-
ArtykułyCzytamy w majówkę 2024LubimyCzytać103
-
ArtykułyBond w ekranizacji „Czwartkowego Klubu Zbrodni”, powieść Małgorzaty Oliwii Sobczak jako serialAnna Sierant1
-
ArtykułyNowe „Książki. Magazyn do Czytania”. Porachunki z Sienkiewiczem i jak Fleming wymyślił BondaKonrad Wrzesiński1
-
ArtykułyKrólowa z trudną przeszłościąmalineczka740
Biblioteczka
2019-11-24
2019-11-21
2019-11-21
2019-11-21
2019-11-21
2014-07-18
2014-07-13
Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html
Recenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów
"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."
Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do gustu. Były to książki wciągające, nieprzewidywalne, momentami mroczne, napisane specyficznym sarkastycznym stylem. Co więcej autorka wykazała pewien progres, bowiem druga część podobała mi się o wiele bardziej niż pierwsza. Co z kolejnymi częściami? Niestety, wielki zawód.
Język jest lekki, owszem. Dobrze się czyta, owszem. Shepard potrafi czasem zaskoczyć, owszem. Te zalety jednak nie rekompensują nam licznych wad, które w poprzednich częściach nie były widoczne, a w tych zaważyły na ocenie całości. Przede wszystkim bohaterki – z początku wykreowane bardzo interesująco ze swoimi wadami i zaletami, czasami egoistki, często materialistki, a jednak czuć było, że jest w nich coś głębszego, jakieś drugie dno, budziły sympatię. W „Doskonałych” i „Niewiarygodnych” dziewczyny okazują się zwyczajnie puste, a niektóre przemyślenia aż bolą od chamstwa i idiotyzmu. Shepard zrobiła z nich postacie strasznie płaskie, które same nie wiedzą, czego chcą, zmieniają partnerów jak rękawiczki i odpychają od siebie czytelnika. I te nieudolne próby uczynienia kolejnych wątków miłosnych oryginalnymi… Litości, wszystko to już było, nic nowego, kolejne miłostki okazują się jedynie wypełniaczami akcji właściwej, same w sobie są wtórne i budzą bardziej znużenie niż zainteresowanie. Zaczynają pojawiać się coraz liczniejsze niespójności, rozwiązania na siłę, czuć, że autorka sama powoli zaczyna się gubić we własnej twórczości, kombinuje, kręci, wymyśla i, niestety, nie wychodzi jej to najlepiej. Wątek A., co prawda, wciąż interesuje, ale zaczynam czuć rozwleczenie Pretty Little Liars i kiedy myślę o kilkunastu następnych tomach do przeczytania, to moje zainteresowanie nagle maleje i już jakoś aż tak mi na rozwiązaniu zagadki nie zależy. A zakończenie… O ile jeszcze „Doskonałe” kończą się w idealnym momencie, a czytelnik ma chęć natychmiast sięgnąć po kolejny tom, o tyle zakończenie „Niewiarygodnych” nie zachwyca, co więcej, dziwi mnie, że autorka nie kończy na nim cyklu, a przeciąganie tego dalej utwierdza mnie w przekonaniu, że Pretty Little Liars to zwykły tasiemiec, który na dodatek traci poziom o wiele szybciej niż przypuszczałam.
Szczerze? Przeszła mi ochota na przygody czterech byłych przyjaciółek. Trzeci i czwarty tom tak mnie zniechęciły, że nie sądzę, abym kiedykolwiek powróciła do tego cyklu. Planuję sięgnąć po zachwalaną „Grę w kłamstwa”, bo odpowiada mi klimat, jaki tworzy Shepard i mam nadzieję, że akcja będzie tutaj rozegrana o wiele lepiej. Nie wiem, czy odradzać… Nie mogę zaprzeczyć, że pierwsze dwa tomy zapewniły mi naprawdę dużo rozrywki, ale nie wiem, czy jest sens zaczynać coś, rozbudzać ciekawość, by potem być zawiedzionym i zirytowanym. Decyzję pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy. Mam nadzieję, że nawet jeśli do Pretty Little Liars zajrzycie, nie będzie to dla Was taki zawód jak dla mnie.
Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html
Recenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów
"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."
Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do...
2014-07-11
Recenzję można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html
"W radiu - stale nowe szokujące wiadomości, a potem ponure kawałki jazzowe albo klasyczny rock, żeby pomóc słuchaczom zapomnieć."
Terroryzm to w ostatnim czasie dość popularny temat. Wystarczy wspomnieć o ataku na Charlie Hebdo czy zamachu w Tunisie. Na rok przed tymi wydarzeniami pojawiła się w Polsce książka poruszająca zagadnienie terroryzmu spisana przez znanego aktora i scenarzystę. Nie ma tutaj jednak mowy o bombach i strzelaninie, o nie. Broń wykorzystana w „Wysłanniczce” jest dużo bardziej niebezpieczna. To broń biologiczna – zmutowany wirus ospy, który ma spowodować epidemię w całej Ameryce.
W Internecie i na okładce sklasyfikowano tę powieść jako thriller, jednak w moim odczuciu bliżej jej do pozycji sensacyjnej. Przyznaję, rzadko sięgam po tego typu lektury, zazwyczaj mnie do nich nie ciągnie. Mało tego – po „Wysłanniczkę” najprawdopodobniej także bym nie sięgnęła, zadecydował tu bardziej przypadek. Owszem, gdy o niej usłyszałam, uznałam ją za interesującą, ale zdecydowałam również, że mam na głowie dużo ciekawsze i o wiele bardziej odpowiadające moim gustom książki, więc dość szybko o niej zapomniałam. Pojawił się jednak pewien konkurs na lc, a nagrodą była właśnie „Wysłanniczka”. Nie zależało mi na tej pozycji, ale spodobał mi się temat, więc postanowiłam wziąć udział. Odpowiedziałam na pytanie konkursowe i równie szybko o tym zapomniałam. Kilka dni później okazało się, że zostałam jedną z nagrodzonych. Uznałam więc, że skoro książka już wpadła mi w ręce, to mogę ją przeczytać. Jaką lekturą jest zatem „Wysłanniczka”?
Przede wszystkim nudną. Niestety, ale to słowo najlepiej ją opisuje. Przez większość czasu czyta się ciężko (choć, nie powiem, czasami akcja przyśpiesza i robi się ciekawie, ale nigdy na dość długo), a odkłada bez żalu. Język Millera jest strasznie męczący, ciosany, drewniany, pozbawiony jakiegokolwiek polotu i wdzięku. Pojawiają się czasem dość błyskotliwe myśli, ale większość książki to wyzwanie dla czytelnika. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia dwóch osób – Darii, naszej terrorystki (co akurat jest bardzo dobrym pomysłem, pozwala nam wniknąć w jej umysł i spojrzeć na wydarzenia z jej perspektywy) oraz doktora Wattermana, który ma zapobiec epidemii (co z kolei nie jest już zbyt oryginalne). Historia głównej bohaterki została przedstawiona całkiem nieźle, pomimo momentów nudy, a jej portret psychiczny i przemyślenia to jeden z największych atutów „Wysłanniczki”. Autor pokazuje nam, jak wychowanie i religia potrafią wypaczyć postrzeganie człowieka, jak bezwzględnymi bywają ludzie w imię wiary, a także zwraca uwagę na fakt, że mimo wszystko można się zmienić. Tylko czasami jest już za późno by uzyskać przebaczenie. Sam motyw terroryzmu w pełni usatysfakcjonował takiego laika jak ja, ale nie wiem, czy byłby wystarczająco dobrze przedstawiony dla znawcy tematu.
Gdyby Miller poprawił styl i usunął lub ograniczył fragmenty poświęcone doktorowi (zdecydowanie największy minus całej pozycji), „Wysłanniczka” mogłaby być naprawdę dobrą lekturą. Teraz jest jedynie przeciętna. Może nie żałuję, że ją przeczytałam, ale z pewnością do niej nie wrócę, a polecam tylko osobom zainteresowanym tematem. W przeciwnym wypadku lepiej zdecydować się na coś innego – niewiele stracicie.
Recenzję można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html
"W radiu - stale nowe szokujące wiadomości, a potem ponure kawałki jazzowe albo klasyczny rock, żeby pomóc słuchaczom zapomnieć."
Terroryzm to w ostatnim czasie dość popularny temat. Wystarczy wspomnieć o ataku na Charlie Hebdo czy zamachu w Tunisie. Na rok przed tymi...
2014-07-07
Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że on właśnie dlatego nigdy nic nie rozumie.”
„Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka” to takie książki, w których za każdym razem znajduję coś nowego. Czytałam drugi raz i aż nie mogłam się nadziwić ogromowi treści, których tam wcześniej nie dostrzegałam. I kiedy ktoś kpiąco mówi, że to bajki dla dzieci, umiem zareagować jedynie świętym oburzeniem. Bo nie ma książek bardziej dla dorosłych. Niewiele jest takich, które kochasz jako dziecko i rozumiesz jako dorosły. Niewiele z nich tak mocno dotyka serca, tak silnie ściska i nigdy nie puszcza. Nie znam drugiej tak pięknie prostej powieści, drugiej tak doskonale bezpośredniej, a jednak nieoczywistej. Żadna jeszcze nie mówiła o prawdziwej mądrości z taką pewnością i żadna jeszcze nie ujęła tego w tak niezwykłym stylu. A postacie? Cudowne! I każdą z nich kocham, każdą w inny sposób, i każdą pomimo wad. Zawsze miałam i będę miała największą słabość do Tygrysa (przyznaję, animacja miała na to duży wpływ), ale po lekturze książki odkryłam nowe oblicza każdego z bohaterów i każdy z nich ma u mnie specjalne miejsce. I wiem, że przeczytam ją jeszcze nieraz, i że znowu znajdę tam, coś, czego wcześniej nie widziałam. Nikt nigdy nie stworzył podobnych książek. Jedyne w swoim rodzaju.
Do zdobycia, przeczytania i pokochania. Obowiązkowo.
Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że...
2014-07-07
Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że on właśnie dlatego nigdy nic nie rozumie.”
„Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka” to takie książki, w których za każdym razem znajduję coś nowego. Czytałam drugi raz i aż nie mogłam się nadziwić ogromowi treści, których tam wcześniej nie dostrzegałam. I kiedy ktoś kpiąco mówi, że to bajki dla dzieci, umiem zareagować jedynie świętym oburzeniem. Bo nie ma książek bardziej dla dorosłych. Niewiele jest takich, które kochasz jako dziecko i rozumiesz jako dorosły. Niewiele z nich tak mocno dotyka serca, tak silnie ściska i nigdy nie puszcza. Nie znam drugiej tak pięknie prostej powieści, drugiej tak doskonale bezpośredniej, a jednak nieoczywistej. Żadna jeszcze nie mówiła o prawdziwej mądrości z taką pewnością i żadna jeszcze nie ujęła tego w tak niezwykłym stylu. A postacie? Cudowne! I każdą z nich kocham, każdą w inny sposób, i każdą pomimo wad. Zawsze miałam i będę miała największą słabość do Tygrysa (przyznaję, animacja miała na to duży wpływ), ale po lekturze książki odkryłam nowe oblicza każdego z bohaterów i każdy z nich ma u mnie specjalne miejsce. I wiem, że przeczytam ją jeszcze nieraz, i że znowu znajdę tam, coś, czego wcześniej nie widziałam. Nikt nigdy nie stworzył podobnych książek. Jedyne w swoim rodzaju.
Do zdobycia, przeczytania i pokochania. Obowiązkowo.
Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że...
2014-07-02
Opinię można znaleźć też na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„Nie mam męskiej dumy, na której mógłbyś grać, i nie interesuje mnie walka jeden na jednego. To jest słabość twojej płci, nie mojej. Jestem kobietą. Użyję każdej broni, żeby dostać to, czego chcę.”
O czwartej części Darów Anioła krążą różne opinie. Jedni są zachwyceni kontynuacją, inni uważają, że autorka powinna skończyć cykl na „Mieście szkła”. A ja jak zwykle plasuję gdzieś pośrodku. Owszem, „Miasto upadłych aniołów” jest trochę gorsze od poprzednich części, ale to nie znaczy, że jest słabe. Mam wrażenie, że ten tom w porównaniu z wcześniejszymi jest zwyczajnie mniej widowiskowy, akcja zdecydowanie zwalnia, więcej tu Simona (który, nie oszukujmy się, jest średnio interesujący) i mimo że fabuła cały czas posuwa się do przodu, to po przeczytaniu mamy wrażenie, że właściwie niewiele się wydarzyło. Wydaje mi się, że głównie to jest przyczyną niezbyt przychylnych ocen niektórych czytelników. Osobiście, „Miasto upadłych aniołów” traktuję raczej jako taki bardzo rozbudowany wstęp niż pełnoprawną część i w tej roli sprawdza się znakomicie. Nadal możemy liczyć na lekki styl, bardzo dobrze nakreślonych bohaterów, nieprzewidziane zwroty akcji i wiele innych ciekawych rozwiązań, do których przyzwyczaiła nas pani Clare. Przyznaję, nie wszystko jest idealne, Jace bywa zbyt słodki, Simon zbyt nudny, ale w ogólnym rozrachunku naprawdę nie jest źle i myślę, że kolejne części będą lepsze, bogatsze w akcję i bardziej wciągające.
Tych, którzy polubili poprzednie tomy i wahają co do tego, zachęcam do przeczytania, uważam, że w tym przypadku lepiej przekonać się samemu. Osobiście polecam zarówno „Miasto upadłych aniołów”, jak i wszystkie wcześniejsze części. To kawał naprawdę dobrej literatury fantastycznej dla młodzieży i wierzę, że nie będziecie żałować.
Opinię można znaleźć też na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„Nie mam męskiej dumy, na której mógłbyś grać, i nie interesuje mnie walka jeden na jednego. To jest słabość twojej płci, nie mojej. Jestem kobietą. Użyję każdej broni, żeby dostać to, czego chcę.”
O czwartej części Darów Anioła krążą różne opinie. Jedni są zachwyceni...
2014-06-30
Opinię można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„I świat był jakby brudniejszy niż wczoraj”.
Ach, słynna pani Nowak, bardzo lubiana w blogosferze, niejednokrotnie polecana. Tak, tak, i ja skusiłam się na jej książki, gdyż skojarzyły mi się z jednym z moich ukochanych cykli – Jeżycjadą. Szczerze? „Drugi” wypada nieźle, ale bez większego zachwytu, nie ma nawet co porównywać do prozy Musierowicz. Autorka bardzo dobrze przedstawia dylematy, uczucia nastolatków, przez co powieść staje się wyjątkowo autentyczna. Świetnie wykreowani bohaterowie, wiele mądrych myśli, genialne ukazanie problemu czucia się „tym drugim”, gorszym (ten aspekt zasługiwałby nawet na dłuższy akapit, gdyż jak dla mnie jest on największym atutem książki). Z kolei język już niespecjalnie przypadł mi do gustu. Sama nie wiem, coś zgrzytało, niby lekki, niby całkiem przyjemny, ale jakoś momentami miałam wrażenie, że coś tu do siebie nie pasuje, że coś nie gra. Gdyby to była początkująca autorka, to taką sytuację można zrozumieć, ale „Drugi” to jedna z późniejszych książek pani Nowak, więc dziwne, że wciąż czuć tu brak doszlifowania stylu. Rozwiązania niektórych sytuacji jak dla mnie zbyt przekombinowane, inne z kolei zbyt oczywiste.
Jednak gdybym chciała polecić nastolatce jakąś dobrą obyczajówkę dla młodzieży, z pewnością wspomniałabym o „Drugim”. Polecam, bo w gruncie rzeczy to całkiem niezła pozycja i nie żałuję, że ją przeczytałam. Na półce mam jeszcze dwie książki tej pani, a że wrażenia są w miarę dobre, to być może za jakiś czas przeczytacie u mnie o innych powieściach autorki. Kto wie, może one bardziej do mnie przemówią. Na ten moment pozostaje niedosyt.
Opinię można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html
„I świat był jakby brudniejszy niż wczoraj”.
Ach, słynna pani Nowak, bardzo lubiana w blogosferze, niejednokrotnie polecana. Tak, tak, i ja skusiłam się na jej książki, gdyż skojarzyły mi się z jednym z moich ukochanych cykli – Jeżycjadą. Szczerze? „Drugi” wypada nieźle, ale...
2014-06-28
Recenzję można też znaleźć na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2014/10/30-wieza-jaskoki-andrzej-sapkowski.html
„Cicho, cicho, dzieci. To nie demony, nie diabły... Gorzej. To ludzie.”
Na opuszczonych bagnach Pereplutu samotny pustelnik Vysogota znajduje nieprzytomną, chorą i ranną młodą dziewczynę. Dzięki jego staraniom nieznajoma budzi się i wraca do zdrowia. Rodzi się między nimi więź, a ona opowiada mu historię. Historię o ogniu, krwi i cierpieniu. Historię o niegdyś zaginionej dziedziczce cintryjskiego tronu, którą każdy już uznał za zmarłą. Opowiada mu historię o tych, których niegdyś tak bardzo kochała, a których straciła. Historię o nienawiści, gniewie i bólu. Swoją własną historię.
A na imię jej Cirilla.
Tymczasem Geralt wraz ze swoją kompanią kontynuują poszukiwania. Nie wiedzą, gdzie dokładnie iść, gubią tropy, napotykają przeszkody. Ale idą dalej, pomimo wszystko. Idą dalej.
Idą dla Cirilii.
Czwarta część sagi o wiedźminie. Po raz czwarty wracam do tego niesamowitego cyklu. Po raz czwarty umieram ze śmiechu w niezliczonych fragmentach. Po raz czwarty coś ściska mnie w sercu, gdy dzieją się rzeczy zbyt straszne, zbyt bolesne. Po raz czwarty podziwiam kunszt i klasę autora, zastanawiając się, gdzie uczą tak pisać. O tak, to znowu Wiedźmin – a ja zachwycam się już po raz czwarty.
„- Cholera. Co tam jest, zobacz, Milva?
Łuczniczka przyjrzała się uważnie i krytycznie.
- Tylko ucho ci urwało - stwierdziła wreszcie. - Nie ma się czym przejmować.
- Łatwo ci mówić. Ja bardzo lubiłem to ucho.”
W „Wieży jaskółki” Sapkowski najwięcej miejsca poświęca Ciri i jej losom, podróż Geralta trochę ginie w cieniu, ale w poprzedniej części to właśnie on i jego kompania odgrywali pierwsze skrzypce, więc wszystko się wyrównuje. Mam też wrażenie, że w tym tomie było zdecydowanie mniej wojny. Owszem, takie sceny pojawiają się nie raz i nie dwa, ale tutaj nie odgrywają już aż tak znaczącej roli jak wcześniej.
Autor zawsze umiał genialnie łączyć wątki, ale w tej książce przeszedł samego siebie! To niesamowite z jak wielu perspektyw, przedstawianych na tak wiele sposobów możemy poznawać historię Geralta i Ciri. Sapkowski niejednokrotnie bawi się czasem, opowiada o tym, co wydarzy się później, by w następnym fragmencie cofnąć się do wcześniejszych przygód, a to wszystko tak zgrabnie łączy się w całość, każdy szczegół, bohater jest znaczący, nawet jeśli pojawia się tylko na chwilę.
„Lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu, a z pewnością o niebo lepiej, niż bez celu się cofać.”
Uwielbiam Wiedźmina. Nie jestem wielką znawczynią fantasy, ale naprawdę nie trzeba nim być, żeby docenić wartość i kunszt tego cyklu. Uwielbiam styl i humor autora, uwielbiam klimat, jaki kreuje w swoich książkach, uwielbiam bohaterów, jakich tworzy, uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! I jestem absolutnie urzeczona, i nie mogę się doczekać ostatniej części, i jestem pewna, że sięgnę po inne książki Sapkowskiego. Naprawdę warto przeczytać. O tak, polecam Wam Wiedźmina już po raz czwarty.
Recenzję można też znaleźć na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2014/10/30-wieza-jaskoki-andrzej-sapkowski.html
„Cicho, cicho, dzieci. To nie demony, nie diabły... Gorzej. To ludzie.”
Na opuszczonych bagnach Pereplutu samotny pustelnik Vysogota znajduje nieprzytomną, chorą i ranną młodą dziewczynę. Dzięki jego staraniom nieznajoma budzi się i wraca do zdrowia....
2014-06-22
Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/29-syn-neptuna-rick-riordan.html
Percy Jackson nie pamięta niczego. Budzi się z długiego snu, nie wiedząc, kim jest ani jak się tu znalazł. Wyszkolony przez wilczycę Lupę wyrusza do Obozu Jupiter, siedziby rzymskich herosów, gdzie panują rygor i dyscyplina. Tam poznaje Hazel i Franka, z którymi niedługo później zostaje wysłany na ważną misję. Jedyną rzeczą, o której pamięta i która podtrzymuje go przy życiu jest imię – Annabeth.
Pierwsza część drugiego cyklu Ricka Riordana „Zagubiony heros” wywarła na mnie naprawdę pozytywne wrażenie i pozostawiła w pełnym ekscytacji oczekiwaniu na kontynuację. Jednak, gdy tylko zaczęłam czytać „Syna Neptuna”, zobaczyłam sporo różnic pomiędzy jego poprzednimi książkami a tą. Niestety, ale głównie na niekorzyść.
„Wojna to obowiązek. Jedyny prawdziwy wybór to zaakceptować to lub nie i wiedzieć, o co się walczy.”
Obóz Jupiter znacząco różni się od znanego nam z poprzednich części Obozu Herosów. Ma zupełnie inną organizację i jest kompletnie podporządkowany wojsku. Ciężko się dziwić, w końcu Rzymianie słynęli właśnie ze swojej doskonałej armii, jednak sprawia to też, że Obóz Jupiter wydaje nam się bardzo zimnym i niegościnnym miejscem. Jest opisany dobrze, bardzo poprawnie, ale nie budzi w czytelniku zbyt wiele ciekawości, raczej niechęć, brakuje mu tego czegoś, co sprawia, że miejsce staje się dla nas interesujące. Być może taki był właśnie zamysł autora, ale jak Obóz Herosów zawsze darzyłam wielką sympatią i chciałam tam zamieszkać, tak Obóz Jupiter jest dla mnie właściwie bezbarwny. Mam również wrażenie, że cała książka ma zupełnie inny charakter niż poprzedniczki – bardziej szorstki, wojskowy i ciężko mi uznać to za wadę, ale nie można zaprzeczyć, że taki klimat często nie sprzyjał lekkiej, odprężającej lekturze.
Bardzo cieszy natomiast obecność Percy’ego. Możecie mi wierzyć lub nie, ale brakowało mi go trochę w „Zagubionym herosie” i cieszę się, że w tej części znów do nas powrócił. Podoba mi się sposób, w jaki Riordan rozwinął i nadal rozwija tę postać, z każdą kolejna książką Jackson staje się coraz dojrzalszym i coraz bardziej rozbudowanym bohaterem, a ja mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że już dawno zdobył moją sympatię, która wciąż rośnie. Nowi bohaterowie, Hazel i Frank, są może trochę lepiej wykreowani niż, np. Jason, ale czegoś mi w nich zabrakło i nie wzbudzili we mnie żadnych szczególnych uczuć, miałam też wrażenie, że sami również się nimi nie darzą. Między trójką z poprzedniej części wyraźnie było czuć więź, a tutaj miałam wrażenie, że choć sami bohaterowie twierdzą inaczej, to tak naprawdę są sobie obojętni. Spory minus.
„W śmierci nie ma miejsca na sprawiedliwość.”
Riordan zawsze słynął z wartkiej akcji i genialnego poczucia humoru, dlatego właśnie jego książki zawsze były takie sympatyczne i przyjemne w czytaniu. Ale tym razem miałam wrażenie, że coś się popsuło… Początek powieści bardzo się wlekł, Obóz nie był zbyt interesująco przedstawiony i właściwie nie działo się nic szczególnego. Co prawda, później następuje poprawa i autor wraca do swojego zwyczajowego trybu, ale ten początek trochę dał mi się we znaki i trochę mnie zniechęcił do dalszego czytania. Całe szczęście, że Riordan pamięta jeszcze, jaką mitologię lubię, dzięki czemu udało mu się mnie udobruchać. Z humorem bywało różnie, mam jednak wrażenie, że również ucierpiał i było go mniej niż kiedyś. Szkoda.
„Życie jest tak cenne tylko dlatego, że ma swój koniec, synu.”
Było jeszcze kilka drobnych mankamentów, ale całość wspominam całkiem dobrze. Poziom wyraźnie się obniżył i nie ma co się tu oszukiwać, ale liczę na to, że to jedynie takie małe potknięcie w dorobku autora, a kolejne części będą już tylko lepsze. Ocena nie jest do końca obiektywna, została nieco zawyżona ze względu na moją wielką słabość do Riordana i mitologii, ale jeśli dalej tak pójdzie, to, niestety, ale będę musiała zacząć je radykalnie obniżać. Potrafię wiele wybaczyć, ale nigdy nie wybaczam przeciągania na siłę tego, co dawno powinno być już zakończone. Liczę na to, że Riordan nie popełni tego błędu, bo to po prostu smutne zepsuć tak dobry cykl nieudanymi kontynuacjami. Mam Cię na oku, drogi autorze.
Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/29-syn-neptuna-rick-riordan.html
Percy Jackson nie pamięta niczego. Budzi się z długiego snu, nie wiedząc, kim jest ani jak się tu znalazł. Wyszkolony przez wilczycę Lupę wyrusza do Obozu Jupiter, siedziby rzymskich herosów, gdzie panują rygor i dyscyplina. Tam poznaje Hazel i Franka, z...
2014-06-17
Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/28-duma-i-uprzedzenie-jane-austen.html
Lubimy oceniać ludzi po pozorach. Widzimy kogoś po raz pierwszy i już wyrabiamy sobie o nim opinię, już uznajemy go za godnego uwagi lub niewartego zachodu. Nie chce nam się w to zagłębiać, nie chce nam się sprawdzać, jaki ktoś jest naprawdę, dlatego bardzo łatwo nam kogoś odrzucić ze względu na negatywne pierwsze wrażenie. Ale czy to nie jest tak, że człowiek jest zbyt skomplikowany, by móc oceniać go w ten sposób?
Koniec XVIII wieku, Anglia. Niedaleko miasteczka Meryton mieszka niezamożne małżeństwo Bennetów wraz z piątką córek na wydaniu. Nadrzędnym celem niezbyt inteligentnej pani Bennet jest znalezienie córkom męża, dlatego kiedy w miasteczku pojawia się bogaty pan Bingley, kobieta od razu próbuje zwrócić jego uwagę na swoje pociechy. Mężczyzna zdobywa powszechną sympatię mieszkańców, ale z kolei jego bliski przyjaciel pan Darcy budzi w nich jedynie niechęć. Szczególnie negatywnie postrzega go Elizabeth, druga córka Bennetów, która poznała Darcy’ego w bardzo niesympatycznych okolicznościach. Ale życie lubi sprawiać niespodzianki, a uprzedzenie Elizabeth niejednokrotnie będzie poddane próbie. Co z tego wyniknie? I jaki naprawdę jest tajemniczy pan Darcy?
„Duma związana jest z tym, co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.”
„Duma i uprzedzenie” to absolutny klasyk. Znana, uwielbiana, niejednokrotnie ekranizowana i oceniana. Zazwyczaj pozytywnie, w Internecie trzeba się naprawdę sporo naszukać, żeby znaleźć choć jedną opinię, która nie wychwala jej pod niebiosa. Widząc ten powszechny zachwyt, uznałam, że koniecznie muszę przeczytać książkę, która budzi w czytelnikach aż tyle pozytywnych emocji. Nastawiłam się na coś niesamowitego, na genialne, a przynajmniej bardzo, bardzo dobre dzieło z najwyższej półki. I może to właśnie dlatego przeliczyłam się. Może jestem trochę zdziwiona i nieco rozczarowana, bo oczekiwałam zbyt dużo, od pozycji, która moim zdaniem jest jedynie dobra. O „Dumie i uprzedzeniu” napisano już chyba wszystko. Ale jestem tu i mam zamiar dołożyć swoje trzy grosze.
Zdecydowanie największym atutem lektury jest świetnie przedstawiony klimat czasów. Nie to, co te współczesne historie dla nastolatek – w „Dumie i uprzedzeniu” naprawdę czuć XVIII wiek, wszystkie tamtejsze zwyczaje, zachowania i przywary wydają nam się absolutnie naturalne i idealnie dopasowują się do toku powieści. Pamiętajmy jednak, że są to czasy samej Austen. Autorka nie cofała się w przeszłość, nie wyobrażała sobie, jak żyło się kiedyś, nie musiała się odwoływać do źródeł. Austen pisała po prostu o tym, co ją otaczało, więc zachwyt nad tym, że dobrze ukazała swoje własne czasy, przypomina mi zachwycanie się bazgrołami współczesnego autora, bo genialnie ukazał dzisiejszą erę elektryczności, telewizji i Internetu. Wybaczcie, ale dla mnie to trochę za mało, by uznać książkę za wybitną.
Język autorki nie jest najgorszy, ale momentami wydawał mi się trochę sztywny, brakowało mi tej płynności, która jest bardzo ważna, zwłaszcza w książkach, które nie obfitują w akcję, a „Duma i uprzedzenie” do takich właśnie należy. Dlatego momentami bywało nudno, nie zawsze chciało się czytać, czasami wolało się odłożyć i nie żałowało się tego. Szkoda.
„Świat cierpi na brak mężczyzn, szczególnie tych, którzy są cokolwiek warci.”
Zapewne niejednokrotnie obiło Wam się o uszy, że Austen ma niesamowicie cięty i ironiczny styl. Cóż, przynajmniej mnie się obiło. „Duma i uprzedzenie” faktycznie zawiera nutkę satyry na ówczesne społeczeństwo, widać ją zwłaszcza w wypowiedziach Elizabeth i samej kreacji bohaterów. A jednak… było tego za mało! Pojawiały się tam momentami dość mocne i sarkastyczne podsumowania, ale było tego bardzo niewiele, miałam wrażenie, że autorka bała się wyjść poza bezpieczne ramy romansu i nadać tej książce więcej charakteru, więc jedynym co udało jej się osiągnąć jest dopisek „obyczajowy” przy „romansie”.
A skoro o romansie mowa… Niestety, znowu brak zachwytu. Owszem, sam przebieg relacji pomiędzy naszą zakochaną dwójką był całkiem ciekawie i zgrabnie przedstawiony, z opisywaniem uczuć też nie było problemu, autorka nie przesłodziła, jest w tym jakiś sens, ale brakowało mi tej chemii między bohaterami, nie czułam tego wszystkiego, a ich losy niezbyt mnie interesowały. Gdyby z jakichś względów nie mogli być razem, zapewne nie przejęłabym się tym. A przecież w romansie powinno chodzić o to, żeby kibicować zakochanym z całych sił! Ja nie kibicowałam. Byli mi obojętni. Uczucie między bohaterami nie było zbyt gorące, szczególnie romantyczne czy tragiczne. To raczej relacja oparta na wzajemnym szacunku i porozumieniu, mniej atrakcyjna literacko, ale za to o wiele bardziej realistyczna i prawdziwa. Szkoda tylko, że przedstawiona jakoś tak… nijako? Za to bardzo podoba mi się swoiste przesłanie „Dumy i uprzedzenia” – nie wolno oceniać po pozorach, pierwsze wrażenie bywa błędne, a miłość potrzebuje czasu. Może wydawać się proste, ale jest bardzo ważne, zwłaszcza że wielu ludzi o tym zapomina.
„Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony.”
Książkę wyróżnia pośród innych także specyficzna kreacja bohaterów. Większość ma prezentować wady tamtejszego społeczeństwa, a więc są oni zwyczajnie głupi. Austen była wyraźnie uczulona na ciasnotę umysłową, dlatego z widoczną łatwością kreowała coraz to bardziej ograniczone charaktery. Budzą oni w czytelniku głównie śmiech, ale niektórzy doprowadzają człowieka jedynie do irytacji, a to już niedobrze. Zwłaszcza jeśli takie reakcje wywołują bohaterowie, którzy w założeniu mieli być przez nas lubiani. Wystarczy choćby spojrzeć na pana Benneta. Matko, jak ja tego człowieka nie znosiłam! Pseudointeligent, faworyzujący dzieci, ignorujący ich wychowanie, pozbawiony minimum szacunku dla własnej żony, a potem wielce zaskoczony, że sama jego obecność nie nadała jego młodszym córkom geniuszu. Chciałabym wierzyć, że to był celowy zabieg ze strony autorki, ale jego bliska relacja z Elizabeth nie pozwala mi się łudzić. Na ironię, jedna z niewielu pozbawionych głupoty postaci zyskała moją największą niechęć. Co do samej Elizabeth… znośna. Można powiedzieć, że nawet ją lubiłam, choć denerwowały mnie trochę jej moralitorskie uwagi, jednak w ogólnym rozrachunku nie jest źle, przynajmniej miała trochę klasy i oleju w głowie. Za to wciąż nie mogę pojąć fenomenu pana Darcy’ego. Czym się tak wszyscy zachwycają? Zgoda, na początku był jeszcze całkiem interesujący, miał coś w sobie, ale im bardziej się zakochiwał, tym szybciej tracił swoje najlepsze cechy, a pod koniec jest po prostu kolejnym szlachetnym, zakochanym mężczyzną bez ikry. Szkoda. Moją największą sympatię zyskała Jane, najstarsza siostra Elizabeth – osóbka może trochę zbyt naiwna, która ujęła mnie swoją wiarą w ludzi oraz tym, że zawsze starała się widzieć tylko ich dobre strony. U niektórych mogłoby mnie to denerwować, ale w jej przypadku było po prostu urocze.
„Zachowaj tylko te wspomnienia, które dają ci radość.”
„Duma i uprzedzenie” nie jest złą książką, w gruncie rzeczy nawet mi się podobała, czytało się całkiem przyjemnie i nadal myślę o niej raczej pozytywnie. Uważam jednak, że jest zdecydowanie przereklamowana – to nie jest żadne genialne dzieło, tylko romans nieco wyższych lotów, moim zdaniem trochę niedopracowany. Oczywiście i tak zachęcam do przeczytania, myślę, że każdy powinien sobie o tej książce wyrobić własne zdanie, w końcu to klasyk i z jakiegoś względu zachwycił wielu ludzi. Dla mnie „Duma i uprzedzenie” jest dobra. Tylko dobra, nic więcej.
Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/28-duma-i-uprzedzenie-jane-austen.html
Lubimy oceniać ludzi po pozorach. Widzimy kogoś po raz pierwszy i już wyrabiamy sobie o nim opinię, już uznajemy go za godnego uwagi lub niewartego zachodu. Nie chce nam się w to zagłębiać, nie chce nam się sprawdzać, jaki ktoś jest naprawdę, dlatego...
2014-06-12
Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/27-ronja-corka-zbojnika-astrid-lindgren.html
Byliście kiedyś w lesie? Och, co za głupie pytanie, oczywiście, że byliście. Chyba każdy człowiek chociaż raz odwiedził takie miejsce. Nie bywam tam często, nie jestem miłośniczką przyrody, ale zawsze widziałam w lesie coś magicznego. Gdy jesteś sam, ta przestrzeń wydaje Ci się taka intymna, choć nie jest Twoja i nigdy tak naprawdę nie będzie. Jest coś niesamowitego w tym spokoju, w tej absolutnej ciszy, która Cię otacza, gdy tylko choć na chwilę nadstawisz ucha. To cisza, która tylko wydaje się ciszą, na którą składa się szereg dźwięków tak naturalnych, że dla nas są one właściwie niesłyszalne. Jest coś niesamowitego w tym zielonym gąszczu, który Cię otacza, w tych roślinach pnących się, żywych, wolnych. To chaos, który tylko wydaje się chaosem, bo tak naprawdę każda roślina ma swoje własne miejsce. Jest coś niesamowitego w zwierzętach, które nie są ludzkim podnóżkiem, które żyją, rozmnażają się i giną, wciąż od nowa powtarzając ten sam cykl. Cykl, który tylko wydaje się okrutny i pozbawiony uczuć, bo tak naprawdę jest to życie zbyt piękne dla nas w swej prostocie, zbyt proste dla nas, którzy wiecznie kombinujemy, wahamy się, drążymy. Byliście kiedyś w lesie, prawda? A więc posłuchajcie...
Pewnej, burzowej nocy w starym, kamiennym zamku na świat przyszła dziewczynka. Nie była to jednak zwykła dziewczynka. Ronja, bo takie właśnie imię wybrała dla niej matka, była córką Mattisa, herszta zbójeckiej bandy. Urodziła się w lesie, a las stał się jej domem. Od najmłodszych lat odkrywała wszystkie jego zakamarki i tajemnice. Kiedy pojawia się w jej życiu Birk, syn herszta wrogich zbójców, zaczyna poznawać las na nowo i odkrywa w sobie coś, czego wcześniej nie potrafiła dostrzec. Jednak ta przyjaźń budzi sprzeciw obu zatwardziałych w uporze zbójców. Czy dwójce dzieci uda się pogodzić zwaśnione strony?
"Ronja...", jak wiele innych książek, opowiada o miłości. Tak, tak, o miłości, znowu o miłości. Miłość tu, miłość tam... To uczucie pojawia się wszędzie, jest przedstawiane na wszelkie sposoby i ciężko w tym natłoku znaleźć coś naprawdę dobrego. A jednak czasami nam się to udaje i w tym wypadku zdecydowanie się udało. Miłość w "Ronji..." jest przedstawiona jako piękna, siostrzano-braterska więź między dwojgiem dzieci, która pojawiła się gdzieś po drodze, przypadkiem wyrosła z niechęci i nadała ich życiu zupełnie nowe znaczenie. Mówić o miłości nie trzeba górnolotnie i pani Lindgren wcale tego nie próbuje. To właśnie w prostocie i naturalności tego uczucia tkwi jego siła. Autorka nie sili się na też oryginalność i wcale nie musi, bo przedstawiła odgrzewany pomysł w tak wyjątkowy sposób, że niejeden pisarz mógłby jej pozazdrościć.
Szczególną rolę w tej książce pełni las. Pani Lindgren napisała ją z tęsknoty za dziką przyrodą i to czuć na każdej stronie tej niezwykłej pozycji. Las tworzy tutaj niesamowity klimat, otacza nas ze wszystkich stron, jest wręcz namacalny, wręcz czujemy zapach sosnowych igieł. Ale bywa on również groźny, kryje w sobie wiele tajemniczych stworzeń, a zimą staje się zbyt niebezpieczny, by za długo w nim przebywać. Las jest żywy, jest piękny, jest jednym z bohaterów tej książki, wcale nie gorszym od reszty. Wielkie, wielkie brawa za klimat, autorko. Czułam się, jakbym tam była i żałowałam, że naprawdę nie jestem.
Polubiłam Ronję, polubiłam Birka, zbójców, właściwie każdego z bohaterów. Szczególną sympatię budziły we mnie sceny z udziałem całej zbójeckiej bandy Mattisa - były rozbrajające. Ronja jest silną dziewczynką, wychowaną w dziczy, przez to bardzo bezpośrednią, ciekawą życia i świata. Kocha las i jest z nim rozerwalnie związana, jest jego częścią, a las jej częścią niej. Właściwie każda postać należy do tego miejsca i wydaje nam się, że nie ma nic poza nim. I dobrze, tak ma być, wszystko jest w porządku.
Jak najbardziej polecam, uważam, że powinno ją przeczytać każde dziecko oraz każdy dorosły, który potrafi choć trochę jeszcze czuć jak dziecko. W natłoku fantastyki i obyczajówek nie zapominajmy o literaturze dziecięcej, która nas przecież ukształtowała i kształtuje do dziś. „Ronja…” to prawdziwa i wyjątkowa opowieść, która zasługuje na to, by o niej pamiętać, która zasługuje na to, by czytać ją niejednokrotnie, którą jeszcze raz serdecznie polecam każdemu. To jedna z tych książek, które zostają w pamięci na bardzo długo.
Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/27-ronja-corka-zbojnika-astrid-lindgren.html
Byliście kiedyś w lesie? Och, co za głupie pytanie, oczywiście, że byliście. Chyba każdy człowiek chociaż raz odwiedził takie miejsce. Nie bywam tam często, nie jestem miłośniczką przyrody, ale zawsze widziałam w lesie coś magicznego. Gdy...
2014-06-05
Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/26-pretty-little-liars-bez-skazy-sara.html
Dziwny. Są ludzie, których właśnie to słowo opisuje najlepiej. Zazwyczaj nie mają przyjaciół lub ci przyjaciele, podobnie jak oni, odstają od reszty. Trzymają się z boku, ale i tak zawsze zwracają na siebie uwagę, stając się obiektem drwin i plotek. Chodzą własnymi drogami, obserwują Cię z daleka i uśmiechają się paskudnie z niewiadomych przyczyn. Przerażają Cię i to sprawia, że ich nienawidzisz. Nienawidzisz ich, więc ich gnębisz, ale oni się nie uginają, a strach i nienawiść rosną. Rosną, pęcznieją, przemieniają się w coś okropnego. I czasami… prowadzi to do tragedii.
„Tu są sami idealni ludzie, (...) jeśli nie jesteś jednym z nich, to jesteś popaprany. Ale myślę, że w środku, ludzie bez skazy są tak samo popaprani jak my.”
Do Rosewood powraca Toby, a Toby zwiastuje kłopoty. Dziewczyny nie wiedzą, dlaczego i po co powrócił do miasta, ale jest on powiązany ze sprawą Jenny, a to wystarczy, by sama jego obecność budziła w nich obawy. Tymczasem A. wciąż nie odpuszcza, a jej wiadomości zaczynają brzmieć coraz groźniej. Hanna, Aria, Spencer i Emily muszą odkryć jej tożsamość, zanim będzie za późno. Czy to nagłe pojawienie się Toby’ego może mieć z tym związek?
Pierwszą część cyklu Pretty Little Liars odebrałam pozytywnie i pomimo pewnych zastrzeżeń chciałam go kontynuować. Historia dziewczyn zainteresowała mnie, a tajemnicza A. tylko podsycała mój apetyt zwłaszcza, że tyle spraw zostało jeszcze niewyjaśnionych. Poza tym dostrzegłam w „Kłamczuchach” spory potencjał na dobrą powieść młodzieżową i chciałam się dowiedzieć, czy autorce udało się go w pełni wykorzystać.
„Nie ciesz się za wcześnie. To jeszcze nie koniec.”
„Bez skazy” zdecydowanie różni się od swojej poprzedniczki – jest to książka dużo mroczniejsza i poważniejsza, zanika nutka podobieństwa do „Plotkary”, a sama A. z osoby, która znalazła sobie wyjątkowo podłą rozrywkę, staje się szantażystką i realnym zagrożeniem. Zaczyna naprawdę grozić dziewczynom i powoli przestaje żartować. Bohaterki cały czas czują na sobie jej wzrok, a czytelnik ma wrażenie, że jest ona wszędzie. Jest przy tym tak nieuchwytna, że momentami wydaje nam się postacią wręcz nierealną, ale wtedy dostajemy namacalny dowód jej obecności i ciarki przechodzą nam po plecach. O tak, atmosfera mroku i niepewności zdecydowanie wychodzi tej książce na lepsze.
Dużym plusem jest również postać Toby’ego, którego bardzo polubiłam, zarówno jako dziwnego chłopaka we wspomnieniach dziewcząt, jak i jako jedną wielką tajemnicę, której nasze bohaterki nie potrafiły rozgryźć. Przyznam się, że liczyłam na jakieś psychopatyczne skłonności, latanie z siekierą za dziewczynami czy coś w tym stylu, ale, niestety, nic takiego tam nie znajdziemy. Jednak mimo to i tak każde pojawienie się Toby’ego sprawia, że nie możemy się oderwać od lektury. Ma w sobie coś naprawdę magnetycznego, a przy tym dużo niejednoznaczności, którą tak kocham, dlatego uważam, że wprowadzenie go było jednym z lepszych pomysłów, na jakie autorka mogła wpaść.
Ale to nie te aspekty sprawiły, że tak wysoko oceniłam tę książkę. Zachwyciła mnie rzecz wyjątkowo prosta, ale za to zaserwowana w sposób tak genialny, że niejeden pisarz mógłby wziąć z Shepard przykład. Mówię tutaj o wyjątkowo dynamicznej akcji – prawie każdy rozdział kończył niesamowicie zaskakująco, ciągle coś się działo, a ja po prostu musiałam, musiałam wiedzieć, co było dalej. Przeczytałam „Bez skazy” w jeden dzień i to w czasie, kiedy naprawdę nie miałam zbyt wiele wolnych chwil, a jednak każdą taką sekundę poświęcałam właśnie tej książce. Niektórzy bagatelizują dynamikę akcji i czasami mają rację, bo kiedy taka akcja jest jedynym atutem lektury, to za bardzo nie ma się czym zachwycać. Jednak w tym wypadku okazała się ona perfekcyjnym dopełnieniem, a autorka naprawdę się poprawiła, tę poprawę czuć na każdej stronie i mam nadzieję, że kolejne części będą tylko lepsze.
„Ale co jeśli... jeśli narrator kłamie? Może opowiada własną, fałszywą wersję, żeby przeciągnąć cię na swoją stronę? Albo żeby cię przestraszyć? A może jest wariatem?”
Zdecydowanie polecam. O ile pierwsza część jest dobra, ale nie zachwyca, o tyle ta naprawdę mnie zaskoczyła i w pełni usatysfakcjonowała. Każdy, kto uwielbia sekrety, szybką akcję i oryginalność, a przy tym wszystkim ma już dość fantastyki i nie boi się literatury młodzieżowej, powinien ją przeczytać, bo bardzo możliwe, że wpasuje się w jego gust. Pani Shepard w pełni wykorzystała kredyt zaufania, który jej dałam, oceniając „Kłamczuchy” i naprawdę liczę na to, że dalej będzie go wykorzystywać w następnych częściach.
Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/26-pretty-little-liars-bez-skazy-sara.html
Dziwny. Są ludzie, których właśnie to słowo opisuje najlepiej. Zazwyczaj nie mają przyjaciół lub ci przyjaciele, podobnie jak oni, odstają od reszty. Trzymają się z boku, ale i tak zawsze zwracają na siebie uwagę, stając się obiektem drwin i plotek....
2014-06-04
Recenzję można również znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/25-most-do-terabithii-katherine.html
Twoje miejsce. Moje miejsce. Nasze miejsce. Każdy musi mieć swoje miejsce, swoją przestrzeń, mały, własny skrawek tylko dla siebie. Miejsce, gdzie czujemy się bezpieczni i wolni. Czasami ktoś zabiera Cię do swojego miejsca, czyniąc je Twoim, czyniąc je Waszym i jest to najpiękniejsza tajemnica, jaką możecie ze sobą dzielić. Rzecz nie do opisania, o której wcale nie trzeba dużo mówić, bo oboje wiecie, jakie to dla Was ważne i uśmiechacie się do sobie w ciszy, wiedząc doskonale, że oboje myślicie o tym samym. Że oboje właśnie wracacie do swojej Terabithii.
Jedenastoletni Jess mieszka w niewielkim amerykańskim miasteczku Lark Creek wraz z rodzicami i czwórką sióstr. Jak każde dziecko, ma swoje obowiązki, szkołę i zmartwienia. Jednak jego życie jest przy tym do bólu prozaiczne i puste. A chłopiec chciałby rysować, chciałby czegoś więcej, bo czuje się przytłoczony rzeczywistością, która go otacza. I wtedy pojawia się w jego życiu Leslie – dziwna dziewczynka z miasta, która wydaje mu się zupełnie inna od pozostałych mieszkańców Lark Creek. Z czasem pomiędzy dziećmi rodzi piękna przyjaźń, razem odkrywają Terabithię i przeżywają mnóstwo przygód. Jednak rzeczywistość potrafi zniszczyć nawet te najpiękniejsze marzenia…
Kiedy byłam dzieckiem, obejrzałam piękny, absolutnie magiczny film, który tak mocno mną wstrząsnął, że do dzisiaj wspominam go z wielkim sentymentem, choć fabuła znacznie zatarła mi się już w pamięci. A gdy dowiedziałam się, że jest książka, to musiałam, po prostu musiałam ją przeczytać. Okazało się nawet, że znajduje się w moim domu (!), a ja tyle czasu nic o tym nie wiedziałam! Natychmiast dołożyłam ją do stosiku i czym prędzej się za nią zabrałam. Czy autorka podołała wyzwaniu? Jak wypada w porównaniu z naprawdę genialną ekranizacją? Jakie uczucia we mnie wzbudziła? Posłuchajcie…
„Czasem trzeba dać komuś coś, co jest specjalnie dla niego, a nie dlatego, że sprawia to przyjemność ofiarodawcy.”
Spójrzmy na Lark Creek. Typowa amerykańska prowincja lat 70-dziesiątych. Słabo wykształceni mieszkańcy całe życie muszą ciężko pracować na utrzymanie licznych rodzin, bicie dzieci nie jest niczym wyjątkowym, dopóki nikt o tym nie mówi, szkoła nie ma nawet sali gimnastycznej, a wszelka inność jest traktowana z nieufnością. W tym ciasnym, przytłaczającym i zacofanym miejscu wychowywał się Jess, każdego dnia powoli przesiąkając jego beznadziejnością. Chcę, żebyście dokładnie to sobie wyobrazili, bo jedynie wtedy zrozumiecie, jak ważna była dla dzieci Terabithia.
Bo Terabithia była ucieczką. Ucieczką od szarej rzeczywistości, szykan i niezrozumienia. Była schronieniem, miejscem, w którym zwyczajny chłopiec i zwyczajna dziewczynka stawali się prawdziwymi władcami tej magicznej krainy. Była światem stworzonym tylko przez nich, słodką tajemnicą, jasnym punktem ponurego dnia, czymś absolutnie wyjątkowym i tylko dla nich. I dlatego… bardzo mi przykro, że w książce jest o niej tak niewiele! Owszem, pojawia się w kilku fragmentach, ale te fragmenty są bardzo krótkie i właściwie niewiele jest w nich opisane. A ja chciałabym więcej, chciałabym naprawdę poczuć magię Terabithii, smakować ją i zachwycać się razem z bohaterami. Chciałabym więcej plastycznych opisów, których było tak mało, a przecież były takie potrzebne. Więcej, więcej, więcej. To chyba jedyna wada, jaką mogę wytknąć tej książce, ale za to na tyle poważna, że znacząco wpłynęła na moją ocenę. Jest mi wręcz przykro, że zabrakło takich scen, bo jestem pewna, że dzięki nim „Most…” byłby o wiele lepszy.
„ – To zupełnie zwariowane, nie? – Potrząsnęła głową. – Wy musicie w to wierzyć i uważacie, że to okropne. Ja nie muszę wierzyć i myślę, że to piękne.”
Za to kreacja postaci wypada naprawdę świetnie. Jess i Leslie są ciekawi, sympatyczni, ale nie idealni, czasami podejmują pochopne decyzje, bywają niemili, zazdrośni, ale są przecież dziećmi, a co ważniejsze – ludźmi. To główni bohaterowie, więc wiadomo, że autorka poświęciła im najwięcej miejsca, ale możecie mi wierzyć, że każda z drugoplanowych postaci jest niemniej charakterystyczna, więc czytelnik na pewno się w nich nie pogubi.
Paterson porusza w swojej książce szereg ważnych tematów, takich jak przyjaźń, wyobcowanie, siła wyobraźni i odmienność, ale robi to w sposób lekki w odbiorze – „Most…” przecież jest przeznaczony dla dzieci, lecz jestem pewna, że niejeden dorosły znajdzie w nim coś dla siebie. Naprawdę wartościowe książki nigdy nie tracą na wartości.
A zakończenie… jest wzruszające, poruszające, uderza w człowieka niczym grom z jasnego nieba, ale sprawia też, że książka staje się o wiele głębsza i bardziej zapada w pamięć. A ostatnia scena… jest dokładnie taka, jaka powinna być.
Zdecydowanie polecam. Wprawdzie zabrakło mi trochę opisów i Terabithii, ale to można wybaczyć, bo historia sama w sobie jest piękna i niezwykła. Warto przeczytać, warto także obejrzeć ekranizację – jeśli jest tak dobra, jak pamiętam, to na pewno nie pożałujecie.
Recenzję można również znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/25-most-do-terabithii-katherine.html
Twoje miejsce. Moje miejsce. Nasze miejsce. Każdy musi mieć swoje miejsce, swoją przestrzeń, mały, własny skrawek tylko dla siebie. Miejsce, gdzie czujemy się bezpieczni i wolni. Czasami ktoś zabiera Cię do swojego miejsca, czyniąc je Twoim, czyniąc je...
Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html
Recenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów
"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."
Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do gustu. Były to książki wciągające, nieprzewidywalne, momentami mroczne, napisane specyficznym sarkastycznym stylem. Co więcej autorka wykazała pewien progres, bowiem druga część podobała mi się o wiele bardziej niż pierwsza. Co z kolejnymi częściami? Niestety, wielki zawód.
Język jest lekki, owszem. Dobrze się czyta, owszem. Shepard potrafi czasem zaskoczyć, owszem. Te zalety jednak nie rekompensują nam licznych wad, które w poprzednich częściach nie były widoczne, a w tych zaważyły na ocenie całości. Przede wszystkim bohaterki – z początku wykreowane bardzo interesująco ze swoimi wadami i zaletami, czasami egoistki, często materialistki, a jednak czuć było, że jest w nich coś głębszego, jakieś drugie dno, budziły sympatię. W „Doskonałych” i „Niewiarygodnych” dziewczyny okazują się zwyczajnie puste, a niektóre przemyślenia aż bolą od chamstwa i idiotyzmu. Shepard zrobiła z nich postacie strasznie płaskie, które same nie wiedzą, czego chcą, zmieniają partnerów jak rękawiczki i odpychają od siebie czytelnika. I te nieudolne próby uczynienia kolejnych wątków miłosnych oryginalnymi… Litości, wszystko to już było, nic nowego, kolejne miłostki okazują się jedynie wypełniaczami akcji właściwej, same w sobie są wtórne i budzą bardziej znużenie niż zainteresowanie. Zaczynają pojawiać się coraz liczniejsze niespójności, rozwiązania na siłę, czuć, że autorka sama powoli zaczyna się gubić we własnej twórczości, kombinuje, kręci, wymyśla i, niestety, nie wychodzi jej to najlepiej. Wątek A., co prawda, wciąż interesuje, ale zaczynam czuć rozwleczenie Pretty Little Liars i kiedy myślę o kilkunastu następnych tomach do przeczytania, to moje zainteresowanie nagle maleje i już jakoś aż tak mi na rozwiązaniu zagadki nie zależy. A zakończenie… O ile jeszcze „Doskonałe” kończą się w idealnym momencie, a czytelnik ma chęć natychmiast sięgnąć po kolejny tom, o tyle zakończenie „Niewiarygodnych” nie zachwyca, co więcej, dziwi mnie, że autorka nie kończy na nim cyklu, a przeciąganie tego dalej utwierdza mnie w przekonaniu, że Pretty Little Liars to zwykły tasiemiec, który na dodatek traci poziom o wiele szybciej niż przypuszczałam.
Szczerze? Przeszła mi ochota na przygody czterech byłych przyjaciółek. Trzeci i czwarty tom tak mnie zniechęciły, że nie sądzę, abym kiedykolwiek powróciła do tego cyklu. Planuję sięgnąć po zachwalaną „Grę w kłamstwa”, bo odpowiada mi klimat, jaki tworzy Shepard i mam nadzieję, że akcja będzie tutaj rozegrana o wiele lepiej. Nie wiem, czy odradzać… Nie mogę zaprzeczyć, że pierwsze dwa tomy zapewniły mi naprawdę dużo rozrywki, ale nie wiem, czy jest sens zaczynać coś, rozbudzać ciekawość, by potem być zawiedzionym i zirytowanym. Decyzję pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy. Mam nadzieję, że nawet jeśli do Pretty Little Liars zajrzycie, nie będzie to dla Was taki zawód jak dla mnie.
Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html
więcej Pokaż mimo toRecenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów
"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."
Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do...