywcza, pewne aspekty były do przewidzenia, ale ma sobie coś wciągającego. To taka historia, którą czyta się na raz. Fajnym elementem jest tu także klub nocny, którego współwłaścicielem jest Linc. Dodaje aury grzechu i kontrowersji, działa na zmysły. Może odgrywa istotną rolę jedynie na początku, ale ma potencjał na coś więcej, co mam nadzieję dostać w kolejnych tomach. Jestem ciekawa kolejnego, czyli historii Harrisona oraz tajemniczej Norrie. Autorka pozostawia nas z dość ciekawą i enigmatyczną zapowiedzią. Jeśli szukacie niewymagającej historii, która zauroczy Was płomiennym romansem, to „Aukcja” będzie strzałem w dziesiątkę!
„Po dzisiejszym wieczorze jedno wiem na pewno: jest dla mnie bardziej niebezpieczny niż kiedykolwiek, ponieważ nie ma w sobie ani grama ciepła, które zapamiętałam, została mu jedynie zimna determinacja mężczyzny, który dostaje to, czego chce. Z całą pewnością wyglądał, jakby chciał właśnie mnie, i boję się, że go nie powstrzymam.”
„Aukcja” to powieść, która zaciekawiła...
2024-05-05
„Znam tę twarz.
Wiem, że jego tęczówki nie są tak naprawdę czarne – w blasku słońca mają kolor espresso.
I wiem, skąd ma tę bliznę.
Bo choć z całych sił próbowałam o nim zapomnieć, wiem dokładnie, kim jest ten człowiek.”
Kiedy ujrzałam zapowiedź powieści „Spotkasz mnie nad jeziorem”, wiedziałam, że muszę ją poznać. Przemówił do mnie przede wszystkim opis, który zasugerował mi emocjonalną opowieść, gdzie główną rolę grać będzie motyw drugiej szansy i spotkania po latach. Szczerze mówiąc, spodziewałam się, że wątek romantyczny będzie nieco bardziej rozwinięty i z tego względu odczuwam drobny niedosyt. Dostałam jednak emocje, choć ulokowane w innym temacie.
Powieść rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Rozdziały teraźniejsze przeplatane są z dniem sprzed dziesięciu lat, kiedy to Fern i Will spotkali się po raz pierwszy i spędzili ze sobą jeden niezapomniany dla nich dzień. Skończył się on obietnicą ponownego spotkania rok później w prowadzonym przez mamę Fern ośrodku wypoczynkowym. Tyle że Will się nie pojawił. Teraźniejszość ukazuje ich ponowne spotkanie, kiedy Fern staje się właścicielką ośrodka wskutek śmierci matki, a Will pojawia się tam, by pomóc jej go ulepszyć. Szczerze mówiąc, myślałam, że dostanę tu większą dawkę żalu, nie żeby nie było go wcale, ale chyba oczekiwałam lepszych wyjaśnień ze strony Willa. Fern zdecydowanie na to zasługiwała. Fakt, że historię poznajemy wyłącznie z jej perspektywy, również w tym nie pomaga. Bardzo chciałam wejść do głowy Willa i przekonać się, co takiego sprawiło, że się wtedy nie pojawił w umówionym miejscu. Z drugiej jednak strony autorka otoczyła go tajemniczością, która powodowała, że przez powieść dosłownie się płynie, ponieważ czytelnikiem kieruje chęć odkrycia prawdy.
Po trudnych początkach dość szybko ich relacja zacieśnia się, nabiera intensywności, a uczucia, które zapłonęły wbrew rozsądkowi dziesięć lat wcześniej, ponownie wypłynęły na powierzchnię. Zastosowanie takiego układu rozdziałów pokazuje, jak bardzo zmienili się na przestrzeni tych lat. Fern i Will sprzed dziesięciu lat byli pełni marzeń, natomiast obecnie widzimy, że życie zweryfikowało ich oczekiwania, rozdając zupełnie inne karty. Końcówka nieco mnie zaskoczyła, gdyż autorka nie postawiła na klasyczną dramę, gdzie to ON walczy o NIĄ. Pokazuje, że jeśli kogoś kochamy, to po prostu zawsze trzeba walczyć.
To także powieść o marzeniach, tych utraconych, ale też tych, które ewoluowały na przestrzeni lat. Autorka stawia bohaterów na rozdrożu, zmusza do refleksji i zastanowienia się nad tym, czego chcą od życia. Ubiera ich także w żal, że nie wszystko potoczyło się po ich myśli. Dość ważnym tematem jest tutaj relacja Fern z jej matką. Wiemy, że nie była idealna, a obecnie wywołuje w Fern żal, że nie zdążyła jej naprawić przed śmiercią kobiety. Temat ten wywoływał we mnie smutek, bo zasługiwały na więcej. Razem z Fern poznajemy Maggie i jej myśli za pomocą dzienników, które prowadziła przed narodzinami córki. Dzięki temu razem z główną bohaterką dostajemy nieco nostalgiczne, poruszające, ale bardzo ważne zamknięcie spraw.
„Spotkasz mnie nad jeziorem” otuliło mnie wakacyjnym klimatem, a także zauroczyło wielowątkowością. Dla mnie to bardziej powieść obyczajowa z wątkiem romantycznym, a główną rolę odgrywają tu marzenia, które z czasem mogą przybrać inny kształt oraz tęsknota i żal w związku z relacją głównej bohaterki z jej matką. Autorka dotyka także wielu innych realnych problemów, uczula na nie, przez co skłania do refleksji. Mimo iż nastawiłam się na coś innego, nie czuję się rozczarowana. Spędziłam z nią przyjemne chwile, napełniła mnie dawką emocji i stała się idealnym letnim oderwaniem od rzeczywistości w majówkowy weekend. Jeśli macie ochotę przenieść się razem z bohaterami do kanadyjskiego kurortu położonego nad jeziorem, koniecznie skuście się na tę powieść!
„Znam tę twarz.
Wiem, że jego tęczówki nie są tak naprawdę czarne – w blasku słońca mają kolor espresso.
I wiem, skąd ma tę bliznę.
Bo choć z całych sił próbowałam o nim zapomnieć, wiem dokładnie, kim jest ten człowiek.”
Kiedy ujrzałam zapowiedź powieści „Spotkasz mnie nad jeziorem”, wiedziałam, że muszę ją poznać. Przemówił do mnie przede wszystkim opis, który zasugerował...
2024-04-15
„Napawał się tą chwilą. Był z siebie bardzo dumny, bo rozegrał to lepiej, niż planował. To nie życie pisało dla niego ten scenariusz. To on pisał swoje życie, a nawet jeśli zdarzył mu się kleks, potrafił z niego zrobić ozdobny inicjał.”
„Rak. Psy szczekają, karawana jedzie dalej” to historia do bólu prawdziwa, bo oparta została na realnych wydarzeniach. Mając tę świadomość, zawarte w środku zeznania prawdziwych poszkodowanych, uderzają podwójnie. To powieść, która poruszy Wasze najczulsze struny, wzbudzi wiele sprzecznych emocji oraz poczucie niesprawiedliwości. To nie jest łatwa historia, o której zapomnicie od razu po przeczytaniu.
Kiedy słyszymy o oszustwach matrymonialnych czy finansowych, pewnie u większości pojawia się pytanie: „Jak można było się na coś takiego nabrać? Jak można być tak naiwnym?”. Otóż patrząc z boku, łatwo jest nam oceniać, a nie bierzemy pod uwagę, jakimi świetnymi manipulatorami potrafią być takie osoby. Powieść fantastycznie zgłębia aspekt psychologiczny oszusta, a w tym przypadku także i ewidentnego psychopaty. Autorzy dokładnie ukazali mechanizm działania Raka. To, w jaki sposób mamił kobiety, by w późniejszym czasie odzyskać z nawiązką zainwestowany czas. Na kartach powieści ukazany został w sumie każdy etap jego relacji kobietami, począwszy od uroczego zdobywania poprzez manipulacje do koszmarnego i bolesnego końca. Nie brak tu szokujących oraz brutalnych obrazów. Jesteśmy również świadkami wielu nadużyć, a co w tym wszystkim jest niewiarygodne, to fakt bezradności policji. To straszne, jak wiele kruczków jest w naszym prawie, które nie dają poczucia bezpieczeństwa nam kobietom.
Książka napisana została w narracji trzecioosobowej, ale ukazuje wydarzenia z kilku perspektyw, co daje szeroki pogląd na przedstawione wydarzenia. Styl pisania autorów jest bardzo przyjemne, a przez historię dosłownie się płynie, mimo że jej tematyka nie należy do łatwych. Autorzy ubierają ją w tajemniczość, co wywołuje w czytelniku ciekawość, do czego jeszcze posunie się w swoich działaniach tytułowy Rak. To także świetnie zbudowany thriller psychologiczny, który trzyma w napięciu do samego końca. Widać tu także ogrom pracy, jaki został włożony w tę opowieść, a jej osobisty dla pana Grzegorza Filarowskiego wymiar pogłębia wszystkie odczuwane po drodze uczucia. Niecierpliwie czekam na kontynuację, by dowiedzieć się, jaki finał będzie miała ta historia!
Tym razem pozostawię Was bez oceny cyfrowej, gdyż tę historię ciężko oceniać w kategorii rozrywkowej. Trudno w ogóle zaszufladkować ją pod stwierdzenie „podobała mi się”. Biorąc pod uwagę jej realność, to wstrząsające i niezwykle bolesne, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. To powieść, którą warto poznać choćby ze względu na jej charakter społeczny. Zdecydowanie skłania głębszych przemyśleń. Zachęcam do lektury!
PS Polecam również audiobook. Wysłuchałam kilka rozdziałów, a głos pana Marcina Popczyńskiego okazał się rozkoszą dla ucha!
„Napawał się tą chwilą. Był z siebie bardzo dumny, bo rozegrał to lepiej, niż planował. To nie życie pisało dla niego ten scenariusz. To on pisał swoje życie, a nawet jeśli zdarzył mu się kleks, potrafił z niego zrobić ozdobny inicjał.”
„Rak. Psy szczekają, karawana jedzie dalej” to historia do bólu prawdziwa, bo oparta została na realnych wydarzeniach. Mając tę...
2024-04-16
„– Wszyscy jesteśmy trochę popsuci, Briano. Każdy z nas jest mozaiką. Jesteśmy pozlepiani z kawałków, na które składają się wszystkie osoby, z którymi się zetknęliśmy, i wszystko to, czego doświadczyliśmy. Niektóre z tych kawałków są kolorowe, piękne, inne ciemne, o ostrych krawędziach. A ja kocham każdy fragment ciebie. Nawet te, które ty najchętniej byś usunęła.”
Abby Jimenez ma ten szczególny dar, który sprawia, że każda jej powieść oplata mnie swoimi mackami, które nie pozwalają się od niej oderwać. „Twój na zawsze” to kolejna w dorobku autorki książka, która kupiła mnie w stu procentach. Jej twórczość jest jak balsam dla duszy, jak dom otulający ciepłem i komfortem, którego nie chce się opuszczać. Nie inaczej było tym razem.
„Twój na zawsze” to historia dwóch złamanych dusz, które odnalazły się w niespodziewanym dla siebie momencie. Ona — ambitna lekarka, która właśnie finalizuje rozwód. Po zdradzie męża z przyjaciółką zamknęła się na relacje z mężczyznami, skupiając się na pracy i opiece nad ciężko chorym bratem. On — również lekarz, który niejako został zmuszony do zmiany miejsca pracy. Niespełna rok wcześniej rozstał się z dziewczyną, która kilka miesięcy później związała się z jego bratem, a obecnie planują ślub. Na dobicie – wszyscy pracowali w tym samym szpitalu. Chcąc odciąć się, trafił do szpitala Royaume Northwestern, a to zmienia życie ich obojga…
Briana to postać, z którą łatwo było mi się identyfikować na wielu płaszczyznach. Jej doświadczenia z mężem bardzo mnie poruszyły, autorka na jej przykładzie pokazała, jak destrukcyjne działanie na pewność siebie potrafi mieć zdrada. Jak odziera z godności, poczucia bezpieczeństwa i zaufania do drugiej osoby. Jednocześnie ukazuje ją jako słoneczko, które wyciągnęło ze skorupy zamkniętego w sobie Jacoba. I właśnie tym zdobyła moje serce, bo obserwowanie tego procesu roztopiło moje serce.
Abby stworzyła mi kolejnego męża! Brak mi słów, by opisać, jak cudowny jest Jacob Maddox. Musicie uwierzyć mi na słowo i po prostu go poznać, gwarantuję, że nie pożałujecie. Czytając tę historię, przekonałam się, że takie postacie jak on chciałabym poznawać o wiele częściej. Wrażliwe, ciepłe, uczuciowe – to naprawdę miła odmiana po wszechobecnych bad boyach czy aroganckich dupkach. Choć jego zdolności interpersonalne ze względu na lęki społeczne są znikome, to od samego początku jest szczery, może czasami nieporadny, ale przez to właśnie tak bardzo uroczy. Jego dobroć, troska, oddanie oraz umiejętność walki o ukochaną osobę wywoływały ten szczególny ucisk w klatce piersiowej. To właśnie świadczy o prawdziwej męskości.
Niesamowicie podobała mi się kreacja relacji Briany i Jacoba. Mamy niezbyt dobry początek, wynikający z nieporozumienia. Potem obserwujemy, jak rodzi się między nimi przyjaźń, co ze względu na przypadłość Jacoba wcale nie jest czymś oczywistym, by potem wkroczyć w etap udawanego związku, gdzie te uczucia stopniowo ewoluują w coraz cieplejsze. Tak więc miłośniczki „fake dating” i „slow burn” zgłoście się – to coś totalnie dla Was! Ten ich udawany związek nie kończy się zbyt szybko, po drodze pojawiają się pewne nieporozumienia, ale to właśnie one też przyczyniają się do umacniania ich więzi. Nie wierzę, że Abby tyle kazała mi czekać na zwykły pocałunek, ale wyszło genialnie! Jak przyszło co do czego, to poszły takie iskry, że aż się zarumieniłam. Kocham to oczekiwanie i późniejszą satysfakcję!
„Twój na zawsze” to powieść, która jest jak ciepły kocyk w chłodny wieczór. Jej emocjonalność bezbłędnie trafia w czułe struny czytelnika, a piękna historia miłosna rozczula i porusza do głębi. Pod pozorem lekkiej, zabawnej i romantycznej historii, dostajemy wartościową i skłaniającą do refleksji opowieść. Takie połączenie w wydaniu Abby Jimenez jak zwykle zapewnia wspaniałą przygodę książkową, pozostawia z pozytywnym niedosytem oraz bezsprzecznie kradnie serce ciekawą, wciągającą fabułą oraz świetnie wykreowanymi bohaterami. Na deser dorzucę, że spotkacie tu Alexis i Daniela z „To nie może się udać”. Nie możecie się nie skusić!
„– Wszyscy jesteśmy trochę popsuci, Briano. Każdy z nas jest mozaiką. Jesteśmy pozlepiani z kawałków, na które składają się wszystkie osoby, z którymi się zetknęliśmy, i wszystko to, czego doświadczyliśmy. Niektóre z tych kawałków są kolorowe, piękne, inne ciemne, o ostrych krawędziach. A ja kocham każdy fragment ciebie. Nawet te, które ty najchętniej byś usunęła.”
Abby...
2024-04-26
„Chciałem tak wiele jej, ile byłbym w stanie dostać.
Ale nie ryzykując przy tym jej utraty.
Nie była gotowa na to, czego od niej chciałem. A ja byłem zdecydowany poczekać.
Dla Rity… Dla niej. Poczekałbym.”
Aly Martinez zdążyła nas przyzwyczaić do niezwykle emocjonalnych i zaskakujących historii. „Za horyzontem” jest w moim odczuciu nieco lżejszą opowieścią, a tym razem skupia się na bohaterach drugoplanowych dwóch poprzednich tomów serii „The Darkest Sunrise”.
Rita ostatnie siedem lat poświęciła swojemu mężowi, dbając o niego oraz stając się najlepszą wersją siebie, tak by spełnić jego oczekiwania. A on odwdzięczył się jej kilkumiesięcznym romansem z kobietą, której daleko było do jego ideału. Znajdując się na rozdrożu, zraniona, mając przed sobą perspektywę rozwodu i zostawienia swojego dotychczasowego życia, niespodziewanie odnajduje oparcie w kimś, kogo by o to nie podejrzewała.
Tanner ostatnie lata spędził w świetle reflektorów, prowadząc swój własny program kulinarny. Jego popularność jednak pod wieloma względami okazała się kłopotliwa. Kobietom, które spotykał na swojej drodze, daleko było do prawdziwości. Pragnęły jedynie tego, co oferowała im sława Tannera. Do czasu Rity, która w obliczu spotkania ze zdradzającym mężem i jego kochanką, szukała ratunku w ramionach Tannera, nie mając pojęcia z kim ma do czynienia. To wystarczyło, by całkowicie zmienić życie ich obojga.
Ich relacja jest słodka, dość szybko pojawia się między nimi nić porozumienia, ale w tym przypadku mi to nie przeszkadzało. Jest też pełna ciętych, zabawnych dialogów, które wywoływały mój śmiech. Aly Martinez naprawdę wspaniale wykreowała tę dwójkę. Oboje są zadziorni, ale nie tracą swojej wrażliwości. Autorka ubrała ich bagaż doświadczeń, który nie pozwala na zaangażowanie. Podobało mi się, że uwydatniła to, iż konieczne jest odnalezienie i pokochanie samych siebie. Bardzo polubiłam oboje. Rita urzekła mnie swoją siłą i determinacją. To kobieta petarda, która także miała chwile słabości, gdzie pokazywała swoją kruchość. Natomiast Tanner to prawdziwy ideał. To, jak starał się dla Rity, zdobywał ją troską i oddaniem. W przypadku zdrady obudowanie zaufania jest bardzo ciężkie, a on robił to powoli i skrupulatnie. To było cudowne!
„Za horyzontem” to powieść o odnajdywaniu samych siebie, gdy stabilny grunt zostaje wyrwany spod stóp. To piękna, lekka, zabawna, a przy tym emocjonalna historia, którą pochłania się na raz. Cieszę się, że ten tom powstał i mogliśmy zobaczyć, jak to wszystko wyglądało między Ritą i Tannerem, bo zdecydowanie zasługiwali na swoje pięć minut. Mimo iż wiem, że Aly Martinez potrafi uderzyć mocniej, to z czystym sumieniem i tak polecam Wam całą serię „The Darkest Sunrise”.
„Chciałem tak wiele jej, ile byłbym w stanie dostać.
Ale nie ryzykując przy tym jej utraty.
Nie była gotowa na to, czego od niej chciałem. A ja byłem zdecydowany poczekać.
Dla Rity… Dla niej. Poczekałbym.”
Aly Martinez zdążyła nas przyzwyczaić do niezwykle emocjonalnych i zaskakujących historii. „Za horyzontem” jest w moim odczuciu nieco lżejszą opowieścią, a tym razem...
2024-04-22
„Przez niego wyrastały mi kolejne ciernie, które kłuły za każdym razem, gdy widziałam coś, czego nie chciałam oglądać. Przyzwyczaiłam się do bólu.”
Na historię Willi i Jacksona czekałam właściwie od pierwszego tomu serii „Magnolia Cove”. Już wtedy dostaliśmy przedsmak tego, czego możemy się po niej spodziewać. Czegoś, co uwielbiam, czyli motyw zakazanej relacji. Tym razem jednak autorka wkracza na tematy nieco kontrowersyjne, dotykające w pewien sposób moralności, bo główni bohaterowie to rodzeństwo, mimo iż nie łączą ich więzy krwi, to tak naprawdę całe życie wychowywali się pod jednym dachem. Dopiero sięgając po „Hearts and Thorns” przekonujemy się jak głęboka i mocno zakorzeniona była ich więź.
Książka podzielona jest na dwie części, co od razu wzbudziło mój niepokój, bo już wiedziałam, że w pewnym momencie zaboli. Pierwsza część to przekrój życia Willi i Jacksona od dziecięcych lat, kiedy łączyła ich wyłącznie przyjaźń i bliskość charakterystyczna dla rodzeństwa, poprzez dojrzewanie, kiedy pojawiają się uczucia, których nie rozumieją, po niemal pełnoletniość, gdy nie są już w stanie z nimi walczyć. Druga część to pięcioletni przeskok czasowy, a Willa i Jackson są już po studiach i w jakimś stopniu ustabilizowali swoje życie… ale nie razem.
Nie spodziewałam się, że ta powieść wzbudzi we mnie tak wiele emocji. Daleko jej do słodyczy, to bolesna historia, w którą niesamowicie się zaangażowałam. Przeżywałam razem z bohaterami ich rozterki, niepewności i przeciwności losu. Złościłam się, gdy nie potrafili dojść do porozumienia. Cierpiałam, gdy oni cierpieli. I chociaż winna jest tu wadliwa komunikacja, to jednak wiek także odgrywa swoją rolę. Mimo iż mamy styczność z młodymi bohaterami, którzy popełniają błędy, to nie irytowali mnie bezmyślnymi decyzjami czy zwyczajną głupotą. Byli dwójką osób, które chciały się kochać, choć okoliczności temu nie sprzyjały. Ta historia mnie pochłonęła, a zakazana miłość Willi i Jacksona ujęła. Nie skłamię, gdy powiem, że w moim odczuciu „Hearts and Thorns” okazało się najlepszym tomem tej serii.
„Hearts and Thorns” to także powieść o wybaczaniu. Elle Fields tym razem zaskoczyła mnie niespodziewanym zwrotem akcji, a to też dodało odrobiny bólu… jakby było go mało! Niech Was nie zwiedzie słodka okładka, ta młodzieżówka dotyka trudnych tematów, nie brakuje tu pikantnej i niegrzecznej bliskości między bohaterami, ale przy okazji skłania do głębszych przemyśleń. Pióro autorki jest bardzo przyjemne i wciągające, fantastycznie bawi się emocjami czytelników, czego dowodem jest właśnie ta powieść, bo przeżywałam ją całą sobą. Wspaniałe jest też to, że każdy z tomów serii „Magnolia Cove” jest inny, z każdego płynie jakaś wartość, dlatego gorąco zachęcam do dania jej szansy.
„Przez niego wyrastały mi kolejne ciernie, które kłuły za każdym razem, gdy widziałam coś, czego nie chciałam oglądać. Przyzwyczaiłam się do bólu.”
Na historię Willi i Jacksona czekałam właściwie od pierwszego tomu serii „Magnolia Cove”. Już wtedy dostaliśmy przedsmak tego, czego możemy się po niej spodziewać. Czegoś, co uwielbiam, czyli motyw zakazanej relacji. Tym razem...
2024-04-14
„– Pachniesz domem.
Przeszły mnie ciarki. Otuliłem ją całym ciałem i pocałowałem w brodę.
– A ty jesteś domem.”
Dwa tomy. Cztery książki. Tysiąc osiemset trzydzieści trzy strony. Oto historia Shannon i Johnny’ego w liczbach. Historia, która stała się moim domem, miłością i jedną z najpiękniejszych i najbardziej emocjonalnych książkowych przygód w moim życiu.
Kiedy wspominam bohaterów na początku ich drogi i widzę ich w „Keeping 13. Część druga” to nie mogę nie wspomnieć o ogromnej przemianie. Shannon stała się silniejsza, mniej krucha, ale wciąż pozostała wrażliwa i na swój własny ujmujący sposób delikatna. Johnny ze skupionego wyłącznie na rugby i własnym celu, przemienił się w lojalnego, oddanego i dostrzegającego otoczenie chłopaka. I to właśnie oni byli dla siebie nawzajem zapalnikiem do tych zmian. Potęgę tego zjawiska ciężko opisać słowami, ją po prostu trzeba poznać, zrozumieć i przeżyć.
„Keeping 13. Część druga” mogę śmiało zaliczyć do jednej z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie kontynuacji tego roku. Spodziewałam się emocjonalnej uczty i się nie pomyliłam. Ta książka jest idealnym dopełnieniem ich historii. Zniszczyła mnie, niejednokrotnie doprowadziła do łez, ale także ukoiła i nakarmiła moją duszę. Jest kompletna, a przy tym tak bardzo złożona. Porusza tak wiele trudnych, ale realnych wątków na tle rodzinnym. Ukazuje problemy, które mogą spotkać nas, naszych bliskich, sąsiadów oraz zwraca uwagę na obojętność, a także ułomny system prawny, pozwalający na bestialstwo i okrucieństwo. Mimo iż opowieść osadzona jest na początku XX wieku w Irlandii, mam wrażenie, że ten problem stale jest obecny albo był nie tak dawno temu. Sytuacja rodzinna Shannon łamała moje serce. W tym tomie poznajemy o wiele lepiej jej młodszych braci, a ich kreacja porusza i chwyta za serce. Bo dzieci nigdy nie powinny czegoś takiego doświadczyć. Jako kontrast mamy rodziców Johnny’ego, którzy okazali się prawdziwymi aniołami bez widocznych gołym okiem skrzydeł.
Nie jest to jednak wyłącznie smutna historia. Jej ból jest idealnie równoważony piękną historią miłosną oraz cudownym obrazem prawdziwej przyjaźni. Chloe Walsh w swojej powieści, a właściwie całej serii, fenomenalnie buduje więzi międzyludzkie. Są trwałe i niezachwiane. Zachwycające.
Miłość Johnny’ego i Shannon jest przykładem pierwszej miłości, która mimo wszystko jest silna. Wcześniejsze części obrazowały jej delikatny i niepewny aspekt, natomiast „Keeping 13. Część druga” pokazuje jak dojrzała, umocniła się. Więcej w niej namiętności i prawdziwego oddania, i chociaż już dawno zostałam kupiona, to tym razem jakimś cudem bohaterowie skradli kolejny skrawek mojego serca.
Przyjaźń natomiast dodaje aspektu humorystycznego, a tutaj prym wiedzie Gibsie, który jest postacią niewiarygodną, moją absolutną ikoną. Ten chłopak doprowadził mnie do łez, tym razem ze śmiechu. Widać jednak, że w głębi skrywa coś, co nas złamie. Czekam na jego historię!
„Nie mogłam pojąć, dlaczego chłopak o jego statusie, w którego życiu tyle się dzieje, z takim zapałem przypiął swój żagiel do mojego uszkodzonego masztu. Ale przypiął. Każdy mijający dzień było znośny tylko dlatego, że go miałam.”
„Keeping 13. Część druga” wraz z poprzednimi częściami stanowią jedną z najwspanialszych i najbardziej poruszających historii, jakie kiedykolwiek poznałam. Jej się nie czyta – nią się żyje. Budzi tak wiele emocji różnych emocji, wypala ślad na duszy, jest niezapomniana. Chloe Walsh jest wirtuozem emocji, zachwyca nietuzinkowością i wspaniałą kreacją na tak wielu płaszczyznach, wzrusza i pochłania prawdziwością. Tam wszystko ma sens, każdy dialog wnosi jakąś wartość, nic nie jest przeciągnięte na siłę. Ta historia to życie. Czuję jednak, że jeszcze większa bomba emocjonalna czeka nas przy historii Joeya i Aoife. Jak przeczytacie, to zrozumiecie. Mam nadzieję, że wkrótce się dostaniemy ją w swoje ręce.
„– Pachniesz domem.
Przeszły mnie ciarki. Otuliłem ją całym ciałem i pocałowałem w brodę.
– A ty jesteś domem.”
Dwa tomy. Cztery książki. Tysiąc osiemset trzydzieści trzy strony. Oto historia Shannon i Johnny’ego w liczbach. Historia, która stała się moim domem, miłością i jedną z najpiękniejszych i najbardziej emocjonalnych książkowych przygód w moim życiu.
Kiedy...
2024-04-02
„Mówią, że powinieneś znaleźć to, co kochasz, i trzymać to blisko siebie.
To samo można powiedzieć o tym, czego nienawidzisz.”
Rina Kent to jedna z moich ulubionych zagranicznych autorek. Każda jej książka ujmuje mnie na swój wyjątkowy sposób. Uwielbiam ich mroczny klimat oraz pokręcone i pełne pasji relacje. Każdą pochłaniam praktycznie na raz i za każdym razem czuję, że mi mało. Nie inaczej było w przypadku „Vicious Prince”, czyli historii Ronana i Teal.
On – pochodzi z arystokratycznej rodziny, wiecznie uśmiechnięty, uwielbia otaczać się ludźmi, nie odmawia kobietom ani dobrym używkom. Ona – pochodzi z nizin społecznych, ale została adoptowana przed laty przez Ethana Steela, zdecydowanie ceni samotność, a uśmiech na jej twarzy jest rzadkością. Dwa różne światy, które połączyć ma jeden układ. Małżeństwo, którego żadne z nich nie chce. Już od samego początku widzimy, że z tej dwójki to właśnie Teal ma ukryty motyw w całej tej sytuacji, a chęć odkrycia go, towarzyszy czytelnikowi przez cały czas. Autorka rewelacyjnie buduje wokół tego napięcie. Wprowadza ciekawą rozgrywkę między bohaterami, która z nienawiści przeradza się w przyciąganie i namiętność. To, co się między nimi dzieje doprowadza do wrzenia, serwuje istny rollercoaster, którego nie ma ochoty się opuszczać. Kocham tak wykreowane relacje, nie uświadczycie tu słodyczy, a pełną pasji pierwotność. Rina Kent doskonale wie, jak zachwycić i pobudzić wszystkie zmysły.
W twórczości autorki urzeka mnie to, jak fenomenalnie wplata emocje. Te na pozór proste, może według niektórych banalne historie wnoszą tak potężny ładunek, który porusza mnie do głębi. Rina fantastycznie buduje swoje postacie, choć serwuje im los, którego nikt z nas by nie pozazdrościł. Tym razem swoich bohaterów ubiera w naprawdę trudne, poruszające i bolesne doświadczenia. Nie odkrywa swych kart jednak przedwcześnie, razem z bohaterami odzieramy ich z pancerza ochronnego, a prawda okazuje się szokująca. To mnie rozwaliło. Najpiękniejsza jednak w tym jest powoli rodząca się więź, która z czasem okazuje się silniejsza niż wszystkie przeciwności. Tym razem także nie obyło się bez łez, idealnie trafiła w moje czułe punkty, a przy tym zostawiła z tym pozytywnym niedosytem, bo jej nigdy nie mam dość. Gdybym miała wybrać jedną autorkę, którą miałabym czytać do końca życia to prawdopodobnie byłaby to właśnie Rina Kent.
„Podpaliłeś mnie i nie uciekłeś od popiołów. Pocałowałeś mnie i nie chciałeś mnie zostawić.”
„Vicious Prince” to porywająca, mroczna i tajemnicza opowieść z gatunku dark romance. Autorka ponownie zachwyca skomplikowana i złożoną kreacją swoich bohaterów, ich pełną namiętności i skrajnych odczuć relacją oraz nietuzinkowym klimatem, który chwyta w swe szpony od pierwszych stron. Żałuję jedynie, że nie była nieco dłuższa. Trochę mi smutno, że przed nami została tylko jedna część tej serii, bo zwyczajnie nie chcę rozstawać się z tym światem. Jeśli jeszcze nie znacie „Royal Elite” albo ogólnie twórczości Riny Kent, to Waszym obowiązkiem jest to zmienić. Polecam z całego serca!
„Mówią, że powinieneś znaleźć to, co kochasz, i trzymać to blisko siebie.
To samo można powiedzieć o tym, czego nienawidzisz.”
Rina Kent to jedna z moich ulubionych zagranicznych autorek. Każda jej książka ujmuje mnie na swój wyjątkowy sposób. Uwielbiam ich mroczny klimat oraz pokręcone i pełne pasji relacje. Każdą pochłaniam praktycznie na raz i za każdym razem czuję, że...
2024-04-23
„– Trudno mi trzymać się od ciebie z daleka – wyznałem. Chciałem zaoferować jej tę samą szczerość, którą mi dała. Choć tyle byłem jej winny. – Od zawsze. Ciemność przyciąga światło, prawda? A nie ma w tym mieście nic jaśniejszego od ciebie.”
Rebecca Yarros zdecydowanie należy do moich najlepszych odkryć ostatnich miesięcy. Wiem, do niedawna żyłam pod kamieniem i nie mogę sobie wybaczyć, że dopiero zaczynam poznawać jej twórczość. Powiedzieć, że nasze poprzednie spotkanie było udane, to jak nic nie powiedzieć. Jednakże to, co zrobiła ze mną jej najnowsza powieść, wykracza poza skalę. „Ponieważ wierzę w ciebie” zaparła mi dech w piersi, rozczuliła, poruszyła dogłębnie i nieodwołalnie w sobie rozkochała. Nie jestem chyba w stanie odnaleźć właściwych słów, by opisać jej cudowność. Muszę jednak spróbować.
„Ponieważ wierzę w ciebie” to historia żołnierza, który po latach wraca do miasteczka, gdzie przyszło mu dorastać, by pomóc swojemu ojcu, chorującemu na Alzheimera, wyegzekwować ostatnią wolę. Dla Camdena ten powrót nie jest łatwy z wielu powodów. Jego reputacja w miasteczku jest daleka od ideału, ciężko w nim znaleźć życzliwą mu duszę. Kiedy był tu ostatnim razem, przywiózł z wojny zmarłego brata, a ich ojciec całą winą za jego śmierć obarczył właśnie Cama. Mężczyzna obiecał sobie, że nigdy więcej tutaj nie wróci, nawet jeśli zostawił w Albie swoje serce. Przy kimś, kto nigdy nie miał być jego, bo Willow należała do zmarłego Sullivana…
Jeśli miałabym określić tę powieść jakimś konkretnym słowem, byłoby to „kompletna”. Dostajemy potężną dawkę emocji, a prym wiedzie tutaj żal. Na przestrzeni praktycznie całego życia Camdena i Willow zapadło tak wiele decyzji, które zmieniały bieg wydarzeń. Tak wiele rzeczy mogło potoczyć się inaczej, gdyby nie one. Tak wiele niepewności, niewypowiedzianych wyznań, ale też przepięknych i potężnych uczuć, których nie zmazał czas. Ich historia jest poruszająca, choć pod tak wieloma aspektami smutna, to mimo wszystko otula ciepłem i rozkoszą. Głębia ich uczuć jest potężna, to prawdziwe oddane sobie bratnie dusze. Rebecca cudownie poprowadziła ich relację, biorąc pod uwagę to, że Willow była związana w przeszłości z bratem Cama, nie przyspiesza niczego między nimi. Ubrała ją w delikatność, ale też pasję i przyciąganie, które przez lata drzemały pod ich skórą. Które jedynie czekały na uwolnienie.
Dużą rolę odgrywa sytuacja rodzinna Camdena. Łamała moje serce, bo nie chodzi jedynie chorobę ojca i jego wrogość względem syna. Owszem sceny, gdy tracił połączenie z rzeczywistością albo wylewał okrutne słowa na Cama, były potworne. Wchodząc w jego głowę, widząc jego oddanie bliskim, wiemy, że totalnie na to nie zasłużył. Ta sytuacja jest bardzo złożona, gdyż w grę wchodzą także jego relacje z braćmi. Nie będę wchodzić w szczegóły, to po prostu trzeba poznać i zrozumieć.
Pióro autorki jest bogate, obrazowe, nacechowane emocjami. To oraz otoczka małego miasteczka sprawiło, że nie byłam w stanie oderwać się od tej historii. Autorka zadbała o ciekawe tło akcji i zaskakujące plot twisty, które podtrzymywały moje zaciekawienie. Z jednej strony nie mogłam się doczekać zakończenia, a z drugiej tak bardzo nie chciałam opuszczać bohaterów, z którymi się zżyłam. Kiedy tylko skończyłam czytać, miałam ochotę zacząć ją od nowa. Nie zdarza mi się to zbyt często, więc to kolejny dowód na jej wyjątkowość.
„Ponieważ wierzę w ciebie” to powieść o trudnych wyborach, które potrafią determinować całe życie oraz drugich szansach i chęci zrehabilitowania. To historia ukazująca kruchość życia i pragnienie odejścia z godnością. Mimo trudnych tematów, które skłaniają do przemyśleń, jest niezwykle komfortowa, ciepła, ujmująca. Jestem zachwycona kreacją zarówno fabuły, jak i samych bohaterów, czy też po prostu dosłownie wszystkiego. Jest dopracowana pod każdym względem, tam każdy dialog ma sens, wnosi coś ważnego do wydarzeń. Skradła potężny kawałek mojego serca, poruszyła najczulsze struny, zostawiła z potężnym kacem. Czytajcie ją i rozkoszujcie się każdym słowem tak jak ja!
„– Trudno mi trzymać się od ciebie z daleka – wyznałem. Chciałem zaoferować jej tę samą szczerość, którą mi dała. Choć tyle byłem jej winny. – Od zawsze. Ciemność przyciąga światło, prawda? A nie ma w tym mieście nic jaśniejszego od ciebie.”
Rebecca Yarros zdecydowanie należy do moich najlepszych odkryć ostatnich miesięcy. Wiem, do niedawna żyłam pod kamieniem i nie mogę...
2024-04-10
„Oboje byli zagubionymi duszami, które wśród chaosu odnalazły się ponownie.”
Natalia Antczak poprzedni tom serii „Legacy” skończyła w taki sposób, że czekanie na kontynuację było katorgą. Towarzyszyła temu niecierpliwość i niepewność, dlatego byłam zmuszona zrobić mały misz-masz w kolejce książek do zrecenzowania. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.
„I’d Let You Win” zaczyna się w tym samym miejscu, gdzie skończyło się „No Time To Die”. Nasi detektywi zamykają sprawę zabójstwa matki Delilah, a sprawca zostaje schwytany. Po tym bohaterowie udają się na zasłużony odpoczynek, który obfituje w zabawne dialogi, przepychanki słowne oraz czułość i dawkę słodyczy. Wyjazd kończy się dość ciekawym plot twistem – Ian i Delilah biorą ślub w Las Vegas. Stawia to przed nimi nowe wyzwania, zwłaszcza w obliczu powrotu do pracy i zajęcia się nowymi śledztwami. Tutaj autorka pokazuje, jak silna i pełna zrozumienia jest ich relacja. Zaserwowała im też różne zawirowania, które tylko umacniają ich więź emocjonalną. To było takie urocze, mogąc obserwować Iana i Delilah w tych nowych rolach. Biorąc pod uwagę wszystkie trzy tomy, ich relację można porównać do wyboistej drogi, która swój początek miała w nienawiści. Świetne jest to, że Natalia nie pozbawiła ich pazura i nawet jako małżeństwo potrafią sobie nieźle dociąć. Uwielbiam ich!
Podobało mi się również to, że ten tom pokazuje więcej Chrisa i Carmen, którzy stanowią kontrast do Iana i Delilah. Autorka stawia im różne wyzwania, jest dość burzowo, ale jednocześnie też ujmująco. Chris jest tak pozytywną postacią, że nie da się go nie lubić. Nasze kochane słoneczko.
Przejdę jednak to aspektu, który chyba cenię najbardziej w serii „The Legacy”, czyli prowadzone śledztwa. Każdy z tomów ukazuje inną sprawę i za każdym razem Natalia tak fenomenalnie prowadzi ten wątek, że czasami nie wiem, jak sama się nazywam i czy to ja przypadkiem nie stoję za tymi zbrodniami. Jest ciekawie, nieschematycznie i tajemniczo, a co rusz rzucane poszlaki świetnie manipulują czytelnikiem. Tutaj w sumie do momentu, w którym już mieliśmy poznać odpowiedź, wahałam się w swoich przypuszczeniach między dwiema osobami. Odkrywamy prawdę stosunkowo wcześnie, ale Natalia nadrabia tutaj ciekawym i trzymającym do samego końca pościgiem. Po raz kolejny jestem pod ogromnym wrażeniem talentu Natalii Antczak, która mimo młodego wieku pisze dojrzale, przemyślanie, a jej powieści są dopracowane w najmniejszych szczegółach. Brawo!
„Był jedynym człowiekiem, który znalazł się tak blisko niej. Jedynym, któremu pozwoliła dostrzec swoje skazy i niedoskonałości. A on mimo to nadal wpatrywał się w nią tak, jakby była wszystkim, o co warto walczyć.”
„I’d Let You Win” wraz z poprzednimi tomami serii „Legacy” stanowią wyborną ucztę dla osób ceniących sobie połączenie obyczajówki, delikatnego romansu i kryminału, gdzie razem ze śledczymi rozwiązujemy świetnie skonstruowane zagadki. Kolejnym atutem są tutaj również różne perspektywy, które pozwalają wejść także do głowy sprawcy i zrozumieć jego motywacje. Ta seria to prawdziwa perełka, którą wciskam każdemu i moim marzeniem jest, żeby było o niej głośniej. Natalia, czekam na Twoje kolejne dzieła, a zwłaszcza na obiecany na końcu książki spin-off. A Wy czytajcie i zachwycajcie się tak jak ja!
„Oboje byli zagubionymi duszami, które wśród chaosu odnalazły się ponownie.”
Natalia Antczak poprzedni tom serii „Legacy” skończyła w taki sposób, że czekanie na kontynuację było katorgą. Towarzyszyła temu niecierpliwość i niepewność, dlatego byłam zmuszona zrobić mały misz-masz w kolejce książek do zrecenzowania. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.
„I’d Let You...
2024-04-06
„Echo dwóch ostatnich, wypowiedzianych przez nią potwornie zmysłowym tonem, słów jeszcze długo rozbrzmiewa w mojej głowie i nawiedza mnie nawet w pieprzonym śnie, któremu, na Boga… zdecydowanie daleko do bycia przyzwoitym.
Po tym dniu nie cierpię jej jeszcze bardziej.”
Połączenie motywu zakazanej relacji, różnicy wieku z „enemies to lovers”? Brzmi jak niebo! Nie mogłam zatem przejść obojętnie obok nowej powieści Martyny Keller, która rozkochała mnie w swoim stylu pisania dylogią „Lies”, mimo iż doszczętnie złamała mi nią serce. Zanim jednak sięgnęłam po „Love Me, My Dear”, postanowiłam nadrobić dylogię „Winter Love”, a to spotkanie okazało się bardzo przyjemną mieszanką bólu i słodyczy. Te dwie dylogie różnią się od siebie klimatem, a ich połączenie zaowocowało historią drugiego pokolenia. Mimo iż można ją czytać bez znajomości wcześniejszych, to będąc już po lekturze obu dylogii, stwierdzam, że „Love Me, My Dear” emocjonalnie uderza o wiele bardziej, gdy zna się przeszłość i dzieciństwo Rhodesa Covingtona.
Uwielbiam to, jak Martyna wykreowała relację Rhodesa i Dream. Dyrektor akademii sztuki dla wybitnie uzdolnionych i nowa uczennica – wiem, brzmi niemoralnie. Poprowadziła ją w dość ciekawy i nietypowy sposób. Może nie ma tu dreszczyku niepewności w obawie o odkrycie, ale autorka zdecydowanie nadrabia w innych aspektach. Jeju, ale tam iskrzyło! Etap nienawiści trwa dość długo, jest pełen docinków, ciętych ripost i kar, które niesamowicie potęgowały napięcie między nimi. Te wszystkie kłótnie dopiero po pewnym czasie zaczynają być podszyte pożądaniem i mi bardzo się to podobało, bo jak wiecie, kocham motyw „slow burn”. Natomiast gdy przyszedł czas na zbliżenie, to Martynka stanęła na wysokości zadania. To było takie gorące i grzeszne, zwłaszcza gdy Dream nazywała Rhodesa w trakcie TYCH scen „panem Covingtonem”. Autorka świetnie wie, jak pobudzić wszystkie zmysły fenomenalnymi opisami. Wow!
Bardzo podobała mi się również kreacja głównych bohaterów. Dream okazała się dla mnie królową, bo fantastycznie grała na nosie siejącemu postrach wśród uczniów akademii dyrektorowi. Mimo iż sam po drodze szukał tylko okazji, żeby ją usunąć ze szkoły, to jednak widzimy, że jednocześnie odczuwał względem niej jakąś słabość, choć dość długo nie potrafił się do tego przyznać. Kocham ich dialogi, nie zliczę ile razy, wybuchałam śmiechem, gdy Dream nie przebierała w słowach. Różne inne jej wpadki po drodze także dostarczyły mi rozbawienia. W duecie „grumpy & sunshine” to ona jest naszym cudownym słoneczkiem. Uwielbiam ją!
Rhodes z kolei jest fenomenalnym gburem, kocham takie postacie jak on, mimo iż czasem ta gburowatość wywoływała chęć podduszenia. Smutne natomiast było dla mnie to, że nadal nie przebolał straty z dzieciństwa. Dostrzegalne jest piętno, jakie odcisnęło na nim to wydarzenie, jakie miał przez to podejście do związków. Dopiero obecność Dream zaczęła budzić go z tego marazmu i to było ujmujące. Dopiero przed nią postanowił się otworzyć, co dodatkowo pokazuje, że ich relacja nie była chwilową zachcianką, a rodzącą się powoli prawdziwą więzią emocjonalną. Jego wspomnienia poruszyły mnie, bo doskonale znałam tę historię, a jego perspektywa dała jeszcze większego emocjonalnego kopa. Ale to zakończenie… Potrzebuję kontynuacji jak powietrza!
„Love Me, My Dear” to pozycja idealna dla tych, co cenią sobie dobrze poprowadzony wątek „enemies to lovers”. Zapewniam, że z tą dwójką nie ma miejsca na nudę, bo panna nieokrzesana i dyrektor/dyktator serwują pełna chemii i docinków rozgrywkę, która dodatkowo ujmuje poprowadzoną w inny, świeży sposób zakazaną relacją. Oprawa graficzna powieści stanowi dodatkowy atuty, który wizualnie umila to spotkanie. Polecam i niecierpliwie czekam na ciąg dalszy, by moje złamane serduszko zostało uleczone. Przynajmniej mam taką nadzieję, bo z Martyną to nigdy nic nie wiadomo.
„Echo dwóch ostatnich, wypowiedzianych przez nią potwornie zmysłowym tonem, słów jeszcze długo rozbrzmiewa w mojej głowie i nawiedza mnie nawet w pieprzonym śnie, któremu, na Boga… zdecydowanie daleko do bycia przyzwoitym.
Po tym dniu nie cierpię jej jeszcze bardziej.”
Połączenie motywu zakazanej relacji, różnicy wieku z „enemies to lovers”? Brzmi jak niebo! Nie mogłam...
2024-03-30
„Był moją chorobą nieuleczalną, bo nie istniało żadne lekarstwo, które byłoby w stanie mnie z niego wyleczyć.”
Debiut Natalii Grzegrzółki okazał się dla mnie sporym zaskoczeniem. Książka utrzymana jest w klimacie dark academia, jest tajemniczo, nieco mrocznie, a to połączenie zawsze na mnie działa. Nie jest to jednak łatwa opowieść, bo porusza wiele trudnych tematów, które mogą wywołać niepożądane odczucia u osób szczególnie wrażliwych, dlatego przed lekturą zalecam zapoznać się z zamieszczonym ostrzeżeniem.
„The Paper Dolls” to historia, która wzbudza sprzeczne uczucia. Autorka wykreowała bohaterów, których ciężko rozgryźć. Ich zachowanie często bywało niezrozumiałe i chyba właśnie dlatego okazało się tak bardzo emocjonujące. Natalia świetnie manipuluje czytelnikiem, stawiając na drodze głównej bohaterki postacie, których intencje są niejasne. Razem z nią staramy się zrozumieć mechanizm, jaki panuje w Mulberry Heights, a pojawiające się strzępki informacji wcale nie przybliżają do odkrycia prawdy. Ten zabieg sprawił, że śledziłam historię z jeszcze większym zaangażowaniem i ciekawością. Do tego dochodzi kwestia zaginięcia ucznia i toczącego się wokół tego śledztwa. Tutaj czekało mnie zaskoczenie, bo nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Po drodze tworzyłam w głowie hipotezy i żadna z nich nie okazała się tą właściwą. Za to należą się autorce brawa!
Charmaine i Larue to bohaterowie, do których ciężko od razu zapałać sympatią. Zwłaszcza on pokazuje się jako ten mroczny charakter, który ewidentnie ma sporo za uszami. Im bardziej zagłębiamy się w opowieść, tym bardziej przekonujemy się, że pierwsze wrażenie bywa mylne. Odkrywając kawałek po kawałku jego historię, gdzieś w głowie pojawia się zrozumienie dla jego zachowań, ale też ogromne współczucie. W gruncie rzeczy oboje zmagają się z potężnym bagażem doświadczeń i najwyraźniej dzięki temu mogła zaistnieć między nimi ta szczególna nić porozumienia. Ich relacja jest toksyczna, niezrozumiała, ale ma też drugie dno.
Po zastanowieniu to właściwie całościowo powieść obrazuje niezbyt zdrowe relacje. Autorka uwydatnia silne więzy przyjaźni i chociaż w niektórych momentach budzą one mieszane uczucia, to w rezultacie okazują trwałe i lojalne. Niesamowicie mnie to urzekło. Zakończenie natomiast zaserwowało mi rozchwianie emocjonalne i niedowierzanie. Tak wiele rzeczy zostało jeszcze do wyjaśnienia i liczę, że kontynuacja pojawi się już niedługo. Wyczekuję jej z niecierpliwością!
Na koniec jeszcze muszę wspomnieć o czymś, co niesamowicie mnie zaskoczyło. Gdybym wcześniej tego nie wiedziała, to w życiu nie powiedziałabym, że ta książka jest debiutem. Natalia Grzegrzółka ma dojrzałe i bogate w słownictwo pióro, o czym świadczą opisy, które genialnie wprowadzają nas w klimat mrocznej i tajemniczej szkoły z internatem. Dla mnie wow!
Jeśli szukacie historii z mrocznym, zagadkowym klimatem i delikatnym dark romansem, to „The Paper Dolls” jest właśnie dla Was.
„Był moją chorobą nieuleczalną, bo nie istniało żadne lekarstwo, które byłoby w stanie mnie z niego wyleczyć.”
Debiut Natalii Grzegrzółki okazał się dla mnie sporym zaskoczeniem. Książka utrzymana jest w klimacie dark academia, jest tajemniczo, nieco mrocznie, a to połączenie zawsze na mnie działa. Nie jest to jednak łatwa opowieść, bo porusza wiele trudnych tematów, które...
2024-03-26
„On patrzy na mnie tak, jakbym była jego marzeniem, jakbym była dla niego całym światem. Jego wszystkim. Wiem to, bo ja również zerkam na niego w ten sposób.”
Nowe wydanie „Uwieść ochroniarza” to moje ponowne spotkanie z historią Clarka i Julliet. Kilka lat temu miałam już przyjemność poznać tę powieść, choć wtedy nie wiedziałam, że to dzieło Kasi Rzepeckiej, która swój debiut wydała pod pseudonimem. Podobała mi się na tyle, że musiałam przeczytać ją w tym nowym, pięknym i odświeżonym wydaniu. Okładka przeszła prawdziwy glow up, zgadzacie się ze mną?
„Uwieść ochroniarza” podzielona jest na trzy części. Pierwsza z nich ukazuje początek relacji Julliet i Clarka. Jest pełna humoru, droczenia się i napięcia, które przez te dwa wyraziste i ogniste charaktery wręcz buzowało. Mimo iż Julliet jest tu nastolatką i pewnie w jakimś stopniu rozpuszczoną przez styl życia, to ja i tak bardzo ją polubiłam. Jej temperament stanowi idealne zestawienie z chłodną postawą Clarka, który wewnętrznie walczy. On z kolei jest enigmą. Wiemy, że ma za sobą trudne doświadczenia i właśnie to budzi ciekawość czytelnika, bo pragnie odkryć, co sprawiło, że tak bardzo wycofał się ze swojego życia. Julliet stale testuje jego cierpliwość i to było niesamowite! Jednocześnie elektryzujące, zabawne i pikantne.
Druga część ukazuje tę bolesną stronę ich relacji. Pełna jest nieporozumień, tęsknoty, smutku, ale też głupich decyzji. Stanowi świetne przeciwieństwo części pierwszej, pokazując, że prawdziwa miłość to nie są wyłącznie słodkie chwile, a tak naprawdę często stawia przed nami trudne wybory. Końcówka tej części złamała mi serce.
Trzecia część funduje nam kilkuletni przeskok czasowy i tutaj zaczyna się jazda, bo ani Julliet, ani Clark nie są tymi samymi osobami co wcześniej, a życie po raz kolejny rzuca im pod nogi kłody. Pełna jest żalu i pozornej nienawiści, ale dostrzegalna jest też namiętność i pożądanie, których nie zmazał czas i trudne doświadczenia. Ta część idealnie dopełnia całość, bo pokazuje, jak przez lata dojrzeli nasi bohaterowie. Udowadnia tym samym, że ich uczucie od samego początku było prawdziwe. Oczywiście nie brakuje tu zawirowań i nieporozumień, przez co stale się coś dzieje.
„Uwieść ochroniarza” to idealna pozycja dla tych, którzy szukają lekkiej, pikantnej i zabawnej powieści, w której główną rolę grają różnica wieku i zakazana relacja. Dla mnie był to nieco nostalgiczny powrót do bohaterów, któryś kiedyś skradli moje serce. Po latach przekonałam się, że w dalszym ciągu serwują mi wspaniałą rozrywkę, od której nie byłam w stanie się oderwać. Gwarantuję, że nie uświadczycie tu nudy czy znużenia nawet przez chwilę. Polecam, nie pożałujecie!
„On patrzy na mnie tak, jakbym była jego marzeniem, jakbym była dla niego całym światem. Jego wszystkim. Wiem to, bo ja również zerkam na niego w ten sposób.”
Nowe wydanie „Uwieść ochroniarza” to moje ponowne spotkanie z historią Clarka i Julliet. Kilka lat temu miałam już przyjemność poznać tę powieść, choć wtedy nie wiedziałam, że to dzieło Kasi Rzepeckiej, która swój...
2024-04-30
„W tym zwariowanym świecie było wiele rzeczy, których nie rozumiałam. Ale najbardziej osobliwa była nasza sytuacja. Kova nie miał zasad moralnych, a ja nie miałam godności. Ochoczo odzieraliśmy się ze wszystkiego poza nami samymi.”
Chyba nie skłamię, gdy powiem, że seria „Na krawędzi” należy do najbardziej kontrowersyjnych i wzbudzających sprzeczne uczucia historii z motywem zakazanej relacji, a już z pewnością taka jest w moim osobistym rankingu. Sięgając po nią, należy zostawić moralność za przysłowiowymi drzwiami i po prostu przeżywać. To opowieść, która wyciągnie Was ze strefy komfortu, uzależni, przeżuje, a na koniec wypluje i pozostawi z ogromem pytań bez odpowiedzi. „Twist” to już czwarty, a zarazem przedostatni tom serii, a ja po raz kolejny nie wiem, co ze sobą zrobić po takim zakończeniu. Powinnam być przyzwyczajona, ale na to, co Lucia Franco serwuje swoim bohaterom, nie można być tak po prostu gotowym.
Nie będę wprowadzać Was szczegółowo w wydarzenia tego tomu, gdyż wiem, że część z Was zapewne czeka na całość, by dopiero zacząć czytać tę serię. Skupię się wyłącznie na swoich odczuciach i to powinno być wystarczającą rekomendacją. Zdecydowanie się powtórzę, bo wspominałam o tym przy recenzji każdego z poprzednich tomów, ale akurat to warto podkreślić... Jestem zachwycona tym, jak Lucia Franco ukazuje gimnastykę, która w moim odczuciu jest tutaj trzecim głównym bohaterem. Autorka przedstawia ją zarówno z tej pięknej, pełnej sukcesu i satysfakcji, jak i z tej bolesnej, wymagającej, momentami nawet okrutnej strony. Widzimy też, jak na przestrzeni wszystkim tomów Adrianna rozkwitła jako gimnastyczka, jak stała się jeszcze bardziej perfekcyjna w tym, co robi. Tym razem ma jednak solidnego przeciwnika, który gotów jest atakować w niespodziewanych momentach. Ten wątek dostarczył wielu emocji, budził we mnie współczucie przez to, co zmuszona przechodzić jest Adi. Rozsądek przy okazji podpowiadał, że to wszystko nie jest warte takiego ryzyka. Autorka uwydatnia to, że cena za spełnianie marzeń potrafi być ogromna.
Relacja Kovy i Adrianny jest jednocześnie toksyczna, ale też pełna uczucia, pasji i namiętności. Zrodziła się wbrew rozsądkowi, a jej ujawnienie mogłoby zrujnować życie im obojgu. Przy tym jednak dostrzegalne jest to, jak z każdym kolejnym tomem ewoluuje, nabiera głębi. Wyczuwalne są w niej ogromne wsparcie, zrozumienie, troska, a ich więź jest szczególna. Choć budzi skrajne odczucia, a pewne jej aspekty potępiłabym w prawdziwym życiu, to wykreowana przez autorkę fikcja niesamowicie mnie pochłonęła. Ich perypetie są pełne ognia, zaskakują, wciągają bez reszty, a to wszystko podszyte jest obawą o odkrycie. Namiętność za to jest grzeszna, wyuzdana, baaaardzo niegrzeczna. Lucia nie szczędzi barwnych i obrazowych opisów, które przyprawiają o rumieńce.
„Twist” wraz z poprzednimi tomami serii „Na krawędzi” to angażująca i pochłaniająca historia, gdzie główną rolę gra zakazana, kontrowersyjna miłość między gimnastyczką i jej trenerem. To nie jest historia dla wszystkich, przy niej ważna jest umiejętności odróżniania fikcji literackiej od rzeczywistości. Jest pikantna, balansuje na granicy moralności, a przy tym zachwyca realistycznym ukazaniem sportu. Zwraca też uwagę na inne trudne tematy, skłaniając przy tym do refleksji. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli zbyt długo czekać na kontynuację, bo zakończenie pozostawiło mnie z ogromnym mętlikiem w głowie i niepewnością, co wydarzy się dalej. Jestem ciekawa i aż boję się, co jeszcze Lucia Franco przygotowała dla Adrianny i Kovy.
„W tym zwariowanym świecie było wiele rzeczy, których nie rozumiałam. Ale najbardziej osobliwa była nasza sytuacja. Kova nie miał zasad moralnych, a ja nie miałam godności. Ochoczo odzieraliśmy się ze wszystkiego poza nami samymi.”
Chyba nie skłamię, gdy powiem, że seria „Na krawędzi” należy do najbardziej kontrowersyjnych i wzbudzających sprzeczne uczucia historii z...
2024-05-04
„Wydawałaś się cicha i nigdy nie unosiłaś głowy, gdy mijaliśmy się na korytarzu. Ale dostrzegałem cię i wiedziałem, kim jesteś. Było w tobie to coś. Nietykalny ogień.”
„Każdym skrawkiem duszy” jest wznowieniem historii, która została u nas wydana w 2016 roku pod tytułem „Wszystkimi zmysłami”. Nie miałam okazji jej wtedy poznać, nad czym szczerze ubolewam. Całkiem niedawno wspominałam już o tym przy okazji recenzji innej powieści Rebekki Yarros, że żałuję tak późnego odkrycia twórczości autorki. Z drugiej jednak strony wspaniale jest teraz dostrzec, jak fenomenalnie rozwinęła swój kunszt, bo „Każdym skrawkiem duszy” jest jej literackim debiutem. Mając porównanie z nowszymi pozycjami Rebekki, widoczna jest różnica w kreowaniu fabuły, która z czasem stała się bogatsza, ale najcudowniejsze jest to, że nawet jej debiut okazał się wspaniałą i chwytająca za serce opowieścią.
Historię poznajemy z perspektywy Ember, która w dniu swoich urodzin dowiaduje się, że jej ojciec zginął na misji w Afganistanie. Widząc rozpacz swojej matki i młodszego rodzeństwa, jako jedyna musiała pozostać twarda. Choć wewnętrznie umierała, zewnętrznie była jak skała. Jakby tego było mało, jej całe dotychczasowe życie legło w gruzach, jej plany uległy zniszczeniu. Skrzętnie skrywany przez nią ból został dostrzeżony jednak przez kogoś, kogo w życiu by o to nie podejrzewała – Josha, jej nowego sąsiada, a zarazem kogoś, kogo przed laty obdarzyła swoim pierwszym nastoletnim zauroczeniem. Chłopak nie wydaje się jednak tym samym buntownikiem i playboyem z liceum. Chce być dla Ember kimś, kogokolwiek ona zapragnie. Z tym że jednocześnie skrywa sekret, który może zniszczyć wszystko…
Powieść „Każdym skrawkiem duszy” łączy w sobie to, co dla mnie jest pewniakiem, co zawsze przynosi mi ogromną satysfakcję. New adult, hokej i wojskowe otoczenie – czego chcieć więcej? Do tego dostajemy potężną dawkę emocji, która płynie głównie ze straty bliskiej osoby oraz radzeniem sobie z tym. Na Ember zbyt wiele spadło w jednym momencie. Mierzy się nie tylko ze stratą ojca, związanymi z tym problemami w domu, ale też całkowitą utratą stabilności i gruntu pod nogami. Strach przejmuje nad nią kontrolę. Nie wie, kim jest, czego pragnie, a w tym wszystkim pojawia się Josh, który budzi w niej uczucia, na które nie jest gotowa. Ich relacja jest trochę niewinna, ale też pełna przyciągania i namiętności. Dwie skrajności, które świetnie się tutaj uzupełniły. Autorka postawiła w ich przypadku na więź emocjonalną i wsparcie. Zaserwowała także takie perypetie, które ich umacniały, zmuszały do pokonywania własnych słabości i to było piękne. Nie skupiła się wyłącznie na ich, a na samym fakcie zdrowienia i odnajdywania samego siebie.
O tym, że zakochałam się w piórze Rebekki Yarros z pewnością już wiecie. Zachwyciło mnie jednak to, że już jej debiut pokazał, że jest ono dojrzałe, bogate o nacechowane emocjami. Piękne jest to, że w każdej swojej powieści przekazuje cząstkę siebie, co czytelnik odczuwa podczas lektury. Tworzy historie, którymi się żyje, które angażują i pochłaniają. I chociaż sporą część fabuły byłam w stanie przewidzieć, kompletnie mi to nie przeszkadzało, a z historią spędziłam bardzo przyjemne chwile.
„Każdym skrawkiem duszy” to emocjonalna podróż poprzez stratę, żałobę i niepewność. To opowieść, która pokazuje walkę, rozpacz, ale też piękną historię miłosną, która, choć nie gra tu pierwszych skrzypiec, stanowi jej solidny trzon. Ujęła mnie na wiele sposobów, co niewątpliwie jest kluczem do mojego serca. Niecierpliwie czekam na kolejne tomy serii, jestem bardzo ciekawa historii Jaggera, którą mam nadzieję dostać już niebawem.
„Wydawałaś się cicha i nigdy nie unosiłaś głowy, gdy mijaliśmy się na korytarzu. Ale dostrzegałem cię i wiedziałem, kim jesteś. Było w tobie to coś. Nietykalny ogień.”
„Każdym skrawkiem duszy” jest wznowieniem historii, która została u nas wydana w 2016 roku pod tytułem „Wszystkimi zmysłami”. Nie miałam okazji jej wtedy poznać, nad czym szczerze ubolewam. Całkiem niedawno...
2024-04-01
„– Nie znoszę cię, Evans – rzucił rozbawiony do pleców kobiety.
– Ja ciebie bardziej – odgryzła się.
– I bardzo się cieszę z tego powodu, to przecież ciągle »bardziej«.”
Kto choć raz miał styczność z twórczością Anny Falatyn, ten wie, że każda jej powieść zachwyca dopracowaniem i nietuzinkową fabułą. Autorka ponownie zabiera nas do Chicago, tym razem wciągając w środek kryzysu opioidowego, który w rzeczywistości stał się solą w oku Amerykanów. Wątek ten dodał atrakcyjności, budzi ciekawość, przy tym ma spory wpływ na przebieg fabuły, a jego realny wydźwięk nadaje niebanalnego charakteru całej historii.
Głównymi bohaterami powieści są William i Audrey. On – były lekarz, który ze względu na pewne okoliczności porzucił swój zawód i postanowił spełniać się w branży farmaceutycznej. Jako prezes koncernu nie ma jednak łatwo, bo to właśnie on stał się tarczą odpierającą wszystkie ataki. Ona – lekarka i aktywistka działająca na rzecz wycofania leków bazujących na opioidach. Wyczuwacie związek? Ich pierwsze spotkanie jest barwne, emocjonujące i naznaczone… jajkami. A im dalej w las, tym wcale nie lepiej. Ich potyczki słowne i małe zemsty to złoto! Ania stworzyła bardzo wyrazistych bohaterów, a chemia między jest elektryzująca. Gdzieś po drodze rodzi się między nimi fascynacja i przyciąganie. Uwielbiam to, jak zostało zbudowane między nimi napięcie. Czytelnik doprowadzony jest wręcz do wrzenia potęgowanym między nimi pożądaniem. Sceny zbliżeń opisane są w delikatny, niewulgarny, ale pobudzający zmysły sposób. Stanowią przyjemny dodatek, na który trzeba i WARTO poczekać. Coś niewiarygodnego!
„Przez myśl przemknęło mu, że jest nią zafascynowany. Intrygowała go jej natura, opryskliwość, zaciętość oraz to, że nie potrafił jej rozgryźć. Ekscytowało go to, że kobieta nim gardziła i traktowała jak wroga.”
Jednakże to emocje odgrywają tu kluczową rolę. Zarówno Will, jak i Audrey dźwigają ze sobą potężny bagaż, który odpowiada za ich wycofanie i niepewność. Zaufanie rodzi się między nimi stopniowo, a czytelnik nie ma wrażenia, że coś jest sztuczne i płytkie. Biorąc pod uwagę ich doświadczenia, nie mogło być inaczej. Z tej dwójki to Will jest tą stroną, która szybciej wie czego, a właściwie kogo chce. Tutaj odkrywamy jego czułą i wrażliwą stronę, a to jest niezwykle odświeżające, bo dla świata zewnętrznego pokazuje się wyłącznie jako arogancki i nadęty buc. Im lepiej go poznajemy, tym bardziej przekonujemy się, jak wartościowy i lojalny człowiek skrywa się pod skrojonym na miarę garniturem. Jego starania względem Dee topiły moje serducho. Gdzie mogę znaleźć takiego Willa? Chyba nie zdziwię Was, gdy powiem, że trafił na czołowe miejsce na liście moich mężów książkowych?
Audrey przeszła w życiu naprawdę wiele, jest złamaną duszą, która tak naprawdę nie spotkała na swojej drodze osoby, która byłaby tylko dla niej. To, czego doświadczyła, odcisnęło na jej psychice trwałe piętno, a jej trauma jest obecna, widzimy, jak stale się z nią zmaga, jak odpowiada za jej brak pewności siebie i destrukcyjne myśli na swój temat. To trudna tematyka i uważam, że Ania poradziła sobie świetnie, portretując Audrey, jej słabości i chwile zawahania. Jednocześnie ta strona osobowości naszej głównej bohaterki, która popycha ją do pomocy innym, jest niezwykle ujmująca. Jest prawdziwym słoneczkiem, zwłaszcza w kontaktach z Willem. Audrey momentami może nie jest łatwą do lubienia bohaterką, ale jest prawdziwa, popełnia błędy jak każdy z nas i tutaj tkwi jej urok.
„Dzięki tobie odważyłam się przełamać ciszę, w której żyłam. Dziękuję za pokazanie mi, że słowa potrafią być piękne. Za to, że pokazałeś mi, kim tak naprawdę jesteś, dzięki temu ja mogłam pokazać siebie.”
„Pokaż mi, kim jesteś” jest powieścią kompletną, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach, a jej romantyczna strona urzeka. Tutaj każdy dialog ma sens, każda rozmowa wnosi coś nowego, nawet te wzajemne docinki Willa, Zacka i Bena, bo pokazują, jak silna i wartościowa jest ich przyjaźń. Anna Falatyn stworzyła historię, która porywa od pierwszych stron, bawi, ale też porusza poprzez realne ludzkie problemy. To prawdziwy emocjonalny rollercoaster, a przy tym stanowi bezpieczne i komfortowe miejsce, którego nie chce się opuszczać. Historia Willa i Audrey jest wyjątkowa, a ich droga nie należała do łatwych. Naznaczona jest wieloma wybojami, bólem, problemami z zaufaniem, ale nie brakuje w niej promieni słońca. To jedna z tych powieści, która karmi duszę, pozostawiając w sercu i głowie trwały ślad. Ja jestem zachwycona i nie skłamię, gdy stwierdzę, że Anna Falatyn należy do grona najlepszych polskich autorek. Każda jej powieść stanowi dowód fenomenalnego kunsztu i dbałości o detale. Każda z nich wnosi ogromną wartość literacką, którą czytelnik rozkoszuje się jak najlepszą ucztą. Po prostu czytajcie Willa, jestem pewna, że też się zakochacie!
„– Nie znoszę cię, Evans – rzucił rozbawiony do pleców kobiety.
– Ja ciebie bardziej – odgryzła się.
– I bardzo się cieszę z tego powodu, to przecież ciągle »bardziej«.”
Kto choć raz miał styczność z twórczością Anny Falatyn, ten wie, że każda jej powieść zachwyca dopracowaniem i nietuzinkową fabułą. Autorka ponownie zabiera nas do Chicago, tym razem wciągając w środek...
2024-04-18
„Nie możemy od siebie odwrócić wzroku, w jednym spojrzeniu mówimy sobie tak wiele. Moje serce wypełnia się czymś z innego świata, uczuciem, którego ludzie szukają całe życie, o które wybuchają wojny.
Miłość.”
Pewnie część z Was wie, że kocham motyw zakazanej relacji. Dlatego nic dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Sweet Dandelion”, wiedziałam, że muszę ją poznać. Nie spodziewałam się jednak tak potężnej dawki emocji. I tym Micaela Smeltzer mnie kupiła!
Dani ma za sobą traumatyczne wydarzenia, wskutek czego przeprowadza się do brata, gdzie kończyć będzie liceum. Jest zagubiona, z barwnej i żywiołowej dziewczyny stała się obojętna i zamknięta w sobie. Zostaje również skierowana na codzienne sesje do szkolnego pedagoga, co nie jest dla niej optymistyczną perspektywą. Pan Taylor okazuje się jednak niespełna trzydziestoletnim mężczyzną, który burzy jest ogólny osąd na temat psychologów i terapeutów, wynikający z dotychczasowych doświadczeń. Nie stara się na siłę wyciągać z niej zwierzeń, nie wpaja gotowych rozwiązań. Po prostu jest. Żadne z nich nie przewidziało się, że w grę wejdą prawdziwe uczucia.
Relacja Dani Lachlana została zbudowana naprawdę dobrze. Autorka postawiła na więź emocjonalną, która oparta została na przyjaźni i zrozumieniu. Dopiero po dłuższym czasie pojawiają się głębsze uczucia, choć ze strony Dani przyciąganie pojawia się już na samym początku. Wynikało to pewnie z tego, że przy nim czuła się bezpieczna i wysłuchana. Ich relacja to idealny przykład „właściwa osoba, niewłaściwy czas”. Czytelnik nie ma poczucia (przynajmniej ja nie miałam), że jest niemoralna. Micaela zadbała o jej głębię, a na przeszkodzie stały wyłącznie zajmowane przez nich pozycje. Widać to szczególne i wyjątkowe porozumienie dusz, które do mnie przemówiło. Ich droga jest wyboista, pełna przeciwności, trudnych wyborów, łez, ale też zrozumienia, zaufania i prawdziwego uczucia. Szkoda tylko, że historię poznajemy wyłącznie z perspektywy Dani, bo jestem ciekawa, co działo się w głowie Lachlana. Z drugiej strony dzięki temu niepewność trzymała mnie w napięciu do samego końca.
Mam jednak małe zastrzeżenie. W pewnym momencie miałam wrażeniem, że autorka bardziej skupiła się na przyjaźni Dani z Anselem, który coś do niej poczuł. Przeszło mi nawet przez myśl, czy nie lepiej właśnie byłoby jej z nim, bo był tak oddany ich relacji.
Tę prawie sześćsetstronnicową powieść przeczytałam w dwa dni. Nie byłam w stanie się oderwać i czytałam w każdej możliwej chwili, olewając po drodze obowiązki. Historia Dani i Lachlana przemówiła do mnie, nakarmiła emocjami moją duszę książkoholika. Natomiast krótkie rozdziały sprawiały, że czytanie przebiegało dynamicznie. Podobało mi się to, że autorka tak duży nacisk położyła na traumę Dani, ona nie znika nagle jak za dotknięciem magicznej różdżki, a wymaga pracy, jej wewnętrznej potrzeby uzdrowienia. Pióro Micaeli Smeltzer spodobało mi się na tyle, że z chęcią poznam jej inne powieści.
„Sweet Dandelion” to nie jest kolejny schematyczny i płomienny romans z motywem zakazanej relacji. To przepiękna i ujmująca powieść o zrozumieniu, wsparciu, przyjaźni, szukaniu własnej drogi, kiedy kierunek ulega zmianie. To historia dwóch bratnich dusz, które znalazły się w najmniej oczekiwanym i niewłaściwym momencie. Autorka zachwyca emocjonalnością, wspaniale zbudowanymi więziami oraz wartością płynącą z opowieści. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Polecam!
„Nie możemy od siebie odwrócić wzroku, w jednym spojrzeniu mówimy sobie tak wiele. Moje serce wypełnia się czymś z innego świata, uczuciem, którego ludzie szukają całe życie, o które wybuchają wojny.
Miłość.”
Pewnie część z Was wie, że kocham motyw zakazanej relacji. Dlatego nic dziwnego, że gdy tylko ujrzałam zapowiedź „Sweet Dandelion”, wiedziałam, że muszę ją poznać....
2024-04-20
„Jak niby miałabym wytłumaczyć, dlaczego nie mogę pozwolić Daxowi się do mnie zbliżyć? Jak miałabym jej powiedzieć, że przy nim czuję się tak, jakbym była łatwopalna?”
„Łatwopalna” zaintrygowała mnie, gdy tylko przeczytałam jej opis. Wątek paranormalny zwabił mnie jak ćmę, bo już czytałam jedną powieść Ludki Skrzydlewskiej w tym klimacie i bardzo mi się podobała. Tym razem jednak autorka podążyła w zupełnie innym, ale niemniej ciekawym kierunku.
Główną bohaterką jest Delaney Fox i to właśnie z jej perspektywy poznajemy tę historię. Kiedy była dzieckiem, w ich domu wybuchł pożar, który zabrał jej brata, a jej pozostawił ślady na ciele. Choć stały się jej zmorą, były niewielką ceną w obliczu wyrzutów sumienia za śmierć Dylana. Wydarzenie to odcisnęło piętno na jej psychice i nawet dwadzieścia lat później towarzyszą jej koszmary i lęki. Ale Laney ma tajemnicę, o której nie wie nikt… chyba.
Nowe miejsce zamieszkania miało być nowym początkiem. Lane nie była przygotowana na to, że jej nowym sąsiadem będzie przystojniak, który budzi w niej nieznane dotąd uczucia. Jej poczucie własnej wartości jednak nie pozwala jej na myśli, że ktoś taki jak on mógłby się nią zainteresować. Muszę przyznać, że łamało mi to serce. Nie pomagała również jej relacja z jej przyjaciółką, Savannah, której nie polubiłam. W jej towarzystwie Lane zmuszona była wychodzić ze swojej strefy komfortu, ale nie w tym pozytywnym sensie. Dopiero u boku Daxa zaczęło się coś zmieniać, choć i tak był to żmudny proces. Muszę przyznać, że te pesymistyczne myśli Lane z czasem zaczęły mnie nieco nużyć, rozumiałam ją, ale w moim odczuciu zostały nieco przeciągnięte.
Relacja Daxa i Delaney została wykreowana naprawdę przyjemnie. Wyczuwalne jest przyciąganie, chemię, a na coś więcej musimy poczekać. Dax skrupulatnie burzy mur Laney i obserwowanie tego, jak odbudowuje jej poczucie własnej wartości, było naprawdę piękne. Skradł tym kawałek mojego serca. Może ich uczucie pojawia się nieco za szybko, ale biorąc pod uwagę wspólne przeżycia, można przymknąć na to oko. Ich zbliżenia są pełne namiętności i przyjemnej dozy pikanterii. Tego akurat w powieściach Ludki nie brakuje, ale wszystko opisane jest ze smakiem, sceny te nie są wulgarne ani nie wywołują ciar żenady.
Ciekawym aspektem tej powieści jest wątek kryminalny, który utrzymuje w napięciu. Zagadka związana z podpalaczem i jego kolejnymi celami dodała charakteru. Zdecydowanie intryguje, stanowi element zaskoczenia, ale muszę przyznać, że w pewnym momencie zorientowałam się, kto za tym stoi. Zdolności Delaney dodały opowieści nietuzinkowości, z czymś takim jeszcze się nie spotkałam i po raz kolejny jestem pod wrażeniem pomysłowości autorki.
„Łatwopalna” to kolejna świetna pozycja w dorobku Ludki Skrzydlewskiej. To idealna historia dla miłośniczek gorących strażaków oraz motywu „reverse grumpy & sunshine”. Nie jest przesłodzona, a wątek romantyczny otula ciepłem i nadzieją. Pióro autorki jak zwykle wciąga, a ciekawie poprowadzona fabuła nie pozwala oderwać się od lektury. Polubiłam bohaterów tej powieści i spędziłam z nimi naprawdę przyjemne chwile. Polecam!
„Jak niby miałabym wytłumaczyć, dlaczego nie mogę pozwolić Daxowi się do mnie zbliżyć? Jak miałabym jej powiedzieć, że przy nim czuję się tak, jakbym była łatwopalna?”
„Łatwopalna” zaintrygowała mnie, gdy tylko przeczytałam jej opis. Wątek paranormalny zwabił mnie jak ćmę, bo już czytałam jedną powieść Ludki Skrzydlewskiej w tym klimacie i bardzo mi się podobała. Tym razem...
„Zawsze byłem dobry w przestrzeganiu zasad.
Dopóki nie pojawiła się ona.”
To, co zakazane i nieosiągalne wzbudza nasze pożądanie. To, co niewłaściwe nęci i podnieca. Pokusa czyha na każdym kroku w mniejszej czy większej postaci. Pytanie, czy jej ulegniemy?
„Priest” to powieść, która zdecydowanie nie jest dla każdego, po krążących w internecie kontrowersjach wie o tym pewnie większość z Was. Jestem jednak osobą, której taka tematyka nie przeraża. Przez niektórych, którzy tak chętnie wygłaszali swoje wywody, nie znając treści tej książki, pewnie zostałabym uznana za chorą. Czy mi to przeszkadza? Absolutnie nie. Ponieważ potrafię czytać ze zrozumieniem, szukać wartości ukrytej między wierszami i wiem, że ta historia to coś więcej niż romans księdza z kobietą, która jak zbłąkana owieczka trafiła do jego parafii.
Historię poznajemy z perspektywy ojca Tylera Bella, który ofiarowuje nam swoją spowiedź. Już samo to okazało się dla mnie ciekawym doświadczeniem. Tym, co mnie tutaj uwiodło, to klimat. Grzeszny, ale też religijny. Duszny, nieco mroczny i wyuzdany, ale zwracający uwagę na najważniejszą wartość chrześcijańską, czyli miłość. Fantastyczne jest to, jak autorka wplotła religijność i fragmenty Biblii, serwując przy okazji wycieczkę duchową, jak pięknie ukazała Boga i jego stado. Niesamowicie mi się to spodobało, stworzyło wyjątkową i porywającą otoczkę, a kreacja grzechu i pokuty dodała jej uzależniającej aury.
Nie oszukujmy się, nie jest to górnolotna literatura. To erotyk pełen pożądania, namiętności, bezwstydnych zbliżeń. Tyler i Poppy zaprezentowali nam prawdziwy ogień, wykraczający poza sferę rozsądku. Nie będę zgłębiać w kwestie profanacji religii, bo to fikcja literacka, która ma za zadanie działać na nasze zmysły, pobudzać i obdarowywać czymś, do czego nie bylibyśmy zdolni w realnym życiu. I zdecydowanie spełniła swoje zadanie. Przy okazji dotyka także trudniejszych tematów, takich jak molestowanie w Kościele, choć ukazane dość pobieżnie, to dzięki temu lektura nie traci na lekkości. We mnie wzbudziła wiele emocji, a końcówka… to pozostawię Waszej ciekawości.
„Priest” to pochłaniająca powieść, gdzie główną rolę odrywa zakazana relacja wkraczająca na mocno moralne tematy. Przy tym jednak zwraca uwagę na miłość i jej różne oblicza w religii chrześcijańskiej. To powieść o powołaniu i szukaniu własnej drogi. Wiem jednak, że nie przypadnie ona do gustu każdemu, a zrozumienie jej przekazu, pomijając zakazany romans, wymaga szerszej perspektywy. Nie zachęcam, nie odradzam. Podejrzewam, że jesteście na tyle świadomymi czytelnikami, że wiecie, czy ta książka do Was trafi. Ja zostałam kupiona i niecierpliwie czekam na kolejny tom!
„Zawsze byłem dobry w przestrzeganiu zasad.
więcej Pokaż mimo toDopóki nie pojawiła się ona.”
To, co zakazane i nieosiągalne wzbudza nasze pożądanie. To, co niewłaściwe nęci i podnieca. Pokusa czyha na każdym kroku w mniejszej czy większej postaci. Pytanie, czy jej ulegniemy?
„Priest” to powieść, która zdecydowanie nie jest dla każdego, po krążących w internecie kontrowersjach wie o tym...