Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nudna.
Erso się waha, Lyra nie ufa, Krennic knuje.
Lepiej dwa razu obejrzeć Łotra 1.

Nudna.
Erso się waha, Lyra nie ufa, Krennic knuje.
Lepiej dwa razu obejrzeć Łotra 1.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Co za gniot. Dziewczyny czeszące sobie włosy w pokoju dziewczyn i chłopaki rozmawiający o podróżach w pokoju chłopaków to i tak najsensowniejsze momenty tej książki. Bzdurnie opowiedziana historyjka o tym, że ona wierzy w Imperium a on nie i, ojejku jej, nie mogą być razem. Nawet wplatane od czasu do czasu nawiązania do filmów są za bardzo podane na tacy, żeby uznać je za urocze smaczki. Nie rozumiem, kto uznał to coś za najlepszą książkę nowego kanonu. Chyba, że wydawca, całkiem zasadnie, obawiał się, że w innym wypadku nie sprzeda zbyt wielu egzemplarzy.

Co za gniot. Dziewczyny czeszące sobie włosy w pokoju dziewczyn i chłopaki rozmawiający o podróżach w pokoju chłopaków to i tak najsensowniejsze momenty tej książki. Bzdurnie opowiedziana historyjka o tym, że ona wierzy w Imperium a on nie i, ojejku jej, nie mogą być razem. Nawet wplatane od czasu do czasu nawiązania do filmów są za bardzo podane na tacy, żeby uznać je za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co za idiota zdecydował, że ujawnienie mordercy na okładce kryminału jest dobrym pomysłem!?

Co za idiota zdecydował, że ujawnienie mordercy na okładce kryminału jest dobrym pomysłem!?

Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Korzystne, z punktu widzenia czytelnika danej autobiografii, są dwie sytuacje: postawa autora może być mu bliska i zaczyna on utożsamiać się z narratorem, albo też decyzje podejmowane przez autora są dla niego niezrozumiałe i, poprzez medium jakim jest autobiografia, zaczyna on dostrzegać inny, alternatywny punkt widzenia, który, nawet jeśli nadal nie będzie się z nim zgadzał, uwrażliwi go na zupełnie inne postrzeganie świata.

Książka Leny Dunham wyklucza obydwie sytuacje. To, że życie przeciętnej czytelniczki ma niewiele punktów stycznych z nierealistyczną, serialową egzystencją lewicującej, wyzwolonej aktorki jest raczej zrozumiałe. Ale to, że uparcie uchyla się ona od jakichkolwiek prób autoanalizy i samorefleksji, zmierzającej do zrozumienia samej siebie i przez to przedstawienia jakichś spójnych wniosków, doprowadza do konstatacji, że nie warto spisywać swojej biografii przed osiemdziesiątką.

Każdy z esejów zaczyna się zwykle opisem dziwacznego zachowania Leny, opatrzonym szczegółową listą zawikłanych uczuć autorki, w dalszej części pominięty zostaje całkowicie aspekt przyczynowo-skutkowy i jakakolwiek refleksja nad przedstawionym stanem rzeczy, całość natomiast kończy jakiś bzdurny, lekko patetyczny morał w stylu "nie spodziewałam się, że będę tęsknić za okresem studiów, ale jednak tęsknię." Litości.

Plusem jest to, że książka napisana jest poprawnie pod względem stylu i czyta się ją w miarę szybko. Od czasu do czasu autorce prawie udaje się wstąpić na właściwą ścieżkę łudząc czytelnika zwodniczą próbą nadania sensu, którejś pojedynczej historii, ale i takie podejścia kończą się zwykle poprawnym politycznie, kompletnie niezjadliwym podsumowaniem.

Nie oczekiwałam po Lenie Dunham prozy godnej Pulitzera, ale jak na "głos swojej generacji" to zdecydowanie za mało.

Korzystne, z punktu widzenia czytelnika danej autobiografii, są dwie sytuacje: postawa autora może być mu bliska i zaczyna on utożsamiać się z narratorem, albo też decyzje podejmowane przez autora są dla niego niezrozumiałe i, poprzez medium jakim jest autobiografia, zaczyna on dostrzegać inny, alternatywny punkt widzenia, który, nawet jeśli nadal nie będzie się z nim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Strasznie lubię Annę Kańtoch i staram się w miarę na bieżąco śledzić jej twórczość, ale w tym przypadku mnie naprawdę zaskoczyła. Po pierwsze "Tajemnica Nawiedzonego Lasu" nie była w mojej opinii praktycznie wcale promowana, po drugie jak można napisać kontynuację książki, która miała zamknięte zakończenie...

Ale stało się. I oczywiście wyszło znakomicie.

Główną bohaterką jest mała dziewczynka, która zostaje porwana przez komunistów do starego, poniemieckiego ośrodka w środku lasu. Gdyby sugerować się tylko tym opisem bądź informacjami na okładce, książka szczerze mówiąc by mnie wcale nie zachęciła. Jest coś jednak w stylu autorki, co każe mi zostawić za sobą uprzedzenia, pozwolić porwać się akcji i zagadce, która zawsze gdzieś tam jest i czeka na jej rozwiązanie. Niesamowity klimat i całe tło powieści powodują, że naprawdę nie da się od niej oderwać, lekkie pióro autorki nie dopuszcza do żadnych przestojów i aż do ostatniej strony odkrywa dla nas kolejne niespodzianki.

Jedynym minusem, który dotyczy wszystkich książek Kańtoch, są bohaterowie. Niby mają jakieś cechy, które ich od siebie odróżniają, ale sprawiają wrażenie po prostu NPCów, którzy znaleźli się tam by wykonywać popychające akcję na przód polecenia. Przejęcie się ich losami jest przez to nieco utrudnione. O dziwo nie przeszkadza to w odbiorze powieści i nie wpływa na jej ocenę jako całości.

Warto dodać, że jeśli ktoś bardzo chce, może przeczytać "Tajemnicę Nawiedzonego Lasu" bez zapoznawania się z poprzednią książką cyklu, ale wtedy straci całą przyjemność z odkrywania pierwszej zagadki, więc zdecydowanie bym to odradzała.

Strasznie lubię Annę Kańtoch i staram się w miarę na bieżąco śledzić jej twórczość, ale w tym przypadku mnie naprawdę zaskoczyła. Po pierwsze "Tajemnica Nawiedzonego Lasu" nie była w mojej opinii praktycznie wcale promowana, po drugie jak można napisać kontynuację książki, która miała zamknięte zakończenie...

Ale stało się. I oczywiście wyszło znakomicie.

Główną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dramat w trzech aktach.
Płytka, czarno-biała powiastka, której jedyną zaletą jest lekkie pióro autorki sprawiające, że na czytanie tej szmiry nie poświęcimy więcej niż jedno popołudnie. Na domiar złego wydawca postarał się o groteskowe, szerokie marginesy i wyraźnie zaakcentowane rozdziały, które nadają tej broszurce pozór powieści. Głębokie to jak zamulona sadzawka, jednowymiarowe i trochę smutne. Ale tytuł ma fajny, dałam się nabrać.

Dramat w trzech aktach.
Płytka, czarno-biała powiastka, której jedyną zaletą jest lekkie pióro autorki sprawiające, że na czytanie tej szmiry nie poświęcimy więcej niż jedno popołudnie. Na domiar złego wydawca postarał się o groteskowe, szerokie marginesy i wyraźnie zaakcentowane rozdziały, które nadają tej broszurce pozór powieści. Głębokie to jak zamulona sadzawka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie lubię opowiadań.

Lubię opasłe tomiszcza pisane przez swoich autorów na kilogramy w ilościach hurtowych, w których mamy czas na poznanie bohaterów, zrozumienie ich historii, przyzwyczajenie się do nich i żałowanie, gdy skończą tragicznie. W opowiadaniach tak się nie da, chyba że ma się przywilej bycia Sapkowskim. Ponieważ jednak Anna Kańtoch wielokrotnie udowodniła mi, że pisarką jest na, nie bójmy się tego słowa, światowym poziomie, więc skusiłam się, ten jeden raz, na wymęczenie dziewięciu opowiadań przeplatanych wstępami celebryty polskiej fantastyki – Jakuba Ćwieka.

Zacznę zwyczajowo od ostrzeżenia: jeśli jesteście w miarę na bieżąco z konwentowo-fandomowym światkiem rodzimego pisarstwa, to raczej nic nowego w zbiorze nie znajdziecie. Nagrodzone Zajdlem i drukowane tu i ówdzie opowiadania, miniaturki tworzone do różnorakich antologii, jedno opowiadanie, które w mojej opinii wygląda trochę na wstępny szkic Przedksiężycowych... wychodzi na to, że zapoznawać od zera będziemy się tylko z fragmentami tekstu napisanymi przez pana Ćwieka.

Ale jeśli nie śledzicie losów polskiej fantastyki zbyt zajadle – jest to zdecydowanie jeden z najlepszych zbiorów światów przedstawionych wydanych w ciągu ostatnich kilku lat. Autorka pozostaje mistrzynią suspensu, zwrotów akcji i atmosfery grozy. Dodajmy do tego wartką i wciągająca narrację i mamy gotowy przepis na przyjemny wieczór w towarzystwie przekonywujących potworów. Cieszy także zdecydowanie duża różnorodność tekstów: literackie nawiązania w Światach Dantego, przeplatanie magii z iluzją w Cmentarzysku potworów i pozornie ni w pięć ni w dziesięć – ufo w Duchach w maszynach. Przyjemnie poczytny miks.

Jedyne co zawsze zarzucam pani Kańtoch, i przed czym nie ustrzegła się także teraz, są pewne uproszczenia w kreowaniu postaci. Rzadko da się do nich przywiązać, czy chociażby utożsamić. Oczywiście w takiej formie, jaką jest opowiadanie, nie robi to szczególnej różnicy, gdyż efekt telenoweli zarezerwowany jest dla cyklów długości Diuny Herberta, jednak obojętność wobec losów bohaterów nieco przeszkadza. Co jakiś czas można się też natknąć na pewne uproszczenia i przeskoki bez dokładnej obudowy fabularnej, ale znowu – kwestia zastosowanej formy.

Podsumowując – dobra rzecz, w sam raz na chłodniejszy wieczór. Polecam czytać z przerwami między poszczególnymi opowiadaniami. Niektóre rzeczy trzeba przetrawić.

Nie lubię opowiadań.

Lubię opasłe tomiszcza pisane przez swoich autorów na kilogramy w ilościach hurtowych, w których mamy czas na poznanie bohaterów, zrozumienie ich historii, przyzwyczajenie się do nich i żałowanie, gdy skończą tragicznie. W opowiadaniach tak się nie da, chyba że ma się przywilej bycia Sapkowskim. Ponieważ jednak Anna Kańtoch wielokrotnie udowodniła mi,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Śleboda Małgorzata Fugiel-Kuźmińska, Michał Kuźmiński
Ocena 7,1
Śleboda Małgorzata Fugiel-K...

Na półkach:

Nie wiem czemu spodziewałam się, że będzie to słabiutka powiastka napisana przez nieznanych autorów z akcją umiejscowioną na przaśnej polskiej wsi i zbrodnia w stylu „sąsiad sąsiada siekierą”. Pomyliłam się tylko w kwestii „słabiutkiej” powiastki. Cała reszta mniej więcej się zgadza, ale o dziwo wszystko trzyma się kupy i jest pozycją super-poczytną, szczególnie podczas wakacyjnego pobytu w jednej z takich właśnie podzakopiańskich wsi.

W Murzasichlu, gdzie osadzona jest akcja, byłam wielokrotnie, jak zresztą większość przedstawicieli klasy średniej w Polsce. Książki, których akcja osadzona jest w znajomych nam miejscach nabijają sobie punkty fajności na zasadzie telenoweli. Lubimy to, co znamy, bardziej lubimy to, co znamy bardziej. I to jest pewnie powód dlaczego nazwa Murzasichle jest wypisana na okładce wielkimi czerwonymi literami. Ma robić coś, czego nie może zrobić jeszcze nazwisko autorów – przyciągnąć.

Poza hejtem na bieda-marketing książce zarzucić mogę w zasadzie dwie sprawy: zbyt wielką inspirację „Ziarnem prawdy” Miłoszewskiego, szczególnie jeśli chodzi o aspekty przeszłości, i zbyt oczywiste inspirowanie się samymi sobą w kreowaniu postaci. I tak, jasne, bohater jako alter ego autora to znana pisarska sztampa, ale niestety nie każdy jest Stachurą i w większości przypadków to jednak razi. A ruda antropolożka i młody dziennikarz to tak oczywiście państwo Kuźmińscy, że naprawdę mogliby sobie darować umieszczanie na skrzydełku książki swojego zdjęcia z podpisami „dziennikarz” i „antropolożka”. Ciakawam tylko czy kolor włosów robiony był docelowo pod powieść, czy też to bohaterka odziedziczyła marchewkę po duchowej matce.

I tyle. Cała reszta to zachwyty a tych nikt czytać nie lubi bo to nudne i co poza „świetne” i „wciągające” tak naprawdę o książce można napisać? Chyba, że spoilery, ale w tym wypadku okazać należy serce. W każdym razie – polecam. Fajne.

Nie wiem czemu spodziewałam się, że będzie to słabiutka powiastka napisana przez nieznanych autorów z akcją umiejscowioną na przaśnej polskiej wsi i zbrodnia w stylu „sąsiad sąsiada siekierą”. Pomyliłam się tylko w kwestii „słabiutkiej” powiastki. Cała reszta mniej więcej się zgadza, ale o dziwo wszystko trzyma się kupy i jest pozycją super-poczytną, szczególnie podczas...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Największy problem tej książki polega na tym, że autorka do końca nie mogła się zdecydować czy pisać klasyczny kryminał czy też sagę rodzinną z elementami fantastycznymi. Nie mam nic przeciwko przeplataniu się gatunków, ale w tym wypadku miałam wrażenie jakbym czytała dwie różne powieści. Gdy doszłam do momentu, w którym informację, mogącą być ważną dla śledztwa, przekazuje głównej bohaterce bogini Mari, zwątpiłam w zasadność czytania książki do końca. Na szczęście autorka nieźle wybrnęła i zakończenie jest logiczne, racjonalne i satysfakcjonujące dla czytelnika. Ogólnie rzecz biorąc polecam, bo poza kilkoma patetycznymi uniesieniami nad istotą macierzyństwa, przyciężkawą mitologią i używaniem czarów jako przyjętym w FBI modus operandi rozwiązania sprawy morderstwa, to czytadło pani Dolores ma swój dziwaczny, ale interesujący klimat. Dla fanów kryminałów i damatyczno-rodzinnych wzruszeń.

Największy problem tej książki polega na tym, że autorka do końca nie mogła się zdecydować czy pisać klasyczny kryminał czy też sagę rodzinną z elementami fantastycznymi. Nie mam nic przeciwko przeplataniu się gatunków, ale w tym wypadku miałam wrażenie jakbym czytała dwie różne powieści. Gdy doszłam do momentu, w którym informację, mogącą być ważną dla śledztwa, przekazuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Naruszając fundamentalną zasadę leżącą u podstaw wszechświata, przygodę z "The 100" zaczęłam od ekranizacji, dopiero w drugiej kolejności sięgając po książkę.

Na całe szczęście. Po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów z pewnością rzuciłabym ową powieścią w kąt i pewnie nigdy nie skusiłabym się na obejrzenie całkiem porządnego przecież serialu.

I nie odnoszę się tutaj do samej konwencji książki. (Ostatecznie sięgając do gatunku ogólnie definiowanego jako "romans sf dla młodzieży" nikt nie spodziewa się prozy na miarę Hemingway`a.) Kupując Misję 100 oczekiwałam romansidła w kosmosie w wykonaniu 16- i 17-latków, ale mój Boże, nawet romansidło w kosmosie może i powinno reprezentować sobą jakiś poziom. Szczególnie, jeśli pretenduje do miana literatury pięknej w przeciwieństwie do zalewającej nas fali fanowskich opowiadań. Naprawdę, można napisać poprawną książkę niezależnie od targetu, w który się celuje (vide Igrzyska Śmierci i, głupio mi to pisać, nawet Zmierzch), nie wywołując u czytelnika zgrzytania zębami za każdym razem, gdy napotyka kolejny kretynizm bohaterów zaserwowany na patetycznym talerzu wzniosłych uczuć. W dodatku ze słabą składnią. Zagadką pozostanie dla mnie, jakim cudem ktoś odkrył potencjał tego "dzieła" i zamienił w sympatyczny pożeracz czasu, jakim ostatecznie jest serial na podstawie powieści pani Morgan. Wprawdzie operacja ta wymagała sporej ilości przeróbek m.in. wycięcia bzdurnego wątku Glass i Luke`a, jednak trzeba przyznać, że zakończyła się całkowitym powodzeniem. Jak zwykle The CW pokazało, że są mistrzami "dziewczyńskich seriali", (Nie jestem tu ironiczna - team Supernatural!), i jeżeli ktoś jest zainteresowany klimatami "liceum post-apo" to zdecydowanie polecam darowanie sobie "Misji 100" na rzecz co najmniej pierwszego sezonu.

Naruszając fundamentalną zasadę leżącą u podstaw wszechświata, przygodę z "The 100" zaczęłam od ekranizacji, dopiero w drugiej kolejności sięgając po książkę.

Na całe szczęście. Po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów z pewnością rzuciłabym ową powieścią w kąt i pewnie nigdy nie skusiłabym się na obejrzenie całkiem porządnego przecież serialu.

I nie odnoszę się tutaj...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytane dwa razy – po raz pierwszy w dzieciństwie, kiedy to rozwiązanie zagadki siódmego wtajemniczenia rozłożyło mnie na łopatki i po raz drugi na studiach, kiedy złapałam się za głowę odkrywając w książce niezmierzone pokłady satyry politycznej i niezwykle trafnych obserwacji ludzkiej psychiki. Całość jest trochę śmieszna, trochę straszna, czasami okrutna do bólu a czasami zaskakująco wnikliwa. I mimo tego, że wódz blokerów nie dostąpił pełnego wtajemniczenia, ciągle wierzę, że Nieradek miał rację i „w końcu się polubili”!

Przeczytane dwa razy – po raz pierwszy w dzieciństwie, kiedy to rozwiązanie zagadki siódmego wtajemniczenia rozłożyło mnie na łopatki i po raz drugi na studiach, kiedy złapałam się za głowę odkrywając w książce niezmierzone pokłady satyry politycznej i niezwykle trafnych obserwacji ludzkiej psychiki. Całość jest trochę śmieszna, trochę straszna, czasami okrutna do bólu a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeśli ktoś miał w rękach jakąkolwiek inną podróżniczą książkę pana Cejrowskiego w zasadzie może darować sobie czytanie recenzji. Styl, którym operuje autor albo się uwielbia, albo szczerze nie znosi i inne wydawnictwo czy terytorialne umiejscowienie akcji niczego tu nie zmieni - to jest ten sam błyskotliwy a zarazem złośliwy WC afiszujący się z publicznie z takimi poglądami politycznymi, z którymi nie zgadzanie się jest obecnie w bardzo dobrym tonie. Abstrahując od zasadności rozróżnienia Cejrowski-polityk: źle, Cejrowski-podróżnik: dobrze, w postaci „Wysypy na prerii” dostajemy do rąk kolejną doskonale napisaną a za razem lekką i przystępną książkę „dla każdego”. (względnie „dla każdego na prezent”) Humor przeplatany z celnymi obserwacjami rzeczywistości, mnogość anegdotek, których autor od wielu lat pozostaje mistrzem i lekka, nienarzucająca się osnowa jednej historii o życiu na amerykańskiej prerii tworzą niezapomniany klimat charakterystyczny, dla każdej książki wychodzącej spod pióra Wojciecha Cejrowskiego. Wprawdzie jest to lektura lekka, ale ambitniejszy czytelnik będzie miał sporą satysfakcję wyławiając z morza krótkich anegdotek niesamowicie celne obserwacje dokonane na podstawie choćby i najbardziej prozaicznych elementów dnia. Wszystko to przeplatane jest pięknymi zdjęciami (trzeba przyznać, że współcześnie wydawane powieści podróżnicze są po prostu wspaniałe) oraz przypisami „tłumaczki”, które z iście Pratchettowskim humorem kontrapunktują wywody autora. Słowem – polecam brać w ciemno.

Jeśli ktoś miał w rękach jakąkolwiek inną podróżniczą książkę pana Cejrowskiego w zasadzie może darować sobie czytanie recenzji. Styl, którym operuje autor albo się uwielbia, albo szczerze nie znosi i inne wydawnictwo czy terytorialne umiejscowienie akcji niczego tu nie zmieni - to jest ten sam błyskotliwy a zarazem złośliwy WC afiszujący się z publicznie z takimi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka skonstruowana jest dokładnie tak większość odcinków Supernatural: akcja zaczyna się od morderstwa z elementem nie z tego świata, a to przyciąga do miasta Sama i Deana próbujących rozprawić się z grożącym ludziom "kriczerem". (Całość dzieje się w czasie trwania sezonu trzeciego więc tym, którzy jeszcze tam nie dotarli doradzam wstrzymanie się ze względu na spoilery.)Jeśli chodzi o styl pisania nie da się ukryć, że pan Keith R.A. DeCandido drugim Tołstojem nie jest, z drugiej jednak strony sięgając po pozycję stworzoną w celu wypromowania serialu telewizyjnego nie spodziewamy się przecież przysłowiowego trzynastozgłoskowca. Książkę czytało mi się lekko i w miarę przyjemnie mimo, że większość dialogów była żywcem wziętych z poszczególnych odcinków. (Swoją drogą jak się okazało to, co brzmi świetnie wypowiedziane w serialu sarkastycznym tonem Jensena Acklesa robi okropnie płaskie wrażenie na papierze.) Zdaję sobie sprawę, że gdyby po tę książkę sięgnęła osoba, która nie jest fanem Supernatural mogłaby się solidnie wymęczyć, ale dla każdego, kto co tydzień z podniesionym ciśnieniem czeka na kolejny odcinek może być to świetna rozrywka skracająca czas oczekiwania.

Książka skonstruowana jest dokładnie tak większość odcinków Supernatural: akcja zaczyna się od morderstwa z elementem nie z tego świata, a to przyciąga do miasta Sama i Deana próbujących rozprawić się z grożącym ludziom "kriczerem". (Całość dzieje się w czasie trwania sezonu trzeciego więc tym, którzy jeszcze tam nie dotarli doradzam wstrzymanie się ze względu na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedna gwiazdka za speców od marketingu, który wcisnęli nam tego gniota.

Jedna gwiazdka za speców od marketingu, który wcisnęli nam tego gniota.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przez cały czas czytania tej książki miałam wrażenie, że autor się marnuje. Całkiem niezły warsztat pisarski wykorzystany do opisania nie tylko banalnej, ale też kompletnie bzdurnej historii młodego zombie i jego dziewczyny. Jak doszłam do momentu w którym okazało się, że lekiem na całe zło otaczającego nas świata oraz powstrzymanie epidemii jest pocałunek głównych bohaterów odłożyłam to "dzieło" na półkę.

Przez cały czas czytania tej książki miałam wrażenie, że autor się marnuje. Całkiem niezły warsztat pisarski wykorzystany do opisania nie tylko banalnej, ale też kompletnie bzdurnej historii młodego zombie i jego dziewczyny. Jak doszłam do momentu w którym okazało się, że lekiem na całe zło otaczającego nas świata oraz powstrzymanie epidemii jest pocałunek głównych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Podróbka Careya z ambicjami żeby być "Nigdziebądź" w klimacie noir.
Lekkie i przyjemne aczkolwiek nie przewiduję by pozostało w mej pamięci dłużej niż trwało czytanie tej książki.

Podróbka Careya z ambicjami żeby być "Nigdziebądź" w klimacie noir.
Lekkie i przyjemne aczkolwiek nie przewiduję by pozostało w mej pamięci dłużej niż trwało czytanie tej książki.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna pozycja zamykająca jakąś gwiezdnowojenną serię pokuszę się więc, o porównanie
„Niezwyciężonego” z poprzednim "epickim finałem”. „Jednocząca Moc” miała za zadanie zamknąć dziewiętnastotomowy cykl Nowej Ery Jedi, „Niezwyciężony” Denninga musiał się uporać z podsumowaniem jedynie dziewięciu książek, w dodatku napisanych w koszmarnym "deutsche Ordnung" bez licentia poetica dla żadnego z autorów.
A mimo wszystko sobie nie poradził.
Książka rozkręca się niesłychanie powoli, mamy kilkudziesięciostronicową akcję na Niklu Jeden (nic absolutnie nie wnoszącą do fabuły), wstępną walkę Jacena z Jainą, (która jest co najmniej cztery razy krótsza niż walka finałowa) i mnóstwo innych niepotrzebnych dłużyzn. Następnie, gdzieś w połowie akcja się rozkręca, przyspiesza, wydarzenia nabierają sensu, a wszystko zaczyna zmierzać do finału. Aż nagle czytelnik zaczyna mieć wrażenie, że czyta nie powieść a plan powieści, gdzie poszczególne zdarzenia wypisane są w punktach. Całość kończy się tak, że autor z tego całego pośpiechu kompletnie pomija wyjaśnienia wielu ważnych kwestii.
Cztery gwiazdki Denning dostaje ode mnie za niesamowite ukazanie uczuć bliźniąt. Poprzez sugestywne nawiązanie do poprzednich powieści, przedstawianie wydarzeń sprzed wielu lat z nowej, osobistej perspektywy, cytowanie kilkunastoletniego Jacena zaczynamy, wbrew sobie, wbrew temu co o nim wiemy, czuć żal że musi go spotkać taki koniec.
Kiedy rozgrywa się finałowa walka, kiedy Jaina zadaje ostateczny cios przerywając ostrzeżenie, które Jacen słał Tenel Ka i swojej córce nasza sympatia odwraca się od Zakonu Jedi, wyczuwamy w Jacenie ten pierwiastek dobra, którego nikt nie potrafił w nim znaleźć, a który przecież cały czas tam tkwił. Jest to też powód dla którego warto przeczytać książkę. Nie tylko dlatego, że jest ona podsumowaniem Dziedzictwa Mocy, ale też dlatego, że nareszcie dociera do nas tragizm, i nieuchronność losu dzieci wychowywanych wśród galaktycznych wojen i spisków. Wielką zaletą jest też to, wreszcie nie czytamy książki z myślą „Jest za ważna/y, na pewno przeżyje”. Wojna to wojna i jako taka pociąga za sobą ofiary, nawet te najbardziej niespodziewane.

Kolejna pozycja zamykająca jakąś gwiezdnowojenną serię pokuszę się więc, o porównanie
„Niezwyciężonego” z poprzednim "epickim finałem”. „Jednocząca Moc” miała za zadanie zamknąć dziewiętnastotomowy cykl Nowej Ery Jedi, „Niezwyciężony” Denninga musiał się uporać z podsumowaniem jedynie dziewięciu książek, w dodatku napisanych w koszmarnym "deutsche Ordnung" bez licentia...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Rozśmiesza do łez" - ostrzegli na okładce, co niestety zwykle jest pierwszą wskazówką mówiącą nam, że książka będzie wybitnie nieśmieszna. Albo jeszcze gorzej: nieśmieszna, ale usilnie starająca się taką udawać. Tutaj miłe zaskoczenie - spodziewałam się kompletnego gniota, a książkę DA SIĘ przeczytać! Zaskakujące, szczególnie, że okolicznością dodatkową przemawiającą za klapą tej pozycji jest fakt napisania jej przez SŁAWNĄ OSOBĘ (co zawsze gwarantuje nam wysoką sprzedaż i żenująco niski poziom)

Ale dość słodzenia.
Felietony, z których składa się tom podzielić można na dwie podstawowe rodzaje: Felietony opowiadające o rzeczach, które można kupić lub miejscach, które można zwiedzić jak się ma bardzo dużo pieniędzy - jak, na ten przykład pan Clarkson ("Na instalację basenu starczy około 20 000 funtów", "Bilet do Paryża kosztował 2 000 funtów, to mniej niż się spodziewałem" itp) Owszem mogłoby mieć to dla przeciętnego zjadacza chleba jakiś swoisty urok, gdyby było napisane z mrugnięciem oka w stronę czytelnika, niestety autor rzuca kwotami, cenami i swoimi wydatkami na prawo i lewo zdecydowanie bardziej w tonie chwalenia się, co niestety nieco przeszkadza.
Druga grupa felietonów to te prezentujące coś co zdaje się w opinii autora jest "kontrowersyjnymi poglądami". Do takich należą m. in. śmianie się z Amerykanów (nie jakieś konkretne, szczególne, po prostu ujęcie tematu na zasadzie "wszyscy wiemy, że Amerykanie są śmieszni i niemądrzy ha ha ha")wybrzydzanie na Unię Europejską (znowu, nic konkretnego - autor przez cały felieton powtarza jedynie "Unia nic mi nie dała") oraz oświadczenie, że ochrona zdrowia w Anglii jest przesadna. Wszystko to poprzetykane nazwiskami, miejscowościami oraz tytułami, które w większości nic osobie pochodzenia innego niż brytyjskie nie powiedzą.

Gdyby tylko tyle można było zarzucić autorowi, książkę mogłabym nawet polecić. Do autobusu albo w poczekalni u dentysty. Niestety pan Clarkson bardzo szybko przekroczył granicę między ironicznym ujęciem rzeczywistości, czy nawet jak on to nazywa "zdroworozsądkowym podejściem" a ignorancją. Mówię tu w szczególności o felietonie na temat sytuacji w Hiszpanii i ich problemach z Baskami, narodem, który chce odzyskać niepodległość. Nie wiem, czy to wynika z takiej a nie innej historii naszego narodu, ale po przeczytaniu zdania iż "ciężko (autorowi) pojąć, że sam język mógłby być wart nawet jedno życie" niemal stanęły mi przed oczami strony podręcznika od historii o germanizacji i rusyfikacji, w myślach zabrzmiała melodia Roty, a czołg w mojej piwnicy zasugerował, że jest gotowy ruszyć wyzwalać Warszawę. Czytam jednak dalej : powodem dla którego wg Clarksona Baskowie powinni przestać walczyć o swój język jest, o zgrozo, jego trudność!(za dużo "Z" oraz "X", prawdziwy koszmar doprawdy.) Zastanawiam się jakie felietony pisał był autor gdyby żył w czasach okupacji niemieckiej w Polsce "Polacy powinni przestać walczyć o niepodległość bo ich język ma za dużo trudnych do wymówienia zgłosek". Clarkson, jako typowy przedstawiciel narodu, który nie musi uczyć się języków obcych żeby skorzystać z internetu, niestety zbyt często w swojej książce zamiast celnego podsumowania rzeczywistości, udowadnia nam, że cierpi na kompletny brak empatii i wrażliwości na cokolwiek poza własną osobą. A tego niestety wybaczyć mu nie można.

"Rozśmiesza do łez" - ostrzegli na okładce, co niestety zwykle jest pierwszą wskazówką mówiącą nam, że książka będzie wybitnie nieśmieszna. Albo jeszcze gorzej: nieśmieszna, ale usilnie starająca się taką udawać. Tutaj miłe zaskoczenie - spodziewałam się kompletnego gniota, a książkę DA SIĘ przeczytać! Zaskakujące, szczególnie, że okolicznością dodatkową przemawiającą za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytając tę kolejną już książkę Stackpolea odnieść można wrażenie, że pisarz w całym swoim dorobku literackim wykreował tylko jednego bohatera (jest on notabene czymś w rodzaju polepszonego alterego autora)któremu, zależnie od książki, zmienia tylko i wyłącznie imię. Po przeczytaniu tytułu "Eskadra Łotrów" fanowi gwiezdnych wojen od razu przed oczami stają takie nazwiska jak Wedge Antilles, Wes Jason czy Derek Klivian. Niestety w tym przypadku nic bardziej mylnego. Głównym bohaterem pan Stackpole ustanowił wspomniane na początku alterego samego siebie - niezniszczalnego, niezłomnego, odważnego i niezwykle pomysłowego Corrana Horna. Corran, jak na cudowne dziecko przystało w zależności od tego co w danym momencie się najbardziej autorowi podoba jest pilotem X-Winga (lepszym nawet od Tycho Celchu) agentem CorSecu (najlepszym, wiadomo) członkiem "fajnej" organizacji przestępczej (na szczycie hierarchii) lub rycerzem Jedi (będącym w stanie pokonać samego Lukea Skywalkera). To krótkie kompendium wiedzy o Hornie, mimo że nieco wybiega w przyszłość i rozciąga się na inne książki z serii pozwoli czytelnikom zrozumieć z czym będą się musieli zmierzyć sięgając po tę książkę. Corrana nie da się zabić. Corran zawsze ma świetne pomysły. Corran wpada w tarapaty z wdziękiem a wychodzi z nich z klasą (zawsze obronną ręką, zawsze szczęśliwie)
i za Corrana właśnie odjęłam książce jedną gwiazdkę. Jest to też jedyny element, do którego można się u Stackpolea przyczepić. Jak zwykle pisze on niezwykle wciągająco, od pierwszej strony do ostatniej powieść trzyma w napięciu: przegania nas po bazach rebeliantów i okrętach imperium. Dowiadujemy się sporo o tym "jak to było" po śmierci Imperatora, kto przejął władzę, jak zwykli członkowie rebelii patrzą na takich bohaterów jak Han czy Luke a przede wszystkim świetnie się bawimy, bo chociaż nie potrafię wybaczyć autorowi stworzenia takiego potwora jakim w moim odczuciu jest Corran Horn to jednak nie mogę zaprzeczyć, że jest on świetnym pisarzem, który potrafi zainteresować nas tym co stworzył, przywiązać do bohaterów, rozbawić i wzruszyć i zachęcić do sięgnięcia po kolejne książki z cyklu.

Czytając tę kolejną już książkę Stackpolea odnieść można wrażenie, że pisarz w całym swoim dorobku literackim wykreował tylko jednego bohatera (jest on notabene czymś w rodzaju polepszonego alterego autora)któremu, zależnie od książki, zmienia tylko i wyłącznie imię. Po przeczytaniu tytułu "Eskadra Łotrów" fanowi gwiezdnych wojen od razu przed oczami stają takie nazwiska...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatni, niestety tom cyklu o X-Wingach i niestety, zdaniem wielu, nienajlepszy. Aaaron Allston, czy to z lenistwa, czy to z powodu goniących go terminów (bo w znudzenie się bohaterami i światem nie uwierzę)stworzył powieść krótką, na jeden wieczór co najwyżej. Jakby tego było mało, zręcznie wymiksował się z prowadzenia wielu skomplikowanych nieraz wątków, jak to było w przypadku np trylogii o Eskadrze Widm, stawiając w absolutnym centrum jednego bohatera, Wedge`a, przedstawiając całą akcję na Adumarze z wyłącznie jego perspektywy. Samo przeniesienie akcji na nieodkrytą jeszcze przez Republikę planetę i do tego odcięcie komunikacji ze stolicą pozwoliło autorowi uciec przed obowiązkiem zaznaczenia obecności bohaterów pobocznych, w których obfituje świat Gwiezdnych Wojen, a bez których rozgrywka polityczna, gdyby odbywała się na jakiejkowlwiek innej planecie byłaby niemożliwa. To, że Han Solo i Leia, a także inne kluczowe postacie z filmów pojawiają się tylko wspomniane, raz góra dwa, jest charakterystyczne dla tej serii, i to panu Allstonowi wybaczamy natomiast fakt, że z treści książki o pilotach X-Wingów wyrzucił większość owych właśnie pilotów... cóż powiedzmy po prostu, że ciężko pisać książkę bez niemal tytułowych bohaterów. Mamy więc odległą planetę, mocno zawężone grono bohaterów, do kilku osób zaledwie, co przy większości Gwiezdnowojennych powieści jest niemal świętokradztwem, skróconą niemożliwie wręcz intrygę i cztery SŁOWNIE cztery X-Wingi. Za co więc tak wysoka ocena? Autor potrafi postawić na właściwego konia - owych czterech pilotów to starannie wyselekcjonowana śmietanka bohaterów. Mamy więc ulubionego przed wszystkich Wedga, także znanych z filmów: zawsze wesołego Wesa, ponurego Hobbiego i poważnego Tycho, mamy też Iellę, oczekiwane przed wszystkich rozwiązanie wątku miłosnego i kilkoro nie mniej ciekawych postaci drugoplanowych. I nagle jakimś cudem wszystkie te zarzuty wspomniane na początku stają się atutami książki - Autor skupia się na kilku bohaterach - świetnie, wreszcie ktoś porządnie opisał i przybliżył nam psychikę Wedga, mamy starą dobrą czwórkę pilotów - cudownie, ich charaktery świetnie się uzupełniają i chociaż jest ich tak mało absolutnie nikogo nam nie brakuje. Akcja dzieje się daleko poza centrum - super, bohaterowie mogą wykazać się swoimi unikalnymi zdolnościami. X-Wingów jest tylko cztery? Ale za to jak błyszczą w tłumie powolnych bladeów. A w dodatku ten humor - Allston zawsze potrafi nas rozbawić, trzeba się naprawdę bardzo starać żeby nie wybuchnąć śmiechem po przeczytaniu radosnych komentarzu Wesa. Ale najważniejsze, że to się po prostu dobrze czyta, nawet nie zauważyłam kiedy dotarłam do końca. Mimo, że książce pozornie wiele brakuje, a jednak - jak zwykle Aaron Allston potrafił sprawić, że jest doskonała.

Ostatni, niestety tom cyklu o X-Wingach i niestety, zdaniem wielu, nienajlepszy. Aaaron Allston, czy to z lenistwa, czy to z powodu goniących go terminów (bo w znudzenie się bohaterami i światem nie uwierzę)stworzył powieść krótką, na jeden wieczór co najwyżej. Jakby tego było mało, zręcznie wymiksował się z prowadzenia wielu skomplikowanych nieraz wątków, jak to było w...

więcej Pokaż mimo to