rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html


Recenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów

"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."


Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do gustu. Były to książki wciągające, nieprzewidywalne, momentami mroczne, napisane specyficznym sarkastycznym stylem. Co więcej autorka wykazała pewien progres, bowiem druga część podobała mi się o wiele bardziej niż pierwsza. Co z kolejnymi częściami? Niestety, wielki zawód.

Język jest lekki, owszem. Dobrze się czyta, owszem. Shepard potrafi czasem zaskoczyć, owszem. Te zalety jednak nie rekompensują nam licznych wad, które w poprzednich częściach nie były widoczne, a w tych zaważyły na ocenie całości. Przede wszystkim bohaterki – z początku wykreowane bardzo interesująco ze swoimi wadami i zaletami, czasami egoistki, często materialistki, a jednak czuć było, że jest w nich coś głębszego, jakieś drugie dno, budziły sympatię. W „Doskonałych” i „Niewiarygodnych” dziewczyny okazują się zwyczajnie puste, a niektóre przemyślenia aż bolą od chamstwa i idiotyzmu. Shepard zrobiła z nich postacie strasznie płaskie, które same nie wiedzą, czego chcą, zmieniają partnerów jak rękawiczki i odpychają od siebie czytelnika. I te nieudolne próby uczynienia kolejnych wątków miłosnych oryginalnymi… Litości, wszystko to już było, nic nowego, kolejne miłostki okazują się jedynie wypełniaczami akcji właściwej, same w sobie są wtórne i budzą bardziej znużenie niż zainteresowanie. Zaczynają pojawiać się coraz liczniejsze niespójności, rozwiązania na siłę, czuć, że autorka sama powoli zaczyna się gubić we własnej twórczości, kombinuje, kręci, wymyśla i, niestety, nie wychodzi jej to najlepiej. Wątek A., co prawda, wciąż interesuje, ale zaczynam czuć rozwleczenie Pretty Little Liars i kiedy myślę o kilkunastu następnych tomach do przeczytania, to moje zainteresowanie nagle maleje i już jakoś aż tak mi na rozwiązaniu zagadki nie zależy. A zakończenie… O ile jeszcze „Doskonałe” kończą się w idealnym momencie, a czytelnik ma chęć natychmiast sięgnąć po kolejny tom, o tyle zakończenie „Niewiarygodnych” nie zachwyca, co więcej, dziwi mnie, że autorka nie kończy na nim cyklu, a przeciąganie tego dalej utwierdza mnie w przekonaniu, że Pretty Little Liars to zwykły tasiemiec, który na dodatek traci poziom o wiele szybciej niż przypuszczałam.

Szczerze? Przeszła mi ochota na przygody czterech byłych przyjaciółek. Trzeci i czwarty tom tak mnie zniechęciły, że nie sądzę, abym kiedykolwiek powróciła do tego cyklu. Planuję sięgnąć po zachwalaną „Grę w kłamstwa”, bo odpowiada mi klimat, jaki tworzy Shepard i mam nadzieję, że akcja będzie tutaj rozegrana o wiele lepiej. Nie wiem, czy odradzać… Nie mogę zaprzeczyć, że pierwsze dwa tomy zapewniły mi naprawdę dużo rozrywki, ale nie wiem, czy jest sens zaczynać coś, rozbudzać ciekawość, by potem być zawiedzionym i zirytowanym. Decyzję pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy. Mam nadzieję, że nawet jeśli do Pretty Little Liars zajrzycie, nie będzie to dla Was taki zawód jak dla mnie.

Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html


Recenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów

"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."


Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html


Recenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów

"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."


Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do gustu. Były to książki wciągające, nieprzewidywalne, momentami mroczne, napisane specyficznym sarkastycznym stylem. Co więcej autorka wykazała pewien progres, bowiem druga część podobała mi się o wiele bardziej niż pierwsza. Co z kolejnymi częściami? Niestety, wielki zawód.

Język jest lekki, owszem. Dobrze się czyta, owszem. Shepard potrafi czasem zaskoczyć, owszem. Te zalety jednak nie rekompensują nam licznych wad, które w poprzednich częściach nie były widoczne, a w tych zaważyły na ocenie całości. Przede wszystkim bohaterki – z początku wykreowane bardzo interesująco ze swoimi wadami i zaletami, czasami egoistki, często materialistki, a jednak czuć było, że jest w nich coś głębszego, jakieś drugie dno, budziły sympatię. W „Doskonałych” i „Niewiarygodnych” dziewczyny okazują się zwyczajnie puste, a niektóre przemyślenia aż bolą od chamstwa i idiotyzmu. Shepard zrobiła z nich postacie strasznie płaskie, które same nie wiedzą, czego chcą, zmieniają partnerów jak rękawiczki i odpychają od siebie czytelnika. I te nieudolne próby uczynienia kolejnych wątków miłosnych oryginalnymi… Litości, wszystko to już było, nic nowego, kolejne miłostki okazują się jedynie wypełniaczami akcji właściwej, same w sobie są wtórne i budzą bardziej znużenie niż zainteresowanie. Zaczynają pojawiać się coraz liczniejsze niespójności, rozwiązania na siłę, czuć, że autorka sama powoli zaczyna się gubić we własnej twórczości, kombinuje, kręci, wymyśla i, niestety, nie wychodzi jej to najlepiej. Wątek A., co prawda, wciąż interesuje, ale zaczynam czuć rozwleczenie Pretty Little Liars i kiedy myślę o kilkunastu następnych tomach do przeczytania, to moje zainteresowanie nagle maleje i już jakoś aż tak mi na rozwiązaniu zagadki nie zależy. A zakończenie… O ile jeszcze „Doskonałe” kończą się w idealnym momencie, a czytelnik ma chęć natychmiast sięgnąć po kolejny tom, o tyle zakończenie „Niewiarygodnych” nie zachwyca, co więcej, dziwi mnie, że autorka nie kończy na nim cyklu, a przeciąganie tego dalej utwierdza mnie w przekonaniu, że Pretty Little Liars to zwykły tasiemiec, który na dodatek traci poziom o wiele szybciej niż przypuszczałam.

Szczerze? Przeszła mi ochota na przygody czterech byłych przyjaciółek. Trzeci i czwarty tom tak mnie zniechęciły, że nie sądzę, abym kiedykolwiek powróciła do tego cyklu. Planuję sięgnąć po zachwalaną „Grę w kłamstwa”, bo odpowiada mi klimat, jaki tworzy Shepard i mam nadzieję, że akcja będzie tutaj rozegrana o wiele lepiej. Nie wiem, czy odradzać… Nie mogę zaprzeczyć, że pierwsze dwa tomy zapewniły mi naprawdę dużo rozrywki, ale nie wiem, czy jest sens zaczynać coś, rozbudzać ciekawość, by potem być zawiedzionym i zirytowanym. Decyzję pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy. Mam nadzieję, że nawet jeśli do Pretty Little Liars zajrzycie, nie będzie to dla Was taki zawód jak dla mnie.

Recenzję można znaleźć również na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html


Recenzja jest wspólna dla trzeciej i czwartej części cyklu, brak spojlerów

"Myślałyście, że Wam odpuszczę? Przez cały czas mam Was na oku. I może nawet patrzę na Was w tej chwili."


Dwie pierwsze części znanego cyklu Pretty Little Liars zdecydowanie przypadły mi do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html


"W radiu - stale nowe szokujące wiadomości, a potem ponure kawałki jazzowe albo klasyczny rock, żeby pomóc słuchaczom zapomnieć."


Terroryzm to w ostatnim czasie dość popularny temat. Wystarczy wspomnieć o ataku na Charlie Hebdo czy zamachu w Tunisie. Na rok przed tymi wydarzeniami pojawiła się w Polsce książka poruszająca zagadnienie terroryzmu spisana przez znanego aktora i scenarzystę. Nie ma tutaj jednak mowy o bombach i strzelaninie, o nie. Broń wykorzystana w „Wysłanniczce” jest dużo bardziej niebezpieczna. To broń biologiczna – zmutowany wirus ospy, który ma spowodować epidemię w całej Ameryce.

W Internecie i na okładce sklasyfikowano tę powieść jako thriller, jednak w moim odczuciu bliżej jej do pozycji sensacyjnej. Przyznaję, rzadko sięgam po tego typu lektury, zazwyczaj mnie do nich nie ciągnie. Mało tego – po „Wysłanniczkę” najprawdopodobniej także bym nie sięgnęła, zadecydował tu bardziej przypadek. Owszem, gdy o niej usłyszałam, uznałam ją za interesującą, ale zdecydowałam również, że mam na głowie dużo ciekawsze i o wiele bardziej odpowiadające moim gustom książki, więc dość szybko o niej zapomniałam. Pojawił się jednak pewien konkurs na lc, a nagrodą była właśnie „Wysłanniczka”. Nie zależało mi na tej pozycji, ale spodobał mi się temat, więc postanowiłam wziąć udział. Odpowiedziałam na pytanie konkursowe i równie szybko o tym zapomniałam. Kilka dni później okazało się, że zostałam jedną z nagrodzonych. Uznałam więc, że skoro książka już wpadła mi w ręce, to mogę ją przeczytać. Jaką lekturą jest zatem „Wysłanniczka”?

Przede wszystkim nudną. Niestety, ale to słowo najlepiej ją opisuje. Przez większość czasu czyta się ciężko (choć, nie powiem, czasami akcja przyśpiesza i robi się ciekawie, ale nigdy na dość długo), a odkłada bez żalu. Język Millera jest strasznie męczący, ciosany, drewniany, pozbawiony jakiegokolwiek polotu i wdzięku. Pojawiają się czasem dość błyskotliwe myśli, ale większość książki to wyzwanie dla czytelnika. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia dwóch osób – Darii, naszej terrorystki (co akurat jest bardzo dobrym pomysłem, pozwala nam wniknąć w jej umysł i spojrzeć na wydarzenia z jej perspektywy) oraz doktora Wattermana, który ma zapobiec epidemii (co z kolei nie jest już zbyt oryginalne). Historia głównej bohaterki została przedstawiona całkiem nieźle, pomimo momentów nudy, a jej portret psychiczny i przemyślenia to jeden z największych atutów „Wysłanniczki”. Autor pokazuje nam, jak wychowanie i religia potrafią wypaczyć postrzeganie człowieka, jak bezwzględnymi bywają ludzie w imię wiary, a także zwraca uwagę na fakt, że mimo wszystko można się zmienić. Tylko czasami jest już za późno by uzyskać przebaczenie. Sam motyw terroryzmu w pełni usatysfakcjonował takiego laika jak ja, ale nie wiem, czy byłby wystarczająco dobrze przedstawiony dla znawcy tematu.

Gdyby Miller poprawił styl i usunął lub ograniczył fragmenty poświęcone doktorowi (zdecydowanie największy minus całej pozycji), „Wysłanniczka” mogłaby być naprawdę dobrą lekturą. Teraz jest jedynie przeciętna. Może nie żałuję, że ją przeczytałam, ale z pewnością do niej nie wrócę, a polecam tylko osobom zainteresowanym tematem. W przeciwnym wypadku lepiej zdecydować się na coś innego – niewiele stracicie.

Recenzję można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2015/04/druga-mininotka.html


"W radiu - stale nowe szokujące wiadomości, a potem ponure kawałki jazzowe albo klasyczny rock, żeby pomóc słuchaczom zapomnieć."


Terroryzm to w ostatnim czasie dość popularny temat. Wystarczy wspomnieć o ataku na Charlie Hebdo czy zamachu w Tunisie. Na rok przed tymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html

„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że on właśnie dlatego nigdy nic nie rozumie.”


„Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka” to takie książki, w których za każdym razem znajduję coś nowego. Czytałam drugi raz i aż nie mogłam się nadziwić ogromowi treści, których tam wcześniej nie dostrzegałam. I kiedy ktoś kpiąco mówi, że to bajki dla dzieci, umiem zareagować jedynie świętym oburzeniem. Bo nie ma książek bardziej dla dorosłych. Niewiele jest takich, które kochasz jako dziecko i rozumiesz jako dorosły. Niewiele z nich tak mocno dotyka serca, tak silnie ściska i nigdy nie puszcza. Nie znam drugiej tak pięknie prostej powieści, drugiej tak doskonale bezpośredniej, a jednak nieoczywistej. Żadna jeszcze nie mówiła o prawdziwej mądrości z taką pewnością i żadna jeszcze nie ujęła tego w tak niezwykłym stylu. A postacie? Cudowne! I każdą z nich kocham, każdą w inny sposób, i każdą pomimo wad. Zawsze miałam i będę miała największą słabość do Tygrysa (przyznaję, animacja miała na to duży wpływ), ale po lekturze książki odkryłam nowe oblicza każdego z bohaterów i każdy z nich ma u mnie specjalne miejsce. I wiem, że przeczytam ją jeszcze nieraz, i że znowu znajdę tam, coś, czego wcześniej nie widziałam. Nikt nigdy nie stworzył podobnych książek. Jedyne w swoim rodzaju.
Do zdobycia, przeczytania i pokochania. Obowiązkowo.

Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html

„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html

„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że on właśnie dlatego nigdy nic nie rozumie.”


„Kubuś Puchatek” i „Chatka Puchatka” to takie książki, w których za każdym razem znajduję coś nowego. Czytałam drugi raz i aż nie mogłam się nadziwić ogromowi treści, których tam wcześniej nie dostrzegałam. I kiedy ktoś kpiąco mówi, że to bajki dla dzieci, umiem zareagować jedynie świętym oburzeniem. Bo nie ma książek bardziej dla dorosłych. Niewiele jest takich, które kochasz jako dziecko i rozumiesz jako dorosły. Niewiele z nich tak mocno dotyka serca, tak silnie ściska i nigdy nie puszcza. Nie znam drugiej tak pięknie prostej powieści, drugiej tak doskonale bezpośredniej, a jednak nieoczywistej. Żadna jeszcze nie mówiła o prawdziwej mądrości z taką pewnością i żadna jeszcze nie ujęła tego w tak niezwykłym stylu. A postacie? Cudowne! I każdą z nich kocham, każdą w inny sposób, i każdą pomimo wad. Zawsze miałam i będę miała największą słabość do Tygrysa (przyznaję, animacja miała na to duży wpływ), ale po lekturze książki odkryłam nowe oblicza każdego z bohaterów i każdy z nich ma u mnie specjalne miejsce. I wiem, że przeczytam ją jeszcze nieraz, i że znowu znajdę tam, coś, czego wcześniej nie widziałam. Nikt nigdy nie stworzył podobnych książek. Jedyne w swoim rodzaju.
Do zdobycia, przeczytania i pokochania. Obowiązkowo.

Opinia dotyczy obu części cyklu. Można ją znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html

„- O, Królik jest mądry - powiedział Puchatek w zamyśleniu.
- Tak - przyznał Prosiaczek - Królik jest mądry.
- I ma Rozum - rzekł Puchatek.
- Tak - zgodził się Prosiaczek - Królik ma Rozum.
Nastąpiło długie milczenie.
- I myślę - ciągnął Puchatek - że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opinię można znaleźć też na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html


„Nie mam męskiej dumy, na której mógłbyś grać, i nie interesuje mnie walka jeden na jednego. To jest słabość twojej płci, nie mojej. Jestem kobietą. Użyję każdej broni, żeby dostać to, czego chcę.”



O czwartej części Darów Anioła krążą różne opinie. Jedni są zachwyceni kontynuacją, inni uważają, że autorka powinna skończyć cykl na „Mieście szkła”. A ja jak zwykle plasuję gdzieś pośrodku. Owszem, „Miasto upadłych aniołów” jest trochę gorsze od poprzednich części, ale to nie znaczy, że jest słabe. Mam wrażenie, że ten tom w porównaniu z wcześniejszymi jest zwyczajnie mniej widowiskowy, akcja zdecydowanie zwalnia, więcej tu Simona (który, nie oszukujmy się, jest średnio interesujący) i mimo że fabuła cały czas posuwa się do przodu, to po przeczytaniu mamy wrażenie, że właściwie niewiele się wydarzyło. Wydaje mi się, że głównie to jest przyczyną niezbyt przychylnych ocen niektórych czytelników. Osobiście, „Miasto upadłych aniołów” traktuję raczej jako taki bardzo rozbudowany wstęp niż pełnoprawną część i w tej roli sprawdza się znakomicie. Nadal możemy liczyć na lekki styl, bardzo dobrze nakreślonych bohaterów, nieprzewidziane zwroty akcji i wiele innych ciekawych rozwiązań, do których przyzwyczaiła nas pani Clare. Przyznaję, nie wszystko jest idealne, Jace bywa zbyt słodki, Simon zbyt nudny, ale w ogólnym rozrachunku naprawdę nie jest źle i myślę, że kolejne części będą lepsze, bogatsze w akcję i bardziej wciągające.
Tych, którzy polubili poprzednie tomy i wahają co do tego, zachęcam do przeczytania, uważam, że w tym przypadku lepiej przekonać się samemu. Osobiście polecam zarówno „Miasto upadłych aniołów”, jak i wszystkie wcześniejsze części. To kawał naprawdę dobrej literatury fantastycznej dla młodzieży i wierzę, że nie będziecie żałować.

Opinię można znaleźć też na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html


„Nie mam męskiej dumy, na której mógłbyś grać, i nie interesuje mnie walka jeden na jednego. To jest słabość twojej płci, nie mojej. Jestem kobietą. Użyję każdej broni, żeby dostać to, czego chcę.”



O czwartej części Darów Anioła krążą różne opinie. Jedni są zachwyceni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opinię można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html


„I świat był jakby brudniejszy niż wczoraj”.


Ach, słynna pani Nowak, bardzo lubiana w blogosferze, niejednokrotnie polecana. Tak, tak, i ja skusiłam się na jej książki, gdyż skojarzyły mi się z jednym z moich ukochanych cykli – Jeżycjadą. Szczerze? „Drugi” wypada nieźle, ale bez większego zachwytu, nie ma nawet co porównywać do prozy Musierowicz. Autorka bardzo dobrze przedstawia dylematy, uczucia nastolatków, przez co powieść staje się wyjątkowo autentyczna. Świetnie wykreowani bohaterowie, wiele mądrych myśli, genialne ukazanie problemu czucia się „tym drugim”, gorszym (ten aspekt zasługiwałby nawet na dłuższy akapit, gdyż jak dla mnie jest on największym atutem książki). Z kolei język już niespecjalnie przypadł mi do gustu. Sama nie wiem, coś zgrzytało, niby lekki, niby całkiem przyjemny, ale jakoś momentami miałam wrażenie, że coś tu do siebie nie pasuje, że coś nie gra. Gdyby to była początkująca autorka, to taką sytuację można zrozumieć, ale „Drugi” to jedna z późniejszych książek pani Nowak, więc dziwne, że wciąż czuć tu brak doszlifowania stylu. Rozwiązania niektórych sytuacji jak dla mnie zbyt przekombinowane, inne z kolei zbyt oczywiste.
Jednak gdybym chciała polecić nastolatce jakąś dobrą obyczajówkę dla młodzieży, z pewnością wspomniałabym o „Drugim”. Polecam, bo w gruncie rzeczy to całkiem niezła pozycja i nie żałuję, że ją przeczytałam. Na półce mam jeszcze dwie książki tej pani, a że wrażenia są w miarę dobre, to być może za jakiś czas przeczytacie u mnie o innych powieściach autorki. Kto wie, może one bardziej do mnie przemówią. Na ten moment pozostaje niedosyt.

Opinię można znaleźć również na: http://szelestem.blogspot.com/2014/12/pierwsza-mininotka.html


„I świat był jakby brudniejszy niż wczoraj”.


Ach, słynna pani Nowak, bardzo lubiana w blogosferze, niejednokrotnie polecana. Tak, tak, i ja skusiłam się na jej książki, gdyż skojarzyły mi się z jednym z moich ukochanych cykli – Jeżycjadą. Szczerze? „Drugi” wypada nieźle, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można też znaleźć na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2014/10/30-wieza-jaskoki-andrzej-sapkowski.html


„Cicho, cicho, dzieci. To nie demony, nie diabły... Gorzej. To ludzie.”

Na opuszczonych bagnach Pereplutu samotny pustelnik Vysogota znajduje nieprzytomną, chorą i ranną młodą dziewczynę. Dzięki jego staraniom nieznajoma budzi się i wraca do zdrowia. Rodzi się między nimi więź, a ona opowiada mu historię. Historię o ogniu, krwi i cierpieniu. Historię o niegdyś zaginionej dziedziczce cintryjskiego tronu, którą każdy już uznał za zmarłą. Opowiada mu historię o tych, których niegdyś tak bardzo kochała, a których straciła. Historię o nienawiści, gniewie i bólu. Swoją własną historię.
A na imię jej Cirilla.
Tymczasem Geralt wraz ze swoją kompanią kontynuują poszukiwania. Nie wiedzą, gdzie dokładnie iść, gubią tropy, napotykają przeszkody. Ale idą dalej, pomimo wszystko. Idą dalej.
Idą dla Cirilii.

Czwarta część sagi o wiedźminie. Po raz czwarty wracam do tego niesamowitego cyklu. Po raz czwarty umieram ze śmiechu w niezliczonych fragmentach. Po raz czwarty coś ściska mnie w sercu, gdy dzieją się rzeczy zbyt straszne, zbyt bolesne. Po raz czwarty podziwiam kunszt i klasę autora, zastanawiając się, gdzie uczą tak pisać. O tak, to znowu Wiedźmin – a ja zachwycam się już po raz czwarty.

„- Cholera. Co tam jest, zobacz, Milva?
Łuczniczka przyjrzała się uważnie i krytycznie.
- Tylko ucho ci urwało - stwierdziła wreszcie. - Nie ma się czym przejmować.
- Łatwo ci mówić. Ja bardzo lubiłem to ucho.”

W „Wieży jaskółki” Sapkowski najwięcej miejsca poświęca Ciri i jej losom, podróż Geralta trochę ginie w cieniu, ale w poprzedniej części to właśnie on i jego kompania odgrywali pierwsze skrzypce, więc wszystko się wyrównuje. Mam też wrażenie, że w tym tomie było zdecydowanie mniej wojny. Owszem, takie sceny pojawiają się nie raz i nie dwa, ale tutaj nie odgrywają już aż tak znaczącej roli jak wcześniej.

Autor zawsze umiał genialnie łączyć wątki, ale w tej książce przeszedł samego siebie! To niesamowite z jak wielu perspektyw, przedstawianych na tak wiele sposobów możemy poznawać historię Geralta i Ciri. Sapkowski niejednokrotnie bawi się czasem, opowiada o tym, co wydarzy się później, by w następnym fragmencie cofnąć się do wcześniejszych przygód, a to wszystko tak zgrabnie łączy się w całość, każdy szczegół, bohater jest znaczący, nawet jeśli pojawia się tylko na chwilę.

„Lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu, a z pewnością o niebo lepiej, niż bez celu się cofać.”

Uwielbiam Wiedźmina. Nie jestem wielką znawczynią fantasy, ale naprawdę nie trzeba nim być, żeby docenić wartość i kunszt tego cyklu. Uwielbiam styl i humor autora, uwielbiam klimat, jaki kreuje w swoich książkach, uwielbiam bohaterów, jakich tworzy, uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! I jestem absolutnie urzeczona, i nie mogę się doczekać ostatniej części, i jestem pewna, że sięgnę po inne książki Sapkowskiego. Naprawdę warto przeczytać. O tak, polecam Wam Wiedźmina już po raz czwarty.

Recenzję można też znaleźć na moim blogu: http://szelestem.blogspot.com/2014/10/30-wieza-jaskoki-andrzej-sapkowski.html


„Cicho, cicho, dzieci. To nie demony, nie diabły... Gorzej. To ludzie.”

Na opuszczonych bagnach Pereplutu samotny pustelnik Vysogota znajduje nieprzytomną, chorą i ranną młodą dziewczynę. Dzięki jego staraniom nieznajoma budzi się i wraca do zdrowia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/29-syn-neptuna-rick-riordan.html


Percy Jackson nie pamięta niczego. Budzi się z długiego snu, nie wiedząc, kim jest ani jak się tu znalazł. Wyszkolony przez wilczycę Lupę wyrusza do Obozu Jupiter, siedziby rzymskich herosów, gdzie panują rygor i dyscyplina. Tam poznaje Hazel i Franka, z którymi niedługo później zostaje wysłany na ważną misję. Jedyną rzeczą, o której pamięta i która podtrzymuje go przy życiu jest imię – Annabeth.

Pierwsza część drugiego cyklu Ricka Riordana „Zagubiony heros” wywarła na mnie naprawdę pozytywne wrażenie i pozostawiła w pełnym ekscytacji oczekiwaniu na kontynuację. Jednak, gdy tylko zaczęłam czytać „Syna Neptuna”, zobaczyłam sporo różnic pomiędzy jego poprzednimi książkami a tą. Niestety, ale głównie na niekorzyść.

„Wojna to obowiązek. Jedyny prawdziwy wybór to zaakceptować to lub nie i wiedzieć, o co się walczy.”

Obóz Jupiter znacząco różni się od znanego nam z poprzednich części Obozu Herosów. Ma zupełnie inną organizację i jest kompletnie podporządkowany wojsku. Ciężko się dziwić, w końcu Rzymianie słynęli właśnie ze swojej doskonałej armii, jednak sprawia to też, że Obóz Jupiter wydaje nam się bardzo zimnym i niegościnnym miejscem. Jest opisany dobrze, bardzo poprawnie, ale nie budzi w czytelniku zbyt wiele ciekawości, raczej niechęć, brakuje mu tego czegoś, co sprawia, że miejsce staje się dla nas interesujące. Być może taki był właśnie zamysł autora, ale jak Obóz Herosów zawsze darzyłam wielką sympatią i chciałam tam zamieszkać, tak Obóz Jupiter jest dla mnie właściwie bezbarwny. Mam również wrażenie, że cała książka ma zupełnie inny charakter niż poprzedniczki – bardziej szorstki, wojskowy i ciężko mi uznać to za wadę, ale nie można zaprzeczyć, że taki klimat często nie sprzyjał lekkiej, odprężającej lekturze.

Bardzo cieszy natomiast obecność Percy’ego. Możecie mi wierzyć lub nie, ale brakowało mi go trochę w „Zagubionym herosie” i cieszę się, że w tej części znów do nas powrócił. Podoba mi się sposób, w jaki Riordan rozwinął i nadal rozwija tę postać, z każdą kolejna książką Jackson staje się coraz dojrzalszym i coraz bardziej rozbudowanym bohaterem, a ja mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że już dawno zdobył moją sympatię, która wciąż rośnie. Nowi bohaterowie, Hazel i Frank, są może trochę lepiej wykreowani niż, np. Jason, ale czegoś mi w nich zabrakło i nie wzbudzili we mnie żadnych szczególnych uczuć, miałam też wrażenie, że sami również się nimi nie darzą. Między trójką z poprzedniej części wyraźnie było czuć więź, a tutaj miałam wrażenie, że choć sami bohaterowie twierdzą inaczej, to tak naprawdę są sobie obojętni. Spory minus.

„W śmierci nie ma miejsca na sprawiedliwość.”

Riordan zawsze słynął z wartkiej akcji i genialnego poczucia humoru, dlatego właśnie jego książki zawsze były takie sympatyczne i przyjemne w czytaniu. Ale tym razem miałam wrażenie, że coś się popsuło… Początek powieści bardzo się wlekł, Obóz nie był zbyt interesująco przedstawiony i właściwie nie działo się nic szczególnego. Co prawda, później następuje poprawa i autor wraca do swojego zwyczajowego trybu, ale ten początek trochę dał mi się we znaki i trochę mnie zniechęcił do dalszego czytania. Całe szczęście, że Riordan pamięta jeszcze, jaką mitologię lubię, dzięki czemu udało mu się mnie udobruchać. Z humorem bywało różnie, mam jednak wrażenie, że również ucierpiał i było go mniej niż kiedyś. Szkoda.

„Życie jest tak cenne tylko dlatego, że ma swój koniec, synu.”

Było jeszcze kilka drobnych mankamentów, ale całość wspominam całkiem dobrze. Poziom wyraźnie się obniżył i nie ma co się tu oszukiwać, ale liczę na to, że to jedynie takie małe potknięcie w dorobku autora, a kolejne części będą już tylko lepsze. Ocena nie jest do końca obiektywna, została nieco zawyżona ze względu na moją wielką słabość do Riordana i mitologii, ale jeśli dalej tak pójdzie, to, niestety, ale będę musiała zacząć je radykalnie obniżać. Potrafię wiele wybaczyć, ale nigdy nie wybaczam przeciągania na siłę tego, co dawno powinno być już zakończone. Liczę na to, że Riordan nie popełni tego błędu, bo to po prostu smutne zepsuć tak dobry cykl nieudanymi kontynuacjami. Mam Cię na oku, drogi autorze.

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/29-syn-neptuna-rick-riordan.html


Percy Jackson nie pamięta niczego. Budzi się z długiego snu, nie wiedząc, kim jest ani jak się tu znalazł. Wyszkolony przez wilczycę Lupę wyrusza do Obozu Jupiter, siedziby rzymskich herosów, gdzie panują rygor i dyscyplina. Tam poznaje Hazel i Franka, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/28-duma-i-uprzedzenie-jane-austen.html


Lubimy oceniać ludzi po pozorach. Widzimy kogoś po raz pierwszy i już wyrabiamy sobie o nim opinię, już uznajemy go za godnego uwagi lub niewartego zachodu. Nie chce nam się w to zagłębiać, nie chce nam się sprawdzać, jaki ktoś jest naprawdę, dlatego bardzo łatwo nam kogoś odrzucić ze względu na negatywne pierwsze wrażenie. Ale czy to nie jest tak, że człowiek jest zbyt skomplikowany, by móc oceniać go w ten sposób?

Koniec XVIII wieku, Anglia. Niedaleko miasteczka Meryton mieszka niezamożne małżeństwo Bennetów wraz z piątką córek na wydaniu. Nadrzędnym celem niezbyt inteligentnej pani Bennet jest znalezienie córkom męża, dlatego kiedy w miasteczku pojawia się bogaty pan Bingley, kobieta od razu próbuje zwrócić jego uwagę na swoje pociechy. Mężczyzna zdobywa powszechną sympatię mieszkańców, ale z kolei jego bliski przyjaciel pan Darcy budzi w nich jedynie niechęć. Szczególnie negatywnie postrzega go Elizabeth, druga córka Bennetów, która poznała Darcy’ego w bardzo niesympatycznych okolicznościach. Ale życie lubi sprawiać niespodzianki, a uprzedzenie Elizabeth niejednokrotnie będzie poddane próbie. Co z tego wyniknie? I jaki naprawdę jest tajemniczy pan Darcy?

„Duma związana jest z tym, co sami o sobie myślimy, próżność zaś z tym, co chcielibyśmy, żeby inni o nas myśleli.”

„Duma i uprzedzenie” to absolutny klasyk. Znana, uwielbiana, niejednokrotnie ekranizowana i oceniana. Zazwyczaj pozytywnie, w Internecie trzeba się naprawdę sporo naszukać, żeby znaleźć choć jedną opinię, która nie wychwala jej pod niebiosa. Widząc ten powszechny zachwyt, uznałam, że koniecznie muszę przeczytać książkę, która budzi w czytelnikach aż tyle pozytywnych emocji. Nastawiłam się na coś niesamowitego, na genialne, a przynajmniej bardzo, bardzo dobre dzieło z najwyższej półki. I może to właśnie dlatego przeliczyłam się. Może jestem trochę zdziwiona i nieco rozczarowana, bo oczekiwałam zbyt dużo, od pozycji, która moim zdaniem jest jedynie dobra. O „Dumie i uprzedzeniu” napisano już chyba wszystko. Ale jestem tu i mam zamiar dołożyć swoje trzy grosze.

Zdecydowanie największym atutem lektury jest świetnie przedstawiony klimat czasów. Nie to, co te współczesne historie dla nastolatek – w „Dumie i uprzedzeniu” naprawdę czuć XVIII wiek, wszystkie tamtejsze zwyczaje, zachowania i przywary wydają nam się absolutnie naturalne i idealnie dopasowują się do toku powieści. Pamiętajmy jednak, że są to czasy samej Austen. Autorka nie cofała się w przeszłość, nie wyobrażała sobie, jak żyło się kiedyś, nie musiała się odwoływać do źródeł. Austen pisała po prostu o tym, co ją otaczało, więc zachwyt nad tym, że dobrze ukazała swoje własne czasy, przypomina mi zachwycanie się bazgrołami współczesnego autora, bo genialnie ukazał dzisiejszą erę elektryczności, telewizji i Internetu. Wybaczcie, ale dla mnie to trochę za mało, by uznać książkę za wybitną.

Język autorki nie jest najgorszy, ale momentami wydawał mi się trochę sztywny, brakowało mi tej płynności, która jest bardzo ważna, zwłaszcza w książkach, które nie obfitują w akcję, a „Duma i uprzedzenie” do takich właśnie należy. Dlatego momentami bywało nudno, nie zawsze chciało się czytać, czasami wolało się odłożyć i nie żałowało się tego. Szkoda.

„Świat cierpi na brak mężczyzn, szczególnie tych, którzy są cokolwiek warci.”

Zapewne niejednokrotnie obiło Wam się o uszy, że Austen ma niesamowicie cięty i ironiczny styl. Cóż, przynajmniej mnie się obiło. „Duma i uprzedzenie” faktycznie zawiera nutkę satyry na ówczesne społeczeństwo, widać ją zwłaszcza w wypowiedziach Elizabeth i samej kreacji bohaterów. A jednak… było tego za mało! Pojawiały się tam momentami dość mocne i sarkastyczne podsumowania, ale było tego bardzo niewiele, miałam wrażenie, że autorka bała się wyjść poza bezpieczne ramy romansu i nadać tej książce więcej charakteru, więc jedynym co udało jej się osiągnąć jest dopisek „obyczajowy” przy „romansie”.

A skoro o romansie mowa… Niestety, znowu brak zachwytu. Owszem, sam przebieg relacji pomiędzy naszą zakochaną dwójką był całkiem ciekawie i zgrabnie przedstawiony, z opisywaniem uczuć też nie było problemu, autorka nie przesłodziła, jest w tym jakiś sens, ale brakowało mi tej chemii między bohaterami, nie czułam tego wszystkiego, a ich losy niezbyt mnie interesowały. Gdyby z jakichś względów nie mogli być razem, zapewne nie przejęłabym się tym. A przecież w romansie powinno chodzić o to, żeby kibicować zakochanym z całych sił! Ja nie kibicowałam. Byli mi obojętni. Uczucie między bohaterami nie było zbyt gorące, szczególnie romantyczne czy tragiczne. To raczej relacja oparta na wzajemnym szacunku i porozumieniu, mniej atrakcyjna literacko, ale za to o wiele bardziej realistyczna i prawdziwa. Szkoda tylko, że przedstawiona jakoś tak… nijako? Za to bardzo podoba mi się swoiste przesłanie „Dumy i uprzedzenia” – nie wolno oceniać po pozorach, pierwsze wrażenie bywa błędne, a miłość potrzebuje czasu. Może wydawać się proste, ale jest bardzo ważne, zwłaszcza że wielu ludzi o tym zapomina.

„Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony.”

Książkę wyróżnia pośród innych także specyficzna kreacja bohaterów. Większość ma prezentować wady tamtejszego społeczeństwa, a więc są oni zwyczajnie głupi. Austen była wyraźnie uczulona na ciasnotę umysłową, dlatego z widoczną łatwością kreowała coraz to bardziej ograniczone charaktery. Budzą oni w czytelniku głównie śmiech, ale niektórzy doprowadzają człowieka jedynie do irytacji, a to już niedobrze. Zwłaszcza jeśli takie reakcje wywołują bohaterowie, którzy w założeniu mieli być przez nas lubiani. Wystarczy choćby spojrzeć na pana Benneta. Matko, jak ja tego człowieka nie znosiłam! Pseudointeligent, faworyzujący dzieci, ignorujący ich wychowanie, pozbawiony minimum szacunku dla własnej żony, a potem wielce zaskoczony, że sama jego obecność nie nadała jego młodszym córkom geniuszu. Chciałabym wierzyć, że to był celowy zabieg ze strony autorki, ale jego bliska relacja z Elizabeth nie pozwala mi się łudzić. Na ironię, jedna z niewielu pozbawionych głupoty postaci zyskała moją największą niechęć. Co do samej Elizabeth… znośna. Można powiedzieć, że nawet ją lubiłam, choć denerwowały mnie trochę jej moralitorskie uwagi, jednak w ogólnym rozrachunku nie jest źle, przynajmniej miała trochę klasy i oleju w głowie. Za to wciąż nie mogę pojąć fenomenu pana Darcy’ego. Czym się tak wszyscy zachwycają? Zgoda, na początku był jeszcze całkiem interesujący, miał coś w sobie, ale im bardziej się zakochiwał, tym szybciej tracił swoje najlepsze cechy, a pod koniec jest po prostu kolejnym szlachetnym, zakochanym mężczyzną bez ikry. Szkoda. Moją największą sympatię zyskała Jane, najstarsza siostra Elizabeth – osóbka może trochę zbyt naiwna, która ujęła mnie swoją wiarą w ludzi oraz tym, że zawsze starała się widzieć tylko ich dobre strony. U niektórych mogłoby mnie to denerwować, ale w jej przypadku było po prostu urocze.

„Zachowaj tylko te wspomnienia, które dają ci radość.”


„Duma i uprzedzenie” nie jest złą książką, w gruncie rzeczy nawet mi się podobała, czytało się całkiem przyjemnie i nadal myślę o niej raczej pozytywnie. Uważam jednak, że jest zdecydowanie przereklamowana – to nie jest żadne genialne dzieło, tylko romans nieco wyższych lotów, moim zdaniem trochę niedopracowany. Oczywiście i tak zachęcam do przeczytania, myślę, że każdy powinien sobie o tej książce wyrobić własne zdanie, w końcu to klasyk i z jakiegoś względu zachwycił wielu ludzi. Dla mnie „Duma i uprzedzenie” jest dobra. Tylko dobra, nic więcej.

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/10/28-duma-i-uprzedzenie-jane-austen.html


Lubimy oceniać ludzi po pozorach. Widzimy kogoś po raz pierwszy i już wyrabiamy sobie o nim opinię, już uznajemy go za godnego uwagi lub niewartego zachodu. Nie chce nam się w to zagłębiać, nie chce nam się sprawdzać, jaki ktoś jest naprawdę, dlatego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/27-ronja-corka-zbojnika-astrid-lindgren.html


Byliście kiedyś w lesie? Och, co za głupie pytanie, oczywiście, że byliście. Chyba każdy człowiek chociaż raz odwiedził takie miejsce. Nie bywam tam często, nie jestem miłośniczką przyrody, ale zawsze widziałam w lesie coś magicznego. Gdy jesteś sam, ta przestrzeń wydaje Ci się taka intymna, choć nie jest Twoja i nigdy tak naprawdę nie będzie. Jest coś niesamowitego w tym spokoju, w tej absolutnej ciszy, która Cię otacza, gdy tylko choć na chwilę nadstawisz ucha. To cisza, która tylko wydaje się ciszą, na którą składa się szereg dźwięków tak naturalnych, że dla nas są one właściwie niesłyszalne. Jest coś niesamowitego w tym zielonym gąszczu, który Cię otacza, w tych roślinach pnących się, żywych, wolnych. To chaos, który tylko wydaje się chaosem, bo tak naprawdę każda roślina ma swoje własne miejsce. Jest coś niesamowitego w zwierzętach, które nie są ludzkim podnóżkiem, które żyją, rozmnażają się i giną, wciąż od nowa powtarzając ten sam cykl. Cykl, który tylko wydaje się okrutny i pozbawiony uczuć, bo tak naprawdę jest to życie zbyt piękne dla nas w swej prostocie, zbyt proste dla nas, którzy wiecznie kombinujemy, wahamy się, drążymy. Byliście kiedyś w lesie, prawda? A więc posłuchajcie...

Pewnej, burzowej nocy w starym, kamiennym zamku na świat przyszła dziewczynka. Nie była to jednak zwykła dziewczynka. Ronja, bo takie właśnie imię wybrała dla niej matka, była córką Mattisa, herszta zbójeckiej bandy. Urodziła się w lesie, a las stał się jej domem. Od najmłodszych lat odkrywała wszystkie jego zakamarki i tajemnice. Kiedy pojawia się w jej życiu Birk, syn herszta wrogich zbójców, zaczyna poznawać las na nowo i odkrywa w sobie coś, czego wcześniej nie potrafiła dostrzec. Jednak ta przyjaźń budzi sprzeciw obu zatwardziałych w uporze zbójców. Czy dwójce dzieci uda się pogodzić zwaśnione strony?

"Ronja...", jak wiele innych książek, opowiada o miłości. Tak, tak, o miłości, znowu o miłości. Miłość tu, miłość tam... To uczucie pojawia się wszędzie, jest przedstawiane na wszelkie sposoby i ciężko w tym natłoku znaleźć coś naprawdę dobrego. A jednak czasami nam się to udaje i w tym wypadku zdecydowanie się udało. Miłość w "Ronji..." jest przedstawiona jako piękna, siostrzano-braterska więź między dwojgiem dzieci, która pojawiła się gdzieś po drodze, przypadkiem wyrosła z niechęci i nadała ich życiu zupełnie nowe znaczenie. Mówić o miłości nie trzeba górnolotnie i pani Lindgren wcale tego nie próbuje. To właśnie w prostocie i naturalności tego uczucia tkwi jego siła. Autorka nie sili się na też oryginalność i wcale nie musi, bo przedstawiła odgrzewany pomysł w tak wyjątkowy sposób, że niejeden pisarz mógłby jej pozazdrościć.

Szczególną rolę w tej książce pełni las. Pani Lindgren napisała ją z tęsknoty za dziką przyrodą i to czuć na każdej stronie tej niezwykłej pozycji. Las tworzy tutaj niesamowity klimat, otacza nas ze wszystkich stron, jest wręcz namacalny, wręcz czujemy zapach sosnowych igieł. Ale bywa on również groźny, kryje w sobie wiele tajemniczych stworzeń, a zimą staje się zbyt niebezpieczny, by za długo w nim przebywać. Las jest żywy, jest piękny, jest jednym z bohaterów tej książki, wcale nie gorszym od reszty. Wielkie, wielkie brawa za klimat, autorko. Czułam się, jakbym tam była i żałowałam, że naprawdę nie jestem.

Polubiłam Ronję, polubiłam Birka, zbójców, właściwie każdego z bohaterów. Szczególną sympatię budziły we mnie sceny z udziałem całej zbójeckiej bandy Mattisa - były rozbrajające. Ronja jest silną dziewczynką, wychowaną w dziczy, przez to bardzo bezpośrednią, ciekawą życia i świata. Kocha las i jest z nim rozerwalnie związana, jest jego częścią, a las jej częścią niej. Właściwie każda postać należy do tego miejsca i wydaje nam się, że nie ma nic poza nim. I dobrze, tak ma być, wszystko jest w porządku.

Jak najbardziej polecam, uważam, że powinno ją przeczytać każde dziecko oraz każdy dorosły, który potrafi choć trochę jeszcze czuć jak dziecko. W natłoku fantastyki i obyczajówek nie zapominajmy o literaturze dziecięcej, która nas przecież ukształtowała i kształtuje do dziś. „Ronja…” to prawdziwa i wyjątkowa opowieść, która zasługuje na to, by o niej pamiętać, która zasługuje na to, by czytać ją niejednokrotnie, którą jeszcze raz serdecznie polecam każdemu. To jedna z tych książek, które zostają w pamięci na bardzo długo.

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/27-ronja-corka-zbojnika-astrid-lindgren.html


Byliście kiedyś w lesie? Och, co za głupie pytanie, oczywiście, że byliście. Chyba każdy człowiek chociaż raz odwiedził takie miejsce. Nie bywam tam często, nie jestem miłośniczką przyrody, ale zawsze widziałam w lesie coś magicznego. Gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/26-pretty-little-liars-bez-skazy-sara.html


Dziwny. Są ludzie, których właśnie to słowo opisuje najlepiej. Zazwyczaj nie mają przyjaciół lub ci przyjaciele, podobnie jak oni, odstają od reszty. Trzymają się z boku, ale i tak zawsze zwracają na siebie uwagę, stając się obiektem drwin i plotek. Chodzą własnymi drogami, obserwują Cię z daleka i uśmiechają się paskudnie z niewiadomych przyczyn. Przerażają Cię i to sprawia, że ich nienawidzisz. Nienawidzisz ich, więc ich gnębisz, ale oni się nie uginają, a strach i nienawiść rosną. Rosną, pęcznieją, przemieniają się w coś okropnego. I czasami… prowadzi to do tragedii.

„Tu są sami idealni ludzie, (...) jeśli nie jesteś jednym z nich, to jesteś popaprany. Ale myślę, że w środku, ludzie bez skazy są tak samo popaprani jak my.”

Do Rosewood powraca Toby, a Toby zwiastuje kłopoty. Dziewczyny nie wiedzą, dlaczego i po co powrócił do miasta, ale jest on powiązany ze sprawą Jenny, a to wystarczy, by sama jego obecność budziła w nich obawy. Tymczasem A. wciąż nie odpuszcza, a jej wiadomości zaczynają brzmieć coraz groźniej. Hanna, Aria, Spencer i Emily muszą odkryć jej tożsamość, zanim będzie za późno. Czy to nagłe pojawienie się Toby’ego może mieć z tym związek?

Pierwszą część cyklu Pretty Little Liars odebrałam pozytywnie i pomimo pewnych zastrzeżeń chciałam go kontynuować. Historia dziewczyn zainteresowała mnie, a tajemnicza A. tylko podsycała mój apetyt zwłaszcza, że tyle spraw zostało jeszcze niewyjaśnionych. Poza tym dostrzegłam w „Kłamczuchach” spory potencjał na dobrą powieść młodzieżową i chciałam się dowiedzieć, czy autorce udało się go w pełni wykorzystać.

„Nie ciesz się za wcześnie. To jeszcze nie koniec.”

„Bez skazy” zdecydowanie różni się od swojej poprzedniczki – jest to książka dużo mroczniejsza i poważniejsza, zanika nutka podobieństwa do „Plotkary”, a sama A. z osoby, która znalazła sobie wyjątkowo podłą rozrywkę, staje się szantażystką i realnym zagrożeniem. Zaczyna naprawdę grozić dziewczynom i powoli przestaje żartować. Bohaterki cały czas czują na sobie jej wzrok, a czytelnik ma wrażenie, że jest ona wszędzie. Jest przy tym tak nieuchwytna, że momentami wydaje nam się postacią wręcz nierealną, ale wtedy dostajemy namacalny dowód jej obecności i ciarki przechodzą nam po plecach. O tak, atmosfera mroku i niepewności zdecydowanie wychodzi tej książce na lepsze.

Dużym plusem jest również postać Toby’ego, którego bardzo polubiłam, zarówno jako dziwnego chłopaka we wspomnieniach dziewcząt, jak i jako jedną wielką tajemnicę, której nasze bohaterki nie potrafiły rozgryźć. Przyznam się, że liczyłam na jakieś psychopatyczne skłonności, latanie z siekierą za dziewczynami czy coś w tym stylu, ale, niestety, nic takiego tam nie znajdziemy. Jednak mimo to i tak każde pojawienie się Toby’ego sprawia, że nie możemy się oderwać od lektury. Ma w sobie coś naprawdę magnetycznego, a przy tym dużo niejednoznaczności, którą tak kocham, dlatego uważam, że wprowadzenie go było jednym z lepszych pomysłów, na jakie autorka mogła wpaść.

Ale to nie te aspekty sprawiły, że tak wysoko oceniłam tę książkę. Zachwyciła mnie rzecz wyjątkowo prosta, ale za to zaserwowana w sposób tak genialny, że niejeden pisarz mógłby wziąć z Shepard przykład. Mówię tutaj o wyjątkowo dynamicznej akcji – prawie każdy rozdział kończył niesamowicie zaskakująco, ciągle coś się działo, a ja po prostu musiałam, musiałam wiedzieć, co było dalej. Przeczytałam „Bez skazy” w jeden dzień i to w czasie, kiedy naprawdę nie miałam zbyt wiele wolnych chwil, a jednak każdą taką sekundę poświęcałam właśnie tej książce. Niektórzy bagatelizują dynamikę akcji i czasami mają rację, bo kiedy taka akcja jest jedynym atutem lektury, to za bardzo nie ma się czym zachwycać. Jednak w tym wypadku okazała się ona perfekcyjnym dopełnieniem, a autorka naprawdę się poprawiła, tę poprawę czuć na każdej stronie i mam nadzieję, że kolejne części będą tylko lepsze.

„Ale co jeśli... jeśli narrator kłamie? Może opowiada własną, fałszywą wersję, żeby przeciągnąć cię na swoją stronę? Albo żeby cię przestraszyć? A może jest wariatem?”


Zdecydowanie polecam. O ile pierwsza część jest dobra, ale nie zachwyca, o tyle ta naprawdę mnie zaskoczyła i w pełni usatysfakcjonowała. Każdy, kto uwielbia sekrety, szybką akcję i oryginalność, a przy tym wszystkim ma już dość fantastyki i nie boi się literatury młodzieżowej, powinien ją przeczytać, bo bardzo możliwe, że wpasuje się w jego gust. Pani Shepard w pełni wykorzystała kredyt zaufania, który jej dałam, oceniając „Kłamczuchy” i naprawdę liczę na to, że dalej będzie go wykorzystywać w następnych częściach.

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/09/26-pretty-little-liars-bez-skazy-sara.html


Dziwny. Są ludzie, których właśnie to słowo opisuje najlepiej. Zazwyczaj nie mają przyjaciół lub ci przyjaciele, podobnie jak oni, odstają od reszty. Trzymają się z boku, ale i tak zawsze zwracają na siebie uwagę, stając się obiektem drwin i plotek....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można również znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/25-most-do-terabithii-katherine.html


Twoje miejsce. Moje miejsce. Nasze miejsce. Każdy musi mieć swoje miejsce, swoją przestrzeń, mały, własny skrawek tylko dla siebie. Miejsce, gdzie czujemy się bezpieczni i wolni. Czasami ktoś zabiera Cię do swojego miejsca, czyniąc je Twoim, czyniąc je Waszym i jest to najpiękniejsza tajemnica, jaką możecie ze sobą dzielić. Rzecz nie do opisania, o której wcale nie trzeba dużo mówić, bo oboje wiecie, jakie to dla Was ważne i uśmiechacie się do sobie w ciszy, wiedząc doskonale, że oboje myślicie o tym samym. Że oboje właśnie wracacie do swojej Terabithii.

Jedenastoletni Jess mieszka w niewielkim amerykańskim miasteczku Lark Creek wraz z rodzicami i czwórką sióstr. Jak każde dziecko, ma swoje obowiązki, szkołę i zmartwienia. Jednak jego życie jest przy tym do bólu prozaiczne i puste. A chłopiec chciałby rysować, chciałby czegoś więcej, bo czuje się przytłoczony rzeczywistością, która go otacza. I wtedy pojawia się w jego życiu Leslie – dziwna dziewczynka z miasta, która wydaje mu się zupełnie inna od pozostałych mieszkańców Lark Creek. Z czasem pomiędzy dziećmi rodzi piękna przyjaźń, razem odkrywają Terabithię i przeżywają mnóstwo przygód. Jednak rzeczywistość potrafi zniszczyć nawet te najpiękniejsze marzenia…

Kiedy byłam dzieckiem, obejrzałam piękny, absolutnie magiczny film, który tak mocno mną wstrząsnął, że do dzisiaj wspominam go z wielkim sentymentem, choć fabuła znacznie zatarła mi się już w pamięci. A gdy dowiedziałam się, że jest książka, to musiałam, po prostu musiałam ją przeczytać. Okazało się nawet, że znajduje się w moim domu (!), a ja tyle czasu nic o tym nie wiedziałam! Natychmiast dołożyłam ją do stosiku i czym prędzej się za nią zabrałam. Czy autorka podołała wyzwaniu? Jak wypada w porównaniu z naprawdę genialną ekranizacją? Jakie uczucia we mnie wzbudziła? Posłuchajcie…

„Czasem trzeba dać komuś coś, co jest specjalnie dla niego, a nie dlatego, że sprawia to przyjemność ofiarodawcy.”

Spójrzmy na Lark Creek. Typowa amerykańska prowincja lat 70-dziesiątych. Słabo wykształceni mieszkańcy całe życie muszą ciężko pracować na utrzymanie licznych rodzin, bicie dzieci nie jest niczym wyjątkowym, dopóki nikt o tym nie mówi, szkoła nie ma nawet sali gimnastycznej, a wszelka inność jest traktowana z nieufnością. W tym ciasnym, przytłaczającym i zacofanym miejscu wychowywał się Jess, każdego dnia powoli przesiąkając jego beznadziejnością. Chcę, żebyście dokładnie to sobie wyobrazili, bo jedynie wtedy zrozumiecie, jak ważna była dla dzieci Terabithia.

Bo Terabithia była ucieczką. Ucieczką od szarej rzeczywistości, szykan i niezrozumienia. Była schronieniem, miejscem, w którym zwyczajny chłopiec i zwyczajna dziewczynka stawali się prawdziwymi władcami tej magicznej krainy. Była światem stworzonym tylko przez nich, słodką tajemnicą, jasnym punktem ponurego dnia, czymś absolutnie wyjątkowym i tylko dla nich. I dlatego… bardzo mi przykro, że w książce jest o niej tak niewiele! Owszem, pojawia się w kilku fragmentach, ale te fragmenty są bardzo krótkie i właściwie niewiele jest w nich opisane. A ja chciałabym więcej, chciałabym naprawdę poczuć magię Terabithii, smakować ją i zachwycać się razem z bohaterami. Chciałabym więcej plastycznych opisów, których było tak mało, a przecież były takie potrzebne. Więcej, więcej, więcej. To chyba jedyna wada, jaką mogę wytknąć tej książce, ale za to na tyle poważna, że znacząco wpłynęła na moją ocenę. Jest mi wręcz przykro, że zabrakło takich scen, bo jestem pewna, że dzięki nim „Most…” byłby o wiele lepszy.

„ – To zupełnie zwariowane, nie? – Potrząsnęła głową. – Wy musicie w to wierzyć i uważacie, że to okropne. Ja nie muszę wierzyć i myślę, że to piękne.”

Za to kreacja postaci wypada naprawdę świetnie. Jess i Leslie są ciekawi, sympatyczni, ale nie idealni, czasami podejmują pochopne decyzje, bywają niemili, zazdrośni, ale są przecież dziećmi, a co ważniejsze – ludźmi. To główni bohaterowie, więc wiadomo, że autorka poświęciła im najwięcej miejsca, ale możecie mi wierzyć, że każda z drugoplanowych postaci jest niemniej charakterystyczna, więc czytelnik na pewno się w nich nie pogubi.

Paterson porusza w swojej książce szereg ważnych tematów, takich jak przyjaźń, wyobcowanie, siła wyobraźni i odmienność, ale robi to w sposób lekki w odbiorze – „Most…” przecież jest przeznaczony dla dzieci, lecz jestem pewna, że niejeden dorosły znajdzie w nim coś dla siebie. Naprawdę wartościowe książki nigdy nie tracą na wartości.

A zakończenie… jest wzruszające, poruszające, uderza w człowieka niczym grom z jasnego nieba, ale sprawia też, że książka staje się o wiele głębsza i bardziej zapada w pamięć. A ostatnia scena… jest dokładnie taka, jaka powinna być.

Zdecydowanie polecam. Wprawdzie zabrakło mi trochę opisów i Terabithii, ale to można wybaczyć, bo historia sama w sobie jest piękna i niezwykła. Warto przeczytać, warto także obejrzeć ekranizację – jeśli jest tak dobra, jak pamiętam, to na pewno nie pożałujecie.

Recenzję można również znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/25-most-do-terabithii-katherine.html


Twoje miejsce. Moje miejsce. Nasze miejsce. Każdy musi mieć swoje miejsce, swoją przestrzeń, mały, własny skrawek tylko dla siebie. Miejsce, gdzie czujemy się bezpieczni i wolni. Czasami ktoś zabiera Cię do swojego miejsca, czyniąc je Twoim, czyniąc je...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/24-metro-2033-dmitry-glukhovsky-wpdb.html


Jechaliście kiedyś metrem? Ja jechałam. Dużo śpieszących się ludzi, schludne, białe ściany, szybsze pociągi i nieco brzydsze widoki za oknem. Nic szczególnego, naprawdę, człowiek nawet za bardzo nie odczuwa, że znajduje się pod ziemią. Ale zastanówcie się... Czy gdyby ludzie nie byli w stanie przetrwać na ziemi, to właśnie pod nią nie byłoby bezpieczniej?

W postnuklearnej Moskwie ludzie, którzy przeżyli, gnieżdżą się w metrze, które stało się dla nich zalążkiem nowego świata. Poszczególne stacje wypowiadają sobie wojny, zawierają sojusze, handlują między sobą, a przede wszystkim starają się przetrwać. Artem zamieszkuje najbardziej wysuniętą na północ stację - WOGN. Jest to jedno z tych bardziej rozwiniętych miejsc, gdzie ludziom żyje się w miarę dobrze. Jedynym, co zaburza ich jednostajną egzystencję, są ciągłe wizyty tajemniczych, zmutowanych stworów zwanych przez nich Czarnymi. Budzą one w mieszkańcach pierwotny, paniczny strach i powoli zaczynają stwarzać prawdziwe zagrożenie. Artem musi wyruszyć w długą podróż przez metro, by dotrzeć do legendarnego Polis, gdzie może uzyskać pomoc. Będzie to jednak długa i niebezpieczna wyprawa, która niejednokrotnie wystawi mężczyznę na ciężką próbę...

"Ludzie zawsze umieli zabijać lepiej niż każde inne żywe stworzenie."

Nie lubię science-fiction. Jest naprawdę mnóstwo gatunków, które mnie interesują w większym lub mniejszym stopniu, ale akurat s-f jakoś nigdy do mnie nie trafiało. A jednak z pewnych nieznanych mi względów, co pewien czas sięgam po taką literaturę. W tym wypadku względy są mi jednak bardzo dobrze znane - względem tym jest moja bliska koleżanka, która wręcz zakochała się w Uniwersum Metro 2033. Tyle czasu mnie nakłaniała do przeczytania tej książki, aż w końcu uległam i postanowiłam spróbować, choć fabuła nie do końca mieściła się w moich gustach.

"Metro 2033" już od samego początku wita nas ciężkim, bardzo mrocznym i dusznym klimatem. Bohaterowie przez całe życie mieszkają pod ziemią, znając tylko sztuczne światło (bo po tak długim czasie słońce by ich zabiło), nigdy nie wdychając świeżego powietrza (bo radioaktywne powietrze by ich zabiło) i przenigdy nie wychodząc na powierzchnię (bo różne zmutowane stwory najprawdopodobniej by ich zabiły). No chyba, że są stalkerami.
Ale to już dłuższa historia.

Tak naprawdę wszędzie czai się zagrożenie, a komunikacja między poszczególnymi stacjami jest tak fatalna, że po całym metrze krąży szereg różnych mrożących krew w żyłach legend, a bardzo łatwo w to wszystko uwierzyć, gdy tylko spojrzy się w te nieprzeniknione, ciemne tunele. W dodatku takie warunki idealnie sprzyjają rozwijaniu się wszelkiego rodzaju sekt czy chorych ideologii oraz zdobywaniu władzy przez ich przedstawicieli. Mamy tu więc faszystów, komunistów, wyznawców kultu Wielkiego Czerwa (to moi zdecydowani faworyci!) i wielu, wielu innych. System panujący w moskiewskim metrze można porównać do tego w starożytnej Grecji - wszystkich łączy język, pochodzenie i resztki kultury, ale każda stacja musi radzić sobie sama.

"Straszna jest nie sama śmierć. Straszne jest jej oczekiwanie."

Glukhovsky stosuje w swojej książce stary jak świat motyw drogi. Nasz główny bohater, Artem odbywa podróż przez prawie całe metro, dzięki czemu możemy dogłębnie poznać jego mieszkańców, większość stacji, a także zderzyć z różnymi, często sprzecznymi poglądami. To dobry pomysł i jego zastosowanie także jest dobre. Wyraźnie czuć, że autor czuje się w swoim świecie swobodnie, a całość jest dokładnie przemyślana i dopracowana. Aż ciężko uwierzyć, że to jego debiut, wszystko jest takie dojrzałe i solidne.

A jednak nawet tutaj są wady. Bo mimo iż język Glukhovsky'ego jest warsztatowo porządny, to brakuje mu polotu, przez co staje się bardzo sztywny. Brakuje mu czegoś, co przyciąga do niego czytelnika, pewnej lekkości, choć mam też wrażenie, że taki sztywnawy język idealnie wpasował się w klimat mrocznego metra. Nie zmienia to jednak faktu, że książkę napisaną w ten sposób po prostu ciężko się czyta, a jeśli dołożyć do tego tematykę i fabułę, "Metro..." okazuje się naprawdę twardym orzechem do zgryzienia.

Autor ma także wyraźny problem z tempem akcji, która w tej książce jest wyjątkowo nierówna. Bywały momenty tak pełne napięcia, że aż trudno się było oderwać, ale zdecydowanie więcej było tych nudnych i męczących, kiedy od "Metra..." odrywaliśmy się bez trudu, a wręcz z ulgą. Pamiętajmy przy tym, że ma ona, bagatela, prawie 600 stron, co czytania w żadnym razie nie ułatwia.

Kreacja bohaterów warsztatowo wypada całkiem nieźle (choć uważam, że główny bohater się Glukhovsky'emu nie udał), ale są oni nakreśleni tak, że nie sposób ich polubić, jakby autor stworzył pomiędzy nimi, a czytelnikiem jakiś dystans, przez co trudno było mi obdarzyć sympatią któregokolwiek z nich.

Glukhovsky stawia pytania o kierunek, w jakim zmierza ludzkość, wytyka nam błędy, które ciągle popełniamy, pokazuje jak nisko potrafi upaść człowiek, by przetrwać i znowu pyta, czy przetrwanie w tak żałosnych warunkach, to kurczowe trzymanie się życia, jest w ogóle cokolwiek warte. "Metro 2033" porusza te i wiele innych tematów, nawiązując przy tym do innych, niestety nieznanych mi, dzieł literackich. Nie podoba mi się jednak stosunek autora do religii, mam wrażenie, że wypowiada się lekceważąco na tematy, o których nie ma zielonego pojęcia i próbuje zabłysnąć. Nie, Glukhovsky, nie błyszczysz.

Ciężki klimat, sztywny język, trudna tematyka i bohaterowie nie do polubienia sprawiają, że lektura ta jest dla czytelnika bardzo przygnębiająca. Niektóre fragmenty wywoływały we mnie smutek, inne obrzydzenie, a jeszcze inne wręcz zgrozę, ale żaden z nich wzbudzał uczuć pozytywnych. Pojawiają się wprawdzie elementy humorystyczne, ale jest to dość gorzki humor, przytłumiony tą całą pesymistyczną resztą. Radzę Wam się poważnie zastanowić, zanim postanowicie sięgnąć po tę pozycję. Musicie zdawać sobie sprawę z tego, że to nie jest zwykła historyjka, że z pewnością mocno Wami wstrząśnie i jeśli nie czujecie się w tym momencie na to gotowi, to lepiej odłóżcie ją na później. To dobra książka, ale do tej pory nie wiem, czy chcę sięgać po kolejne części. Koleżanka zachwala, ale prawdę mówiąc... nie wiem, czy chcę jeszcze raz wchodzić w ten straszny, okrutny, miejscami nawet chory świat. Doceniam, ale ja naprawdę nie chcę znów wracać do ciemnych tuneli moskiewskiego metra. A już na pewno nie teraz, nie w tej chwili, może dopiero za jakiś czas.

Muszę Wam też powiedzieć, że "Metro 2033" ma jedno z najgenialniejszych zakończeń, z jakimi się w życiu spotkałam. Jest absolutnie niesamowite, niesamowite w sposób, który nadaje całości zupełnie nowe znaczenie i chociażby dla niego cieszę się, że tę książkę przeczytałam. Dla tych kilku ostatnich stron warto się było trochę pomęczyć.

"Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła."

Ciężko mi powiedzieć, czy polecam Wam tę pozycję, czy nie. Myślę, że każdy z Was musi sam zadecydować, czy chce się mierzyć z "Metrem 2033". To nie jest powieść dla każdego i nawet za bardzo nie wiem, komu miałabym ją zakomenderować. Mogę powiedzieć tylko, że muszą być to osoby cierpliwe, dojrzałe i otwarte na nowe wyzwania. A jeśli czujesz, że to nie jest książka dla Ciebie - odpuść sobie, naprawdę. Czasami tak jest lepiej.

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/24-metro-2033-dmitry-glukhovsky-wpdb.html


Jechaliście kiedyś metrem? Ja jechałam. Dużo śpieszących się ludzi, schludne, białe ściany, szybsze pociągi i nieco brzydsze widoki za oknem. Nic szczególnego, naprawdę, człowiek nawet za bardzo nie odczuwa, że znajduje się pod ziemią. Ale zastanówcie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/23-zagubiony-heros-rick-riordan.html


Pamięć często nas zawodzi, ale pewne podstawowe fakty pamięta każdy z nas. Każdy wie, jak się nazywa, gdzie aktualnie mieszka, jakie ma hobby i kto jest dla niego ważny. A wyobrażacie sobie to wszystko zapomnieć? Obudzić się w nieznanym Wam miejscu, trzymając za rękę obcą osobę, jadąc gdzieś, nie wiedząc po co?

Taki właśnie problem ma Jason. Budzi się w autobusie, trzymając za rękę obcą mu dziewczynę o imieniu Piper, która twierdzi, że są razem. Chłopak nie pamięta ani jej, ani podobno swojego najlepszego przyjaciela - Leo. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że nie wie, kim sam jest. Piper prześladuje sen, dotyczący jej zaginionego przed kilkoma dniami ojca - sławnego aktora filmowego. Chorego na ADHD Leo prześladują wspomnienia przeszłości i strach przed własną nietypową umiejętnością. Cała trójka trafia do Obozu Herosów, ale wszystko okazuje się bardziej skomplikowane, niż się wcześniej wydawało...

„Podjąć musi siedmioro herosów wyzwanie,
Inaczej pastwą ognia lub burz świat się stanie.
Przysięga tchem ostatnim dochowana będzie
A wróg w zbrojnym rynsztunku u Wrót Śmierci siędzie.”

Zapewne wspominałam już, że mam niesamowitą słabość do książek pana Riordana podczas recenzji ostatniego tomu cyklu o Percym Jacksonie. Kiedy dowiedziałam się, że napisał on kolejną serię, której akcja jest częściowo powiązana z pierwszą, wiedziałam, że po prostu muszę ją przeczytać. Spodziewałam się czegoś podobnego do jego poprzednich tekstów, a jednak znów udało mu się mnie zaskoczyć.

Riordan zaskakuje już chociażby samą formą - autor, który przyzwyczaił nas do niewiele ponad 300-stronicowych powieści pisanych w pierwszej osobie (z perspektywy Percy'ego), tym razem przerzucił się na pisanie w trzeciej osobie i zaserwował nam ponad 500-stronicową pozycję (z tego co podejrzałam, kolejne tomy są podobnej długości) z nowymi, jeszcze nam nieznanymi bohaterami. Jak mu wyszło? Pewnie nie pamiętacie, ale podczas recenzji "Ostatniego Olimpijczyka" narzekałam trochę na to, że książki Riordana są takie krótkie, bo dzięki lekkiemu językowi niejednokrotnie czytałam je na raz i czułam niedosyt, bo chciałam więcej i więcej. Najwidoczniej autor dosłyszał gdzieś moje błagania, bo tym razem napisał powieść na tyle długą, że kończąc ją, byłam w pełni usatysfakcjowana i nie czułam żadnych braków. Z pisaniem w trzeciej osobie również całkiem dobrze sobie poradził, uważam, że język wręcz na tym zyskał - stał bogatszy i jakby dojrzalszy. Myślę nawet, że ci, którzy wcześniej na niego narzekali, tym razem nie mieliby już ku temu powodów.

Nie podobało mi się jednak to, że Riordan tak niedokładnie przedstawił nam cały świat greckich bogów, jak i sam Obóz Herosów. Wydaje mi się, że założył on, iż wszyscy czytelnicy są już zaznajomieni z poprzednim cyklem, a to niedobrze, bo w ten sposób utrudniał odnalezienie się w książce osobom, które chciały zacząć właśnie od "Zagubionego herosa". Ostatecznie to przecież nowy cykl, powinien więc być jasny i czytelny dla wszystkich. Z tego względu, niestety, odradzam zaczynanie od tej książki - jeśli chcecie poznać prozę tego autora, to na początek weźcie lepiej "Złodzieja pioruna", tam wszystko jest dużo przejrzyściej wyjaśnione.

"- Miła jesteś. Ale piękność to również znalezienie własnego stylu, najbardziej naturalnego. Żeby być idealną pięknością, trzeba to czuć. Nie można starać się być kimś, kim się nie jest."

Nowy cykl, a więc i nowi bohaterowie. Tutaj autor poradził sobie dobrze, choć bez fajerwerków. Zdecydowanie najlepiej wypada Leo - to taki zabawny, pozytywny chłopak, aż ciężko go nie lubić. Nieco za nim jest Piper, którą również polubiłam, choć to w dużej mierze ze względu na to, że była jedyną dziewczyną w grupie (a ja takowe zawsze obdarzam sympatią) oraz ze względu na moją słabość do jej boskiego rodzica. Z nich wszystkich najgorszy jest Jason - postać kompletnie nijaka i zupełnie mi obojętna. Gdyby gdzieś tam po drodze umarł, pewnie nie zwróciłabym na to większej uwagi. Ale żeby być uczciwą, muszę przyznać, że autor świetnie pokazał więź łączącą tę trójkę. Od samego początku widać, że bardzo dobrze się dogadują, wspierają i po prostu do siebie pasują. Są bardzo zgraną grupą, aż przyjemnie mi się o nich czytało.

Ale zawsze tym, co najbardziej urzekało mnie w książkach Riordana, był stworzony przez niego świat - świat herosów, bogów, nadludzkich wyzwań i niesamowitych przygód! I pod tym względem "Zagubiony heros" w żadnym stopniu mnie nie zawiódł. Akcja pędzi na łeb, na szyję, a my pędzimy razem z nią, walcząc z potworami i starając się uwolnić uwięzioną boginię. A to wszystko doprawione dużą dawką humoru i świetnym zakończeniem. Po przeczytaniu ostatnich słów, miałam ochotę od razu zabrać się za następną część. To niesamowite, że mimo wszystko udało się wyciągnąć z tego świata jeszcze coś nowego i zaserwować to w taki przystępny sposób. Autor pomimo pewnych potknięć jak najbardziej utrzymuje poziom, a ja już nie mogę się doczekać kolejnych części.

"- Może rąbnę ich tylko raz, co?
- Nie.
- Pójdźmy na kompromis, dobra? Najpierw ich zabiję, a jeśli okaże się, że nie byli naszymi wrogami, przeproszę."

Nie muszę chyba wspominać, że dla wszystkich fanów Percy'ego Jacksona jest to pozycja obowiązkowa, prawda? Jak już wcześniej pisałam, lepiej ją czytać po lekturze poprzedniego cyklu. Każdego, kto jeszcze się z nim nie zapoznał, odsyłam do "Złodzieja pioruna", a pozostałych gorąco zachęcam do powrotu do Obozu Herosów. Wierzę, że nie będziecie zawiedzeni.

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/08/23-zagubiony-heros-rick-riordan.html


Pamięć często nas zawodzi, ale pewne podstawowe fakty pamięta każdy z nas. Każdy wie, jak się nazywa, gdzie aktualnie mieszka, jakie ma hobby i kto jest dla niego ważny. A wyobrażacie sobie to wszystko zapomnieć? Obudzić się w nieznanym Wam miejscu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/22-mroczny-sekret-libba-bray.html


Słowa są niezwykle potężną bronią. Potrafią rozbudzić w człowieku najpiękniejsze uczucia, ale potrafią też zranić bardziej, niż najbardziej bolesny cios. Często w gniewie mówimy straszne rzeczy, których normalnie nigdy byśmy nie powiedzieli. A co jeśli ostatnimi słowami, jakie usłyszy od Ciebie ukochana osoba będą złorzeczenia, wyrzuty i pretensje?

Po niespodziewanej śmierci matki wychowana w Indiach szesnastoletnia Gemma Doyle ma udać się do wysoko renomowanej szkoły dla panien – Akademii Spence w Londynie. Dręczą ją jednak dziwne, przeraźliwe wizje, a tajemniczy młodzieniec o cygańskiej urodzie wciąż za nią podąża, grożąc jej strasznymi konsekwencjami, jeśli nie zrobi czegoś, by te wizje powstrzymać. W Spence dziewczyna poznaje kilka nowych koleżanek, a także dowiaduje się prawdy o swoim dziedzictwie. Jednak grozi jej też niebezpieczeństwo… Czy Gemma zdoła się przed nim obronić?

„Prawda to stan umysłu.”

Książki, których akcja toczy się w XIX wieku, mają swój specyficzny urok i pozostawiają po sobie zupełnie inne wrażenie, niż wydarzenia opisywane we współczesnym świecie. Lubię od czasu do czasu cofnąć się te „kilka” lat wstecz i zanurzyć się w tamtejszej, tak różnej od dzisiejszej, rzeczywistości. Zdaję sobie sprawę, jak trudne musi być opisywanie tamtych czasów dla współczesnych autorów, jednak jeśli już się za coś bierzesz, to bierz się porządnie. Słabo zarysowany klimat epoki to chyba największa wada „Mrocznego sekretu” (swoją drogą, wyjątkowo banalny tytuł). Wiedziałam, że to XIX wiek, ale nie czułam tego. Bohaterki niejednokrotnie wyrażały poglądy rodem z XXI wieku, o których w tamtych czasach nie mogło być mowy, słabo też ze stylizacją języka. W trakcie lektury nie razi to aż tak bardzo, niemniej jednak autorka mogła się bardziej postarać. Ale żeby być uczciwą, dodam na plus, że pani Bray genialnie przedstawiła klimat mrocznej szkoły pełnej tajemnic i potrafiła nim zaintrygować czytelnika, dzięki czemu ta słaba stylizacja aż tak nie rzuca się w oczy.

Wątek fantastyczny także wypada całkiem ciekawie, choć jak dla mnie mógłby bardziej dopracowany. Nie będę jednak aż tak surowa w ocenie, w końcu „Mroczny sekret” to debiut, a jak na debiut pani Bray poradziła sobie śpiewająco. Autorka ma bardzo przyjemny w czytaniu język, dzięki czemu zapewniła mi kilka godzin ciekawej i wciągającej rozrywki.

„Ludzie zawsze uważają, że mogą posiadać piękno na własność.”

Polubiłam też główną bohaterkę, mimo że nie do końca pasowała mi do swoich czasów. Gemma to osóbka przekorna, niegłupia, trochę zbuntowana z nieco zbyt współczesnym poczuciem humoru. Jej przyjaciółki polubiłam trochę mniej, choć każda z nich miała coś w sobie, pomimo licznych wad. Ogólnie kreacja postaci nie wypada źle, ale też nie zachwyca. Jest w porządku.

Dużym zaskoczeniem był dla mnie wątek miłosny, którego jest w tej książce bardzo niewiele, ale jest on tak wyrazisty, że ujął mnie od pierwszej chwili. Czuję, że w dalszych częściach może wyjść z tego coś naprawdę dobrego. Jak widać, czasami lepiej jest postawić na minimalizm – tutaj jakość zdecydowanie przeważa nad ilością, a efekt jest świetny. Brawo, pani Bray, doskonale zdaję sobie sprawę, że to wcale nie takie łatwe, zwłaszcza dla początkującego autora.

Cóż, na pierwszy rzut oka może wydawać nam się, że to zwykła powieść dla nastolatek z wątkiem fantastycznym. Nawet czytając tę recenzję, ciężko w niej wykryć coś znaczącego. A jednak ja widzę w niej coś więcej. Widzę w niej mnóstwo mądrych przemyśleń, pięknych zdań i ciekawych wniosków. I pomimo kilku potknięć podoba mi się to, co stworzyła pani Bray. „Mroczny sekret” jest o wiele treściwszy, niż inne lektury z tego gatunku, porusza i skłania do zadumy. Ma w sobie coś takiego, że te wszystkie wymienione wyżej wady jakoś bledną. Nie jest to może książka genialna, ale jest naprawdę dobra i godna przeczytania. Mam zamiar dać szansę kolejnym częściom tego cyklu i liczę na to, że będą równie interesujące.

„Nie da się nigdy nikogo poznać do końca. Dlatego jest to jedna z najbardziej przerażających rzeczy - przyjmowanie kogoś na wiarę i nadzieja, że on przyjmie nas tak samo. Jest to stan równowagi tak chwiejnej, że aż dziw, iż w ogóle się na to decydujemy. A mimo to...”

Polecam wszystkim tym, którzy uwielbiają magię, tajemnice i nietypowe przygody, a przy tym są w stanie przymknąć oko na drobne potknięcia. Tym, którzy lubią, gdy miłość w książkach rozwija się powoli, a jakość stawiają nad ilością. Mam nadzieję, że powieść spodoba się Wam tak samo jak mnie.

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/22-mroczny-sekret-libba-bray.html


Słowa są niezwykle potężną bronią. Potrafią rozbudzić w człowieku najpiękniejsze uczucia, ale potrafią też zranić bardziej, niż najbardziej bolesny cios. Często w gniewie mówimy straszne rzeczy, których normalnie nigdy byśmy nie powiedzieli. A co jeśli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć też na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/21-umarli-czasu-nie-licza-kim-harrison.html


Życie i śmierć. Tu wszystko jest jasne, żyjesz albo nie żyjesz, nie ma nic pomiędzy. A co… gdyby jednak było? Jakby to było być wciąż na Ziemi, śmiać się, rozmawiać, a tak naprawdę być martwym? Jakby to było być trzymać się starego życia, wiedząc, że należy się już do innego świata? Jakby to było być pomiędzy?

„Światło jest dla ludzi wolnej woli, by widzieli, co wybierają. Ciemność kryje pochodzące od serafinów przeznaczenie, którego nikt nie wybiera.”

Podczas balu maturalnego żniwiarz ciemności zabił Madison i chciał odebrać jej duszę. Nie do końca mu się to jednak udało, bo dziewczyna zabrała mu niezwykły amulet, dzięki któremu dostała iluzję ciała. Oznacza to, że wygląda jak żywa, choć tak naprawdę jest zawieszona pomiędzy światem żywych i umarłych. A przecież trwa wojna między żniwiarzami ciemności, którzy kierują się przeznaczeniem i nie wahają się likwidować tych, którzy mogą w przyszłości zrobić coś z nim niezgodnego, a żniwiarzami światła, którzy wierzą w wolną wolę i chronią ludzi przed tymi pierwszymi. Żniwiarze ciemności nadal nie zamierzają jednak odpuścić Madison, gdyż zadarła z osobą, z którą nie powinna zadzierać…

Po książkę sięgnęłam zachęcona opowiadaniem „Madison Avery i żniwiarz ciemności” ze zbioru „Bale maturalne z piekła”. Był to jedyny godny uwagi tekst z tego zbioru, a kiedy dowiedziałam się, że autorka napisała kontynuację, sięgnęłam po nią, pomimo tylu negatywnych opinii, jakie przeczytałam na lubimyczytac.pl. A teraz mam nauczkę, żeby jednak zwracać na nie większą uwagę…

„Nie ma nic złego w łamaniu zasad, jeśli robisz to w imię czegoś, co jest od nich ważniejsze.”

Najgorsze jest to, że już prawie nie pamiętam tej książki. Czytałam ją znowu nie aż tak dawno, a mam wrażenie, jakby to było z pół roku temu. Pamiętam ogólny zarys, ale mam problem z przypomnieniem sobie poszczególnych scen. Może nie powinnam jej recenzować, ale chciałam się z Wami podzielić moją opinią, a oto efekt.

Może zacznijmy od zalet. Pomysł był dobry, naprawdę. Żniwiarze ciemności, światła, zawieszenie pomiędzy życiem a śmiercią – nie jest to może niezwykle oryginalne, ale mogła wyjść z tego całkiem zgrabna historia. Język też całkiem dobry, nie wznosił się może na wyżyny, ale w żadnym razie nie odstawał od większości młodzieżówek, niektóre nawet przewyższał. Miłym zaskoczeniem jest również postać Madison – jak na paranormalną bohaterkę spisuje się całkiem nieźle, nie zachowuje się jak idiotka, nie zanudza nas swoimi miłostkami i nie robi z siebie męczennicy. Stara się sobie jakoś poradzić w nowej sytuacji i choć niektóre jej wybory nie były zbyt mądre (takie jak zdradzenie wszystkiego Joshowi), to nadal pozostaje całkiem sympatyczną dziewczyną. Podobał mi się też wątek walki pomiędzy przeznaczeniem i wyborem, ale uważam, że mógłby być przedstawiony o wiele lepiej.

No, i na tym chyba koniec zalet. Miałam wrażenie, że wszystko było takie… niedopracowane, a całość przypominała mi nieco lepszej jakości bloga, zwłaszcza kilka fragmentów by na to wskazywało. Niektóre rzeczy były takie na siłę, widać było, że autorka chciała wszystko pokierować w tę stronę, nie zawsze kierując się logiką, dopasowując okoliczności do swojej wersji, a nie wersję do okoliczności, jeśli wiecie, co mam na myśli. Czytając, wyraźnie czuć, że autorka nie jest zbyt obyta z piórem i to, niestety, znacząco rzutuje na całość.

„Pamięć innych nadaje kształt pustce”

Bywało nudno. Niby coś tam się działo, ale lekturę odkładałam bez większego żalu. Pani Harrison zdecydowanie nie potrafi przyciągnąć do siebie czytelnika, a to przecież niezbędne, zwłaszcza w takim gatunku jak paranormal romance, gdzie z reguły całość opiera się na szybkiej akcji i romansie. Co do romansu… strasznie nijaki. Może nie denerwował mnie jakoś szczególnie, ale też w żaden sposób mnie nie poruszył. Między Joshem i Madison nie było jakiejkolwiek chemii, widać, że autorka próbowała ich spiknąć na siłę i trochę znikąd, a efekt nie jest najlepszy.

„Umarli czasu nie liczą” nie było książką tragiczną, ale też na pewno nie dobrą. Całość wypada kompletnie przeciętnie, a miesiąc, dwa później zaciera Ci się w pamięci. Zdecydowanie przydałoby jej się solidne doszlifowanie, a autorka powinna jeszcze trochę poćwiczyć, zanim da tę powieść do druku. Nie wiem, czy sięgnę po następną część, w ogóle mnie do niej nie ciągnie, a opinie nadal nie zachwycają.


Czy polecam? Nie wiem. Nie czuję żalu, że przeczytałam tę pozycję, ale z pewnością nie sięgnęłabym po nią po raz kolejny. Dobra jedynie dla zabicia czasu, kiedy nie ma się za bardzo nic innego do czytania. Można sięgnąć, ale jeśli macie coś innego do wyboru, to lepiej weźcie tę drugą książkę, bo istnieje spora szansa, że będzie lepsza. „Umarli…” to taka ostateczność.

Recenzję można znaleźć też na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/21-umarli-czasu-nie-licza-kim-harrison.html


Życie i śmierć. Tu wszystko jest jasne, żyjesz albo nie żyjesz, nie ma nic pomiędzy. A co… gdyby jednak było? Jakby to było być wciąż na Ziemi, śmiać się, rozmawiać, a tak naprawdę być martwym? Jakby to było być trzymać się starego życia, wiedząc,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/20-chrzest-ognia-andrzej-sapkowski.html


„– Na moim sihillu – warknął Zoltan, obnażając miecz – wyryte jest starodawnymi krasnoludzkimi runami prastare krasnoludzkie zaklęcie. Niech no jeno który ghul zbliży się na długość klingi, popamięta mnie. O, popatrzcie.
– Ha – zaciekawił się Jaskier, który właśnie zbliżył się do nich. – Więc to są te słynne tajne runy krasnoludów? Co głosi ten napis?
– „Na pohybel skurwysynom!”

Już nieco podleczony w Brokilonie Geralt wyrusza wraz z Jaskrem na poszukiwanie Ciri. Niedługo później przyłącza się do nich Milva – łuczniczka, która wcześniej dostarczała wiedźminowi informacji odnośnie sytuacji politycznej w kraju. Tymczasem wojna nadal trwa i przybiera coraz brutalniejsze oblicze. Z kolei Filippa Eilhart powołuje tajną, neutralną politycznie Lożę Czarodziejek, która ma zajmować się sprawami magii.

„Czas pogardy” to część specyficzna, zdecydowanie różniąca się od poprzedniczek. Krwawe wojenne obrazy mieszają się tu z humorem, związanym z wyprawą Geralta i jego wesołej kompanii. Mieszanka dziwna, u kogoś innego może wręcz niesmaczna, ale Sapkowski idealnie to wszystko wyważył, jak zwykle zresztą.

Poniższy cytat zawiera spoiler.

„– Kompania mi się trafiła – podjął Geralt, kręcąc głową. – Towarzysze broni! Drużyna bohaterów! Nic, tylko ręce załamać. Wierszokleta z lutnią. Dzikie i pyskate pół driady, pół baby. Wampir, któremu idzie na pięćdziesiąty krzyżyk. I cholerny Nilfgaardczyk, który upiera się, że nie jest Nilfgaardczykiem.
– A na czele drużyny wiedźmin, chory na wyrzuty sumienia, bezsiłę i niemożność podjęcia decyzji – dokończył spokojnie Regis. – Zaiste, proponuję podróżować incognito, by nie wzbudzać sensacji.
– I śmiechu – dodała Milva.”

W tej części skupiamy się przede wszystkim na wyprawie Geralta. Niewiele jest tu Ciri, o Loży trochę więcej, ale też niezbyt dużo. I wcale mi to nie przeszkadzało. Każdy członek tej niezwykłej kompanii jest inny, ciekawy, a razem tworzą mieszankę iście wybuchową! Ich rozmowy czasem bardziej poważne, czasem trochę mniej, nieraz doprowadzały mnie do śmiechu, ale też skłaniały do zastanowienia. Mamy tu znanych nam już Geralta i Jaskra, ale pojawia się także wspomniana wyżej Milva, uczony cyrulik Regis i, co zaskakujące, Cahir. Jeśli czytaliście poprzednie części, na pewno zdajecie sobie sprawę jak dziwna jest jego obecność w tej grupie.

„- Zamknij gębę. Nie widzisz, że właśnie myślę?
- Nie. Nic nie wskazuje, byś myślał.”


Nie będę w tej recenzji po raz kolejny zachwalać rzeczy, które zachwalałam już wcześniej. Uważam jedynie, że każdy szanujący się wielbiciel fantastyki (a nawet każdy szanujący się czytelnik) powinien Wiedźmina znać. Po prostu.

Recenzję można też znaleźć na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/20-chrzest-ognia-andrzej-sapkowski.html


„– Na moim sihillu – warknął Zoltan, obnażając miecz – wyryte jest starodawnymi krasnoludzkimi runami prastare krasnoludzkie zaklęcie. Niech no jeno który ghul zbliży się na długość klingi, popamięta mnie. O, popatrzcie.
– Ha – zaciekawił się Jaskier,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/19-na-krawedzi-nigdy-j-redmerski_8.html


Czasami życie jest bardzo trudne. Gubimy się w nim, gubimy się w sobie. Nie wiemy, czego tak naprawdę chcemy, jak ma wyglądać nasze dalsze życie. Zapominamy o tym, co było dla nas ważne, a ból sprawia, że nie wiemy, jaką drogę wybrać. Dobrze jest wtedy choć na chwilę odciąć się od tego wszystkiego. I wyruszyć w podróż.
By odnaleźć siebie.

Na Camryn Benett zwaliło się zbyt wiele. Jej ukochany zmarł, drugi chłopak zdradził, brat siedzi w więzieniu, a rodzice się rozwiedli. Gdy przyjaciółka oskarża ją o usiłowanie odbicia chłopaka, dziewczyna nie wytrzymuje. Wsiada po pierwszego lepszego autobusu, kupując bilet w wybrane losowo miejsce i wyrusza w podróż bez planów i bez celu. Poznaje w nim bezpośredniego i wyjątkowo przystojnego Andrew Parrisha. Pod wpływem chwili decydują się na wspólną wyprawę, która bardzo ich do siebie zbliża. Mężczyzna ma jednak tajemnicę, która może zniszczyć wszystkie ich plany…

„- Żyjąc chwilą - mówi, jakby dawał mi poważną radę - w której wszystko jest w porządku, nie spiesząc się i blokując złe wspomnienia, uda ci się dobrnąć do celu szybciej i z dużo mniejszymi obrażeniami.”

„Na krawędzi nigdy” od samego początku przykuło moją uwagę. Intrygujący tytuł, piękna okładka, niebanalny temat... A potem wystarczyło tylko szepnąć słówko pani bibliotekarce i niedługo później książka znalazła się w moich rękach. Oczekiwałam romantycznej, subtelnej, nawet lekko poetyckiej powieści o miłości, namiętności, bólu i odnajdywaniu siebie. Jednak historia ta jest zupełnie inna. Czy gorsza? Przekonajmy się.

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, naprzemiennie z perspektywy Camryn i Andrew, co jest bardzo dobrym rozwiązaniem, bo dzięki temu wiemy, jak nasza parka się wzajemnie odbiera. Nieuchronnie towarzyszy jej powtarzanie się niektórych scen, ale nie nudzi nas to, bo zazwyczaj oboje odbierają tę samą sytuację zupełnie inaczej. Muszę przyznać, że główni bohaterowie zostali bardzo dobrze wykreowani – to młodzi ludzie, którzy już swoje w życiu przeżyli, a w tej chwili znajdują się na swego rodzaju życiowym zakręcie. Są wyjątkowo naturalni i zazwyczaj budzą w czytelniku sympatię. Raczej nie zapadną mi na dłużej w pamięć, ale spędziłam z nimi całkiem przyjemne kilka godzin. Wątek miłosny też wypadł całkiem zgrabnie, autorka oszczędziła nam zbędnego patosu i ckliwych opisów. Niestety, oszczędziła nam też romantyzmu i liryzmu, na które tak bardzo liczyłam. Mam wrażenie, że subtelniejszy styl o wiele lepiej by do tej historii pasował, ale cóż... Jest, jak jest.

„Rzeczywistość to suka.”

Świetnie przedstawiony został też motyw drogi, podróży. To taka ludzka potrzeba – wyjechać na trochę, pobyć przez jakiś czas w innym miejscu, zobaczyć coś nowego, poznać nowe osoby – nie znam nikogo, kto nie marzyłby o tym, chociaż w minimalnym stopniu. A jeszcze taka romantyczna podróż w dal, przed siebie i bez celu? Ach, wprost idealnie. W całej tej powieści czuć taki specyficzny klimat drogi, który bardzo mi przypadł do gustu. Akcja nie toczy się zbyt szybko, ale mimo wszystko jest na swój sposób ciekawa i lekka w odbiorze.

Pani Redmerski serwuje nam tu sporo wulgaryzmów, co niezbyt przypadło mi do gustu. Nie mam nic przeciwko przekleństwom w książkach, ale są jakieś granice. Niecenzuralne wyrazy na co drugiej stronie brzmią, nawet nie tyle brzydko, ile po prostu sztucznie. To nie jest książka o jakimś marginesie społecznym, ale o dwójce w gruncie rzeczy zwyczajnych, młodych ludzi, a takowi nie przeklinają co chwilę, bez powodu. Autorka chyba usiłowała być naturalna, ale coś jej nie wyszło. W książce pojawia się także kilka dość pikantnych scen erotycznych. Wyjątkowo nie przeszkadzały mi one, choć uważam, że pani Redmerski mogła sobie niektóre z nich darować, „Na krawędzi nigdy” byłoby tak samo dobre bez nich.

„Tylko pamiętaj, by zawsze być sobą i nie bać się mówić tego, co myślisz, albo tego, by głośno marzyć.”

Swoistym przesłaniem powieści jest bycie w zgodzie z własnymi pragnieniami, z sobą samym. Niestety, mam wrażenie, że zostało to spłycone do swego rodzaju wszechwolności seksualnej, a to średnio do mnie przemawia, mam zupełnie inne zdanie na ten temat. Owszem, na pewno jest to ważne, ale mam wrażenie, że autorka za bardzo skupia się na tym, podczas gdy mogła poruszyć w tej książce o wiele ważniejsze kwestie.

Słabo wypada również wielka tajemnica naszego głównego bohatera. Czy tylko ja domyśliłam się, o co chodzi jeszcze przed przeczytaniem? A przecież wydawca w żaden sposób nie spoileruje. Mam wrażenie, że wynika to bardziej z banalności tego wątku, niż z mojego geniuszu. A końcowe fragmenty, które w zamierzaniu miały być wzruszające, także wypadają dość blado. Nie mówię tutaj o płaczu, bo akurat brak moich łez nie jest żadnym wyznacznikiem, ale po prostu mnie one nie poruszyły. Są ładnie opisane, ale zabrakło mi pewnej emocjonalności. A przecież był taki potencjał! SPOILER! Uważam też, że autorka mogła sobie darować tę palcówkę w szpitalu. Nie wiem, po co to było, ale jak dla mnie wypadło jedynie niesmacznie i bardzo, bardzo nie na miejscu. KONIEC SPOILERU! Sama scena końcowa natomiast wygląda jak rodem wzięta ze słabego romansu. I mam wrażenie, że już wiem wokół czego będzie krążyła fabuła następnego tomu.


„Na krawędzi nigdy” to w gruncie rzeczy całkiem niezła książka. Wprost idealna na wakacje, bardzo klimatyczna, ale w żadnym razie genialna. Zupełnie nie rozumiem, skąd aż tak wysoka ocena na lubimyczytac.pl. Polecam, jeśli macie ochotę na coś nowego, świeżego, z nutką pikanterii, by poczytać sobie wieczorem w fotelu czy w ogrodzie popołudniu. Dla tych, którzy chcą odpocząć, ale nie odmóżdżyć się. Nie liczcie jednak na arcydzieło, bo możecie się bardzo rozczarować…

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/19-na-krawedzi-nigdy-j-redmerski_8.html


Czasami życie jest bardzo trudne. Gubimy się w nim, gubimy się w sobie. Nie wiemy, czego tak naprawdę chcemy, jak ma wyglądać nasze dalsze życie. Zapominamy o tym, co było dla nas ważne, a ból sprawia, że nie wiemy, jaką drogę wybrać. Dobrze jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/18-miasto-szka-cassandra-clare.html


Miłość to piękne uczucie. Czasami trudne, często bolesne, ale mimo wszystko – piękne. A co jeśli to uczucie, najpiękniejsze ze wszystkich, okazuje się złe? Zostaje zbrukane? Co, jeśli najpiękniejsza rzecz w Twoim życiu okazuje się chora, brudna i wstydliwa?

„- Jesteś moją siostrą - rzekł w końcu. - Moją siostrą, moją krwią, moją rodziną. Powinienem cię chronić - zaśmiał się bez krzty wesołości. - Chronić przed chłopcami, którzy pragną zrobić z tobą to, co ja bym chciał.”

Clary dowiaduje się, że jedyna osoba, która może jej pomóc obudzić matkę, znajduje się w Idrisie. Jace chce ją zatrzymać w Nowym Jorku, dziewczynie jednak udaje się przedostać do szklanego miasta. A Valentine rośnie w siłę, wojna okazuje się nieunikniona. Jedyną nadzieją dla Nocnych Łowców jest połączenie sił z Podziemnymi, ale czy będą w stanie się na to zdobyć? Dla Jace’go i Clary to również czas trudnych wyborów. Czy mogą sobie pozwolić na zakazaną miłość?

„- Powiedziałeś, że chcesz się przejść. Jaki spacer trwa sześć godzin?!
- Długi?”

„Miasto szkła” to już trzecia część bestsellerowego cyklu Dary Anioła autorstwa Cassandry Clare i jak na razie najlepsza. Swoją drogą, naprawdę podziwiam autorkę – każda kolejna część jest lepsza od poprzedniej. W tym tomie wszystkie zagadki z poprzednich zostają rozwiązane. Owszem, są jeszcze kolejne trzy części, ale one dotyczą już czegoś innego. Dary Anioła to właściwie taka podwójna trylogia – równie dobrze swoją przygodę z tym cyklem można zakończyć na „Mieście szkła”. Ale dość już tego wyjaśniania, pora przejść do konkretów.

Co właściwie tak bardzo wyróżnia Dary Anioła spośród szeregu innych paranormali? Z pewnością świetnie wykreowany świat fantastyczny. Mamy tu wampiry, wilkołaki, faerie, czarowników, wszelkiego rodzaju demony i Nocnych Łowców (którzy zajmują się likwidowaniem tych demonów). Warto tu w szczególności zwrócić uwagę na tych ostatnich, gdyż są zdecydowanie najoryginalniejsi i najlepiej dopracowani. Nocni Łowcy powstali poprzez wypicie krwi anioła Razjela zmieszanej z ludzką setki lat wcześniej. Od tej pory ich potomkowie chronią świat przed demonami. Są śmiertelni, nie żyją dłużej, niż przeciętny człowiek, mogą jednak korzystać z run – znaków wypalanych na skórze, które zapewniają im niezwykłe moce. Nie są to może postacie zupełnie nieznane, bo podobne już gdzieś tam się w literaturze przewijały, ale i tak uważam, że wnoszą taki przyjemny powiew świeżości do gatunku paranormal romance.

„- Mam słabość do dam w opałach.
- Nie bądź seksistą.
- Wcale nie jestem. Swoje usługi oferuję również dżentelmenom w opałach. Mają u mnie równe szanse.”

Język pani Clare jest akurat dość prosty i raczej nie zachwyca, za to dialogi stoją na bardzo wysokim poziomie. Sarkastyczne docinki, ironiczne komentarze i dowcipne riposty – tego wszystkiego jest w Darach Anioła od groma, a co ważniejsze każdy z nich jest naprawdę dobrze dopasowany do postaci, każda z nich wypowiada się w swoim szczególnym stylu, każda jest przedstawiona w inny sposób, każda jest inaczej zarysowana, każda jest naturalna oraz autentyczna i to jest świetne, bo jestem pewna, że każdy może znaleźć tu swojego ulubieńca.

„- Kocham cię. Będę cię kochał do dnia w którym umrę. A jeśli jest po tym jakieś życie, to wtedy też będę cię kochał.”

Bardzo często w książkach młodzieżowych, a zwłaszcza paranormal romance, wątek miłosny, delikatnie mówiąc, kuleje. Przykładem może tu być chociażby niedawno przeze mnie recenzowana „Córka dymu i kości”. Na szczęście w Darach Anioła nie ma tego problemu. Na początku cyklu pojawia się, co prawda, dość sztampowy i moim zdaniem niepotrzebny trójkąt, ale na szczęście autorka oszczędza nam rozterek głównej bohaterki, która doskonale wie, kogo kocha. Ale nie jest to miłość łatwa. To trudne, bardzo bolesne uczucie, z którym bohaterowie muszą się kryć, bo nikt nigdy by ich nie zaakceptował. Pełne żaru i doskonale wyczuwalnej chemii między bohaterami, a mimo wszystko delikatne i przede wszystkim bardzo dobrze i naturalnie przedstawione. Ale to nie jedyny wątek miłosny, który występuje w tej książce. Pojawia się ich jeszcze kilka, ale warto w szczególności zwrócić uwagę na ten dotyczący miłości homoseksualnej. Pani Clare świetnie sobie z nim poradziła, zachowując przy tym wszystkim klasę i subtelność. Naprawdę, niektórzy pisarze mogliby brać u niej lekcje.

W „Mieście szkła” autorce idealnie udało się rozwiązać wszystkie wątki, każdy z nich łączy się w całość, wszystko jest perfekcyjne dopracowane, pani Clare nie zapomniała o niczym. Jestem też pewna, że niektóre zwroty akcji mogą Was wszystkich zaskoczyć, a autorka ma w zanadrzu jeszcze sporo niespodzianek…

„- Nie pamiętam, żeby Clave zapraszało cię do Miasta Szkła, Magnusie Bane.
- Nie zapraszało. Wasze czary przestały działać.
- Naprawdę? – Głos Konsula ociekał sarkazmem. – Nie zauważyłem.
Magnus zrobił zatroskaną minę.
- To straszne. Ktoś powinien cię poinformować. – Zerknął na Luke’a. – Powiedz mu, że czary nie działają.”

A więc polecam - wszystkim spragnionym niesamowitych przygód, wielbicielom ciekawie wykreowanych postaci, amatorom dobrych powieści młodzieżowych, a także tym, którzy za nimi nie przepadają, ale mają ochotę na coś nieco lżejszego, a przy tym dobrego. Po prostu każdemu, kto czuje, że to książka dla niego. Nie będziecie zawiedzeni.

Recenzję można znaleźć również na moim blogu - http://szelestem.blogspot.com/2014/07/18-miasto-szka-cassandra-clare.html


Miłość to piękne uczucie. Czasami trudne, często bolesne, ale mimo wszystko – piękne. A co jeśli to uczucie, najpiękniejsze ze wszystkich, okazuje się złe? Zostaje zbrukane? Co, jeśli najpiękniejsza rzecz w Twoim życiu okazuje się chora, brudna i...

więcej Pokaż mimo to