Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Wrócić z niepamięci

Sarah żyje na ulicach Seattle. Wraz z psiakiem o imieniu Roscoe, którego niedawno przygarnęła, stara się przetrwać każdy kolejny dzień. Nie jest to łatwe, ze względu na to, że jest młodą bezdomną dziewczyną w wielkim mieście, ale przede wszystkim dlatego, że nikt jej nie pamięta. Jest wymazana z pamięci rodziców, przyjaciół i sąsiadów. Nawet gdy nawiąże z kimś relację, wystarczy by ta osoba odwróciła wzrok lub na chwilę odeszła od Sarah – nie będzie już jej pamiętać. Skąd ta dziwna przypadłość? Tropem jest to, że wszystko zaczęło się po wypadku samochodowym, w którym Sarah ucierpiała, a jej dziewczyna Elena zginęła.

Ostatnią deską ratunku okazuje się Horus – tajemniczy mężczyzna, który twierdzi, że wie, co dzieje się z Sarah i może jej pomóc. Jest jeden warunek – dziewczyna musi wykonać dla niego karkołomne zadanie. Jak Sarah odnajdzie się w roli agentki do zadań specjalnych? I czy da jej to odpowiedzi, których tak bardzo pragnie?

Warto zacząć od tego, że powieść rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. Jedna dzieje się w czasie rzeczywistym dla głównej bohaterki, a druga ma miejsce w niedalekiej przeszłości, poprzedzającej wypadek Sarah i Eleny. Są to głównie retrospekcje, które przybliżają czytelnikom szczegóły znajomości dwóch dziewczyn i rekonstruują bieg wydarzeń, który doprowadził do feralnego wypadku. Zazwyczaj jestem ostrożna w ocenie zabiegu dwóch perspektyw czasowych, ale w tym przypadku myślę, że był to wybór bardzo trafiony. Obydwie nitki czasowe są prowadzone w bardzo ciekawy sposób, a wątki z przeszłości doskonale uzupełniają to, co dzieje się w teraźniejszości. Może jedynie po rozwikłaniu całej tajemnicy Sarah, rozdziały sprzed wypadku są nieco mniej intrygujące. Wynika to z tego, że jako czytelnicy już poznaliśmy odpowiedzi na najbardziej nurtujące nas pytania, więc nie mamy tak silnej potrzeby, by ponownie zagłębiać się w to, co już było. Mimo to, końcowe rozdziały z retrospekcjami nadal angażują, ponieważ stawiają na duży ładunek emocjonalny bohaterów.

Chciałabym również pochwalić to, że „Dziewczyna, którą zapomniano” jest powieścią, w której autorka bardzo dba o logikę akcji i świata przedstawionego. Miałam poczucie, że gdy tylko pojawiał się moment, w którym czytelnik mógłby się zawahać i uznać, że coś nie gra, np. było ryzyko dziury fabularnej lub brak konsekwencji w tworzeniu świata przedstawionego, narracja od razu przychodziła z satysfakcjonującą odpowiedzią. Miałam poczucie, że autorka ciągle trzyma rękę na pulsie i nie pozwala na to, by czytelnik miał jakiekolwiek wątpliwości co do wiarygodności przedstawianych wydarzeń.

Nie można również nie zauważyć wyraźnego nawiązania do powieści „Niewidzialne życie Addie LaRue” V.E. Schwab. Sama konwencja bycia permanentnie zapominaną przez wszystkich ludzi dookoła z wyjątkiem jednej osoby jest wzięta praktycznie jeden do jednego z powieści Schwab. Na początku miałam obawy, że będzie to zbyt dosadna inspiracja, która otrze się o plagiat i tym samym zabije pomysł na nową książkę. Na szczęście pomysł zaczerpnięty od V.E. Schwab stanowi jedynie punkt wyjścia dla dalszej akcji, która jest już w pełni oryginalna. Celowość zabiegu i to, że autorka świadomie koresponduje z innym tekstem kultury, można odczytać z tego, że jedna z epizodycznych postaci ma na imię Addie – tak samo jak główna bohaterka jednej z najbardziej znanych powieści V.E. Schwab.

Na plus zaliczam również tempo wydarzeń. Akcja jest wartka, bardzo dużo się dzieje i nie można się nudzić. Narracja jest prowadzona w przyjemny sposób – język jest na bardzo dobrym poziomie, dzięki czemu czyta się łatwo i przyjemnie, w sam raz jak na młodzieżówkę. Jedynie czasami pojawiały się określenia i wypowiedzi bohaterów, które mnie osobiście wprawiały w lekkie zażenowanie – miało to miejsce głównie w wypowiedziach związanych z wątkiem romantycznym.

Będąc przy wątkach romantycznych, warto powiedzieć, że jest ich całkiem sporo w tej powieści. Aż trzy relacje romantyczne są mniej lub bardziej powiązane z naszą główną bohaterką. W związku z tym pojawia się wiele emocji, często bardzo gwałtownych i skrajnych. Nie brakuje również zawikłanych tajemnic, które Sarah próbuje rozwiązać i dzięki temu może na nowo poznać samą siebie.

W powieści pojawia się również wiele motywów mitologicznych. Wykorzystywane są w mniejszym lub większym stopniu, w każdym razie raczej usatysfakcjonują czytelnika, który lubi antyczne inspiracje.

Podsumowując, „Dziewczyna, którą zapomniano” to powieść, przy której się przede wszystkim bardzo dobrze bawiłam. Książka jest wyjątkowo wciągająca i angażująca. Polubiłam głównych bohaterów, czyli Sarah i Horusa. Jest między nimi dobra chemia i przyjemnie śledzi się ich wspólne sceny. Jest dynamicznie, dowcipnie, momentami gorąco w różnych znaczeniach tego słowa. Bardzo polecam, dobra rozrywka, która wciąga od pierwszych stron. Zakończenie sugeruje, że możemy spodziewać się kolejnych tomów.

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Wrócić z niepamięci

Sarah żyje na ulicach Seattle. Wraz z psiakiem o imieniu Roscoe, którego niedawno przygarnęła, stara się przetrwać każdy kolejny dzień. Nie jest to łatwe, ze względu na to, że jest młodą bezdomną dziewczyną w wielkim mieście, ale przede wszystkim dlatego, że nikt jej nie pamięta. Jest wymazana z pamięci rodziców, przyjaciół i sąsiadów. Nawet gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Między pasją a szaleństwem

Ann Stilwell po ukończeniu studiów w rodzinnym Walla Walla w stanie Waszyngton marzy o doktoracie na jednym z prestiżowych uniwersytetów. Jednak gdy z kolejnych uczelni przychodzą odmowy przyjęcia, młoda kobieta powoli zaczyna tracić wiarę w siebie i swoje możliwości. Więc gdy nowojorskie Metropolitan Museum of Art proponuje letni staż, Ann nie waha się ani przez moment – wie, że to może być szansa, która odmieni jej życie. Zostawiając za sobą rodzinne strony oraz związane z nimi troski, młoda badaczka wyrusza na drugi koniec kraju.

Na miejscu zostaje skierowana do jednego z oddziałów Met – The Cloisters, zabytkowego zespołu klasztorów i ogrodów. Tam będzie mogła rozwijać swoje zainteresowania związane ze sztuką wczesnego renesansu. Trafia do zespołu badaczy, którzy szczególnie interesują się wróżbiarstwem oraz tarotem i intensywnie poszukują włoskiej, piętnastowiecznej talii kart.

„Domek z kart” pozostawił mnie z niedosytem. Powieść zapowiadała się bardzo obiecująco – muzeum z duszą, sztuka, mistycyzm, ambitni badacze prześcigający się w swoich osiągnięciach, nutka naukowego szaleństwa. Do tego piękna oprawa graficzna – głębokie szmaragdowe odcienie, kwiatowe motywy, złote inkrustacje układające się w hipnotyzujące wzory na okładce. Wewnętrzne strony okładek (wraz ze skrzydełkami) zadrukowane w malowidła kart tarota, a brzegi zabarwione na jasny, turkusowy odcień, ozdobiony astralnymi wzorami. A jednak czegoś zabrakło.

Warsztatowo powieść jest napisana bardzo dobrze. Czytało mi się płynnie, szybko, styl jest bardzo jasny, klarowny i przystępny. Sposób opowiadania jest więc bardzo dobry. Jednak po mniej więcej stu stronach zdałam sobie sprawę, że sprawnie idę przez tę lekturę właśnie ze względu na lekkie pióro autorki, a nie dzięki ciekawym wydarzeniom fabularnym. Miałam poczucie, że minęło bardzo dużo czasu, zanim przeszliśmy w tej książce do wydarzeń, które rzeczywiście napędzały całą tę historię i nadawały jej rumieńców. Tempo akcji było więc dla mnie nieco zbyt wolne.

Później, w dalszej części książki, również miałam poczucie, że narracja nie potrafi utrzymać odpowiedniego napięcia. Liczyłam na większe natężenie poczucia obsesyjności, lęku i osaczenia, które wraz z rozwojem akcji coraz intensywniej towarzyszą bohaterom.
Nie do końca też przekonuje mnie postać Rachel. It girl świata sztuki i nowojorskiego muzealnictwa, a w rzeczywistości osoba bardzo rozchwiana emocjonalnie i przejawiająca socjopatyczne skłonności. Ogólnie brzmi to całkiem nieźle i sam pomysł na tę bohaterkę uważam za ciekawy. Jednak po powołaniu do życia na kartach powieści, Rachel nie robi na mnie większego wrażenia. Chciałabym się jej bardziej bać, poczuć, że potrafi mnie jako czytelniczkę podejść i oszukać; chciałabym jej zaufać, a potem dać się zwieść. Niestety Rachel jest od początku bardzo podejrzana i w ogóle nie zdziwiło mnie to, że właśnie ona jest jednym z czarnych charakterów.

Ann również wydaje mi się nieco bezbarwna. Jedyne co mnie bardzo zaskoczyło w jej historii to finał wątku z jej ojcem. Bardzo ciekawy aspekt przeżywania traumy (czy może raczej trwania w niej) – nie wiem, czy taka sytuacja jak tutaj przedstawiona jest zgodna ze stanami psychicznymi, które mogą wystąpić w rzeczywistości – wykorzystano do zadziwiającego zwrotu akcji.

Mam poczucie, że nie przywiązałam się do żadnej z postaci. Ann jest zbyt nijaka, by z nią sympatyzować i jej kibicować. Antagoniści byli zbyt „letni”, by dać się uwieść ich mrocznemu urokowi. Leo, muzealny ogrodnik, był całkowicie antypatyczny i miał wiele momentów, w których zachowywał się irracjonalnie. Pozostali drugoplanowi bohaterowie nie odznaczali się niczym, co mogłoby na dłużej zapaść w pamięć.

„Domek z kart” będzie więc niestety lekturą, która raczej szybko uleci z mojej pamięci. Już teraz kojarzę ją raczej jako zbiór ciekawych, ale nie wykorzystanych motywów, które w połączeniu mogły stworzyć powieść o niesamowitej atmosferze. Wielka szkoda, że w moim odczuciu ten potencjał nie został w pełni wykorzystany.

[Recenzja powstała we współpracy z portalem Sztukater.pl]

Między pasją a szaleństwem

Ann Stilwell po ukończeniu studiów w rodzinnym Walla Walla w stanie Waszyngton marzy o doktoracie na jednym z prestiżowych uniwersytetów. Jednak gdy z kolejnych uczelni przychodzą odmowy przyjęcia, młoda kobieta powoli zaczyna tracić wiarę w siebie i swoje możliwości. Więc gdy nowojorskie Metropolitan Museum of Art proponuje letni staż, Ann nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

On – informatyk. Ma stabilną pracę, porządny dom i samochód. Do szczęścia brakuje mu tylko drugiej połówki. Niestety, na polu podbojów miłosnych wciąż ponosi klęski. Ona – polonistka. Przyciąga facetów jak magnes i z łatwością wchodzi z nimi w relacje. Niestety, jedna znajomość za drugą okazuje się porażką. Nieudane związki doprowadzają jej życie zawodowe i prywatne do ruiny.
I mogłoby się wydawać, że tych dwoje połączy urocza znajomość. Nic bardziej mylnego. Spotkają się po zmroku, w parku, tam gdzie nie dociera światło miejskich latarnii i nikt nie zauważy, że dziewczyna, która wyszła pobiegać, zniknęła.

Choć zarys fabuły może wydawać się mroczy, to powieści Jacka Galińskiego jest o wiele bliżej do… komedii. A dokładniej do czarnej komedii, w której obiektem żartów i wypaczeń jest sytuacja powszechnie uważana za poważną i nie licującą z poczuciem humoru. Porwanie i przetrzymywanie kobiety, bo na tym wydarzeniu zasadza się cała opowieść, jest przedstawione w krzywym zwierciadle. Porywacz jest neurotycznym psychopatą-nieudacznikiem, który jest przekonany, że przetrzymywanie ofiary to ciężka praca (za którą uprowadzona osoba powinna być wdzięczna!), a prawdziwe i gorące miłosne uczucie można wykrzesać u drugiej połówki dzięki odpowiedniej liczbie godzin spędzonej w niewoli (czyżby echa ,,365 dni”?). Główny bohater jest więc karykaturą prawdziwych oprawców, których znamy z kronik kryminalnych. W dzieciństwie spaczony przez zaborczą matkę, pedantyczny, znerwicowany, żyjący w swoim odrealnionym świecie, bezdennie samotny – taki jest porywacz w powieści ,,Pod górkę”.

Porwana kobieta, nazywająca się Katarzyna Zając, również nie wpasowuje się w typowy szablon ofiary. Na początku jest przerażona, ale gdy tylko wyczuwa, że jej kat jest tak naprawdę podatnym na manipulacje mięczakiem, przechodzi do kontrofensywy. Później bardzo trudno będzie odróżnić, kto jaką rolę pełni w tym niecodziennym układzie.

Połączenie tej dwójki i dowcipnego stylu autora zaowocowało całkiem zabawną historią. Podobał mi się lekki styl Jacka Galińskiego. Wielokrotnie prowadził zdania tak, że początkowo wydawały się zupełnie poważne, a na koniec wywijały się o 180 stopni i raczyły czytelnika absurdalnym żartem lub niespodziewaną dowcipną pointą. Ton irracjonalności, niecodzienności i absurdalności jest tutaj budowany bardzo konsekwentnie i za to styl tej powieści ma plusa.

Lekkość i humor stylu się zgadzają, ale co z tematem? Zaczynając czytać, zastanawiałam się, jakie są granice dobrego smaku w konwencji komediowej? Czy temat porwania i przetrzymywania, który dla niektórych osób może być powodem traumy albo niepokoju, nadaje się na myśl przewodnią powieści komediowej? Na to pytanie z pewnością nie ma jednej odpowiedzi; będzie się ich pojawiało tyle, ile w każdym z czytelników jest wrażliwości i tolerancji na mocny humor. Myślę, że nie jest to jeszcze rażące przekroczenie granicy dobrego smaku i powieść nie jest zbyt kontrowersyjna. Na początku musiałam się nieco przełamać i kilka razy powtórzyć sobie w myślach, że: ,,to tylko żart, wszystko się na pewno dobrze skończy”. Nie ukrywam, że motyw porwań może być przerażający (zwłaszcza dla kobiet), dlatego musiałam zmienić swoje nastawienie podczas tej lektury. Czy drugi raz sięgnęłabym po książkę o takiej tematyce? Raczej nie; chyba mimo wszystko czułam się z tym tematem gdzieś podskórnie niekomfortowo.

W mojej ocenie tę powieść uratowało zakończenie. W tej części recenzji pojawią się fragmenty ze spoilerami, więc osoby, które nie chcą psuć sobie zabawy, zachęcam do ominięcia tego akapitu. Bardzo obawiałam się tego, że powieść pójdzie w kierunku czegoś w rodzaju pokręconego romansu i nasza dwójka bohaterów po wielu niecodziennych perypetiach dojdzie do wniosku, że kocha się na zabój. Myślę, że takie rozwiązanie byłoby raz że niesmaczne, a dwa to całkiem sztampowe. Cieszę się, że między porywaczem a Kasią wytworzyło się coś na kształt przyjaźni (może nie do końca zdrowej), w której oboje odsłaniają swoje niegodziwe zapędy i dzięki temu wspólnie świetnie się bawią (oczywiście wymaga to postronnych ofiar). Rozwiązanie fabuły utrzymało więc absurdalny ton całej powieści i moim zdaniem był to najlepszy finał z możliwych.

,,Pod górkę” będzie idealną powieścią dla osób, które szukają dużej dawki czarnego humoru i nieoczywistej fabuły. Styl jest lekki, dowcipny i miejscami zaskakujący. Ja byłam nieco skonfundowana podczas lektury (przez dość niecodzienny temat ogólnego żartu), ale nie ukrywam, że było to ciekawe doświadczenie czytelnicze.

On – informatyk. Ma stabilną pracę, porządny dom i samochód. Do szczęścia brakuje mu tylko drugiej połówki. Niestety, na polu podbojów miłosnych wciąż ponosi klęski. Ona – polonistka. Przyciąga facetów jak magnes i z łatwością wchodzi z nimi w relacje. Niestety, jedna znajomość za drugą okazuje się porażką. Nieudane związki doprowadzają jej życie zawodowe i prywatne do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tamsin należy do gildii Poszukiwaczy, którzy zajmują się odnajdywaniem i odzyskiwaniem magicznych przedmiotów i potężnych artefaktów. Dziewczyna nie dysponuje jednak magiczną umiejętnością, którą posiadają wszyscy inni Poszukiwacze – Wspólną Wizją. Z tego powodu Tamsin czuje się wyobcowana i niepotrzebna. Jej brat, Cabell, chociaż posiada ceniony przez Poszukiwaczy dar, to jest obarczony niebezpieczną klątwą. Rodzeństwo, od zawsze znajdujące się na marginesie gildii, podejmuje się zlecenia, które może odmienić ich los. Wyruszają na poszukiwanie Pierścienia Rozproszenia, który według legend potrafi złamać każdą klątwę. Chętnych na mityczny artefakt jest więcej. W tym samym celu wyrusza Emrys Dye, syn bogatego i wpływowego założyciela gildii Poszukiwaczy.

Duża powieść, o której można dużo powiedzieć. Podobało mi się przede wszystkim to, że na ponad pięciuset stronach jest utrzymana równa dynamika. Ciągle coś się dzieje i nie ma miejsca na zbędne dłużyzny. Większość rozdziałów to fabularne i emocjonalne rollercoastery. Pojawiają się jednak również bardziej stonowane sceny, w których czytelnik ma chwilę na złapanie oddechu. Jestem więc naprawdę pod wrażeniem, że autorka przez tak dużą liczbę stron jest w stanie w pełni utrzymać ciekawość czytelnika (a przynajmniej moją).

,,Srebro w kościach” to również świetna pozycja dla tych, którzy lubią motyw legend arturiańskich. Karty książki wypełnione są opowieściami o Avalonie, królu Arturze, rycerzach Okrągłego Stołu, kapłankach, magicznych przedmiotach, bóstwach, potworach i innych nadprzyrodzonych stworzeniach. Magia aż tętni w tej historii i wyznacza jej rytm.

Fabuła jest dość wymagająca i zmusza czytelnika do wzmożonego skupienia. Przez około pierwszych sto stron musiałam wytężyć umysł, żeby zapamiętać zasady systemu magicznego w świecie przedstawionym, wykreowane grupy społeczne (w tym ich historię, cechy i rolę) i ogólne zasady rządzące rzeczywistością w powieści. Później trzeba równie uważnie śledzić intrygę, która doprowadziła do zniszczenia jednej z magicznych krain. Wielu bohaterów, wiele wątków, obszerne historie przywoływane z przyszłości – wszystko to świadczy o rozmachu powieści, ale również o tym, że wymaga ona od czytelnika szczególnej uwagi.

Oddechem od zawirowanej intrygi jest wątek relacji Tamsin i Emrysa. Jest to klasyczny motyw enemies to lovers, chociaż skłaniałabym się ku temu, że można go sklasyfikować jeszcze bardziej dokładnie – jako rivals to lovers. W końcu Tamsin i Emrys wyruszają po ten sam magiczny przedmiot i każdy chce go zdobyć tylko dla siebie. Ich znajomość jest urocza – on się z nią droczy, ona udaje, że ją to nie rusza. Oboje mają mroczną przeszłość, którą wraz z lepszym wzajemnym poznaniem coraz bardziej przed sobą odsłaniają. Ostatni etap tej relacji (przynajmniej w tej części) był bardzo ciekawy i jestem zaintrygowana tym, jak dalej potoczą się losy tej dwójki. Liczę na jeszcze szersze rozwinięcie historii Emrysa. Została raczej tylko zasygnalizowana i mam nadzieję, że dowiemy się o nim więcej, zwłaszcza o relacjach chłopaka z jego rodziną.

Poza magią w powieści jest również wyraźny rys literatury przygodowej. Bohaterowie wciąż wędrują, udają się w różne miejsca, uciekają, walczą, zdobywają i tracą przedmioty, opracowują plany i realizują je. Powieść jest bardzo dynamiczna, nie brakuje jej ruchu. Wraz z elementami konfliktów i walki pojawia się dość dużo krwawych i brutalnych scen. Autorce nie są obce obrazy krwi, broni, ran i śmierci.

Sama końcówka bardzo kojarzyła mi się z zakończeniem Harrego Pottera i Czary Ognia J.K. Rowling – w obydwu przypadkach mamy do czynienia z realnym powrotem głównego antagonisty, który tworzy wokół siebie oddaną (a jednocześnie zastraszoną) grupę popleczników. Kolejna część zapowiada się więc bardzo obiecująco i mam nadzieję, że po anglojęzycznej premierze, drugi tom ukaże się również na polskim rynku.

Tamsin należy do gildii Poszukiwaczy, którzy zajmują się odnajdywaniem i odzyskiwaniem magicznych przedmiotów i potężnych artefaktów. Dziewczyna nie dysponuje jednak magiczną umiejętnością, którą posiadają wszyscy inni Poszukiwacze – Wspólną Wizją. Z tego powodu Tamsin czuje się wyobcowana i niepotrzebna. Jej brat, Cabell, chociaż posiada ceniony przez Poszukiwaczy dar, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Biblia mody i jej wyznawcy – historia Vogue’a

Błyszcząca okładka, charyzmatyczni redaktorzy, światowej klasy modelki, trendy z topowych stolic mody i pełne fantazji sesje zdjęciowe. Oto Vogue – ikona prasy, biblia mody. Vogue jest kulturowym fenomenem, którego sukces niezmiennie intryguje. Ciekawość wzbudzają również kulisy pracy w tym legendarnym magazynie. ,,Glossy. Historia Vogue’a” uchyla rąbka tajemnicy i opowiada o ponad 130-letniej historii kultowego czasopisma.

Chciałabym zacząć od tego, że podobał mi się jasny i przejrzysty porządek opowiadania historii. Jest on chronologiczny, od założenia czasopisma – 1892! – aż do współczesności. Cezurami są kadencje kolejnych osób na najważniejszych stanowiskach w czasopiśmie oraz najważniejsze wydarzenia dla Vogue’a na osi czasu (w tym inaugurowanie pierwszych zagranicznych edycji: angielskiej i francuskiej). Ułatwia to zapoznanie się z historią Vogue’a, która bardzo często jest dość skomplikowana, rozgałęziona i pełna niuansów.

Ogromną zaletą jest również to, że historia Vogue’a została umieszczona w szerokim kontekście – historycznym (czasopismo przetrwało dwie wojny światowe), społecznym (klasowość społeczna, feminizm, rewolucja seksualna, problem rasizmu), kulturowym (aspirowanie mody do dziedziny sztuki, nawiązywanie kontaktów z malarstwem). Dzięki temu opowieść jest płynna i naturalna, poszerza horyzonty i nie wpada w pułapkę sztywnego kronikarskiego stylu. Można dowiedzieć się wiele nie tylko o samym czasopiśmie, ale również o świecie z ubiegłych dekad.

Dominuje swobodny styl opowiadania. Narrator, praktycznie przezroczysty, bardzo sprawnie snuje historię, nadaje jej potoczystości i nie ulega suchemu, sprawozdawczemu tonowi. Autorka ujawnia się dopiero pod koniec publikacji, jednak w trakcie całego tekstu zachowywała bezstronność i obiektywną ocenę.

Odnośnie obiektywności, autorka pokazuje zarówno blaski, jak i cienie pracy dla Vogue’a. Czaruje opisami świata pełnego błysku, luksusu i piękna, ale również pokazuje ludzi, którzy po wieloletniej służbie dla czasopisma (bo taki poziom poświęcenia dla pracy osiągali pracownicy Vogue’a) byli bezceremonialnie wyrzucani z redakcji i popadali w zapomnienie.

Mam jednak kilka zastrzeżeń co do wydania – przypisy umieszczone na końcu publikacji (a nie na bieżąco na stronach) są bardzo niepraktyczne. Są również raczej nieprzydatne dla czytelnika, który jest laikiem w temacie Vogue’a (a takim typem właśnie byłam) – znajdziemy w nich głównie odnośniki do innych publikacji lub źródła, z których czerpane były cytaty i inne materiały. Liczyłam, że znajdę w nich dopowiedzenia, ciekawostki i inne dodatkowe informacje, które jeszcze bardziej wzbogaciłyby opowieść. Są to więc przypisy raczej dla kogoś, kto już nieco orientuje się w temacie i może podejść do niego bardziej profesjonalnie (a może nawet naukowo). Nie najlepiej zostały też zaprojektowane wklejki ze zdjęciami – podpisy umieszczono bardzo nieintuicyjnie i czasem trudno było się zorientować który podpis odpowiada któremu zdjęciu.

To czego mi jeszcze zabrakło, to lepiej sportretowana Anna Wintour. Pokazana została jako osoba o mocnym (i jednocześnie trudnym) charakterze. Na pierwszy plan wysuwa się jej kapryśność i chaotyczność – czy tylko takimi cechami mogła wypracować niezachwiane stanowisko redaktorki naczelnej? Zabrakło mi ukazania jej realnych działań i umiejętności, które doprowadziły ją do sukcesu i pozwalają jej go utrzymać do dziś. Trudno uwierzyć, że stała się ikoną mody tylko dzięki wybuchowemu i ekstrawaganckiemu charakterowi. Myślę, że musi za tym również stać talent połączony z tytaniczną pracą. Niestety z ,,Glossy…” się tego nie dowiemy.

Ogólnie ,,Glossy. Historia Vogue’a” bardzo mi się podobała i czuję, że wzbogaciła mnie o nowe spojrzenie na modę. Polecam ze względu na ,,podręcznikowy” charakter publikacji – przeprowadzi was krok po kroku przez historię tego legendarnego czasopisma i dostarczy wielu rzetelnych i istotnych informacji.

Biblia mody i jej wyznawcy – historia Vogue’a

Błyszcząca okładka, charyzmatyczni redaktorzy, światowej klasy modelki, trendy z topowych stolic mody i pełne fantazji sesje zdjęciowe. Oto Vogue – ikona prasy, biblia mody. Vogue jest kulturowym fenomenem, którego sukces niezmiennie intryguje. Ciekawość wzbudzają również kulisy pracy w tym legendarnym magazynie. ,,Glossy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Osikowe kołki w dłoń!

Po rozwiązaniu sprawy Kuby Rozpruwacza, Audrey Rose i Thomas wyruszają do Rumunii, by tam podjąć naukę w jednej z najlepszych akademii medycyny sądowej. Szkoła ma dość nietypową lokalizację – znajduje się w zamku, który niegdyś należał do Włada Palownika, zwanego również księciem Drakulą. Legenda o krwiożerczym Władzie zdaje się powracać do rzeczywistości, ponieważ na zamku i w jego okolicach dochodzi do serii tajemniczych zabójstw. Kołki wbite w serca, wytoczona krew, ukąszenia na szyi – wszystkie poszlaki wskazują na to, że wampir powrócił. Audrey Rose i Thomas ponownie wyruszą śladem mordercy i jednocześnie starają się zachować miejsca w akademii medycyny sądowej.

Drugi tom serii Stalking Jack the Ripper okazał się o wiele lepszy od pierwszego. Na plus zaliczam przede wszystkim rozwój postaci Audrey Rose. Bohaterka jest dojrzalsza, jej zachowania nabierają większej głębi, a jednocześnie nie traci swojego uroku i dowcipności. Obserwujemy też jak radzi sobie z traumą (wywołaną wydarzeniami z pierwszego tomu). Podoba mi się to, że wydarzenia z poprzedniego tomu nie zostały zapomniane, lecz nadal mają wpływ na bohaterów. Nadaje to powieści realizmu, a psychice bohaterki autentyczności.

Nie zawodzi również klimat. Atmosfera w ,,Jak upolować Drakulę” jest bardzo mroczna, wręcz idealna dla fanów gotycyzmu, wampirów, starych zamków, legend, folkloru. Pojawia się bardzo dużo makabry, krwi, kości i drastycznych opisów. Mimo wszystko nie przekracza to granic dobrego smaku – to wciąż powieść dla młodzieży.

O wiele lepiej została również przedstawiona relacja Audrey Rose i Thomasa. Bohaterowie zdecydowanie więcej ze sobą rozmawiają, zwierzają się, wspólnie rozwiązują zagadki i oczywiście, toczą dowcipne i uszczypliwe potyczki słowne. Widać, że buduje się między nimi relacja, która przenosi ich znajomość na kolejne poziomy.

Jedyną wadą, jaką widzę w tej książce jest to, że czasami pojawiało się trochę zbyt wiele dłużyzn fabularnych. Bohaterowie często bardzo długo chodzą zamkowymi korytarzami, dużo tam rozmawiają, albo wyjątkowo mocno przeżywają to, że znajdują się właśnie w tym miejscu (chowają się w kątach, wstrzymują oddech, gdy ktoś idzie, przemykają się, błądzą itp.). Według mnie spowalniało to akcję i często nie wnosiło niczego nowego do powieści – chociaż zdarzały się i takie sceny na zamkowych korytarzach, które były bardzo istotne! Ale mimo wszystko, opisy przemierzania kolejnych kilometrów korytarzy można czasem pominąć.

Podsumowując, Kerri Maniscalco złamała klątwę drugiego tomu! ,,Jak upolować Drkaulę” jest moim zdaniem o wiele lepszą książką od powieści, która rozpoczyna tę serię, czyli ,,Jak podejść Rozpruwacza”. Audrey Rose i Thomas stają się bohaterami o wiele dojrzalszymi, lepiej rozbudowanymi, o pogłębionym portrecie psychologicznym. Nie zawodzi klimat – mroczny i idealny dla fanów gotycyzmu, wampirów, starych zamków, legend, folkloru itp. Nie brakuje makabry i mocnych scen. Jedynie czasami miałam wrażenie, że niektóre fragmenty są zbyt przeciągane – np. bohaterowie dość często i długo błąkają się po zamkowych korytarzach i nie zawsze te sceny wnoszą coś do rozwoju książki. Poza tym, powieść bardzo mi się podobała, bawiłam się świetnie i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy!

Osikowe kołki w dłoń!

Po rozwiązaniu sprawy Kuby Rozpruwacza, Audrey Rose i Thomas wyruszają do Rumunii, by tam podjąć naukę w jednej z najlepszych akademii medycyny sądowej. Szkoła ma dość nietypową lokalizację – znajduje się w zamku, który niegdyś należał do Włada Palownika, zwanego również księciem Drakulą. Legenda o krwiożerczym Władzie zdaje się powracać do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Morderca tuż za rogiem. Śledząc Kubę Rozpruwacza

Audrey Rose Wadsworth jest dziwna – jak na standardy XIX-wiecznego angielskiego społeczeństwa. Córka lorda, lada moment wkraczająca w dorosłe życie, powinna interesować się tym, kto jest dobrym materiałem na męża i jaką suknię wybrać na podwieczorek. Tymczasem panna Wadsworth wieczorami przeprowadza sekcje zwłok i zgłębia tajemnice medycyny sądowej. Niedługo swoje umiejętności będzie mogła wykorzystać w praktyce, ponieważ w Londynie zaczął grasować seryjny morderca – wyjątkowo okrutny, biorący na cel prostytutki, nazywający samego siebie Kubą Rozpruwaczem. Audrey Rose planuje zdemaskować zbrodniarza i zakończyć jego terror. Jej pomocą (lub przeszkodą) będzie Thomas Cresswell, przystojny, lecz wyjątkowo arogancki kolega z laboratorium.

Powieść bardzo mi się podobała, chociaż nie zabrakło kilku drobnych wad. Na plus zaliczam z pewnością mroczny, wiktoriański klimat powieści. Akcja dzieje się w ciemnym, mglistym i deszczowym Londynie, którego aura wprawia w niepokojący nastrój i potrafi przyprawić o dreszcze. Do tego dodano pełen konwenansów i sztywnych reguł światek arystokracji, w którym niejednokrotnie pierze się najgorsze brudy – oczywiście w białych rękawiczkach.

Myślę, że bardzo dobrze został poprowadzony wątek kryminalny. Sprawę Kuby Rozpruwacza opisano w ciekawy i angażujący sposób, akcja miała odpowiednie tempo i z zaintrygowaniem można było śledzić i łączyć kolejne poszlaki. Sprawca zbrodni okazał się dla mnie dość łatwy do zdemaskowania (zdarzyło mi się to jednak po raz pierwszy; najwidoczniej byłabym okropnym detektywem i musiałbym się potknąć o sprawcę, żeby go dostrzec).

Jestem również pod wielkim wrażeniem zakończenia powieści. Było bardzo wciągające i dynamiczne. Mimo ujawnienia tożsamości Rozpruwacza, do samego końca nie mogłam być pewna tego, co jeszcze się wydarzy. Pojawia się mnóstwo makabry i drastycznych, naturalistycznych opisów. Finał jest więc bardzo wyrazisty i emocjonujący.

Smaku całej powieści dodawały także słowne przepychanki pomiędzy Audrey Rose i Thomasem. Dowcipne i uszczypliwe, nadają historii indywidualnego charakteru.

Mimo to, zabrakło mi nieco scen, podczas których mogłam obserwować rozwój relacji Audrey Rose i Thomasa. Z tych interakcji, które zostały przedstawione, nie wynika, żeby bohaterowie zdołali poznać się aż tak dobrze.

Na margines został zepchnięty również sam Thomas. Jest go moim zdaniem mało w powieści. Jego postać jest mocno zdystansowana wobec czytelnia, nie możemy poznać jego myśli, uczuć, czy motywacji. Historia jego rodziny również jest przedstawiona bardzo skrótowo. Thomasa poznajemy w zasadzie tylko przez pryzmat widzenia Audrey Rose – co z pewnością go w jakiś sposób wypacza. Z drugiej strony aura tajemniczości sprawia, że bohater jest atrakcyjniejszy, bardziej złożony i musimy bardziej się wysilić, by go rozgryźć.

Jeśli już mowa o bohaterach, to nieco irytowała mnie Audrey Rose, nasza główna bohatera. Według mnie przedstawiona jest jako buńczuczna dziewczynka, która na każdym kroku szuka okazji do epickiej riposty (a jeśli wszystko jest epickie, to nic nie jest epickie). Z drugiej strony doceniam kreację tej postaci za mocny feministyczny akcent. Audrey Rose burzy XIX-wieczne konwenanse i próbuje wyrwać się z ram społecznych nałożonych na kobiety.

Podsumowując, ,,Jak podejść Rozpruwacza” to powieść, która dostarcza fajnej rozrywki, angażującej historii kryminalnej i doprawia to wszystko mrocznym, wiktoriańskim klimatem. Jak dla mnie było trochę za mało przedstawienia (swoją drogą bardzo ciekawej i dowcipnej) relacji Audrey Rose – Thomas; liczę na więcej w kolejnych tomach. Bardzo podobało mi się zakończenie – pełne dramatyzmu i makabry, dające nadzieję na jeszcze lepszy drugi tom i pełne rozkręcenie się serii.

Morderca tuż za rogiem. Śledząc Kubę Rozpruwacza

Audrey Rose Wadsworth jest dziwna – jak na standardy XIX-wiecznego angielskiego społeczeństwa. Córka lorda, lada moment wkraczająca w dorosłe życie, powinna interesować się tym, kto jest dobrym materiałem na męża i jaką suknię wybrać na podwieczorek. Tymczasem panna Wadsworth wieczorami przeprowadza sekcje zwłok i zgłębia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bladzi i nieszczęśliwi

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Życie w Middlemarch toczy się niespiesznie, zgodnie ze swoimi zwyczajami. Jednak nad spokojnym miasteczkiem zbierają się ciemne chmury. Doktor Lydgate, który po ślubie z arystokratką Rozamundą, prowadzi dom w wyjątkowo wystawny sposób, zaczyna mieć problemy z pieniędzmi. Co więcej, w miasteczku pojawia się tajemniczy człowiek, który podaje się za dawnego przyjaciela pana Bulstrode’a i podobno posiada sekret, którym jest w stanie skutecznie oczernić szanowanego bankiera. Dorotea i Will czują, że łączy ich coś więcej, niż tylko przyjaźń, jednak napotykają więcej przeszkód, niż sposobności do bycia razem. Losy bohaterów zbliżają się do punktów kulminacyjnych, które zadecydują o dalszym kształcie społeczności Middlemarch.

Drugi tom „Miasteczka Middlemarch” okazał się bardzo przyjemny w lekturze. Uważam, że tę część czytało mi się lepiej, niż pierwszą. Mam wrażenie, że druga część bardziej skupia się na konkretnych wydarzeniach, które razem budują spójną i wartką akcję. W odróżnieniu od pierwszej części rzadziej pojawiają się obszernie rozbudowane opisy, przemyślenia, czy filozofujące wypowiedzi bohaterów. Im bliżej finału, tym większy nacisk położony jest na konkret i sprawne poprowadzenie wydarzeń. Nie ukrywam, że bardzo mi się to podobało; powieść nie straciła swojej przenikliwości (np. w kreśleniu portretów psychologicznych postaci), a jednocześnie nabrała odpowiedniego tempa, które sprawiało, że z przyjemnością wracałam do lektury.

Na plus zaliczam również zmianę atmosfery w powieści. Pierwszy tom był bardziej sielski, niespieszny, przewidywalny. W drugim tomie nastrój zaczyna gęstnieć. Bohaterowie zaczynają mieć coraz więcej problemów, które są na tyle poważne, że znacząco zmienią losy konkretnych postaci. Widzimy jak Lydgate, Bulstrode, czy Dorotea wikłają się w swoich sytuacjach, szukają najkorzystniejszego dla siebie wyjścia lub starają się pogodzić z bólem i przegraną. Na gładkim obliczu Middlemarch pojawiają się pierwsze rysy, które są zwiastunem większych pęknięć. Moim zdaniem jest to interesujące dla czytelnika – najzwyczajniej chcemy się dowiedzieć, jak rozwiążą się problemy bohaterów; czy postaci wyjdą z nich bez szwanku, czy też może autorka zdecyduje się na gorzkie zakończenie.

W tytule tego tekstu pojawiają się dwa słowa – bladzi i nieszczęśliwi. Te dwa określenia padły w odniesieniu do jednej z postaci (chyba Willa Ladislawa) i uznałam, że w zasadzie to idealnie oddają charakter większości postaci w tej powieści. Zwłaszcza w drugim tomie bohaterowie są nieustannie targani skrajnymi uczuciami – od radości, która doprowadza niemal do utraty przytomności, aż po strach, który powoduje nieprzyjemne dreszcze na całym ciele. Emocji w Middlemarch jest bardzo dużo i są one opisywane w fantastyczny, plastyczny sposób. Z łatwością można wczuć się w nastrój każdej z postaci.

Podsumowując, drugi tom „Miasteczka Middlemarch” bardzo mi się podobał. Akcja nabrała lepszego tempa, zniknęły dłużące się opisy. Atmosfera stała się bardziej napięta, przez co z większą ciekawością czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. W końcu pojawił się wątek kryminalny, o którym jest mowa na okładce! Został on poprowadzony w ciekawy i bardzo przewrotny sposób, a w dodatku stał się idealnym tłem do celnego sportretowania jednej z postaci. Zakończenie – i słodkie i gorzkie – czyli takie, które chyba satysfakcjonuje mnie najbardziej. „Miasteczko Middlemarch”, zarówno pierwszy, jak i drugi tom, mogę więc polecić. Duch XIX-wiecznej Anglii, mała społeczność pełna konwenansów i bohaterowie, którzy lepiej lub gorzej funkcjonują w owej rzeczywistości. To wszystko w oprawie rewelacyjnego warsztatu George Eliot. Polecam!

Bladzi i nieszczęśliwi

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Życie w Middlemarch toczy się niespiesznie, zgodnie ze swoimi zwyczajami. Jednak nad spokojnym miasteczkiem zbierają się ciemne chmury. Doktor Lydgate, który po ślubie z arystokratką Rozamundą, prowadzi dom w wyjątkowo wystawny sposób, zaczyna mieć problemy z pieniędzmi. Co więcej, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dobre portrety, ale za dużo cukru – finał cyklu „Gołąb i wąż”

Stronnictwo Lou i Reida przegrupowuje się po ostatniej klęsce w starciu z Morgane. Schronienie znajdują w peryferyjnym kościele, którym opiekuje się ojciec Achille. Reid, Coco i Beau są wyczerpani i pozbawieni nadziei. Lou zdaje się nie do końca być sobą. W dodatku nieproszenie dołącza do nich Celia, panna z arystokratycznego domu, której obecność może okazać się nie wsparciem, a dodatkowym ciężarem.
Przed wszystkim stoi niełatwe zadanie opracowania kontrataku wobec Morgane. Lou i jej przyjaciele będą potrzebowali całego zastępu sprzymierzeńców, by stawić czoła potędze połączonych sił Dames Blanches i Dames Rouges. Po nowych stronników udadzą się nawet w wodne odmęty… Ostateczna bitwa pomiędzy Lou, a jej matką nieuchronnie się zbliża. Przy życiu może pozostać tylko jedna z czarownic…

W finalnej części trylogii „Gołąb i wąż” dużo się dzieje. Trzeba przyznać, że akcja nie zwalnia tempa, nie ma miejsca na zbędne dłużyzny, a kartki same topnieją w dłoniach. Powieść czytało mi się dobrze i choć mogę wskazać wiele jej zalet, muszę też wspomnieć o kilku jej wadach.

Zaczynając od pozytywów, to warto zwrócić uwagę na sposób poprowadzenia dwóch postaci. Bardzo podobał mi się wątek Celii. Z nieporadnej i naiwnej panienki staje się osobą, która nie boi się stawić czoła swoim lękom. Staje się bardziej samodzielna, zarówno w sferze psychicznej – sama podejmuje decyzję, po której stronie konfliktu chce stanąć – jak i fizycznej – znosi trudy podróży, poprawia swoje umiejętności walki. Jednocześnie Celia nie traci tego, co odróżnia ją np. od Lou i Coco – młoda arystokratka nadal odznacza się subtelnością i ogładą, a jej nienaganne maniery uratują całą grupę przed niemałymi kłopotami! Według mnie rozwinięcie wątku Celii było naturalne i wiarygodne, a tym samym bardzo satysfakcjonujące.

Drugą postacią jest Ansel. Nadal będę mówić o nim jako o bohaterze powieści, ponieważ pomimo tego, że zginął podczas akcji drugiego tomu, to wciąż odgrywa ważną rolę w kontynuacji opowieści, a nawet dostaje głos narratora. Jak już zostało powiedziane, Ansel zginął podczas ostatniego starcia z Morgane. Podoba mi się to, że jego śmierć nie została potraktowana tylko jako bezrefleksyjne wydarzenie, które miało jedynie wstrząsnąć emocjami czytelników. Śmierć Ansela powraca wielokrotnie i dotyczy zwłaszcza Lou i Coco, które miały najbliższy kontakt z chłopakiem. Ukazana jest próba poradzenia sobie z żałobą, dojrzewanie do ostatniego pożegnania z utraconym przyjacielem. Podbudowana została również duchowna strona strona świata przedstawionego, ponieważ Ansel jako duch wcielony w zwierzę, czuwa nad towarzyszami, którzy pozostali na ziemi. Podobnie jak w przypadku Celii – jest to rozwiązanie wiarygodne i zadowalające. W książkach, w których trup ściele się gęsto (a w fantasy często tak bywa), autorzy czasem zapominają, że w prawdziwym życiu śmierć nie jest zjawiskiem, które nie pozostawia żadnych śladów. Zdarza się, że główni protagoniści są niemalże pozbawieni refleksji. Gdy ginie drugoplanowy bohater, to reperkusjom tego zdarzenia pewnie będzie poświęconych kilka zdań, ale raczej nie więcej. Z kolei główni bohaterowie dość szybko zapominają, że ktoś z ich otoczenia stracił życie. Shelby Mahurin zadbała, by pamięć o Anselu wciąż pozostawała żywa. Moim zdaniem to bardzo dobre rozwiązanie, ponieważ nadaje powieści autentyczności i głębi.

Nie zabrakło jednak wad. Moim zdaniem zakończenie było stanowczo przesłodzone. Ostatni rozdział opisuje ślub oraz wesele Lou i Reida. Wszyscy są szczęśliwi i beztroscy. Można zauważyć, że stare pokolenie zginęło (Morgane, król August, Josephine) i zostało zastąpione młodym pokoleniem (Lou, Beau, Coco). Brak jednak jakiejkolwiek refleksji na temat tego, jak ułożyły się losy całego królestwa po wielkiej bitwie czarownic, która pochłonęła wiele ofiar i doprowadziła do ogromnych zniszczeń. Autorka pominęła np. kwestię tego, że król ludzi jest w związku z przywódczynią Dames Rouges. Jak to zostało przyjęte przez społeczeństwo, Kościół, arystokrację? Nie ma wyjaśnienia na temat tego, jak rozwinęły się stosunki pomiędzy różnymi gatunkami – ludzie, czarownice, wilkołaki, meluzyny… – wszyscy doszli do porozumienia, czy jednak ostatnie starcie było na tyle krwawe, że nie będą w stanie sobie wybaczyć przez kolejne stulecia? Niestety, nie dowiemy się. Za to dowiemy się wszystkich, nawet najdrobniejszych szczegółów w temacie przyjęcia weselnego. Ta końcówka mocno zaniżyła mój odbiór powieści, ponieważ autorka zdecydowała się na łatwe zakończenie, które nie wymaga rozważenia i rozstrzygnięcia wielu spraw, dotyczących nie tylko głównych bohaterów, ale też całego świata przedstawionego.

W trakcie czytania drugiego i trzeciego tomu miałam również wrażenie, że relacja Lou i Reida nieco osłabła. W pierwszym tomie autorka użyła motywu hate-love i ten zabieg trzymał czytelników w napięciu naprawdę długo. Jednak gdy już doszło do połączenia się kochanków, napięcie zniknęło. W młodzieżówkach raczej chcemy czytać o burzliwych romansach, a nie o stabilnych małżeństwach. Dlatego pod koniec trzeciego tomu autorka zdecydowała się na powtórne zastosowanie chwytu from enemies to lovers. Reid traci wszystkie wspomnienia związane z Lou i ponownie staje się łowcą czarownic, który nienawidzi wszystkiego, co związane z magią. Lou postanawia na nowo rozkochać w sobie swojego męża. Moim zdaniem było to zwyczajne odgrzewanie kotleta, w dodatku na szybko, ponieważ cały ten wątek wydarzył się już pod koniec powieści i nie trwał zbyt długo. Myślę, że nie wyglądało to zbyt dobrze. Miało jakieś znamiona desperacji – by jeszcze na koniec podkręcić związek Lou i Reida, zaserwować czytelnikom to, na co złapali się na samym początku. Mnie się ta część historii nie podobała i uważam, że była zbędna.

Podsumowując, zarówno „Bogowie i potwory”, jak i cała seria „Gołąb i wąż” to bardzo dobra, wciągająca i posiadająca swój oryginalny klimat fantastyka. Polubiłam bohaterów, którzy byli wyraziści, a ich historie zostały poprowadzone w satysfakcjonujący sposób. Akcja w trzecim tomie ma idealne tempo – dużo się dzieje, ale bez przytłaczania czytelnika. Nie zabrakło kilku wad, takich jak przesadnie cukierkowe zakończenie, czy ignorancja konsekwencji w całym świecie przedstawionym, ale mimo wszystko cykl Shelby Mahurin, to lektura, którą mogę polecić.

Dobre portrety, ale za dużo cukru – finał cyklu „Gołąb i wąż”

Stronnictwo Lou i Reida przegrupowuje się po ostatniej klęsce w starciu z Morgane. Schronienie znajdują w peryferyjnym kościele, którym opiekuje się ojciec Achille. Reid, Coco i Beau są wyczerpani i pozbawieni nadziei. Lou zdaje się nie do końca być sobą. W dodatku nieproszenie dołącza do nich Celia, panna z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

O miejscu, które ma niewiele wspólnego z edukacją, czyli „Szkoła niemieckich narzeczonych”

[Recenzja powstała przy współpracy z wydawnictwem Insignis.]

Niemcy w latach 30. XX wieku. Śledzimy losy dwóch kobiet – Hanny i Tilde. Hanna przeprowadza się do bogatego stryjostwa, mieszkającego w Berlinie. Wychowana na wsi, poznaje wielkomiejską rzeczywistość niemieckich elit. Szybko wpada w oko wysoko postawionemu oficerowi SS. W związku z tym dziewczyna zostaje wysłana do specjalnego ośrodka, który przygotowuje narzeczone do roli idealnych żon i gospodyń.
Tilde jest krawcową i wraz z matką prowadzi całkiem dobrze prosperujący sklep tekstylny. Do sklepu coraz częściej zagląda Samuel, chłopak mieszkający w okolicy, widocznie zainteresowany Tilde. Życie dziewczyny mogłoby wydawać się całkiem zwyczajne i spokojne, gdyby nie fakt, że jest pół-Żydówką w silnie antysemickich Niemczech. Świadoma zagrożenia, szuka drogi ucieczki z Berlina dla siebie i matki.

Powieść „Szkoła niemieckich narzeczonych” zainteresowała mnie swoim tematem – byłam ciekawa przedstawienia przedwojennych Niemiec z perspektywy bogatych i poważanych, a jednocześnie toksycznych berlińskich elit. Czekałam na duszącą atmosferę władzy, luksusu, trudnych obowiązków i opresyjnych konwenansów. Nie jestem jednak zadowolona z tego, co otrzymałam. Blurb na okładce nie do końca jest zgodny z tym, co znajdziemy w treści książki. Hanna zostaje wysłana do tytułowej szkoły dopiero pod koniec powieści i dopiero tam nawiązuje znaczący kontakt z Tilde. Powiedzieć więc, że losy tych kobiet się przeplatają, to jak uznać, że jeden splot to cały warkocz. W powieści jest po prostu za mało tego, co było zapowiedziane.

Fakt, że historie Hanny i Tilde biegną niejako obok siebie sprawia, że losy tej drugiej są bardzo luźno związane z tytułem. Gdyby wyciąć rozdziały opowiadające o młodej krawcowej, książka by nie ucierpiała. Zachowałaby się zgodna z głównym tematem opowieść o dziewczynie, która trafia do złotej klatki szkoły narzeczonych w przedwojennych Niemczech. Cała struktura powieści zyskałaby na spójności. Obecnie mamy dwie historie, które przez trzy czwarte fabuły nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego (poza miejscem akcji i wspólną postacią Klary).

Poza tym miałam silne wrażenie, że bohaterowie nie różnią się od siebie w sposobie wypowiedzi – wszyscy mówią tak samo sztucznie, siląc się na nienaturalny tragizm. Zabrakło mi wprowadzenia idiolektów – przecież inaczej będzie mówić dziewczyna, która dopiero przyjechała ze wsi, inaczej wysoko postawiony urzędnik i inaczej bogata kobieta w średnim wieku, która codziennie bywa na tzw. salonach.

Często nie widziałam również spójności i logiki w działaniach bohaterów. Dobrym przykładem jest Hanna. Gdy uświadamia sobie, że stryjenka manipuluje nią, by wydać ją za mąż za oficera, jest rozgoryczona i wystraszona – zdaje sobie sprawę, że znalazła się w pułapce. Nie przeszkadza to Hannie w tym, by za kilka stron być wdzięczną krewnej za dach nad głową, kosztowne ubrania i błyskotki. Bohaterka odkrywa jakąś głębszą prawdę o świecie, ale nie przynosi to żadnych efektów w jej zachowaniu.
Podobnie działa Samuel, mąż Tilde. Zostawia ciężarną żonę, by szukać rodziców i siostry, którzy zostali zabrani przez nazistów. Trudno uwierzyć w to, że mężczyzna porzuca miłość swojego życia i nienarodzone dziecko, nie zapewniając im żadnego bezpieczeństwa i twierdząc, że bez niego będzie im lepiej. Samuel wie, że jego rodzina trafiła do obozu koncentracyjnego, przez którego bramy i ogrodzenia nie przeciśnie się mysz, a co dopiero dorosły mężczyzna, który w dodatku chce wydostać stamtąd trzy inne osoby. Według mnie była to absurdalna decyzja, która w zasadzie ze szczętem pogrzebała postać Samuela.

Wisienką na torcie była, kliszowa jak to tylko możliwe, ostatnia scena. Spotkanie po latach dwóch kobiet, które wspólnie (powiedzmy) przeżyły wojnę, a następnie wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych, gdzie zaczęły nowe życie bez traum i odniosły sukces na tyle duży, by w środku dnia móc się umówić na kieliszek szampana w najdroższym hotelu w okolicy. Bardziej sztampowego zakończenia dla tego rodzaju powieści nie da się wymyślić.

Podsumowując, „Szkoła niemieckich narzeczonych” miała potencjał na bycie ciekawą powieścią, przedstawiającą zupełnie inny aspekt przedwojnia. Moim zdaniem zabrakło jednak podstawowych umiejętności warsztatowych – struktura rozbita na słabo powiązane ze sobą dwa wątki, bohaterowie ze zbyt sztucznym sposobem mówienia, ich nielogiczne zachowania i obecność klisz, które przewijają się w większości powieści o tematyce wojennej. Niestety dla mnie to zbyt wiele niedociągnięć, by je zignorować na rzecz pochwały samego pomysłu.

O miejscu, które ma niewiele wspólnego z edukacją, czyli „Szkoła niemieckich narzeczonych”

[Recenzja powstała przy współpracy z wydawnictwem Insignis.]

Niemcy w latach 30. XX wieku. Śledzimy losy dwóch kobiet – Hanny i Tilde. Hanna przeprowadza się do bogatego stryjostwa, mieszkającego w Berlinie. Wychowana na wsi, poznaje wielkomiejską rzeczywistość niemieckich elit....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Małomiasteczkowe rozgrywki

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Lata 20. XIX wieku w Anglii. W Middlemarch oraz jego najbliższych okolicach życie toczy się niespiesznym, dobrze znanym rytmem. Niektórzy mieszkańcy stoją przed ważnymi decyzjami. Dorotea Brooke, piękna i ambitna panna na wydaniu, ma poczucie, że właśnie znalazła idealnego kandydata na męża. Wybrankiem jest o wiele starszy pan Casaubon – uczony pieczołowicie pracujący nad dziełem swojego życia. Ślub odbywa się bez przeszkód, jednak już podczas podróży poślubnej dochodzi do starć między nowożeńcami. Niepokój pana młodego wzbudza również jego młody kuzyn, Will Ladislaw, który darzy Doroteę dużym zainteresowaniem.
W miasteczku pojawia się również nowy doktor, pan Lydgate, który początkowo jest całkowicie oddany praktyce lekarskiej, jednak z czasem coraz większą uwagę zaczyna poświęcać córce burmistrza, pannie Vincy. Tymczasem brat panny Vincy, Fred Vincy, podkochuje się w Mary Garth, towarzyszce zabaw z dziecięcych lat. Dla Mary przeszkodą nie do ominięcia wydaje się lekkoduszna natura Freda. Miasteczko Middlemarch jest więc miejscem, w którym krzyżują się losy wielu ludzi, a rozstrzygnięcia ich historii stają się prawdziwie pasjonującym przedmiotem obserwacji.

Pisząc tę recenzję jestem po lekturze pierwszego tomu „Miasteczka Middlemarch”; w tym tekście zostaną więc zawarte wrażenia i refleksje odnośnie tej konkretnej części powieści George Eliot. „Miasteczko Middlemarch” to książka, która moim zdaniem zasługuje na powolną i spokojną lekturę. Myślę, że trudno byłoby ją „połknąć” w jeden, czy dwa wieczory – nie tylko ze względu na objętość (sam pierwszy tom to blisko 550 stron), ale również przez gęstość jej treści oraz misterny, wręcz koronkowy styl. Warto również zwrócić uwagę na wydanie. Powieść poprzedzona jest wstępem tłumaczki – Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej. „Miasteczko Middlemarch” ma również znamiona intertekstualności – każdy rozdział opatrzony jest cytatem (często z dramatów Szekspira), a sama treść niejednokrotnie odwołuje się do innych tekstów kultury (m.in. do poezji, czy malarstwa). Jest więc to książka bogata zarówno pod względem formy, jak i treści. Warto więc poświęcić na jej lekturę nieco więcej czasu.

„Miasteczko Middlemarch” jest powieścią realistyczną, opisuje sceny z codziennego życia na prowincji Anglii w pierwszej połowie XIX wieku. Narracja prowadzona jest bardzo rozbudowanymi zdaniami. Akcja jest dość powolna, raczej trudno o nagłe zwroty akcji (chociaż scena z odczytaniem testamentu potrafi przyprawić o szybsze bicie serca). Dopisek na okładce podpowiada, że historia narodowa splata się z lokalnymi wątkami: romantycznym i kryminalnym. O ile do romantycznego nie mam zastrzeżeń, a nawet dodam, że jest ich więcej niż jeden, o tyle wątku kryminalnego nie zauważyłam. Nie wiem co wydawnictwo miało na myśli dodając takie zdanie, ale żadne z wydarzeń przedstawionych w książce nie klasyfikuje się jako element kryminalny. Może dotyczyć to będzie dopiero drugiego tomu? W każdym razie myślę, że taka informacja na okładce pierwszego tomu jest myląca.

Mimo, że zdania są obszerne, a akcja toczy się spokojnym rytmem, to byłam bardzo zaabsorbowana tą książką. Największą ciekawość wzbudzały oczywiście rozstrzygnięcia poszczególnych wątków, głównie romantycznych i obyczajowych. Z wielką ciekawością śledziłam to, kto z kim weźmie ślub, kto pozostanie w miasteczku, a kto z niego wyjedzie, kto dożyje kolejnej wiosny, a kto opuści ten świat. „Miasteczko Middlemarch” uważam więc za bardzo ciekawą powieść, która szybko przywiązuje czytelnika do wykreowanych bohaterów i miejsc.

Podobał mi się również humor, który często pojawiał się w powieści. Narrator pozwala sobie na żarty spod znaku satyry – uszczypliwie piętnuje wady poszczególnych bohaterów, podśmiewa się z ich wścibskości, pychy, czy chciwości. George Eliot szydzi także z nierówności pomiędzy mężczyznami a kobietami w tamtej epoce. Pokazuje szereg zaradnych, ambitnych i rozsądnych bohaterek, które w różny sposób radzą sobie z patriarchalnym systemem społecznym. Niektóre funkcjonują zupełnie dobrze i pełnią rolę równoważnych partnerek dla swoich mężczyzn (np. pani Garth), z kolei inne dają się im stłamsić (np. Dorotea Brooke). George Eliot jest więc znakomitą obserwatorką życia codziennego – jej „Miasteczko Middlemarch” kojarzy mi się z mieszaniną twórczości Bolesława Prusa i Jane Austen.

„Miasteczko Middlemarch” było więc dla mnie bardzo udaną lekturą. Trwała ona dość długo, ponieważ powieść jest całkiem obszerna i gęsta, zarówno pod względem treści, jak i formy. Realistyczna wizja Anglii na początku XIX wieku pozwala lepiej się przyjrzeć panującym wówczas zwyczajom i modom. George Eliot obrazuje ówczesne problemy, zarówno poszczególnych osób, jak i całych grup społecznych. Akcja jest niespieszna i rozpisana rozbudowanymi zdaniami, jednak uważam, że jest to urok tej powieści. „Miasteczko Middlemarch” zasługuje na spokojną i powolną lekturę, która pozwoli nacieszyć się atmosferą miejsc i perypetiami bohaterów. Jestem ciekawa co przyniesie drugi tom.

Małomiasteczkowe rozgrywki

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Lata 20. XIX wieku w Anglii. W Middlemarch oraz jego najbliższych okolicach życie toczy się niespiesznym, dobrze znanym rytmem. Niektórzy mieszkańcy stoją przed ważnymi decyzjami. Dorotea Brooke, piękna i ambitna panna na wydaniu, ma poczucie, że właśnie znalazła idealnego kandydata na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Droga do spokoju – historia pogubionej nastolatki

[Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem Novae Res.]

Obecne życie Aimee to jeden wielki bolesny bałagan. Jej mama zginęła w wypadku samochodowym. Tata nie radzi sobie z żałobą i nie potrafi pomóc córce w tym trudnym dla nich wszystkich czasie. Dziewczyna stara się zapomnieć o problemach. Sposobem są imprezy, używki, wesołe i głośne towarzystwo innych nastolatków. Gdy Aimee wplątuje się w coraz bardziej niebezpieczne wybryki, ojciec postanawia odesłać ją na wakacje do ciotki. W oddalonym o pięćset kilometrów Pickering, Aimee początkowo czuje się jak w kolonii karnej. Jednak z czasem znajduje wspólny język z domownikami i miejscowymi rówieśnikami. Spotyka również Simona, który od razu przyciąga jej uwagę. Czy Aimee odnajdzie się w nowym środowisku i odzyska wewnętrzną równowagę?

„Heaven” pozostawia po sobie wiele myśli – zarówno dotyczących treści, jak i formy książki. To dobry znak. Jeśli powieść znika z pamięci czytelnika zaraz po przewróceniu ostatniej strony, to wtedy coś jest nie tak. O „Heaven” chce się mówić, a jeśli tekst ma potencjał dyskusyjny, to nieźle to o nim świadczy.

W trakcie czytania kształtowała mi się w wyobraźni ogólna atmosfera tej książki. Prosty i jasny styl sprawiał, że powieść miała dziewczęcy, delikatny i łagodny charakter. Aimee-buntowniczka jest jedynie wspominana, zarysowana jak cień z przeszłości. W rzeczywistości bohaterka jest wrażliwą i spokojną dziewczyną, która ceni sobie harmonię, pozytywne emocje i bliskość ważnych dla niej osób. Podobną energią emanuje jej kuzynka Sky – urastające do rangi dramatu próby doboru ubrań w jej wykonaniu są po prostu urocze. Między innymi takie zachowania dość odmładzają bohaterki (jeśli można użyć takiego słowa w odniesieniu do nastolatek) – Aimee i Sky mają po około osiemnaście lat, jednak sprawiają wrażenie szesnastolatek. W każdym razie „Heaven” ma jasną, pastelową aurę. Naturalnie prosta narracja dobrze oddaje charakter bohaterów i sprawia, że nawet negatywne emocje, które odczuwają, są ukazane w jakiś szlachetny sposób – ich smutek jest piękny pięknem marmurowych posągów; nie ma w tym niczego z opuchniętych od płaczu oczu, cieknących nosów, czy czerwonych twarzy.

Bardzo mi się podobały dialogi, które ze sobą toczyli bohaterowie. Ciekawe było to, że postaci często łapały się za słówka, przez co ich rozmowy przybierały nieoczekiwany obrót. Niektóre wymiany zdań były naprawdę błyskotliwe i wzmocnione fajnym żartem.
Innym ciekawym aspektem jest wprowadzenie kwestii duchowości i wiary do życia bohaterów. Sky i Simon uczęszczają do kościelnego chóru, z czasem dołącza do nich także Aimee. Więź z Bogiem, czy też z szeroko rozumianą sferą sakralną, są dość subtelnie zarysowane w powieści, ale odgrywają istotną rolę w codziennym życiu bohaterów. W trudnych chwilach zwracają się w stronę Boga i szukają odpowiedzi na nurtujące ich pytania i wątpliwości. Niektórzy (patrz – Aimee) oddalają się od wiary, jednak z czasem czują potrzebę powrotu. Bardzo ciekawy wątek, wprowadzony nienachalnie i z wyczuciem.

O największy ból głowy przyprawiło mnie zakończenie. Zaskoczyło mnie, jednak czuję się nim usatysfakcjonowana. Nie jest to stuprocentowo szczęśliwe zakończenie, ma w sobie dużo goryczy i niedopowiedzeń. Myślę, że to odpowiednia równowaga do całości powieści, gdzie czasami można było odczuć, że „coś za łatwo to wszystko poszło”. Podoba mi się to, że powieść konsekwentnie skupiona jest na Aimee i jej przemianie. Celem nie było doprowadzenie do szczęśliwego sfinalizowania romansu, tylko przeprowadzenie wewnętrznej przemiany bohaterki. I to się udało. W dodatku epilog daje nadzieję i umożliwia indywidualne dopowiedzenie sobie dalszego ciągu tej historii (chociaż jestem też ciekawa, co autorka dokładnie miała na myśli, pisząc zakończenie).

„Heaven” jest książką prostą (w dobrym tego słowa znaczeniu), emanuje jasną i pozytywną energią. Pokazuje przemianę wewnętrzną nastolatki; jej powrót do harmonii oraz równowagi. Aimee jest bohaterką, która kształtuje się pod wpływem nowych miejsc i osób, które pojawiają się na jej drodze. Powieść porusza problem straty, zagubienia, przyjaźni, miłości. Myślę, że to ciekawa propozycja dla nastoletnich czytelników, którzy być może znajdą swoje własne odbicie w którymś z bohaterów. Warto zwrócić uwagę na to, że „Heaven” jest debiutem; jak na pierwszą książkę w dorobku autorki, to prezentuje ona całkiem dobry poziom. Książka mi się podobała i myślę, że jej łagodny, pastelowy charakter trafi w gusta również innych czytelników.

Droga do spokoju – historia pogubionej nastolatki

[Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem Novae Res.]

Obecne życie Aimee to jeden wielki bolesny bałagan. Jej mama zginęła w wypadku samochodowym. Tata nie radzi sobie z żałobą i nie potrafi pomóc córce w tym trudnym dla nich wszystkich czasie. Dziewczyna stara się zapomnieć o problemach. Sposobem są imprezy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bizneswoman walczy z manekinem

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

„Moje ciało” Emily Ratajkowski to zbiór esejów poświęconych relacji kobiety z jej ciałem. Modelka opowiada o swoich początkach w świecie mody, o udziale w teledysku do piosenki „Blurred Lines”, o okresie dojrzewania i kontaktach z rodzicami. W oparciu o swoje osobiste doświadczenia wysnuwa ogólne refleksje na temat kobiecości, cielesności i realiów współczesnych relacji międzyludzkich w świecie wielkiego biznesu modowego. Najwięcej uwagi poświęca własnemu ciału (na co jasno wskazuje tytuł książki) – pisze o nim przez pryzmat narzędzia pracy, indywidualnej własności, części tożsamości, a w końcu miejsca, które przez dziewięć miesięcy było domem dla jej dziecka.

„Moje ciało” to dobra książka, ponieważ pozostawiła po sobie wiele myśli, pytań i problemów. Nie jest to tekst tendencyjny, w którym autorka chciałaby narzucić nam swoje zdanie i ustalić nienaruszalne rozwiązania przedstawionych zagadnień. Pisarka sama wydaje się jeszcze nieco zagubiona i poszukująca odpowiedzi. Mam wrażenie, że wciąż jeszcze musi upewniać samą siebie, że ma prawo do wykorzystywania swojego ciała w pracy jako modelka. Jednocześnie zmaga się z otoczeniem, które nadal postrzega ją tylko przez pryzmat ciała, tym samym ignorując psychiczny i duchowy aspekt jej osoby. Emily Ratajkowski miota się pomiędzy widzeniem siebie jako manekina – ciała, które służy tylko do prezentowania ubrań i do wykonywania poleceń na sesjach zdjęciowych – i bizneswoman, kobiety, która wykorzystuje swoje atuty, by zarabiać duże pieniądze i korzystać w pełni z życia. Dylemat modelki związany z obrazem samej siebie podpowiada nam, że w społeczeństwie nadal panuje tendencja do uprzedmiotowienia kobiet, które pracują w modelingu i branży modowej. Prowadzi to do dosyć gorzkiej refleksji.

Równie poruszające były dla mnie fragmenty opowiadające o trudnej młodości Emily Ratajkowski – o przemocy seksualnej, której doświadczyła, gdy miała zaledwie czternaście lat, o nadużywaniu alkoholu i narkotyków, o walce z depresją i poczuciem braku kontroli nad własnym życiem. Miałam wrażenie, że jest to po części opowieść dziewczynki, która zdecydowanie za wcześnie została wrzucona w przestrzeń ludzi dorosłych, gdzie czasami brak empatii i wrażliwości. Jedyną „winą” Emily było to, że była piękna i tym ściągnęła na siebie uwagę wielkiego, ale i często bezwzględnego świata mody i biznesu.
Mam również poczucie, że ta książka jest dość chaotyczna. Brakowało mi uporządkowanej narracji, która rozpoczynałaby się od najwcześniejszej młodości i samych początków kariery w modelingu Emily i prowadziła dalej poprzez kolejne etapy jej pracy, aż do najbliższych wspomnień i wydarzeń. Autorka zaoferowała bardzo luźną kompozycję, w której kryterium jest raczej tematyczność wydarzeń, a nie ich chronologia. Dla mnie było to nieco zbyt niepoukładane i wprowadzające zamęt. Narracja opowiadała już o dorosłym życiu modelki, np. gdy miała dwadzieścia kilka lat, a w następnym rozdziale znów wracała do czasów licealnych. Przeszkadzało mi to w obserwacji zmian, jakie zachodziły w bohaterce.

Przez niespójność konstrukcji, miałam również poczucie, że niespójna jest sama opowiadająca. Raz przedstawiała siebie jako „złote dziecko”, wożone przez rodziców na castingi do filmów i przesłuchania do sesji zdjęciowych. Odniosłam wrażenie, że mogło to być życie prowadzone nieco pod kloszem, z dokładnie zaplanowaną przyszłością i ogromnymi oczekiwaniami, które z łatwością mogły przerosnąć nastolatkę. Innym razem Emily Ratajkowski portretowała siebie jako dziewczynę żyjącą poza wszelkimi zasadami, zdystansowaną wobec rodziców, całkowicie niedbającą o otaczające ją sprawy. Być może jest to jakiś rodzaj niekonsekwencji, może opowiadająca jest po prostu złożona ze sprzeczności, a może chce się ukryć za niespójnym obrazem samej siebie, tak by nie być jasno określoną, a tym samym podatną na oceny innych. W ogóle przy zbieraniu myśli nad tą książką, wyzwaniem było oddzielić ocenę samego tekstu od oceniania osoby, która go napisała. Starałam się skupiać na tym pierwszym i powstrzymywać się od tego drugiego.

„Moje ciało” jest książką ciekawą i intrygującą. Porusza wiele istotnych kwestii związanych z ciałem i stosunkiem współczesnej kobiety wobec niego. Opowieść Emily Ratajkowski jest bezbrzeżnie smutna, momentami wstrząsająca. Miałam poczucie, że praca w modelingu jest przedstawiona jednocześnie jako błogosławieństwo, które niesie ze sobą bajeczne pieniądze, a także przekleństwo, które staje się pułapką ciała i osobowości młodej kobiety. Zostało to opisane w sposób dość chaotyczny, co daje czytelnikowi poczucie, że autorka nadal poszukuje samej siebie, życiowej równowagi i najzwyklejszego spokoju oraz szczęścia. „Moje ciało” to książka dobra do dalszej dyskusji i podjęcia refleksji na temat kobiecości i cielesności. Myślę, że mogę ją polecić, tym, którzy czują się zainteresowani tą tematyką.

Bizneswoman walczy z manekinem

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

„Moje ciało” Emily Ratajkowski to zbiór esejów poświęconych relacji kobiety z jej ciałem. Modelka opowiada o swoich początkach w świecie mody, o udziale w teledysku do piosenki „Blurred Lines”, o okresie dojrzewania i kontaktach z rodzicami. W oparciu o swoje osobiste doświadczenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Wielkomiejski chaos, czyli dzień z życia Dewabadu

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Po tym jak Maniże i Dara wraz ze swoimi siłami zaatakowali i przejęli Dewabad, Nahri i Ali zostali w tajemniczy sposób przeniesieni do Egiptu. Pozbawieni magicznych zdolności, młoda Nahidka i książę próbują wtopić się w człowieczy świat. Stoją również przed trudnym wyborem. Mogą pozostać w Kairze i wieść względnie spokojne życie, lub wrócić do krainy dżinów i zawalczyć o odzyskanie Dewabadu. Pomimo wysokiego ryzyka, wybór wydaje się prosty. Los pokieruje Nahri i Alego również do odległego Ta Ntry, gdzie książę odkryje sekrety swojego pochodzenia, a Nahidka dojrzeje do decyzji o powrocie do domu.

„Imperium złota” to już trzecia (i niestety ostatnia) część trylogii dewabadzkiej. Historia Nahri, Dary i Alego doczekała się swojego finału. Zarówno „Imperium złota”, jak i poprzednie tomy – „Miasto mosiądzu” oraz „Królestwo miedzi” – reprezentowały moim zdaniem wysoki poziom literacki. Powieści S.A. Chakraborty uważam za wyjątkowo wciągające, ujmujące oryginalnym klimatem, silnie emocjonujące, czyli innymi słowy po prostu godne polecenia.

W zarysie fabularnym niniejszej powieści najczęściej wymieniane są trzy postacie: Nahri, Dara i Ali. Po przeczytaniu „Imperium złota” mam wrażenie, że szczególnie wyraźnie został wyeksponowany jeszcze jednej bohater – miasto Dewabad. Zjawisko miasta jako bohatera nie jest niczym nowym w literaturze; warto przypomnieć choćby Łódź w „Ziemi obiecanej” Reymonta, czy Petersburg w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego. Podobnie jest u Chakraborty. Dewabad jest ukazany jako żywy organizm. Każdy budynek czy mieszkaniec są elementami, które tworzą większą całość, wprawianą w nieustający ruch i rytm dzięki magii. Tętniące życiem i zanurzone w bliskowschodnim klimacie miasto potrafi być piękne, jednak w „Imperium złota” zostało zobrazowane w odmienny sposób. Dewabad to także siedlisko politycznych intryg, miejsce wojennej brutalności, pułapka pełna cierpienia; matnia, w której brak nadziei na lepsze jutro. Metropolia pochłania kolejne istoty, wciąga je w spiralę okrucieństwa i lęku, nie pozwalając na ucieczkę. Dewabad ma więc dwa oblicza: hipnotyzująco czarujące i tętniące życiem w czasach pokoju oraz monstrualne i drapieżne w czasach wojny.

Odbiciem nastrojów miasta są nastroje bohaterów. W „Imperium złota” można poczuć ciężką atmosferę konfliktu, w którym nie widać cienia szansy na porozumienie. Postaci są pochłonięte przez podsycaną od wieków wzajemną nienawiść, co skutkuje eskalacją przemocy i brutalności. Co ciekawe, mam wrażenie, że trudno jednoznacznie wskazać czarny charakter w tej powieści. Teoretycznie jest to Banu Maniże, jednak warto pamiętać, że narracja nakreśliła jej trudną historię, przez którą stała się żądną władzy i okrutną kobietą. Brak więc bohatera, który jest bez powodu zły do szpiku kości. U Chakraborty większość postaci posiada coś w rodzaju wyjaśnienia ich zachowania – źli bohaterowie są tacy, a nie inni, ponieważ sami doświadczyli kiedyś zła i nie potrafili sobie poradzić z nim w inny sposób, jak również odpowiedzieć złem. Jest to z pewnością interesujące, ponieważ postaci zyskują na głębi i autentyczności. Ocena bohaterów jest bardziej zniuansowana i nie da się wyznaczyć wyraźnej linii oddzielającej antagonistów od protagonistów.

Trochę żal mi wątku Nahri i Dary. Liczyłam na ich szybsze spotkanie, tymczasem stają oko w oko dopiero pod koniec powieści. Finał ich historii złamał mi serce, jednak uważam, że było to sprawiedliwe rozwiązanie. Dara, będący kimś na podobieństwo zbrodniarza wojennego (kwestia bilansu szkód, które wyrządził dobrowolnie, a do których był przymuszony za pomocą magii pozostaje do osobistej oceny) nie mógł zostać w Dewabadzie bez żadnych konsekwencji. Będąc mniej więcej w połowie powieści i czując zagęszczającą się atmosferę nienawiści i okrucieństwa, zastanawiałam się w jaki sposób autorka poprowadzi historię, by uzyskać wiarygodne i satysfakcjonujące zakończenie. Cieszy mnie bardzo fakt, że jej się udało. Finał tej historii nie jest stuprocentowym happy endem, ale jest przede wszystkim sprawiedliwy i uczciwy względem czytelnika. Odsuwam więc lekki smutek na bok i bardzo doceniam decyzje autorki.

Trylogia Dewabad to jedna z najlepszych serii fantasy jaką miałam przyjemność ostatnio czytać. Świat stworzony z rozmachem i dbałością o szczegóły aż prosi się o dalszy rozwój i opowiedzenie kolejnych historii. Powieści urzekają bliskowschodnim klimatem, ekscytują niebezpiecznymi przygodami i absorbują pałacowymi intrygami. Szczerze polecam i zachęcam do zanurzenia się w tej historii – absolutnie warto.

Wielkomiejski chaos, czyli dzień z życia Dewabadu

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Po tym jak Maniże i Dara wraz ze swoimi siłami zaatakowali i przejęli Dewabad, Nahri i Ali zostali w tajemniczy sposób przeniesieni do Egiptu. Pozbawieni magicznych zdolności, młoda Nahidka i książę próbują wtopić się w człowieczy świat. Stoją również przed...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wybór damy. Romans interaktywny Kitty Curran, Larissa Zageris
Ocena 5,7
Wybór damy. Ro... Kitty Curran, Laris...

Na półkach: , , ,

Damy mają wybór

[Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem Insignis.]

Jesteś gdzieś w Anglii na początku XIX wieku. Nie masz grosza przy duszy, ale jesteś piękną i czarującą panną na wydaniu. Mogłabyś być bohaterką powieści Jane Austen, jednak Twoje losy rozstrzygną się na kartach powieści „Wybór damy”.
Z kim zdecydujesz się nawiązać bliższą znajomość? Z Angusem MacTaggartem, prostolinijnym, choć nieco mrukliwym Szkotem o filantropijnych zapędach? A może wybrankiem zostanie sir Benedict Granville – uszczypliwy arystokrata, obracający się wśród lokalnej śmietanki towarzyskiej? Jest jeszcze lord Garraway Craven, tajemniczy i podobno tak ekscentryczny, że sam Byron nie był w stanie mu podołać. Nie zapominaj o swojej przyjaciółce, lady Elizabeth Youngblood, która z przyjemnością zabierze Cię w podróż do egzotycznego Egiptu.
Sama zdecyduj jak potoczy się Twoja historia. Możesz znaleźć miłość swojego życia, wyruszyć w nieznane po przygody lub umrzeć na syfilis. Spróbuj szczęścia i przekonaj się, że damy mają wybór.

Pierwszy raz czytałam powieść paragrafową i muszę przyznać, że ta forma bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. „Wybór damy” okazał się świetną rozrywką i odświeżającą odskocznią od typowej literatury.

W tej książce charakterystyczna jest przede wszystkim relacja pomiędzy nadawcą (autorem) i odbiorcą (czytelnikiem). Możliwość decydowaniu o rozwoju akcji bardzo angażuje i sprawia, że czujemy się odpowiedzialni za przebieg historii. Przestajemy być jedynie biernymi odbiorcami, a stajemy się współtwórcami. Autorki nawiązują również ciekawą interakcję z czytelnikiem poprzez drugoosobową narrację oraz dowcipne komentarze towarzyszące możliwym do wyboru opcjom fabularnym.

Chciałabym również spróbować umiejscowić „Wybór damy” w odpowiednim obszarze literatury. Książka Kitty Curran i Larissy Zageris jak najbardziej zalicza się do literatury, jednak uważam, że jest jej jednocześnie bardzo blisko do kategorii rozrywki i gry (podtytuł „romans interaktywny” nie jest zapewne przypadkowy). Mam wrażenie, że szczególny nacisk został położony na zabawę wyborem dalszego ciągu akcji. Nieco swobodniej zostały potraktowane fragmenty realizujące niniejsze wybory. „Wybór damy” nie jest przeładowany rozbudowany opisami, fabuła nie jest zbyt skomplikowana, dialogi również nie są obciążone zbędnymi dygresjami – zmierzają raczej prosto do dalszego rozwijania akcji. Z tego powodu mam wrażenie, że skupiono się przede wszystkim na zapewnieniu rozrywki w związku z możliwością samodzielnego kierowania tokiem historii. Samo rozwinięcie poszczególnych opcji fabularnych, czyli po prostu właściwa treść książki, jest skonstruowane w raczej prosty sposób. Narracja poprowadzona jest poprawnie, bez większych błędów czy nieścisłości, przyjemnym i swobodnym językiem. Warto jednak powiedzieć, że poziomu sumiennej poprawności nie przekracza. „Wybór damy” jest więc zbiorem prostych, dowcipnych i frywolnych historii, które można dowolnie rozwijać, zmieniać i kończyć.

„Wybór damy” to książka, którą zdecydowanie mogę polecić. Sprawdzi się w roli niezobowiązującej rozrywki i z pewnością dostarczy wiele zabawy w niepowtarzalny literacki sposób. Jak na romans przystało, „Wybór damy” to całkiem pieprzna propozycja książkowa, wzbogacona dowcipem i co chwila puszczająca oko do czytelnika. Konstrukcja fabularna i stylistyczna jest dość prosta, dzięki czemu cała uwaga skupia się na decydowaniu w sprawie rozwoju akcji. Zdecydowanie polecam.

Damy mają wybór

[Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem Insignis.]

Jesteś gdzieś w Anglii na początku XIX wieku. Nie masz grosza przy duszy, ale jesteś piękną i czarującą panną na wydaniu. Mogłabyś być bohaterką powieści Jane Austen, jednak Twoje losy rozstrzygną się na kartach powieści „Wybór damy”.
Z kim zdecydujesz się nawiązać bliższą znajomość? Z Angusem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dobro wraca. A zło?

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Seweryn Gardy, witrażysta, cierpi z powodu nawracających koszmarów. Sny nie pozwalają mu na normalne funkcjonowanie na jawie – mężczyzna jest wyczerpany, rozdrażniony i zaniepokojony niecodziennymi nocnymi wizjami. Temat koszmaru jest zawsze ten sam: opuszczona willa z rozległym ogrodem, w których wyraźnie czuć obecność czegoś złego. Gdy Seweryn podejmuje pracę w parafii księdza Wincentego – zadaniem jest renowacja zniszczonych kościelnych witraży – sprawa koszmarów nabiera tempa. Witrażysta i ksiądz ruszają tropem upiornego domu, który poprowadzi ich do kolejnych śladów. Niepokój, który odczuwa Seweryn, będzie sięgał znacznie dalej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.

„Podszepty” okazały się bardzo wciągającą i przede wszystkim oryginalną książką. Podobały mi się kreacje bohaterów, zwłaszcza Wincentego. Jest on księdzem na prowincjonalnej parafii, ma skłonności do picia (nie tylko wina mszalnego), odznacza się pełną sprzeczności wiarą i skrywa tajemnicę z młodości, w którą była zaangażowana dziewczyna. Uważam, że postać Wincentego została skrupulatnie zbudowana, a jej konstrukcja wydobywa z niej głębię, której czasami można ze świecą szukać w powieściach grozy. W dodatku w zestawieniu z Sewerynem, tworzą rewelacyjny duet. Ich dialogom można przysłuchiwać się bez końca – to właśnie za ich pomocą ścierają swoje światopoglądy, wyciągają tajemnice sprzed lat, jak również po prostu żartują i raczą się małymi złośliwostkami.

Podobał mi się również klimat całej powieści. Według mnie jest to rasowa, gotycka atmosfera. Miejscami akcji są m.in.: opuszczona willa, posępny ogród, labiryntowy antykwariat, jesienne pola i wiejskie domy. Tajemnice lokalnej arystokracji przeplatają się z ludowymi zabobonami. Wszechobecne, dawno zapomniane symbole wskazują na miałkość bohaterów w obliczu sił, które rządzą tym światem. Z każdego kąta wypełza niepokój, lęk i niepewność wobec tego komu i czemu można zaufać. Przeszłość miesza się z teraźniejszością i przypomina o swoich niedokończonych sprawach.

Wyzwaniem podczas lektury mogą okazać się związki zależności pomiędzy bohaterami. Siatka relacji jest moim zdaniem dość skomplikowana. Obejmuje nie tylko postaci uczestniczące w rzeczywistej akcji, ale również bohaterów, którzy należą do przeszłości – głównie z tego powodu, że zmarli, lub wyjechali. Przywoływanie osób z przeszłości sięga nawet kilku pokoleń wstecz, dlatego trzeba być gotowym na zapamiętywanie imion i nazwisk wielu bohaterów, którzy czasami pojawiają się tylko we wspomnieniach i ani razu w czasie rzeczywistym. Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że im bliżej końca powieści, tym relacje bohaterów zaczynają się coraz gęściej krzyżować. Ktoś nagle okazuje się przodkiem kogoś innego, wychodzi na jaw, że jeszcze ktoś inny znał się z kolejnym ktosiem i tak dalej… Wyobrażam to sobie tak, że początkowo mamy kilka wątków, a każdy wątek ma swoich bohaterów i ich historie toczą się linearnie. Jednak z czasem linie zaczynają się zapętlać i łączyć z sobą, tworząc jedną całość. Z jednej strony dobrze, że wszystko finalnie splata się ze sobą, ponieważ powieść pod względem fabularnym ma sens i nic nie zostaje kwestią przypadku. Z drugiej strony trzeba być dość uważnym podczas lektury, by się po prostu nie pogubić.

Podsumowując, „Podszepty” to powieść, którą zdecydowanie mogę polecić. Plusują oryginalni bohaterowie, których drzewa genealogiczne tworzą puszczę. Zachęca gęsta atmosfera, silnie inspirowana estetyką gotycką oraz wciągająca fabuła, która zaprasza do poznania tajemnic starych domów, ogrodów, antykwariatów, piwnic i strychów. Bardzo ciekawa propozycja na polskim rynku literackim.

Dobro wraca. A zło?

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Seweryn Gardy, witrażysta, cierpi z powodu nawracających koszmarów. Sny nie pozwalają mu na normalne funkcjonowanie na jawie – mężczyzna jest wyczerpany, rozdrażniony i zaniepokojony niecodziennymi nocnymi wizjami. Temat koszmaru jest zawsze ten sam: opuszczona willa z rozległym ogrodem, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W muślinie na froncie

[Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem Insignis.]

Akcja powieści rozciąga się pomiędzy dwoma światami – uporządkowaną i spokojną Anglią, a dzikim i zanurzonym w wojnie Krymie. Podobne tym różnym krajom są dwie główne bohaterki, kuzynki – Mariella i Rosa. Mariella jest stonowaną i skrytą dziewczyną. Rosa daje się natomiast poznać jako żywiołowa osoba, która nieustannie szuka nowych wyzwań. Tę ostatnią porywa idea niesienia pomocy lekarskiej podczas toczącej się wojny krymskiej. Rosa wyrusza z Anglii wraz z innymi wolontariuszkami, jednak po jakimś czasie przestaje odpowiadać na wysyłane do niej listy. Mariella zaczyna się poważnie niepokoić o swoją krewną. Nie widząc szans na odnalezienie Rosy za pomocą osób trzecich, sama wyrusza na Krym.

Na początku warto zwrócić uwagę na konstrukcję powieści. Wiele się dzieje w zakresie czasu akcji. Rozdziały, które mają miejsce w czasie teraźniejszym dla bohaterów (1854 - 1855 r.), przeplatają się z fragmentami, w których zawarte są wspomnienia postaci (ok. 1840 - 1844 r.). Dodatkowo, pojawiają się również części, które zdradzały co się wydarzy w przyszłości bohaterów. Początkowo było to trudne w odbiorze; w żadnym z danych przedziałów czasowych nie zdążyła się jeszcze zawiązać akcja, więc czytelnik był nieustannie przerzucany pomiędzy fragmentami, które nie tworzyły żadnej logicznej całości. Sensu brakowało czasami nawet pomiędzy akapitami; nie wiedzieć czemu skupienie narratorki przenosiło się z jednego problemu na inny, zupełnie niezwiązany z sytuacją. Jednak wraz z rozwojem powieści, gdy wątki w poszczególnych przedziałach czasowych zawiązały się, niniejsza konstrukcja stała się znośniejsza w odbiorze.

Spodobała mi się kreacja postaci Marielli. Początkowo jest nieco irytująca – zachowuje się jak kukła, sterowana przez konwenanse i reguły panujące w arystokratycznym świecie. Gdy wyrusza na Krym zderza się z brutalną rzeczywistością. Jej świat rozrasta się z domu pod Londynem do całego półwyspu pogrążonego w wojnie. Bohaterka przekonuje się, że nie wszędzie dba się o odpowiednie podanie herbaty i o równe wyszycie haftu jedwabnymi nićmi. Mariella doznaje poczucia nikłości jednostki w obliczu konfliktu, który pochłania setki tysięcy ofiar.

W kwestii oddania realiów wojny autorka jest konsekwentna. W tej powieści nie pojawia się romantyzacja walki. Część akcji toczy się w szpitalu polowym i czytelnik znajdzie tam niemal wszystko, co w takim miejscu mogło być. Bohaterowie stykają się z chorobami, wszami, brudem, krwią, smrodem gnijących ciał. Symboliczną zdaje się scena, w której na nieprzytomnej pacjentce chorej na cholerę siedzi szczur. Wyobraźni pozostaje scenariusz, w którym gryzoń nie zostałby zegnany z ciała kobiety. Mogę więc chyba powiedzieć, że „Róża Sewastopola” ma w sobie elementy naturalizmu. Uważam to za zaletę, ponieważ taka powieść historyczna jest o wiele bardziej realistyczna, niż jej zmityzowane i uróżowane wersje.

Sama fabuła jest jak najbardziej interesująca; z ciekawością śledziłam losy bohaterów, by poznać finał tej historii. Jednak jak na swój gatunek, czyli romans, „Róża Sewastopola” ma w sobie wątków miłosnych jak na lekarstwo. W trakcie powieści pojawiają się dwaj mężczyźni, którzy biorą udział w relacjach romantycznych. Mam wrażenie, że te fragmenty są dość subtelnie wplecione i nie wysuwają się na pierwszy plan. Nie da się jednak ukryć, że relacje romantyczne pomiędzy bohaterami napędzają inne wydarzenia i prowadzą do różnych skutków. Wspomniani zostali mężczyźni, którzy byli zaangażowani w wątki miłosne w tej powieści, jednak warto też wspomnieć o kobietach. Podczas lektury miałam nieodparte wrażenie, że miłość, którą Rosa darzyła Mariellę, nie była wyłącznie typem miłości siostrzanej. Nie wiem na ile jest w tym mojej ewentualnej nadinterpretacji, a na ile odgadłam intencje autorki, jednak uważam, że sygnały były dość wyraźne. Może to jednak tylko egzaltacja, tak charakterystyczna dla tamtych czasów. Myślę, że jest to już kwestia osobistej interpretacji.

Podsumowując, „Róża Sewastopola” ma kilka niedociągnięć, głównie ze strony formalnej, jednak może okazać się emocjonującą i ciekawą lekturą. Kontrasty światów i kontrasty bohaterek – to wszystko otoczone dwoma motywami starymi jak świat: miłości i wojny.

W muślinie na froncie

[Recenzja powstała przy współpracy z Wydawnictwem Insignis.]

Akcja powieści rozciąga się pomiędzy dwoma światami – uporządkowaną i spokojną Anglią, a dzikim i zanurzonym w wojnie Krymie. Podobne tym różnym krajom są dwie główne bohaterki, kuzynki – Mariella i Rosa. Mariella jest stonowaną i skrytą dziewczyną. Rosa daje się natomiast poznać jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pogodny dreszczowiec

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Skye Woodrow to młoda i pełna energii kobieta. Na co dzień zajmuje się nauczaniem francuskiego. Jednak jej prawdziwą pasją jest projektowanie ogrodów. Skye korzysta z każdej okazji, by otrzymać zlecenie i móc wykazać się swoją kreatywnością oraz doskonałą organizacją. Wkrótce nadarza się świetna okazja. Claire Coran, wdowa po znanym i cenionym pisarzu, chce powierzyć komuś generalne odnowienie ogrodu na terenie swojej rezydencji. Oferta trafia do Skye, która bez wahania przyjmuje propozycję.
W międzyczasie w życiu kobiety pojawiają się dwaj mężczyźni – Nohlan Coran, syn pracodawczyni Skye, a także Chance Godwell – właściciel wydawnictwa. Na obydwu Skye Woodrow wywarła duże wrażenie, przez co dosyć szybko stają się oni ważną częścią jej życia. Kobieta zmaga się jednak z niepokojącym problemem. W skrzynce pocztowej znajduje anonimowe rymowanki z pogróżkami. Nie będąc pewną, czy liściki to jedynie niewybredny żart, czy też realne zagrożenie, Skye żyje w ciągłej niepewności i napięciu. Szybko okazuje się, że taki właśnie cel miał ich nadawca…

„Terapeucie strachu” trzeba oddać to, że jest napisany ładnym, obrazowym językiem. Autorka ma moim zdaniem bardzo dobry warsztat pisarski, dzięki czemu powieść czytało się łatwo i przyjemnie. W pochwale jest jednak, paradoksalnie, zarzut. „Terapeuta strachu” sklasyfikowany jest jako thriller. W moim odczuciu, dreszczowca nie powinno się czytać „łatwo i przyjemnie”. Powieść z dreszczykiem powinna mieć ciężki, mroczny klimat, który wręcz przygniata czytelnika. Dobry thriller to taki, który sprawia, że czujemy się, jakby fikcyjne zagrożenia były naszymi realnymi problemami, które sprawiają, że jesteśmy poddenerwowani, niespokojni i wyczekujący rozwiązania wszystkich spraw. Taki efekt osiąga się między innymi za pomocą języka. W „Terapeucie strachu” zdecydowanie zabrakło mi tej przytłaczającej i budzącej grozę atmosfery, która jest tak charakterystyczna dla thrillerów. Główna bohaterka tryska energią, biega z jednej pracy do drugiej, spotyka się z przyjaciółmi. Od czasu do czasu znajdzie w skrzynce pocztowej anonimowy liścik z pogróżkami, na chwilę się wystraszy, a później wraca do swojej codzienności, jak gdyby nigdy nic. Raz, że zabrakło mi bardziej złożonych działań prześladowcy, a dwa – główna bohatera wydaje się w ogóle nieporuszona niepokojącymi doświadczeniami. Owszem, te elementy są, ale moim zdaniem jest ich zdecydowanie za mało. Według mnie rozmywają się one w np. rozciągniętych do granic możliwości opisach codziennych działań bohaterów (takich jak np. jedzenie posiłków, przejazdy z jednego miejsca w inne, przebieg zwyczajnego dnia w pracy; te opisy zwiększają realizm świata przedstawionego, ale najczęściej nie są istotne dla fabuły). Mankamentem są dla mnie również niektóre wypowiedzi bohaterów, które są zbyt długie i wyrażone nienaturalnym, jak na teksty mówione, językiem. Czasami te wypowiedzi balansują gdzieś na granicy monologu, przez co brzmią nieco sztucznie. W ogóle cały język tej powieści uważam za zbyt „przaśny”, o ile to dobre słowo, którym chcę oddać moje wrażenie. Narrator i bohaterowie, zwłaszcza Skye, często mówią w żartobliwy, pełen wigoru, wręcz rubaszny sposób. Po dreszczowcu spodziewałam się, że będzie miał w sobie więcej mrocznej i tajemniczej energii. Myślę, że język i styl autorki jest dobry, ale bardziej by pasował do powieści obyczajowej z odcieniem komediowym. W powieści z dreszczykiem powinien, moim zdaniem, być nieco „ciemniejszy”, groźniejszy.

Książka nie jest więc kompletnie zła. Mam wrażenie, że nieco się minęła z klasyfikacją gatunkową, ponieważ „Terapeutę strachu” trudno mi uznać za rasowy thriller. Dla mnie jest to raczej powieść wielogatunkowa, w której łączą się elementy obyczajowe, romantyczne, kryminalne i grozy. Moim zdaniem było też trochę za dużo tej różnorodności i w kolejnym tomie (jego powstanie sugeruje epilog) radziłabym skupić się na jednym lub dwóch wzorach gatunkowych.
Autorce trzeba jednak przyznać wyjątkową dbałość o język i dokładność w budowaniu świata przedstawionego. Myślę więc, że warsztat jest, dobre pomysły również, trzeba tylko to wszystko okiełznać i spiąć w spójną całość.

Pogodny dreszczowiec

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Skye Woodrow to młoda i pełna energii kobieta. Na co dzień zajmuje się nauczaniem francuskiego. Jednak jej prawdziwą pasją jest projektowanie ogrodów. Skye korzysta z każdej okazji, by otrzymać zlecenie i móc wykazać się swoją kreatywnością oraz doskonałą organizacją. Wkrótce nadarza się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Schematyzm do kwadratu, czyli kolejna powieść o nastolatkach

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Bronwyn (kujonka), Cooper (sportowiec), Addy (pięknisia), Nate (badboy) oraz Simon (dziwak) zostają w poniedziałkowe popołudnie zatrzymani na dłużej w szkole. Mają odsiedzieć godzinę w kozie za posiadanie telefonów w trakcie zajęć. Wszyscy zgodnie twierdzą, że ktoś zrobił im głupi kawał i podrzucił komórki do ich plecaków. Zagadka fałszywych telefonów schodzi jednak na dalszy plan, gdy Simon ulega dramatycznemu wypadkowi i w niedługim czasie umiera. Pozostali uczniowie trafiają do kręgu podejrzanych. Okazuje się, że wszyscy posiadają tajemnice, które Simon odkrył i miał zamiar opublikować na stworzonej przez niego aplikacji plotkarskiej. Czy morderca na co dzień zasiadał w szkolnej ławce? A może to ktoś spoza fatalnej czwórki? Jedno jest pewne – liceum w Bayview nie będzie narzekało na brak mocnych wrażeń.

„Ktoś z nas kłamie” to według mnie typowa opowieść o amerykańskich nastolatkach. Karen McManus tworzy piątkę szablonowych bohaterów, umieszcza ich w dobrze wszystkim znanej przestrzeni szkolnej i wikła w doprawione dreszczem niepokoju kłopoty. Mam wrażenie, że autorka doskonale wiedziała, że tworzy schematyczną historię. Niejednokrotnie pojawiają się wypowiedzi lub myśli bohaterów, w których uświadamiają sobie, że dana sytuacja lub dana osoba jest niczym żywcem wyjęta z filmu lub książki o nastolatkach. Myślę, że Karen McManus chce również poigrać z tą konwencją. Świadomie tworzy sztampowy dreszczowiec z nastolatkami w roli głównej, by z lekka (raczej nie złośliwie) obśmiać ten stereotyp. Następnie podejmuje takie kroki, by ten szablon przełamać, odświeżyć. I pojawia się pytanie. Czy autorce się to udało?

Moim zdaniem nie, stąd też określenie „schematyzm do kwadratu”. Mam wrażenie, że autorka chciała przełamać konwencję powieści o nastolatkach, ale zrobiła to w równie konwencjonalny sposób. Szkolna piękność jest tak naprawdę całkowicie pozbawiona pewności siebie. Obiecujący sportowiec osiąga fenomenalnie wyniki po części dlatego, że do nadludzkiej pracy na treningach zmusza go ojciec; chłopak nie ma nawet chwili dla siebie, a jego kariera jest już zaplanowana od A do Z. Lokalny diler, który ma sporo za uszami, to w rzeczywistości wrażliwy chłopak, który miał bardzo trudne dzieciństwo. Kujonka z najlepszymi ocenami musi w końcu przyznać przed samą sobą, że nie zawsze będzie we wszystkim najlepsza; przy okazji okazuje się, że urodą może dorównać szkolnym pięknościom, jeśli tylko zdejmie okulary i rozpuści włosy. Ja mam wrażenie, że to pogłębienie bohaterów i pokazanie od innej strony również są stereotypowe. Nie znalazłam w tej powieści chyba niczego, co byłoby czymś nowym i innowacyjnym dla tego rodzaju literatury.

Z drugiej strony, jeśli ktoś lubi tego typu powieści, to jestem pewna, że będzie zadowolony z lektury. Ja mam właśnie takie wrażenia. Uważam, że trzeba podkreślić wtórność tej powieści, ale nie zmienia to faktu, że można się dobrze bawić podczas jej czytania. Mnie „Ktoś z nas kłamie” czytało się naprawdę dobrze i uważam powieść Karen McManus za niezłą rozrywkę.

Chociaż muszę jeszcze zastrzec, że „karkołomne tempo”, które obiecuje nam czwarta strona okładki, to raczej obietnica bez pokrycia. Akcja toczy się najintensywniej na samym początku, a potem wyraźnie zwalnia. Mam wrażenie, że autorka bardziej skupiła się na budowaniu dusznej i niepokojącej atmosfery śledztwa, niż na kolejnych zaskakujących zwrotach akcji. Więc do tej kwestii radziłabym podchodzić z większą rezerwą.

Podsumowując, „Ktoś z nas kłamie” to całkiem dobra, chociaż do bólu schematyczna powieść o nastolatkach i ich perypetiach w liceum. Autorka celowo tworzy grupkę typowych bohaterów, by później przełamać ich konwencję. Moim zdaniem używa do tego równie konwencjonalnych środków, co sprawia, że początkowa gra z szablonem gatunku staje się nieskuteczna; Karen McManus ponownie wkłada swoją powieść w dobrze znaną formę opowieści o nastolatkach. Trzeba jednak przyznać, że jest to bardzo dobrze zrealizowana powieść schematyczna. Jeśli ktoś lubi historie osadzone w amerykańskim liceum, w którym obowiązuje swoista hierarchia społeczna, to „Ktoś tu kłamie” będzie książką idealną. Myślę, że trzeba traktować ją w kategorii niezobowiązującej rozrywki, a nie przełomu w literaturze. Mnie czytało się dobrze i myślę, że mogę polecić tę książkę.

Schematyzm do kwadratu, czyli kolejna powieść o nastolatkach

[Recenzja powstała przy współpracy z portalem Sztukater.pl]

Bronwyn (kujonka), Cooper (sportowiec), Addy (pięknisia), Nate (badboy) oraz Simon (dziwak) zostają w poniedziałkowe popołudnie zatrzymani na dłużej w szkole. Mają odsiedzieć godzinę w kozie za posiadanie telefonów w trakcie zajęć. Wszyscy zgodnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Electric love

Lata dwudzieste XXII wieku. Świat został spustoszony przez wojnę atomową. Ludzkość przeniosła się pod powierzchnię ziemi, by tam odbudowywać utraconą cywilizację. Ludzie dysponują wysokorozwiniętą technologią – za pomocą nauki powołali do życia roboty służebne (które pełnią funkcję pomocy domowej i dbają o każdą potrzebę swojego właściciela) oraz roboty partnerskie, nazywane humanoidami (które są zaprogramowane tak, by stać się idealnym towarzyszem życia dla danego człowieka).
Olivia ma za sobą kilka nieudanych związków. Nie potrafi dojść do porozumienia z żadnym mężczyzną. Z nikim nie potrafi nawiązać trwałej więzi emocjonalnej. Kobieta postanawia odmienić swoje życie uczuciowe i decyduje się na kupno humanoida. Olivia ma zamiar złożyć zamówienie na mężczyznę idealnego. Czy związek z robotem okaże się udany?

„Zapisz zmiany” to książka, która w moim odczuciu skupia się na przeżyciach wewnętrznych głównych bohaterów oraz na refleksjach związanych ze zmianami otaczającego nas świata. Uwypukla to również fabuła. Mam wrażenie, że jest ona zbudowana za pomocą obrazów. Narracja pokazuje nam dane wydarzenie, podkreśla to, jak odnajduje się w nim bohater lub bohaterowie, ale nie obiecuje, że kolejne strony przyniosą ze sobą następstwa tej sytuacji. Jeśli czytelnik jest zwolennikiem takich „rzutów” fabularnych, to „Zapisz zmiany” spodobają mu się pod względem formalnym. Ja niestety nie jestem fanką fragmentaryczności i w moim odczuciu książka była dość chaotyczna. Mamy rozdziały skoncentrowane na postaci Olivii. Pojawia się również historia Olgi, stylizowana na pamiętnik. W dalszej części książki nieco oddalimy się od głównej bohaterki i poszczególne fragmenty narracyjne będą poświęcane kolejnym, często drugoplanowym bohaterom. Jak dla mnie, w kwestii formy tej powieści, działo się zdecydowanie za dużo. Myślę, że kilka uproszczeń przyniosłoby wiele pożytku tej powieści.

„Zapisz zmiany” chyba w ogóle ma tendencję do komplikowania. Z jednej strony można to uznać za autorską wnikliwość i dalece idące zniuansowanie świata przedstawionego, a z drugiej strony może się to okazać ryzykownym polem. I tak zastanawiałam się nad jedną kwestią. Myślę, że może ona zostać uznana za spojler, więc jeśli komuś zależy na zachowaniu pełnej tajemnicy fabularnej, to proponuję pominąć ten fragment recenzji. Wcześniej wspomniana kwestia dotyczy humanoida Cezara, partnera Olivii. Po jakimś czasie w Olivii budzi się potrzeba posiadania dziecka. Cezar jako robot nie mógł zostać biologicznym ojcem (tak daleko technologia w powieści nie zaszła). Są jednak inne rozwiązania. Po wizycie w banku nasienia, kobieta zachodzi w ciążę. I po dziewięciu miesiącach dzieje się rzecz dziwna. Cezar nienawidzi noworodka. W swoich myślach nazywa go pasożytem i marzy o tym, by jak najszybciej zniknął. Wyjaśnieniem tego niecodziennego zachowania jest fakt, że Cezar został zaprogramowany tak, by kochać jedynie Olivię. Jednak wcześniej humanoid poznaje przyjaciół swojej partnerki – Bena i Ulę. Oni również zajmują ważne miejsce w życiu Olivii i z nimi Cezar również musi się „dzielić” swoją ukochaną. Dlaczego humanoid był w stanie zaakceptować, a nawet serdecznie zaprzyjaźnić się z aż dwójką ludzi, a nie był zdolny chociażby do tolerancji wobec dziecka? Jak mógł realizować swój wycyzelowany program uszczęśliwiania Olivii, jeśli wiedział, że jego nienawiść wobec jej dziecka jest dla niej nie do zniesienia. W tym wypadku nie mogę zrozumieć zachowania bohatera; jest ono dla mnie nielogiczne.

Wracając jeszcze do kwestii fabuły, to pojawia się tam element, na który chciałabym zwrócić uwagę. Olivia wspomina jedną ze swoich przygód, gdy przebywała jeszcze w wychowalni (futurystyczny odpowiednik ośrodka wychowawczo-naukowego dla dzieci, które powstały przy pomocy technologii, a nie tradycyjnej ciąży). Razem z Benem złamała jeden z najważniejszych zakazów i wyszła na powierzchnię ziemi. Uważam, że ten wątek był bardzo ciekawy. Wyjątkowo interesująco został opisany świat po konflikcie atomowym. Okazało się, że nie było to jedynie pustkowie, ale na nowo odradzająca i zmieniająca się przestrzeń. Fragment z przygodą Olivii i Bena na powierzchni był także świetnie opowiedziany i miałam wrażenie, że autorka ma spory potencjał do pisania bardziej przygodowego, nastawionego na akcję, a nie tylko na refleksję. Domyślam się, że „Zapisz zmiany” od początku nie były ukierunkowane na powieść przygodową w klimacie postapokaliptycznym, dlatego też nie można zarzucać książce, że nie zrealizowała tego wzorca. Myślę jednak, że mogłaby to być ciekawa alternatywa dla tego świata przedstawionego.

Podsumowując, „Zapisz zmiany” to całkiem ciekawa powieść, skoncentrowana na przeżyciach wewnętrznych bohaterów i najróżniejszego rodzaju dylematach związanych z rozwojem cywilizacji i szeroko rozumianym pojęciem człowieczeństwa. Dla mnie była zbyt przekombinowana pod względem formy. Czułam, że opowieść jest prowadzona nieco zbyt chaotycznie. Pojawiło się również kilka wątpliwości odnośnie logiki zachowań bohaterów. Mimo wszystko powieść jest napisana dobrym oraz przyjemnym w odbiorze językiem. Myślę, że znajdzie swoich zwolenników. „Zapisz zmiany” jest również debiutancką książką Katarzyny Zawodnik, więc myślę, że podczas czytania warto być wyrozumiałym w przypadku usterek i doceniać wszystkie zalety.

Electric love

Lata dwudzieste XXII wieku. Świat został spustoszony przez wojnę atomową. Ludzkość przeniosła się pod powierzchnię ziemi, by tam odbudowywać utraconą cywilizację. Ludzie dysponują wysokorozwiniętą technologią – za pomocą nauki powołali do życia roboty służebne (które pełnią funkcję pomocy domowej i dbają o każdą potrzebę swojego właściciela) oraz roboty...

więcej Pokaż mimo to