rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jaka szkoda, jaki zmarnowany potencjał.

Na starcie chciałabym zaznaczyć, że wprost przepadam za urban fantasy i zwykle jestem dość łagodna w ocenie książek należących do tego gatunku. Na dowód - od lat czytam cykl o Mercy Thompson i jeszcze mi się nie znudziło. Wprost przeciwnie. Traktuje tę serię jako taki książkowy nadnaturalny serial, do którego wracam w wolnych chwilach, a który zawsze będzie miał miejsce w moim serduchu. Myślałam, że z heksalogią o Dorze Wilk będzie podobno, bo początek Złodzieja dusz zapowiadał smakowitą i interesującą lekturę. Podobało mi się wejście w tę powieść - zaczynamy od razu, z uderzeniem od morderstwa, jest sprawa, jest główna bohaterka-policjantka i wiedźma w jednym. Czy wspominałam, że kocham figurę wiedźmy całym sercem i jeśli kiedyś pisałabym doktorach to jestem prawie pewna, że dotyczyłby on właśnie wiedźm? Nie? No to mówię teraz. A jednak, nie polubiłyśmy się z Dorą tak jak się spodziewałam.

Byłam pewna, że fabuła będzie się skupiać na śledztwie. A nawet na dwóch śledztwach, bo skoro Dora należy niejako do dwóch światów - tego opanowanego przez istoty nadnaturalne oraz tego dobrze nam znanego, czyli ludzkiego - to i śledztwa są dwa, prowadzone równolegle. Bardzo szybko okazało się jednak, że Dora zostaje w swojej "ludzkiej pracy" zawieszona, więc może całkowicie poświęcić się drugiej sprawie, która zapowiadała się na kawał dochodzenia. Książka dosyć gruba, więc liczyłam na ciekawą intrygę. No i klops, bo zamiast tego otrzymałam wątek romantyczny, którego nie znoszę, a którego końcówki - uwaga, trójkąt miłosny! - myślałam, że nie przetrzymam. Naprawdę nie spodziewałam się, że tak bardzo odechce mi się czytać na 50 stron przez końcem. Coś takiego dzieje się u mnie chyba po raz pierwszy. Wracając do śledztwa jednak - zostaje ono rozwiązane stosunkowo szybko i stosunkowo łatwo. Wiele jest tu fragmentów tzw. "w międzyczasie", gdzie obserwujemy podchody Dory i jej przyjaciela, do którego wyraźnie ją ciągnie (z wzajemnością). Lecz Dora cierpi niestety na związkowstręt, bo jest "samotną wilczycą", "niezależną kobietą", "silną babą, która sama radę sobie da" etc. Jej słowa jednak nie idą w parze z zachowaniem. I gdyby udało się tu zrealizować model kobiecej bohaterki, która jednocześnie z całej siły próbuje zachować swoją niezależność w świecie, który wciąż niestety daje fory mężczyznom, lecz uświadamia sobie, że potrzebuje bliskości - po prostu chce być kochana i sama pragnie kochać - byłabym naprawdę zadowolona. To taki model, który przedstawiła w swojej wersji Małych kobietek Greta Gerwig za pomocą Jo March. Bardzo chciałam, żeby Dora była taką bohaterką. Ale nie jst. Wykonanie zawodzi.

Pierwszą książką Anety Jadowskiej jaką czytałam był Trup na plaży, powieść bodaj sprzed dwóch lat. I czytało mi się ją naprawdę świetnie. Biorąc pod uwagę, że nie jestem raczej fanką kryminałów w tradycyjnym wydaniu - to osiągnięcie. Doceniłam lekkie pióro, humor, wątek feministyczny, który momentami potrafił mnie wzruszyć. Widać, że Trup jest warsztatowo o wiele lepszy od Złodzieja dusz. I nie powinno być to dla nikogo zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, że w tej recenzji omawiam debiut autorki, która już tu pokazała, że o wiele lepiej pisze opisy niż dialogi. Na końcu tej drabinki są mini-monologi, które wydają się niezwykle nienaturalne. Czytając niektóre przemowy bohaterów, którzy najwyraźniej uwielbiają wpadać w słowotok, odnosiłam wrażenie, że nikt tak po prostu w prawdziwym życiu nie mówi, choć wyraźnie widać, że autorka posługiwała się stylem maksymalnie zbliżonym do potocznego.

Złodziej dusz jest dla mnie wielkim rozczarowaniem. Poza świetnym startem, miał do zaoferowania ciekawy świat (to doceniam), całą galerię magicznych stworzeń, która zawsze mnie ciekawi, rewelacyjnego Witkaca i... to tyle. Zdecydowałam jednak, że spróbuję sięgnąć po tom numer dwa, żeby zobaczyć, czy będzie lepiej. I czy dostanę więcej Witkaca.

Jaka szkoda, jaki zmarnowany potencjał.

Na starcie chciałabym zaznaczyć, że wprost przepadam za urban fantasy i zwykle jestem dość łagodna w ocenie książek należących do tego gatunku. Na dowód - od lat czytam cykl o Mercy Thompson i jeszcze mi się nie znudziło. Wprost przeciwnie. Traktuje tę serię jako taki książkowy nadnaturalny serial, do którego wracam w wolnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

[ soon ]

[ soon ]

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Może to kwestia zbyt wysokich oczekiwań, podbudowanych wielkimi słowami, zamieszczonymi z tyłu książki. A może sama się oszukałam, spodziewając się książki idealnie wstrzelającej się w mój gust i poruszającej tematy, które wyjątkowo mnie ostatnio interesują. I tak jak druga część tego zdania sprawia, że widzę w Ani złego słowa plusy, tak sama „literackość” tej pozycji jest rozczarowująca. Zabieg schowania dialogów do tekstu ciągłego wydawał mi się ciekawy, odrobinkę zbliżył narrację do czegoś w rodzaju ciągłego wewnętrznego monologu, może nawet narodził się w ten sposób bardzo daleki kuzyn strumienia świadomości. Mówię daleko, ponieważ wywody prowadzone przez autora są jednak zbyt uporządkowane, zbyt przemyślane, by mówić o tradycyjnym strumieniu.
Całość wypada jednak szalenie... sucho. Skrótowo. Brakuje tu jakiejś głębi, błyskotliwości, która niekiedy przez ten tekst przenika, ale nie na tyle by intrygować czytelnika przez cały czas lektury.
Zbyt mało czasu autor poświęca wielu zagadnieniom, zaledwie je muskając, rzucając kilka myśli i pozostawiając je ot tak.
Trudno mi się recenzuję ten tytuł. Cały czas, stukając w klawiaturę, zastanawiam się, czy jest tu może jeszcze coś, czego nie zauważyłam, jakiś motyw, jakiś trop, który przeoczyłam w trakcie czytania, a który powinnam docenić. To co zrobiło na mnie największe wrażenie to chyba jednak wątek podjęty pod sam koniec, ale ponownie, opisany dość pospiesznie, żeby nie powiedzieć - niedbale. Chodzi tu mianowicie o kwestię konfliktu powstałego w dość specyficznym układzie: czarnoskóry mężczyzna - biała kobieta - policja. Cały ten trójkąt otaczają media, podburzając niepewność, brak zaufania i agresję, wymuszając niejako zmianę postrzegania problemu, dopisywanie scenariusza, uniemożliwiając tym samym uczciwe i sprawiedliwe rozwiązanie owego konfliktu. Jest to kwestia bardzo bliska Amerykanom, nie tak bliska Polakom, ale nie ma to akurat w tym przypadku większego znaczenia. Wrażliwy, świadomy czytelnik będzie rozumiał tę kwestię bez względu na pochodzenie. To, czego może nie zrozumieć, to fakt, dlaczego została ona poruszona w tak „zaangażowanej” powieści właściwie mimochodem.

Może to kwestia zbyt wysokich oczekiwań, podbudowanych wielkimi słowami, zamieszczonymi z tyłu książki. A może sama się oszukałam, spodziewając się książki idealnie wstrzelającej się w mój gust i poruszającej tematy, które wyjątkowo mnie ostatnio interesują. I tak jak druga część tego zdania sprawia, że widzę w Ani złego słowa plusy, tak sama „literackość” tej pozycji jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na chwilę obecną pozostawiam ją bez gwiazdek. Trudno mi ocenić tę pozycję.

Chwilę to wszystko przemyślę i może coś tu naskrobię.

[ Przeczytane w ramach klubu czytelniczego Zacytowane ]

Na chwilę obecną pozostawiam ją bez gwiazdek. Trudno mi ocenić tę pozycję.

Chwilę to wszystko przemyślę i może coś tu naskrobię.

[ Przeczytane w ramach klubu czytelniczego Zacytowane ]

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zadanie, polegające na zebraniu wszystkich moich myśli dotyczących trylogii Zimowej Nocy, kończącej się na tej książce i uformowanie z nich czegoś w rodzaju recenzji... po prostu mnie przeraża. Ale czuję, że jestem Wam taką „recenzję” winna, choćby dlatego, że o książkach Arden mówię bez końca, a konkretów podałam niewiele. Jak wspomniałam, jest to dla mnie nie lada wyzwanie, bo odkąd pokochałam Dziewczynę z wieży (co nastąpiło krótko po tym, jak zaczęłam ją czytać) w czytelniczej części mojego serca (albo mózgu, kto wie?) panuje chaos spowodowany niebotyczną ilością ciepłych uczuć, które w sobie wykształciłam w stosunku do historii Wasilisy Petrownej.

Zacznę może od tego, że dawno nie czułam się tak związana z jakąkolwiek książką. Podróż przez tę trylogię mogę porównać do wolno rozwijającej się relacji, która skutkuje wielkim zaufaniem, radością, aż w końcu - miłością. Czytelniczym miłostek mam wiele, ale zdaję sobie sprawę już teraz, że ta pozostanie ze mną na o wiele dłużej.

Historia Wasi zaczyna się niepozornie. Niedźwiedź i słowik sprawia wrażenie trochę chaotycznego, poszatkowanego, niezdecydowanego w swoim kształcie. Atmosfera rosyjskiej zimy, pełnej lęku, ale rownież skrywanej głęboko magii jest budowana konsekwentnie, zresztą jak wszystko, co robi Arden w swoich książkach. XIV-wieczna Rosja w jej wydaniu jest jednocześnie znajoma i obca, bliska i daleka, dzika i oswojona. Obserwujemy, jak zamieszkująca Leśną Ziemię rodzina powoli rozpada się na skutek różnic w widzeniu świata przez poszczególnych jej członków. Nie ona jedna zresztą. Cała wieś, a co za tym idzie, cała dotychczasowa rzeczywistość chwieje się, niespokojnie szukając równowagi między światem znanych z podań i legend, a wchodzącą w jego miejsce silną wiarą w świętych i Stworzyciela. Czy można połączyć te dwa, na pierwszy rzut oka skrajne bieguny? Czy widzenie diabląt i demonów może nie oznaczać bycia naznaczonym przez nieboskie moce? Co taki świat zrobi z młodziutką Wasią, naznaczona darem widzenia tego, czego nikt inny nie widzi?

Jak to zwykle bywa w tego typu opowieściach wspomniana przed chwilą Wasia zostaje wciągnięta w sprawę, ktora przewyższa ją o wielokroć. Kto by pomyślał, że karmienie dbających o ludzkie izby domowików i pogawędki z końmi mogą doprowadzić ją do znajdującej się w głębi lasu siedziby Demona Mrozu, przed którym ostrzega się młode dziewczęta?

Im dalej w las, tym więcej czasu Arden poświęca swojej głównej bohaterce, która z ekscentrycznej i buntowniczej dziewczynki wyrasta na odważną młodą kobietę, ceniącą sobie najwyżej rodzinę, honor i... tolerancję. Tolerancję, rozumianą w pierwszej chwili inaczej, niż podsuwa nam to doświadczenie. Ale to tylko ułuda. Uważam, że akurat za tym kryje się piękna nauka, którą zarówno nastolatki jak i ludzie dorośli sięgający po tę powieść powinni sobie przyswoić.

Jak na tle całej trylogii wypada The Winter of The Witch? Tom ten mial naprawdę trudne zadanie. Poprzedzająca go Dziewczyna z wieży miała doskonale tempo narracji, mnóstwo chwytających za serce momentów i to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli konsekwentną konstrukcję, pozwalającej rozwijać bohaterów oraz świat wykreowany przez Arden. TWoTW czerpie z tego całymi garściami. Konsekwencja w przypadku pisarstwa autorki trylogii Zimowej Nocy jest tu słowem kluczem. Nie ma tu ani jednego zbędnego słowa, ani jednej zbędnej sceny, ba, nawet zbędnego wątku pobocznego, ktory łączyłby się z resztą jedynie postacią wiodącą w owym wątku. Bardzo doceniam jak dokładnie Arden pisała swoje książki - wiele miejsca poświęciła postaciom z rodziny Wasi, ale juz po połowie tomu pierwszego nie mamy wątpliwości, że to ona jest główną bohaterką. Sceny, które mogły zdawać się niepotrzebne w NiS, okazują się być niezwykle istotne w trakcie lektury kolejnych tomów. Arden odwołuje się do nich, tworząc intrygujące i fascynujące portrety postaci (Konstanty Nikonowicz!), których w tego typu literaturze wcale nie ma tak dużo.

(Mam wrażenie, że ten tekst zajmuje już bardzo duzo miejsca, a ja nadal nie powiedziałam polowy z tego, co chciała. Brnijmy w to dalej!)

Choć nie jestem w tym temacie specjalistą, bardzo doceniam research, który poczyniła Arden. Świadomie czerpie z podań i folkloru rosyjskiego, który bogaty jest w postacie i legendy, mogące być świetną podwaliną dla retellingów (patrz: Nieśmiertelny Catherynne M. Valente) czy powieści fantastycznych. Jednocześnie autorka nie gubi ducha tych historii. Nie zmienia szkieletów postaci na tyle intensywnie, by traciły swoją istotę. Jeśli mowa jest o Morozce, królu zimy i demonie mrozu, Arden nie zapomina o wszystkim, co jest w nim nieludzkie i obce. Gdy wykorzystuje figurę Żar-Ptaka, podkreśla to, jak ważne jest poczucie wolności i swobody, braku więzów, które w przypadku akurat tej istoty w podaniach pojawiają się zawsze.

To co niezwykle mnie ucieszyło to fakt, że Arden nie odebrała magii „magiczności”. Wiele razy podkreślałam na kanale, że doceniam ciekawe i rozbudowane systemy magiczne w powieściach, ale tu magia została po prostu magią, w najprostszym rozumieniu tego słowa, umiejętnością stwarzania tego, czego nie ma, siłą myśli, kierowaniem zdarzeniami wedle swojej woli. Oczywiście, brzmi to bardzo prosto, jak coś, dostępnego dla wszystkich, czyli wcale nie wyjątkowego. Arden szybko ucieka jednak z tej pułapki - u niej magiczni są tylko wybrańcy, a co za tym idzie „ci inni”, ekscentrycy, indywidualiści, ekscentrycy, ci, którzy widzą więcej, ale spotykają się z niezrozumieniem. To jednostki wyjątkowe, muszące poradzić sobie z tym „wyróżnieniem”, co nie zawsze jest łatwe. „Reszta”, ci „niewybrani” skutecznie im to utrudniają, obawiając się owej inności.

Jest i wątek romantyczny. Przepiękny, wyciskający łzy i wzbudzający śmiech, sprawiający, że serducho bije szybciej wątek romantyczny. Przez wielu może zostać uznany za oczywisty i mało oryginalny. Ale to chyba nie o to w tym chodziło, przynajmniej moim zdaniem. Jak żadna inna pisarka tego gatunku, Arden budujące przez trzy tomy relację, która ma mieć podstawy. To nie połączenie dusz, nie „wspólne zainteresowania i ładne oczy”. Tak jak w pozostałych wątkach, pisarka sięga dalej, głębiej, próbuje stworzyć więź miedzy swoimi bohaterami, która trzyma się na więcej niż jednym suple. Przez to staje się wiarygodna, jednocześnie pozostając całkowicie magiczną.

Podejrzewam, że w powyższym tekście jest cała masa błędów, w tym literówek i powtórzeń, ale napisanie tego okazało się być tak trudnym zadaniem, jak się spodziewałam. Pozwolę sobie więc już powoli kończyć.

The Winter of The Witch jest doskonałym zakończeniem pięknej trylogii, która wyróżnia się na tle innych powieści fantastycznych nie tylko tematyką, ale doskonałym warsztatem autorki. „Niech wszyscy piszą tak jak Arden” - chce się aż zakrzyknąć. Dawno nie czułam takiej satysfakcji, śledząc konstrukcję nie tyle co książki, co całej trylogii. Składam pokłony. TWoTW jest rownież książką, której nie brakuje tego, co czytelnicy powieści fantastycznych cenią - bitwy, zmieniającej losy danej społeczności, rozstań i powrotów, decyzji podejmowanych z ostrzem na gardle, magicznych stworzeń wyłaniających się z każdego cienia, krain niemożliwych do całkowitego zwiedzenia i tajemnic, pozostających tajemnicami już do końca. Arden nie stawia wszystkich kart na stół. Pozostawia sobie i czytelnikom pewien margines, ktory można wypełniać wedle własnego uznania. Tak właśnie buduje ostatnie akapity wielkiej historii Wasilisy Petrownej.

Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszego zakończenia.

Zadanie, polegające na zebraniu wszystkich moich myśli dotyczących trylogii Zimowej Nocy, kończącej się na tej książce i uformowanie z nich czegoś w rodzaju recenzji... po prostu mnie przeraża. Ale czuję, że jestem Wam taką „recenzję” winna, choćby dlatego, że o książkach Arden mówię bez końca, a konkretów podałam niewiele. Jak wspomniałam, jest to dla mnie nie lada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pani Noc zapowiadała, że Mroczne Intrygi będą moją ulubioną częścią uniwersum Nocnych Łowców. Władca Cieni trochę tę wiarę podkopał, ale nadal była to na tyle dobra książka, że nie martwiłam się o finał. A Cassandra Clare przyzwyczaiła swoich fanów, że jeśli ma zamykać jakiś etap danej historii, to robi to z przytupem. Stąd też nie dziwiła mnie ilość stron Królowej mroku i powietrza - niemal 1100 stron to wcale nie tak dużo, biorąc pod uwagę grubości tomów poprzednich.

Po raz pierwszy w życiu poczułam, że powieść Clare jest za długa. Że jakakolwiek powieść jest za długa.

Cykl o Nocnych Łowcach liczy sobie (o ile dobrze liczę) 13 powieści i 3 zbiory opowiadań. To dużo. Dopiero przy Królowej... poczułam, że Clare zaczynają kończyć się pomysły. Wielu czytelników zaznaczało, że im dalej z książkami tej autorki, tym gorzej, bo mniej oryginalnie/ciekawie. Ja broniłam jej literackiego honoru, choćby ze względu na rewelacyjną Panią Noc. I nadal sądzę, że do tej pory wśród książek Clare, nawet tych gorszych (patrzę na was, tomy 4 i 5 Darów Anioła) można znaleźć ciekawe wątki, które wzbogacają świat przedstawiony. To co jednak, zafundowano nam w Królowej... Tego nie jestem już w stanie wybaczyć. Po prostu czuję się rozczarowana. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, jaką ja tak naprawdę książkę czytam - czy to czasem nie jest opis celi wyjęty z Miasta Niebiańskiego Ognia? Czy to nie wyznania miłości wyciągnięte prosto z Mechanicznej Księżniczki? Tak, oto pierwszy wtórny jak cholera finał autorstwa Cassandry Clare, w którym część wątków jest napisana na kolanie, byleby się nikt nie czepiał, że nie ma o pewnych rzeczach mowy, a druga część z kolei zostaje wyolbrzymiona do granic możliwości. Pod tymi względami Królowa mroku i powietrza jest książką bardzo podobną do King of Scars Leigh Bardugo.

Czytając, odniosłam wrażenie, że Clare stwierdziła w trakcie pisania, iż jej misją jest nie pozwolić zapomnieć czytelnikowi o pewnych "istotnych" kwestiach. W kółko więc przypomina fragment jednej konkretnej wypowiedzi - owszem, znaczącej dla działania bohaterów, ale doprawdy, nie trzeba kopiować i wklejać jednego fragmentu co najmniej czterech razy na przestrzeni tysiąca stron. Aż tak kiepskiej pamięci nie mamy.

Wielość wątków i punktów widzenia, które były jedną z największych zalet Pani Noc (bo oto w końcu każdy bohater ma swój osobny wątek i nikt nie jest "pokrzywdzony") tu okazały się być zgubne. Bo każdy bohater musi się zakochać, mieć swój happy (?) ending, a przy okazji egzaltować swoje uczucia co trzy strony. Jest to męczące, szczególnie wtedy kiedy naprawdę chce się pochłonąć wątek polityczny, na który decyduje się autorka. Podejrzewam, że część czytelników będzie krytykować go za wtórność. Ja jednak docenię pomysł na stworzenie frakcji ekstremistów w Clave. Co do jego wprowadzenia w życie - tu tak kolorowo nie było. Książka, jak już powtarzałam dwukrotnie (chyba udziela mi się styl Cassie) jest wielgachna. Na tak dużej przestrzeni można spokojnie, powoli i konsekwentnie budować wszystko co się chce. W Królowej... widzimy jednak brzydki schemat narracji, która pędzi z punktu A do B, by tam zatrzymać się na jakieś 500 stron, a potem dopiero szybciutko przejść do punktu C. Dla przykładu (bez spoilerów znaczących): oto nasi ekstremiści szybko zdobywają uznanie, by móc wpływać na znaczące decyzje Rady i całego Clave. Następnie ich moment na szczycie przeciągnięty jest przez 3/4 książki (między innymi przez wprowadzenie wątku, którego się całkowicie nie spodziewałam, ale też go nie pokochałam, tu jednak mówić o nim nie będę, bo to zbyt głębokie wejście w fabułę, jak na recenzję bezspoilerową), aby dość szybko i sprawnie go zakończyć. Kiedy to jest właśnie pomysł, który można by spokojnie rozłożyć na dwa tomy, a wtedy poziom zagrożenia i niepokoju wzrósłby na tyle, że czytelnik obawiałby się o bezpieczeństwo wszystkich swoich ulubionych postaci. Tak, pamiętam zakończenie Władcy Cieni, tam Clare postawiła na coś takiego, jednak był to tylko jeden fajerwerk na wielkim niebie uniwersum Nocnych Łowców.

Mogłabym tu pisać naprawdę wiele, zastanawiać się nad decyzjami autorki, skrytykować strukturę powieści, przypominającą inne książki z cyklu, ale nie będę tego robić. Chyba dlatego, że boli mnie serce. Jestem zła i smutna. To chyba nazywa się okrutny smutek czy jakoś tak.

Wspomnę jedynie jeszcze o zakończeniu, które przypomniało mi inne zamknięcie dużej serii. Mianowicie chodzi tu o Królestwo popiołów Sary J. Maas, czyli ostatni tom Szklanego tronu. I żeby nie wdawać się w szczegóły, ani niczego Wam już nie sugerować, zakończę tę mini-recenzję w tym miejscu.

W dwóch słowach - Królowa mroku i powietrza miała być książką, która zmieni cały świat Nocnych Łowców. Nic już nie miało być takie samo, jak przedtem. Wielka obietnica, jak dla mnie nie do końca spełniona na kartach tej powieści. Królowa... miała być książką, która podsumuje właściwie doskonałe do tej pory Mroczne Intrygi, a co za tym idzie, pozwolić mi powiedzieć, że Cassandra Clare potrafi rozbudowywać swoje uniwersum jak nikt inny. Okazało się, że potrafi je również wyjątkowo udziwniać i naginać jego zasady, kiedy tylko jej się zachce, a to coś, czego nie potrafię autorom wybaczyć.

Na kolejną książkę czekam - mowa tu o Chain of Gold. Od razu uprzedzam pytania - nie zamierzam sięgać po Red Scrolls of Magic. Boję się kolejnego rozczarowania, a sama fabułą tej powieści nie sprawia, że przebieram nogami. Na CoG czekam od mniej więcej pięciu lat. Mam wielką nadzieję, że tym razem się nie zawiodę.

Pani Noc zapowiadała, że Mroczne Intrygi będą moją ulubioną częścią uniwersum Nocnych Łowców. Władca Cieni trochę tę wiarę podkopał, ale nadal była to na tyle dobra książka, że nie martwiłam się o finał. A Cassandra Clare przyzwyczaiła swoich fanów, że jeśli ma zamykać jakiś etap danej historii, to robi to z przytupem. Stąd też nie dziwiła mnie ilość stron Królowej mroku i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Leigh Bardugo we wszystkich swoich dotychczasowych pracach potrafiła połączyć wszystkie motywy, które lubię w literaturze, nie tylko fantastycznej - tajemnica, mrok przeszłości, który wpływa bezwzględnie na teraźniejsze wybory postaci, ironia, pewnego rodzaju przenikliwość, potrafiącą łączyć to co charakterystyczne dla literatury popularnej z elementami psychologizmu. To wszystko łączy się z pomysłami, które idealnie wstrzelają się w mój gust. Lepiej być nie mogło, prawda? Dlatego też pomysł na powieść, w której główną rolę miał grać ukochany przez czytelników Nikolai Lantsov, młody król Ravki wydawał mi się być po prostu doskonały. King of Scars zapowiadała się na książkę pełną dworskich gierek, głęboko skrywanych tajemnic i przeszłości, od której nie da się oderwać. Wypisz wymaluj, to co pisałam wyżej.

Dlaczego więc się nie udało?

2019 jest chyba rokiem nieudanych książek napisanych przez autorki, które do tej pory bardzo lubiłam. Maas w sposób co najmniej rozczarowujący zakończyła serię Szklany Tron, Clare popłynęła w Królowej mroku i powietrza tak, że aż przecierałam oczy ze zdumienia. Bardugo w King of Scars zrobiła coś bardzo podobnego. Królowa... i King... ("hehe", widzicie tę korelację tytułów, prawda?) to właściwie książki bliźniaczki - powieści, które obiecują, że są czymś zupełnie innym niż są w rzeczywistości.

Szybko okazuje się, że King of Scars nie jest książką Nikolaia. To wcale nie on gra tam główną rolę. Jego historia stanowi tylko pretekst do snucia opowieści o Zoyi, młodej Griszy, stojącej kiedyś murem za Darklingiem, od którego odwróciła się w czasie wojny toczonej na kartach Trylogii Grisza. To ona gra tu pierwsze skrzypce i akurat kreacja tej postaci, jak to zwykle u Bardugo bywa, jest doskonałym przykładem na to, jak tworzyć "origin" i na tej podstawie kreślić ciekawy portret psychologiczny. Zoya jest przykładem ciekawej silnej kobiecej postaci o pewnych rysach, które do tej pory w literaturze przypisane były mężczyznom. Targana wyrzutami sumienia, napędzana przez głęboko ukryte pragnienie zemsty, oddana takim wartościom jak honor, lojalność czy rodzina. I tak jak Bardugo bardzo udanie kreuje postać Zoyi, w której nie można się po prostu nie zakochać, kompletnie traci, pisząc Nikolaia i Ninę, dwójkę bohaterów, których zdążyliśmy już pokochać w jej poprzednich książkach. Wątek Niny ciągnie się jak Fjerdiańska zima. Jest przede wszystkim nudny - przez to, że dzieje się w oderwaniu od innych zdarzeń, w żaden sposób z nimi nie koresponduje, a na dodatek wydaje się wręcz zanadto nierealny. Nikolai z kolei... No cóż, po prostu jest. Jego rola jest jak powiedziałam niewielka. Po raz kolejny gra tu lalkę, którą należy poruszać tak, by dookoła coś się działo.

Zakończenie książki, które dla pewnego grona czytelników (zaliczam się do niego) miało być spełnieniem marzeń. Nie jest nim jednak, ponieważ cofa wszystko to, co zbudowała Bardugo w Trylogii Grisza do punktu startowego. Na tę chwilę nie mam pojęcia, jak autorka zamierza się z tego wykaraskać. Postawiła na bardzo ryzykowną kartę, która może nie działać bez odpowiedniego otoczenia, które zostało skrzętnie opisane w Trylogii, a którego tu nie ma. Może zostać stworzone (Leigh pokazała, że potrafi mieć gdzieś ustanowione przez siebie wcześniej zasady), ale jak pisałam wcześniej, sprawi to, że kontynuacja King of Scars będzie tylko powtórką z Trylogii Grisza.

Nie tego spodziewałam się po jednej z dwóch moim zdaniem najciekawszych pisarek YA fantasy. Nie to chciałam zobaczyć. Nie chodzi jednak już nawet o to, że książka rozmija się z moimi oczekiwaniami. King of Scars zdaje się powieścią, na którą nie było pomysłu. Był jedynie zalążek kilku koncepcji, których jak się okazało - nie da się poprawnie połączyć w całość.

Leigh Bardugo we wszystkich swoich dotychczasowych pracach potrafiła połączyć wszystkie motywy, które lubię w literaturze, nie tylko fantastycznej - tajemnica, mrok przeszłości, który wpływa bezwzględnie na teraźniejsze wybory postaci, ironia, pewnego rodzaju przenikliwość, potrafiącą łączyć to co charakterystyczne dla literatury popularnej z elementami psychologizmu. To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mroczna, nieoczywista lektura, wypełniona magią i folklorem w nowej odsłonie. Wyobraźnie Valente jest dla mnie niepojęta. Ogranie motywów wschodniosłowiańskich i rosyjskich w Nieśmiertelnym zasługuje na uznanie, ale jeszcze większe wrażenie robi umiejętność grania emocjami czytelnika. Ostatnie strony czytałam ze łzami w oczach. Chwilę później zaczęłam pisać tę opinię, toteż różni się ona od tych, które zwykle tu zamieszczam.
Nieśmiertelny zdobył miejsce w moim czytelniczym serduchu, choć nie było to łatwe zadanie. Momentami książka ta zbliża się do czegoś w rodzaju weird fiction, które nie jest mi bliskie. Ale tu się udało dzięki, jak wspomniałam, intrygującemu ograniu motywów mających swoje źródło w folklorze.
Nic w tej książce nie jest takie jak się do końca wydaje. Nie dajcie się uśpić powtórzeniom i refrenom wyjętym z ludowych historii czy przyśpiewek. Czytajcie uważnie, zwracajcie uwagę na szczegóły i rozkoszujcie się. Tu naprawdę nie warto się spieszyć.

Mroczna, nieoczywista lektura, wypełniona magią i folklorem w nowej odsłonie. Wyobraźnie Valente jest dla mnie niepojęta. Ogranie motywów wschodniosłowiańskich i rosyjskich w Nieśmiertelnym zasługuje na uznanie, ale jeszcze większe wrażenie robi umiejętność grania emocjami czytelnika. Ostatnie strony czytałam ze łzami w oczach. Chwilę później zaczęłam pisać tę opinię, toteż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Modelowa historyjka młodzieżowa napisana na kolanie. Young nie proponuje czytelnikom niczego nowego - bierze kilka ogranych motywów i wrzuca je do świata mającego przypominać ten za czasów wikingów. Nie jest to powieści historyczna. Realia świata są tworem autorki, ale tworem bardzo prostym, ograniczającym się do kilku nazw własnych. O wierzeniach i tradycjach klanów, które poznajemy możemy pomarzyć.
Książka jest po prostu NIECIEKAWA, a przez to nudna. Poza pierwszym rozdziałem, który zachęcił mnie do czytania, nie ma tu nic, co można pochwalić. Bohaterowie są płascy i bez charakteru. Protagonistka - taka jak wiele innych. Świat? Właściwie zignorowany w procesie tworzenia. Z kolei główny konflikt - kiepsko uargumentowany i niezwykle błahy. Ma się wrażenie, że gdyby walczące ze sobą klany dowiedziały się, dlaczego w ogóle toczą ze sobą regularne potyczki (i dlaczego co 5 lat), to by się okazało, że sami nie wiedzą. Ja też nie wiem.

Modelowa historyjka młodzieżowa napisana na kolanie. Young nie proponuje czytelnikom niczego nowego - bierze kilka ogranych motywów i wrzuca je do świata mającego przypominać ten za czasów wikingów. Nie jest to powieści historyczna. Realia świata są tworem autorki, ale tworem bardzo prostym, ograniczającym się do kilku nazw własnych. O wierzeniach i tradycjach klanów, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Długo się zastanawiałam, co tu napisać. Wynikało to głównie z obawy zdradzenia Wam zbyt wielu elementów tej historii. Ale spróbuję.
Black tym razem proponuje czytelnikom spojrzeć wgłąb elfiego dworu. Jude, która oficjalnie pełni rolę prawej ręki króla Cardana, w rzeczywistości steruje polityką całego królestwa. Mijają miesiące, a ona uświadamia sobie, że nic nie wygląda tak, jak sobie wyobrażała. Sieci wokół niej zaciskają się, czas zaczyna się kurczyć, bliźniaczka Jude ma zaraz wyjść za mąż, królowa Orlagh zgłasza pretensje do tronu. Wiele się dzieje na przestrzeni raptem niecałych czterystu stron.
Relacja Jude i Cardana (bo wielu rozkochało się w tej dwójce po pierwszym tomie) jest wciąż nieoczywista. Oboje nie są wobec siebie całkowicie uczciwi, choć z drugiej strony - sami nie do końca zdają sobie sprawę z tego, co do siebie czują. Nienawiść miesza się tu z pragnieniem, a fascynacja z obrzydzeniem. Jude chce być trochę jak Cardan - bezwzględna i piękna, z kolei Cardan chce mieć w sobie coś z Jude - jej determinację, a także umiejętność, która leży poza jego zasięgiem ze względu na elfią naturę, a mianowicie wypowiadanie na głos kłamstw.
To co najbardziej razi w konstrukcji "The Wicked King" to pośpiech. Są tu sceny, które aż proszą się o wydłużenie, o dodanie opisu, który wzbogacałby narrację. Black jednak za bardzo zależy na tempie, toteż rezygnuje z nadmiernego rozpisywania się i pozostawia wiele miejsca dla czytelnika. I niekiedy takie "otwarte" fragmenty są zaletą. Tu jednak dziury są nazbyt widoczne. Autorka stworzyła kilka fantastycznych postaci drugoplanowych, o których chętnie dowiedziałabym się więcej, ale nie mam okazji. A szkoda. Jestem pewna, że gdyby Black zrezygowała z wchodzenia w schemat powieści młodzieżowej, dostalibyśmy pełnokrwiste fantasy, które zachwyciłoby szersze grono czytelników.
Ocenę podnosi zakończenie, którego - owszem, można było się spodziewać - ale równie dobrze mogło się ono potoczyć zupełnie inaczej. Znów jest zaskakująco, znów opada szczęka i znów trzeba czekać dwanaście miesięcy na kontynuację. Piękna to intryga, którą autorka uplotła trochę za plecami, a trochę na widoku. W końcu najciemniej jest pod latarnią, czyż nie?

Długo się zastanawiałam, co tu napisać. Wynikało to głównie z obawy zdradzenia Wam zbyt wielu elementów tej historii. Ale spróbuję.
Black tym razem proponuje czytelnikom spojrzeć wgłąb elfiego dworu. Jude, która oficjalnie pełni rolę prawej ręki króla Cardana, w rzeczywistości steruje polityką całego królestwa. Mijają miesiące, a ona uświadamia sobie, że nic nie wygląda...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek Annie Barrows, Mary Ann Shaffer
Ocena 7,4
Stowarzyszenie... Annie Barrows, Mary...

Na półkach:

Macie ochotę na ciepłą, słodko-gorzką podróż w czasie na jedną z angielskich wysp? Jeśli tak, to właśnie znaleźliście książkę dla siebie.

Juliet jest pisarką, która zasłynęła z pisania pd pseudonimem ironicznych, niemal sarkastycznych krótkich historii, które pomogły Anglikom przetrwać koszmar II Wojny Światowej. Pewnego dnia otrzymuje list z wyspy Guernsey - jego autor wszedł w posiadanie tomiku poezji Charlesa Lampa, który niegdyś należał do Juliet. Od tego jednego, na pozór niczym nie wyróżniającego się listu zaczyna się historia pisarki, która poznaje historię tytułowego Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Jak możecie się domyślać, będzie ona dla niej inspiracją do napisania kolejnej książki.

W międzyczasie dzieje się wiele - Juliet otrzymuje możliwość wyjścia za bogatego, przystojnego Amerykanina, poznaje historię niewielkiej społeczności żyjącej na wyspie, nawiązuje przyjaźnie na całe życie i jest świadkiem odnalezienia nieznanych dotąd tekstów pewnego słynnego na cały świat pisarza.

Stowarzyszenie... jest bez wątpienia książką niezwykle ciepłą i uroczą. Napisana od deski do deski w formie epistolarnej powieść jest tym, co chcemy czytać otuleni w ciepły koc i z gorącą herbatą u boku. Wiele jest tu humoru, choć w moim odczuciu całość podszyta jest smutkiem towarzyszącym każdej historii nawiązującej do tragedii II Wojny Światowej. Bo od tego nie ma ucieczki. Jedna z części książki bardzo mocno skupia się właśnie na aspekcie drugowojennym, ale mimo wszystko, nie odziera ją z czaru, który rzuca na czytelnika już na samym początku. Z bohaterami chcemy się zaprzyjaźnić, kibicujemy im z całych sił, choć na dobrą sprawę każdego poznamy po troszeczku. Jako że nie jestem największą fanką powieści epistolarnych, na pewno wolałabym, żeby Stowarzyszenie... zostało napisane z zachowaniem klasycznej narracji. Ale spokojnie, to nie są takie listy, jak choćby w Niebezpiecznych Związkach. Tam korespondencja wymieniana przez bohaterów dostosowana jest do standardów XVIII-wiecznych, jest trudna, mnóstwo w niej smaczków, obudowań, takiej dodatkowej waty, która niewiele znaczy, a ma za zadanie tylko ukryć bezpośredniość pewnych wniosków. Tu jest prosto, bo w połowie XX wieku już nikt tak nie pisał. Poza tym pióra autorek charakteryzują się lekkością i swobodą, więc o nudzie nie ma tu mowy.

Chciałabym mimo wszystko trochę więcej literatury w literaturze. O książkach nie ma tu stosunkowo dużo, a szkoda, bo to sugeruje tytuł. O placku z kartoflanych obierek też za wiele się nie dowiemy.

Nie jest to książka, w której zakochałam się od pierwszych stron i do której będę wracać po latach. Ale dobrze jest czasem coś takiego przeczytać, więc nie pozostaje mi nic innego jak polecić, szczególnie miłośnikom "literatury kostiumowej" z Wielką Brytanią w tle.

Macie ochotę na ciepłą, słodko-gorzką podróż w czasie na jedną z angielskich wysp? Jeśli tak, to właśnie znaleźliście książkę dla siebie.

Juliet jest pisarką, która zasłynęła z pisania pd pseudonimem ironicznych, niemal sarkastycznych krótkich historii, które pomogły Anglikom przetrwać koszmar II Wojny Światowej. Pewnego dnia otrzymuje list z wyspy Guernsey - jego autor...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Klasyczne "451 stopni Fahrenheita" jest książką, którą należy czytać z pełną świadomością okresu, w jakim powstała. To trzecia po "Nowym wspaniałym świecie" Huxleya i "Roku 1984" Orwella wielka powieść dystopijna, napisana w momencie, w którym powoli zapominano o okrucieństwach II Wojny Światowej, za to poważnie obawiano się wiszącej nad światem groźby wojny atomowej, czego odbicie znajduje się właśnie w książce Bradbury'ego.


Życie w epoce posliterackiej i związane z nim palenie książek przez strażaków, którzy w wizji autora dostają odwrotną rolę do tej znaną nam współcześnie jest tylko punktem wyjścia. Pod tą fasadą kryje się o wiele więcej - obawa przez rosnącymi w siłę mediami i zanikiem wartości rodzinnych oraz przerażający obraz ogłupionego społeczeństwa.

Dla czytelników mających za sobą Orwella i Huxleya jasne będzie, jak bardzo te wszystkie trzy wizje są ze sobą spójne. I co ciekawe, wiele z tych obaw spełniło się. Bo choć bohaterowie "451 stopni..." są uzależnieni od tzw. "muszelek", czyli przenośnych nadajników fall radiowych, to my współcześnie w podobny sposób korzystamy ze smartfonów.

Ta lektura współcześnie otwiera oczy na wiele zjawisk, które, choć nie tak drastycznie, ale jednak mają wiele odniesień do dzisiejszej rzeczywistości. Akcja płynie dość wartko, nowe tłumaczenie sprawdzi się dobrze nawet u młodego czytelnika. Może kiedyś doczekamy się, by najpopularniejsza książka Bradbury'ego znajdzie się w kanonie szkolnych lektur?

Klasyczne "451 stopni Fahrenheita" jest książką, którą należy czytać z pełną świadomością okresu, w jakim powstała. To trzecia po "Nowym wspaniałym świecie" Huxleya i "Roku 1984" Orwella wielka powieść dystopijna, napisana w momencie, w którym powoli zapominano o okrucieństwach II Wojny Światowej, za to poważnie obawiano się wiszącej nad światem groźby wojny atomowej, czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

{ Druga książka przeczytana w ramach Selerowego MAratonu organizowanego na Bestselerkach }

Mam bardzo mieszane odczucia wobec tej książki. Myśl, z jaką zostawia nas autorka po skończonej lekturze jest bardzo optymistyczna. I to nie sztucznie czy cukierkowo radosna, ale taka naprawdę życiowo podnosząca na duchu. Rzadko się coś takiego zdarza, bo często takie "morały" wypadają przesadnie albo patetycznie w literaturze obyczajowej, więc daję za zakończenie wielkiego plusa.

Całość nie do końca się broni. Jeśli mieliście do tej pory do czynienia z kilkoma powieściami opiewającymi wokół jednostek z zaburzeniami lub cierpiących na choroby psychiczne, znajdziecie tu mnóstwo schematów, "typowych" dziwactw bohaterów literackich, mało świeżości i raptem kilka wzruszającyh lub zabawnych momentów. Sama Eleanor jest postacią przesympatyczną w swojej aspołeczności, przez co kibicujemy jej od samego początku aż do końca jej historii. Choć... czy na pewno do końca? Honeyman bardzo wyraźnie sugeruje, że prawdziwa opowieść Eleanor zaczyna się dopiero po ostatniej stronie tej powieści.

Od samego początku jesteśmy wrzuceni w życie Oliphant i obserwujemy razem z nią otaczających ją ludzi. Niekiedy bywa tak, że jej krzywe spojrzenie na najzwyklejsze sprawy uświadamia nam z iloma konwenansami mamy do czynienia na co dzień. To skłania do refleksji nad ich naturą i tym, czy rzeczywiście są nam tak bardzo potrzebne, ale szybko dochodzimy do wniosku, że to, co dla Eleanor jest "dziwactwem" dla nas "normalnych" jest czymś w rodzaju kodeksu drogowego, dzięki któremu z łatwością poruszamy się w społeczeństwie. Od początku autorka daje nam do zrozumienia, że za postacią Eleanor stoi dramatyczna przeszłość, która ukształtowała ją w taki a nie inny sposób. Tego typu zaburzenia nie biorą się u ludzi znikąd. Człowiek jest sprytnym zwierzęciem i wspomniany przeze mnie kodeks zachowań przyswaja sobie podświadomie. Gdy ten proces zostaje w jakiś sposób zaburzony, mamy zwykle do czynienia z osobą niezdolną/nieprzystosowaną do życia wśród innych.

Historia Oliphant nie jest oryginalna, powiedzmy sobie to już teraz. Czyta się ją przyjemnie, niekiedy parskając śmiechem nad tekstem, jednak brakuje tu pewnej głębi obserwacji. Mało tu ironiczncyh uwag komentujących współczesność, choć wydaje się, że Honeyman aspirowała do napisania tekstu, który będzie taką funkcję spełniał. Nie oznacza to jednak, że "Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze" jest książką złą. Jest lekka, na pewno umili wielu czytelnikom niejedno popołudnie, natomiast jeśli ktoś oczekiwał tego mitycznego "czegoś więcej" to może się rozczarować.

{ Druga książka przeczytana w ramach Selerowego MAratonu organizowanego na Bestselerkach }

Mam bardzo mieszane odczucia wobec tej książki. Myśl, z jaką zostawia nas autorka po skończonej lekturze jest bardzo optymistyczna. I to nie sztucznie czy cukierkowo radosna, ale taka naprawdę życiowo podnosząca na duchu. Rzadko się coś takiego zdarza, bo często takie "morały"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

{ Pierwsza książka przeczytana w ramach Selerowego Maratonu organizowanego na Bestselerkach }

To już moje trzecie spotkanie z Kazuo Ishiguro. Wcześniej w rękach miałam książki "Never let me go" oraz "Pejzażw kolorze sepii". Ani jedna, ani druga mnie nie zachwyciła. Choć akurat lekturę "Pejzażu..." wspominam dużo lepiej.

"Okruchy dnia" jednak to zupełnie inne literackie doświadczenie. To opowieść pełna refleksji, subtelności, czaru minionych lat, zapachu wielkich, starych domów i przyciszonych głosów służby przemykającej po korytarzach.

Stevens, kamerdynder służący w Darlington Hall opowiada historię swojego życia. W przypadku tego bohatera można śmiało stwierdzić, że dla niego życiem była praca. Ishiguro stworzył genialną postać, której opowieści bawi i smuci, intryguje i zastanawia. To zupełnie inne spojrzenie na politykę okołowojenną, ale także sprawy bardzo przyziemne. Niemal całą książkę zajmuje refleksja Stevensa na temat tego, czym jest godność kamerdyndera i kogo można nazwać kamerdynerem idealnym. Całość okraszona jest mnóstwem retrospekcji, wspominek i odniesień, a wszystko to napisane w niesamowicie płynny i elegancki sposób.

{ Pierwsza książka przeczytana w ramach Selerowego Maratonu organizowanego na Bestselerkach }

To już moje trzecie spotkanie z Kazuo Ishiguro. Wcześniej w rękach miałam książki "Never let me go" oraz "Pejzażw kolorze sepii". Ani jedna, ani druga mnie nie zachwyciła. Choć akurat lekturę "Pejzażu..." wspominam dużo lepiej.

"Okruchy dnia" jednak to zupełnie inne literackie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lektura Mrocznego Duetu sprawiła mi nie lada trudności. Dosłownie przed chwilą skończyłam czytać PRZEGENIALNE Wyczarowanie Światła tej samej autorki, które sprawiło, że trylogia Odcienie Magii wskoczyła na półkę moich ulubieńców. Mroczny... miał wypełnić tę dziurę, którą pozostawiła po sobie Okrutna Pieśń, która moze mnie nie rozczarowała, ale też nie zachwyciła. Niestety, nie jestem pewna, czy mu się to udało.

To, co wyjątkowo mi się w tej powieści podobało to zmiana jaka zaszła w Auguście. Autorka bardzo sprawnie nakreśliła portret postaci, na którą wydarzenia z poprzedniego tomu wpłynęły w znaczący sposób. Taka konsekwencja zawsze jest warta uznania. Co do Kate to jej wątek aż tak mnie nie zachwycał, bo po prostu ta postać nie zdobyła mojej sympatii tak jak August.

Problem leży w tym, że MD jest bardzo nierówny. Ma dobry początek, bardzo średni środek, który waha się między rewelacją a przeciętnością i zakończenie, które rozbiło mnie emocjonalnie. To właśnie finał powieści sprawiło, że mocno podciągnęłam ocenę.

Uczucie niedosytu cały czas we mnie siedzi. Książka wprowadza wiele nowych wątków, ale ich nie wyczerpuje. Pojawiają się nowe postacie z wielkim potencjałem, ale można odnieść wrażenie, że Schwab nie poświęciła im wystarczająco dużo uwagi.

Warsztatowo jest, jak to zwykle u tej autorki, płynnie, swobodnie, cudownie i obrazowo. Monologi wewnętrzne postaci są pisane pięknie i refleksyjnie, tu się nie ma do czego doczepić. Mnie styl Schwab wyjątkowo odpowiada, jest prosty ale nie prostacki, w odpowiednich momentach staje się bogatszy, ale nie popada w niepotrzebną przesadę. Bohaterowie zanadto się nie egzaltują, wręcz przeciwnie, można powiedzieć, że trochę się powstrzymują przed wylaniem swoich wszystkich emocji na papier.

Zakończenie jest wybitnie dobre. Idealnie słodko-gorzkie, bardzo życiowe. Nie ma tu mowy o przesłodzonym finale, ani o takim, po którym czytelnik łapie się za głowę z powodu cringe'u albo niezrozumienia postaci. Wszystko jest na miejscu. Co z tego, skoro środek historii jest jednak rozczarowujący, jakby niepełen. Czy redaktorzy Schwab ucięli część jej tekstu? Bo tak to trochę wygląda.

Dulogia Świat Verity jest bez wątpienia wysokiej jakości rozrywką, przeprzyjemną historią, która wciąga, angażuje i nie puszcza do końca, bo mimo potknięć narracyjnych i fabularnych dziur, czytając ma się cały czas ochotę, by poznać zakończenie. Jednakże obawiam się, że nie będę do tej historii wracać. Zapisze się pozytywnie w mojej pamięci, ale w porównaniu do wymienionych wcześniej Odcieni Magii wypada... no cóż, blado.

Lektura Mrocznego Duetu sprawiła mi nie lada trudności. Dosłownie przed chwilą skończyłam czytać PRZEGENIALNE Wyczarowanie Światła tej samej autorki, które sprawiło, że trylogia Odcienie Magii wskoczyła na półkę moich ulubieńców. Mroczny... miał wypełnić tę dziurę, którą pozostawiła po sobie Okrutna Pieśń, która moze mnie nie rozczarowała, ale też nie zachwyciła. Niestety,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przygodę z tą książką zaczęłam dawno temu, kiedy o wydaniu w Polsce mogliśmy pomarzyć. Przeczytałam dwa albo trzy rozdziały, już dobrze nie pamiętam i odłożyłam ją na bok, dochodząc do wniosku, że jest zupełnie nie dla mnie. Jestem czytelnikiem, który nawet od książek czytanych w celach stricte rozrywkowych chce widzieć jakiś sens, logikę i "poziom". Ostatnie słowo biorę celowo w cudzysłów, żebyście nie myśleli, że chodzi tu o bicie w kierunku ambitnego dzieła. Absolutnie nie. Ale jak mam dobrze spędzić czas z książką i bawić się, no to rzeczywiście chcę się bawić.

Czy bawi mnie gloryfikowanie seksualnych niewolników, 13-letni nałożnicy i gwałt-party? No niekoniecznie. Dlatego wtedy odłożyłam tę książkę.

Ale coś się we mnie obudziło, gdy Studio JG, znane mi dotąd raczej z wydawania mangi, anime i komiksów azjatyckich wszelkiego rodzaju, wydało "Zniewolonego księcia" i zrobiło dość głośną akcję promocyjną. Czytelnicy zaczęli pisać o genialnych bohaterach, politycznej intrydze i fenomenalnej inspiracji starożytną Grecją. Poza tym, byłam trochę ciekawa tłumaczenia tej książki, ponieważ oryginał wydawał mi się szalenie chaotyczny i mierny pod względem warsztatowym, a jak wszyscy wiemy, dobry tłumacz ma szansę kiepskie książki ratować. No, tu się niestety nie udało.

Dlatego też w tej recenzji nie będę pisać o seksualnych uciechach, którymi raczą się bohaterowie książki. Nie będę pisać o zwyczajach erotycznych mieszkańców Vere, czyli państwa, w którym dzieje się akcja "Zniewolonego księcia". Odkładam do na bok. Nie bawi mnie to, z góry wiedziałam, że mi się to nie spodoba. Dlatego nie oceniam, bo to moje osobiste podejście do tego typu problemów. Ale oceniać mogę wszystko inne. Dlatego jedziemy z tym.

Zacznijmy sobie od worldbuildingu, albo po naszemu mówiąc - budowy świata przedstawionego. Bo jest ona... no mierna. Rzadko kiedy wytykam autorom błędy logiczne, ale tu się nie mogę od tego ustrzec. No bo najpierw słyszę, że dwa państwa nie sąsiadują ze sobą i przez to raczej nie mają ze sobą kontaktu (poza jakimś tam konfliktem wojennym, który toczy się nie wiadomo o co, a który podobno zakończył się 6 lat temu [???], ale aktualnie trwa pokój), a na końcu jednak dowiaduję się, że ze sobą graniczą. Przeczytałam książkę w kilka godzin, starając się śledzić tekst bardzo uważnie, więc nie wydaje mi się, by coś takiego mi umknęło. W książce mapki nie ma, a szkoda, bo w tekście pojawiają się też nazwy innych państw, więc by się przydała, ale przebolejemy to.
To co mnie boli to fakt, że nasz główny bohater, który jest księciem, nie bardzo zna się na tym świecie i polityce samej w sobie. Nie dowiadujemy się za bardzo o relacjach między państwami, ta wojna między Akielos i Vere to ja nie wiem o co się toczyła. Poza tym, że między tymi krajami panuje aktualnie pokój i nowy król Akielos wysyła swojego brata jako niewolnika w ramach prezentu (a warto tu wspomnieć, że Vere to kraj pełen niewolników, więc prezent raczej mało oryginalny) i tym, że Akielos słabnie ze względu na konflikty wewnętrzne kyrosów (kimkolwiek oni są, choć podejrzewam, że Akielos jest czymś w rodzaju starożytnej Grecji, czyli państwa składającego się z polis, ale zaznaczam, że to tylko moje domysły) to nie wiemy nic.
Tego typu dziur jest wiele. Niestety. Bo przyznam szczerze, świat jako jedyny mógłby mnie zainteresować.

Bezpośrednio z tym łączy się wątek "niesamowitej dworskiej intrygi", która się tu rozgrywa. Ale bądźmy szczerzy, jest to intryga bardzo sztampowa i prosta jak konstrukcja cepa. Konflikt między Laurentem i jego wujem-regentem nie jest podszyty absolutnie niczym. Wiemy tylko tyle, że Laurent ma paskudny charakter, który podobno odbiera mu prawo do rządzenia (ma przejąć tron za 10 miesięcy, kiedy skończy 21 lat) i że ma zdanie opozycyjne do zdania wuja. Ale na jaki temat? No nie wiadomo. Wuj stara się utrzymać dobre stosunki z Akielos, z tekstu wynika, że Laurent nimi gardzi, bo w czasie wojny, to właśnie akielończycy zabili jego ojca i brata. Dwór jest podobno podzielony, ale nie wiadomo kto za kim stoi, no bo autorka nie raczyła zaznaczyć, na czym polega spór Laurent-regent. Czy chodzi tylko o to, że Laurent jest oschłym, dumnym okrutnikiem o "umyśle pająka" (cytat z książki), cokolwiek to znaczy? Generalnie wygląda to trochę tak, jakby autorka najpierw chciała napisać coś w rodzaju "dark erotica", a potem jednak stwierdziła, że chciałaby uderzyć w klimat "epic fantasy".

Przejdźmy do Laurenta, którego błyskotliwe niekiedy odpowiedzi są bez wapienia najlepszą częścią tej książki. To trochę zabawne, bo zdarza się, że w czasie przekomarzanek ze swoim wujem sam punktuje bezsens fabuły, w której gra główną rolę. Jest to postać zbudowana na schemacie, jakich wiele. Mamy do czynienia z młodym mężczyzną "wykuty ze srebra" (cytat z książki), którego piękno zapiera dech w piersiach. Wyróżnia się mlecznobiałą cerą i złotymi włosami, o których Damen, nasz główny bohater nigdy nie zapomina wspomnieć. Podejrzewam, że w kolejnych tomach okaże się, że Laurent wcale nie jest taki okropny na jakiego pozuje i okaże się, że jest po prostu niezrozumianym chłopcem, dorastającym w czasie wojny, prawdopodobnie molestowanym przez wuja (taka tu występuje sugestia), bez ojca, brata i matki (bo ani on, ani Damen matek nie mają, nie wiadomo z jakiej przyczyny). Tu w ogóle jest niewiele kobiet. Ja naliczyłam cztery. Z czego jedna występuje w prologu, a potem jest tylko wspominana. Panie te nie mają kompletnie nic do powiedzenia w tej fabule, więc w ogóle nie liczcie na ciekawe bohaterki kobiecie.

Narracja jest bardzo chaotyczna, dziurawa, mało w niej czynnej akcji, za to sporo strzela się ekspozycja. Nie ma tu żadnej głębszej myśli głównego bohatera. Nie zastanawia się nad tym, jak wygląda sytuacja na dworze w Vere, nie ma żadnych podejrzeń, dlaczego jego brat wysłał go w charakterze anonimowego niewolnika do kraju ex-wroga, zamiast po prostu go zabić, jeśli chodziło o najzwyczajniejsze przejęcie władzy w Akielos, nie stara się zrozumieć konfliktu regenta z Laurentem. Nie ma tu nic, czego można by się uczepić i dlatego wydaje mi się, że ta książka jest... no nudna.

A mogłaby nie być, gdyby Pacat rozwinęła wspomniane przeze mnie wyżej wątki i napisała choćby kolejne 200 stron powieści. Mówię całkiem szczerze, uważam, że rozmiar tej powieści jest jej największym wrogiem.

Warsztatowo jest po prostu słabo. Sceny seksu są napisane raczej łagodnym językiem, choć to co się w nich dzieje łagodnym bym nie nazwała. Natomiast pod względem "pisania" to jest softporno i nie doszukiwałabym się jakichś niesamowicie ostro i brutalnie napisanych scen. Choć, co dziwne, określenia takie jak "rżnięcie" pojawiają się w rozmowach o seksie, a nie w czasie samych aktów. Ponad to, mimo potocznego i bardzo prostego języka, autorka nie może sobie darować górnolotnych metafor i porównań, które zazwyczaj odnoszą się do osoby Laurenta, a które wypadają strasznie dziwne w kontekście reszty. No więc potem wychodzi na to, że mamy "umysł pająka", Laurenta "wyrywającego skrzydełka muchom" (nie, on wcale nie terroryzuje much, tylko jest strasznie wredny) albo oczy duszy.

Na sam koniec zostawiłam nomenklautury. No bo mamy w "Zniewolonym księciu" z pojęciem niewolnika. Jak podaje słownik PWN :
1. «osoba, która pozostaje w całkowitej zależności i władzy swego właściciela»
2. «osoba poddająca się czemuś bezwolnie»
I zaznaczam to celowo. Bo jeśli myślicie, że Damen, albo jakikolwiek inny niewolnik, którego tu spotkacie będzie pracował fizycznie, sprzątał, zbierał kwiatki albo walczył na arenie, no to się rozczarujecie. Tu mamy do czynienia wyłącznie z nałożnikami, czyli niewolnikami seksualnymi dworu Vere. Bo jak już pojawia się ktoś, kto na przykład ma sprzątać u Laurenta albo umierać Damena - to już jest służba. Wydaje mi się, ze brakuje tutaj trochę konsekwencji w nazewnictwie i zdecydowania. Bo jak już stylizujemy świat np.: na starożytną Grecję jak w tym przypadku, to piszmy w sposób uporządkowany.

Jaki jest ostateczny werdykt? Ano taki, że odkładając na bok wątek erotyczny, to "Zniewolony książę" jest nadal książką raczej kiepską, nieciekawą, miejscami nudną i niekiedy prostacką. Nie ma tu nic, w czym można się zakochać, ani intrygujących postaci, ani ciekawego świata, ani klimatu, ani warsztatu autora, którym można się zachwycać.

Przygodę z tą książką zaczęłam dawno temu, kiedy o wydaniu w Polsce mogliśmy pomarzyć. Przeczytałam dwa albo trzy rozdziały, już dobrze nie pamiętam i odłożyłam ją na bok, dochodząc do wniosku, że jest zupełnie nie dla mnie. Jestem czytelnikiem, który nawet od książek czytanych w celach stricte rozrywkowych chce widzieć jakiś sens, logikę i "poziom". Ostatnie słowo biorę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Żyjemy w epoce obrazów. Współczesny człowiek przyswaja je dużo szybciej niż tekst. I może choćby dlatego warto sobie przypomnieć, co o fotografiach pisała Susan Sontag w swoich esejach, które rok temu wydało w nowym, odświeżonym tłumaczeniu wydawnictwo Karakter. „O fotografii” jest w tej chwili pozycją już niemal kultową. Choć zbiór ukazał się po raz pierwszy w 1977 roku, to nie stracił tak bardzo na aktualności.
Teksty ze zbioru „O fotografii” wolne są od technicznego żargonu. Nie ma tu mowy o naświetlaniu, przysłonie czy ekspozycji. Pojawiają się za to takie słowa jak kompozycja, perspektywa czy układ. Można więc powiedzie, że Sontag podchodzi do analizy problemu zdjęć bardziej jak do malarstwa, choć wyraźnie wskazuje w jednym z esejów, że między tymi dwoma sztukami może być więcej różnic niż podobieństw, jeśli się na nie pojrzy z odpowiedniej strony. W swoich rozważaniach nie poświęca technicznej stronie fotografowania zbyt wiele miejsca, gdyż to co najważniejsze kryje się na zdjęciach, a nie w sposobie ich robienia.
Sontag w mistrzowski sposób konstruuje w każdym eseju spójny wywód. Nierzadko korzysta z dygresji, niekiedy tak szerokich, że aż trudno uwierzyć, że uda jej się wrócić do początkowego tematu. A jednak wraca, łącząc ze sobą wiele wątków poruszanych w refleksyjny sposób i zamyka całość klamrą kompozycyjną, która zachwyci czytelników zwracających uwagę nie tylko na treść, lecz również formę eseju.
W typowy dla siebie sposób autorka drąży temat, wyciskając z niego wszystko, co się da. Zauważa dualizm fotografii i pisze o niej w sposób, który sugeruje, że tak wielkiego i skomplikowanego zjawiska nie da się jednoznacznie ocenić. Fotografia uwrażliwia, ale i znieczula. Pokazuje zarówno piękno świata jak i jego brzydotę. Wzbogaca i zubaża widzenie rzeczywistości. Sontag jest w swoich rozważaniach bezwzględna. Jej spostrzegawczemu oku, nic nie jest w stanie umknąć. Ocenia, analizuje i snuje refleksje, zmuszając odbiorcę jej pracy do ciągłego zastanawiania się nad podejmowanym problemem. Co ważne, z tymi tekstami można polemizować. Nie ma tu konkretnych tez czy też myśli, za którymi należy podążać. Autorka zadaje raczej pytania, poddaje niektóre zjawiska w wątpliwość, sama szuka odpowiedzi, starając się patrzeć na fotografie i jej autorów z jak najszerszej perspektywy.
Niektórzy mogą twierdzić, że teksty Sontag są już nieaktualne. Ale czy rzeczywiście? Bez wątpienia wynalezienie aparatu fotograficznego, a następnie ułatwienie do niego dostępu zmieniło nasze postrzeganie świata. Inaczej patrzymy na otaczających nas ludzi, naturę, miasta, w których mieszkamy i wszystko inne, co nas otacza. Za pomocą zdjęć staramy się nie tylko utrwalić dany moment naszego życia, ale przede wszystkim go sobie przywłaszczyć, podkreślając aż zanadto jak kruche i ulotne są chwile. Może nie nosimy już ze sobą aparatów, lustrzanek czy kompaktów, bo wszystko, co potrzebne do wykonywania zdjęć mamy w telefonach. To z kolei w pewnym sensie zubaża i wiele zabiera całemu rytuałowi fotografowania. Zdjęć jest tyle, że otaczają nas z każdej strony. O tym wszystkim Sontag pisze w swoich esejach i aż dziw bierze, jak wiele można z nich współcześnie wyciągnąć.
Spostrzeżenia Sontag może nie są z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika rewolucyjne albo świeże. Są jednak trafne, a przede wszystkim, mogą niektórym uświadomić wagę problemu, o którym podświadomie już kiedyś się myślało. Nie od dziś wiadomo, że człowiek potrafi zmienić perspektywę patrzenia na jakiś problem, gdy ktoś inny opowie mu o nim w odpowiedni sposób. A prace Sontag można nazwać właśnie takim opowiadaniem. Widać, jak wiele zaangażowania i pasji autorka zostawiła na kartach tego zbioru. Świadczy o tym przenikliwość, ogromna wiedza oraz staranność prowadzenia wywodu.
Eseje podejmujące problem fotografii wzbudzają podziw. Dla wielu może być to ożywcza lektura, napisana lekkim, lecz błyskotliwym stylem. Dla innych z kolei, eseje będą zachwycać przede wszystkim aktualnością spojrzenia, może zmuszą do zastanowienia się nad niektórymi aspektami fotografii, która po lekturze prac Sontag wydaje się zjawiskiem wręcz kontrowersyjnym. Nikt inny nie potrafi w taki sposób zadawać pytań i zachęcać do rozmyślań na temat znaczenia i wartości obrazów, jednocześnie przybliżając kilka sylwetek mistrzów ich utrwalania. Wydaje się, że takich prac nie wystarczy przeczytać raz. Wracając do nich, można w każdym eseju odkrywać coś nowego. A wracanie do pióra Sontag to sama przyjemność.

Żyjemy w epoce obrazów. Współczesny człowiek przyswaja je dużo szybciej niż tekst. I może choćby dlatego warto sobie przypomnieć, co o fotografiach pisała Susan Sontag w swoich esejach, które rok temu wydało w nowym, odświeżonym tłumaczeniu wydawnictwo Karakter. „O fotografii” jest w tej chwili pozycją już niemal kultową. Choć zbiór ukazał się po raz pierwszy w 1977 roku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Publiczność literacka szybko zorientowała się, że z tymi bestsellerowymi thrillerami napisanymi w konwencji domestic noir jest coś nie tak. Okładki wchodzą w oczy, blurby piszą King, Flynn, znani i uwielbiani przez miliony autorzy, recenzje w internecie i innych mediach sypią się jak z rękawa. A potem publiczność literacka po to sięga i pyta - o co chodziło? Skąd ten sukces? Co ta książka ma, czego nie miały dziesiątki thrillerów napisanych wcześniej? Odpowiadam - genialną promocję i nic poza tym. Dlatego z ciekawością sięgnęłam po Kobietę w oknie, mając nadzieję, że tym razem wszystkie "ochy" i "achy", jakie pojawiały się w stosunku do tej książki były czymś więcej niż chwytem marketingowym. Żeby nie trzymać Was w niepewności już teraz powiem, że jest to książka, która miała na siebie zarobić i to czuć. Idealnie wpasowuje się w najnowsze trendy, używa tych samych klisz co Dziewczyna z pociągu, ale lepiej, poprawiając to, co nie wyszło Hawkins i ma wszystko to, co przyciągnie czytelnika szukającego w literaturze przede wszystkim czegoś wciągającego i rozrywkowego. Wytrawny mol książkowy może mieć jednak z tą powieścią problem.
Główna bohaterka, Anna Fox cierpi na zespół stresu pourazowego, który objawia się przede wszystkim bardzo głęboką agorafobią. Kobieta nie wychodzi z domu, w którym mieszka sama, przyjmuje leki przepisane przez psychiatrę, spotyka się z fizjoterapeutką, wszystkie sprawy załatwia zdalnie. I pije. Pije gigantyczne ilości merlota, który w takich dawkach chyba każdego zwaliłby z nóg. Przez sąsiadów Anna jest uważana za dziwadło. Niewielu wie o jej chorobie. Ona jednak wie niemal wszystko o nich, a przynajmniej autor próbuje nam to zasugerować, bo główną rozrywką bohaterki jest podglądanie mieszkańców swojego osiedla. I rzeczywiście Anna robi to, ale z narracji, którą prowadzi wynika, że wcale nie wie o nich wiele. Albo się nie zdradza, bo mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, więc równie dobrze może po prostu czytelnika o swojej wiedzy nie informować.
Nie spisywałabym jednak Anny na straty, bo tak naprawdę to właśnie ona stanowi największą zaletę książki. Research popełniony w celu odpowiedniego przedstawienia kobiety cierpiącej na agorafobię został popełniony i to całkiem nieźle, choć początkowo wydaje się, że bohaterka mówiąca o swojej przypadłości posługuje się definicjami z Wikipedii. Trudno jednak wymagać czegoś więcej, szczególnie na początku, bo współczesne społeczeństwo nie ma tak naprawdę pojęcia o chorobach mentalnych. Dalej jest lepiej, obiecuję. Szczególnie autorowi wyszły opisy przerażenia, obezwładniającego strachu, który ogarnia Annę, gdy tylko próbuje wyjść z domu. Odnoszę wrażenie, że pisanie z punktu widzenia osoby chorej, która ma o swojej chorobie duże pojęcie (bo Anna jest psychologiem, ale zajmuje się głównie dziećmi) jest czymś, co może się bardzo łatwo nie udać. Bo jako lekarz bohaterka powinna być świadoma, co powinna robić, a czego nie. Powinna sama wypisywać sobie recepty i najlepiej samodzielnie prowadzić się przez miesiące leczenia. Nic bardziej mylnego. Mentalne urazy pokonują każdego, obojętnie czy wiemy z czym się mierzymy, czy nie. A tutaj to się udało. Anna jest autentyczna w swoich wątpliwościach, jej alkoholowy nałóg jest wytłumaczalny, trudności z jakimi się zmaga nie biorą się znikąd. A odkrywanie jej historii to dopiero gratka dla fanów "przewracaczy stron". Gdybym się uparła Kobietę w oknie przeczytałabym w czasie jednego posiedzenia.
To co moim zdaniem niszczy tę książkę jest jej finał. Zakończenia takich thrillerów bywają niezwykle trudne. Genialnie zrobiła to w Zaginionej dziewczynie Flynn i chyba nikt dotąd nie zdołał jej dorównać. Bo zakończenia książek Hawkins czy Pinborough generalnie rozczarowują. Ta pierwsza nie do końca wie, jak zaproponować czytelnikowi coś interesującego, a druga stara się wprowadzić w swoje powieści elementy fantastyczne/nadprzyrodzone. Finn z kolei stosuje zabieg tzw. "podwójnego finału". Mamy jedno rozwiązanie, które teoretycznie wiele wyjaśnia, ale nagle odkrywamy dodatkowy puzzel, który zmienia wszystko. Okazuje się, że to nie jest koniec intrygi. I wtedy też wkracza "wykonawca" czy też "ten zły" albo "prowodyr". Piramida upada, historia momentalnie traci na wartości, bo cały jej realizm poparty researchem i mozolną pracą zostaje zniszczony przez zbyt filmowe, przegięte i jak dla mnie właściwie niewytłumaczalne zakończenie. Panie Finn, ja w te motywacje po prostu nie wierzę. Wyjaśnienie wyciągnięte z rękawa na tle dość dokładnie poprowadzonej fabuły świeci czerwonym neonem i tego po prostu nie da się zignorować.
Mam mieszane uczucia względem Kobiety w oknie. Z jednej strony doskonale się ją czytało, doceniam research i poprowadzenie głównej bohaterki, jej historia totalnie mnie zaskoczyła w pewnym momencie, tak, że niemal wypuściłam książkę z rąk, a więc element zaskoczenia, który jest klasycznym segmentem dobrego thrillera zadziałał. Ale jednak to zakończenie. Ale ten brak konsekwencji. Ale to poczucie, że Kobieta w oknie to przede wszystkim PRODUKT silnie komercyjny, a nie historia, która ma nam coś do powiedzenia... To wszystko sprawia, że ocena jest taka a nie inna. Mimo wszystko jest to jednak thriller warty uwagi, więc jeśli macie ochotę - sięgajcie i oceniajcie ten bestsellerowy debiut.

Publiczność literacka szybko zorientowała się, że z tymi bestsellerowymi thrillerami napisanymi w konwencji domestic noir jest coś nie tak. Okładki wchodzą w oczy, blurby piszą King, Flynn, znani i uwielbiani przez miliony autorzy, recenzje w internecie i innych mediach sypią się jak z rękawa. A potem publiczność literacka po to sięga i pyta - o co chodziło? Skąd ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cinder jest jednym z tych tytułów z gatunku YA fantasy, o których nie dało się nie słyszeć. Zachęcona dziesiątkami bardzo pozytywnych opinii wzięłam się za czytanie i... momentalnie odbiłam się od tej historii jak od ściany. Otóż po raz pierwszy w życiu trafiłam na historię, na którą jestem "za stara". I nie zrozumcie mnie źle, bo mam w swojej czytelniczej historii momenty czytania tzw. middle-grade'ów (jak choćby Percy Jackson Ricka Riordana czy najnowsza książka Marysi Krasowskiej) i wspominam je bardzo pozytywnie. Ciner jest za to książką należącą do Young Adult, ale... No właśnie.
Ale od początku. Meyer na kartach powieści bardzo sprawnie kreuje świat oparty na dobrze wszystkim znanej baśni o Kopciuszki. Nawiązań jest tu mnóstwo, aż czasem chce się, żeby autorka odeszła od tego szkieletu, co rzeczywiście miejscami robi. W tej wersji historii Kopciuszek jest androidem. Żyje w świecie po Czwartej Wojnie Światowej, w stolicy Wschodniej Wspólnoty (prawdopodobnie dzisiejszej Azji), czyli Nowym Pekinie. Jeśli zastanawia Was skąd wzięły się Chiny w historii o Kopciuszku, odpowiedź jest bardzo prosta. Istnieją przesłanki pozwalające myśleć, że baśń ma swoje korzenie właśnie w Państwie Środka. Androidy należą do gorszej kategorii, nie są traktowane tak dobrze jak ludzie, choć nie do końca rozumiem, dlaczego tak jest, gdyż Meyer nie zdecydowała się tego wyjaśnić. W każdym razie, jak się domyślacie Cinder jest traktowana gorzej nie tylko ze względu na swoje "pochodzenie", lecz również dlatego, że jest oskarżana przez swoją przyszywaną matkę i jedną z sióstr za śmierć ojca. Co ważne, w tej wersji opowieści Cinder została adoptowana i włączona do rodziny, więc nie łączą ją z nikim więzy krwi. To co Meyer zmieniła to dodanie do historii jednej złej i jednej dobrej siostry. Nie mamy więc do czynienia z dwiema okropnymi nastolatkami, które dokuczają naszej głównej bohaterce na każdym kroku, a z jedną. Na co dzień Cinder zarabia jako mechanik. Wielokrotnie na kartach powieści wspomniany jest fakt, że jest ona najlepszym mechanikiem w mieście, choć jest to tylko suchy fakt stwierdzony przez autorkę nie poparty żadnym wydarzeniem. Bo fakt faktem to właśnie do Cinder przybywa książę ze swoim zepsutym robotem, ale tak właściwie to dziewczyna nie ma wiele do roboty. Zawsze wydawało mi się, że u tych najlepszych roboty jest tyle, że nie wiadomo w co wsadzić ręce, jednak w Cinder takiego dylematu nie widzę.
I tu właśnie przechodzimy do tego, dlaczego ta historia mnie nie zachwyciła. Cinder jest przede wszystkim opowieścią cholernie naiwną, prostą i schematyczną. Wszystkie elementy, które miały nas zaskoczyć są dla troszkę bardziej doświadczonego literacko czytelnika oczywistością jeszcze przed połową książki. Meyer się stara, ale jej podpowiedzi są zbyt jasne i bez trudu można się domyślić, jaka to wielka tajemnica zostanie wyjawiona na samym końcu.
W tej książce świat po prostu istnieje. Autorka ustaliła kilka zasad, stworzyła podstawowe reguły rządzące społeczeństwem, ale niczym tego nie podparła. A szkoda, bo baza świata, który stworzyła jest ciekawa, ale jak dla mnie, za mało rozwinięta. W książkach z tego gatunku świat, który oferuje nam pisarz powinien być czymś, w co chcemy się zagłębiać, ba, zazdrościmy może nawet bohaterom, że mają możliwość żyć w tak interesujących warunkach. Tutaj tego zabrakło. Wszystko oparte jest przecież na kulturze Chin, albo może powinnam powiedzieć szerzej - kulturze krajów azjatyckich. I tego jest mało, a przecież tak wiele można wyciągnąć! Skoro Meyer zdecydowała się już na osadzenie historii w takich a nie innych realiach, dlaczego nie spróbować by pobudować naszej rzeczywistości szerzej. Mówię o tym, bo w budowie świata pojawia się jeszcze jeden wątek, o którym nie wspomniałam wyżej. Na Księżycu żyją ludzie. Albo powinnam powiedzieć Księżycowi, bo tak właśnie nazywają ich Ziemianie. Księżycowi mają wyjątkowe, niemal magiczne zdolności tworzenia iluzji i nakłaniania ludzi do robienia rzeczy, których normalnie by nie zrobili. Ich mocą jest odrobinkę podrasowana siła sugestii. Księżycem rządzi okrutna królowa Levana, która ma jakąś nie do końca wyjaśnioną ambicję, by wytoczyć Ziemi wojnę. Dlaczego? Po to, żeby mieć więcej terenu do rządzenia oczywiście! W związku z tym ma ochotę poślubić księcia, bo z tej pozycji byłoby jej łatwiej.
Sama Cinder jest bohaterką, którą da się polubić właściwie od pierwszych stron. Poza nią na pierwszy plan wychyla się oczywiście książę, który w tej wersji nosi imię Kaito, zdrabniane przez wszystkich dookoła na Kaia. I muszę przyznać, że jego też bardzo lubię. Relacja, którą Meyer buduje między bohaterami nie jest żadną wielką miłością, mogącą przenosić góry i za to wielki plus. Widać tu raczej bardzo niewinne, słodkie, pierwsze zauroczenie. Takie uczucia brakuje we współczesnych historiach młodzieżowych. No bo jasne, wszyscy lubimy sobie marzyć o tym, że kiedyś spotkamy człowieka, w którym zakochamy się po uszy zaraz po tym, kiedy na nas spojrzy, ale rzeczywistość jest inna. Sam książę okazuje się być cholernie sympatyczną postacią, z jako takim pazurem, za którego trzymamy kciuki, podobnie jak za Cinder.
Nie jestem pewna, czy wybrzmiewa to w tonie, jakim piszę tę recenzję, ale moim głównym zarzutem do tej książki jest fakt, że jest skierowana do dużo młodszego czytelnika ode mnie. YA fantasy przyzwyczaiło mnie, że mogę spokojnie sięgać po powieści z tego gatunku i cieszyć się nimi przy odpowiednio dopasowanym podejściu. Tym razem pomyliłam się o tyle, że to moje podejście było podobne jak choćby do książek Maas czy Clare.
Cinder jest historią, która dla mnie nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Dlatego obiecałam sobie, że sięgnę po drugi tom, żeby sprawdzić jak ta historia się rozwija, a potem zdecyduję, czy czytać Sagę Księżycową dalej. Bo jeśli Scarlet nie pozostawi po sobie lepszego wrażenia niż Cinder, z Meyer się raczej pożegnamy.

Cinder jest jednym z tych tytułów z gatunku YA fantasy, o których nie dało się nie słyszeć. Zachęcona dziesiątkami bardzo pozytywnych opinii wzięłam się za czytanie i... momentalnie odbiłam się od tej historii jak od ściany. Otóż po raz pierwszy w życiu trafiłam na historię, na którą jestem "za stara". I nie zrozumcie mnie źle, bo mam w swojej czytelniczej historii momenty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy istnieje przepis na zbrodnię idealną? A jeśli tak to z jakich elementów się składa? Co musi się wydarzyć, by uznać ją za nieposiadającą wad? Pierwsze co przychodzi mi do głowy to fakt, by nikt nigdy nie odkrył sprawcy. Ale czy wtedy ktokolwiek by się o niej dowiedział? Żeby zbrodnia była idealna musi mieć autora. A co jeśli nie jesteśmy pewni, czy człowiek, który przyznaje się do winy na pewno ją popełnił?
Przy okazji lektury "Teatru złoczyńców" refleksja na temat zbrodni jest czymś naturalnym. Bo mamy o to historię, w której aż sześć osób jest w tę zbrodnię zaangażowaną. Jedna śmierć i aż tylu sprawców? Ale czy na pewno? M. L. Rio od samego początku szachuje nas pytaniami i niepewnością. Tym bardziej, że jej bohaterowie to aktorzy z krwi i kości. Grają cały czas, nie tylko na scenie, zmieniając raz za razem maski, wchodząc długo w rolę i jeszcze dłużej z niej wychodząc. Nie wiadomo więc, jacy naprawdę są i czy w ich ciałach jest jeszcze miejsce na nich samych. Jednym z nich jest Olivier Marks, ów oskarżony, ów winny, choć wciąż nie wiemy czy na pewno, bo tego nie jest nawet pewien detektyw, który założył mu kajdanki na ręce. Ale w końcu ma okazję dowiedzieć się prawdy.
Historia Oliviera rozpoczyna się, gdy będąc na czwartym roku studiów aktorskich na Dellecher Classical Conversatory, gdzie kształcą się humaniści oraz artyści, główny bohater wraz z szóstką swoich przyjaciół czeka na podział ról w dramacie Williama Szekspira "Juliusz Cezar". Wtedy też poznajemy całą aktorską trupę - Wren, Alexandra, Filippę, Richarda, Meredith i Jamesa. Każdy z nich charakteryzuje się innymi cechami osobowości oraz umiejętności scenicznych. W pewnym sensie są już zaszufladkowani, a cała sztuka polega na tym, by z tej szuflady wyjść i pokazać swoich nauczycielom, że stać ich na coś więcej. Choć łączą ich bliskie relacje, rywalizacja jest nieuchronna. Do tego dochodzi zazdrość, silne uczucie zbliżone do miłości, a także uwielbienie dla samego Szekspira, które sprawa, że bohaterowie raz po raz rzucają w swoją stronę fragmenty z jego sztuk, wplatają je w zdania i odpowiadają cytatami na zadawane im pytania. Poświęcenie jest całkowite, tego wymaga Dellecher. Jeśli nie przesiąkniesz Szekspirem na wskroś, nie licz na sukces.
Wraz z kolejnymi sztukami, napięcie między przyjaciółmi rośnie, aż któregoś wieczoru dochodzi do tragedii. Jeden z aktorów ginie w tajemniczych okolicznościach. Na początku wydaje się, że to nieszczęśliwy wypadek. Ale ponownie - czy na pewno? Może to tylko mistrzowska gra pozorów?
Kiedy z łańcucha wyrwane zostaje jedno ogniwo, całość nie działa już tak świetnie jak wcześniej. Jego brak jest silnie odczuwalny, wszystko zaczyna się powoli sypać.
Czy coś Wam to przypomina?
Jeśli pomyśleliście o "Tajemnej historii" Donny Tartt to trafiliście w sedno.
Trudno jest zignorować porównanie do debiutanckiej powieści Tartt, bo w "Teatrze złoczyńców" aż roi się od podobieństw. Mamy grupę ludzi, którzy są niezwykle przesiąknięci swoją pasją, mamy tajemniczą zbrodnię, w którą w jakiś sposób są oni zaangażowani, mamy klimat colleage'u z tradycjami. Książka Rio jest jednak dużo biedniejsza w warstwie filozoficznej czy refleksyjnej. Nie został złamany schemat znany nam doskonale ze "Zbrodni i kary" Dostojewskiego, kiedy to sumienia postaci zaczynają grać w fabule główną rolę. Gdyby było inaczej, historia zostałaby zupełnie pozbawiona sensu. Ów schemat nie jest zresztą niczym nowym, nie można go wiązać wyłącznie z Tartt i Dostojewskim, bo jest to motyw uniwersalny, z którego czerpano od zawsze na wiele różnych sposobów. Co więcej, w "Teatrze złoczyńców" mamy do czynienia z czymś, co roboczo nazwałam zbrodnią niewinności. Nie chciałabym zbyt rozwijać tego pojęcia, żebyście sami mieli trochę zabawy nad zastanowieniem się nad całością, dlatego powiem tylko tyle, że w "Tajemnej historii" wszystko odbywa się na przestrzeni ideowej. To właśnie tam powstaje konflikt między bohaterami. Tu w grę wchodzą emocje, a przez to całość wydaje się prostsza, co skutkuje również nie tak głęboką refleksją na temat ludzkiej moralności i czynów, do których homo sapiens jest zdolny.
To co w książce Rio jest absolutnie wybitne, to ogranie szekspirowskich dramatów, które są znane właściwie wszystkim miłośnikom literatury. Większość je czytała, jeśli nie wszystkie to część. Resztę znamy z opowieści i opracowań. A jednak Rio coś jeszcze potrafiła z nich wycisnąć, ograć je tak, że jej historię czytało się z zapartym tchem. Mogę śmiało powiedzieć, że jej pomysły na przedstawienia były moimi ulubionymi fragmentami. Jeśli znacie teksty "Makbeta", "Juliusza Cezara", "Romea i Julii" oraz "Króla Leara" będziecie się genialnie bawić śledząc transformację postaci. Wszystkie kwestie jakie wypowiadają, postacie, w jakie się wcielają są elementem zagadki i warto się nad tym pochylić.
Trudno jest mi patrzeć na tą książkę bez myślenia o "Tajemnej historii", która jest bez wątpienia moją książką życia. Nie wiem, czy można część "Teatr złoczyńców" nazwać plagiatem, pewnie gdybym się uparła, mogłabym to zrobić. Nie wiem również, czy Rio kiedykolwiek zapoznała się z debiutem Tartt. Koniec końców, w tym porównaniu "Tajemna..." wypada mimo wszystko lepiej, choć "Teatrowi..." nie można odmówić interesującej konstrukcji, świetnie skrojonych bohaterów i doskonałego podejścia do szekspirowskich dramatów. Ta książka wciąga, intryguje i zmusza do refleksji. W przeciwieństwie do oceny na GoodReads tu mogę sobie pozwolić na odjęcie gwiazdek za to, niestety, tak silnie nasuwające się porównanie i niezamknięcie wątków kilku postaci, o których po prostu chciałabym wiedzieć więcej. Ale więcej nie odejmuję. Bo ta książka po prostu trafia idealnie w mój gust. Więc jeśli śledzicie czasem moje opinie i czasem się z nimi zgadzacie, sięgnijcie po "Teatr złoczyńców" i dajcie się wciągnąć w tę niezwykłą intrygę.

Czy istnieje przepis na zbrodnię idealną? A jeśli tak to z jakich elementów się składa? Co musi się wydarzyć, by uznać ją za nieposiadającą wad? Pierwsze co przychodzi mi do głowy to fakt, by nikt nigdy nie odkrył sprawcy. Ale czy wtedy ktokolwiek by się o niej dowiedział? Żeby zbrodnia była idealna musi mieć autora. A co jeśli nie jesteśmy pewni, czy człowiek, który...

więcej Pokaż mimo to