Obóz koncentracji Thomas M. Disch 5,8
ocenił(a) na 45 lata temu Powieść, w której dobre są... cztery ostatnie strony, wyjaśniające pewne węzłowe punkty intrygi. Poza tym - przykro to pisać - jest to pretensjonalne pogranicze bełkotu, wykładające się na tym samym, na czym wyłożył się Card - na braku umiejętności ukazania geniuszu. Jak takie rzeczy powinno się pisać, pokazał dwa lata przed oryginalnym wydaniem "Obozu koncentracji" Keyes, wypuszczając na rynek doskonałe "Kwiaty dla Algernona".
Pomysł wyjściowy był niezły. Na terenie USA, w jednej ze starych kopalni, prywatna firma zaczyna testować na wyselekcjonowanych więźniach zmodyfikowaną bakterię syfilisu, licząc na gwałtowny wzrost inteligencji u badanych. Co też ma miejsce, aczkolwiek kosztem ich zdrowia, bo syfilis w galopującym tempie niszczy ich organizmy. Przemiany dotykające więźniów obserwuje i spisuje w specjalnym dzienniku inny więzień, posiadający literacki talent. Wszystko wygląda więc dobrze, bo możemy być świadkami stopniowego wzrostu twórczych mocy opisywanych osób i nakręcania się spirali odkryć czy eksplozji nowych idei. A tu nic z tego.
Zamiast geniuszu, mamy bełkot przesiąknięty mistycyzmem (również tym religijnym) i wypchany po brzegi cytatami z wielkich, albo chociaż ambitnych dzieł. Tak jakby autor liczył na to, że mniej wytrawny czytelnik szybko się podda, uwierzy, że w powieści zawarte są same uniwersalne mądrości, i zacznie wszystko łykać jak wyposzczony pelikan, budując w przerwach między kolejnymi kęsami ołtarzyk z wizerunkiem Discha. Zero przemian. Zero ewolucji. Zero olśnień. Jest tylko mniej lub bardziej zakręcona paplanina, która na ogół istnieje sama dla siebie, nie wnosząc nic nowego do fabuły.
Co do efektów tytanicznej pracy umysłowej przynajmniej dwóch dziesiątek geniuszy - no cóż. Nie jest to nowy lek, nie jest to nowa broń, nie są to nowe, doskonałe dzieła literackie (choć autor usiłuje nas przekonać, że oznaką geniuszu jest napisanie sztuki teatralnej czy garści wierszy). Otóż cały zespół pracuje nad... eliksirem długowieczności. Takim pichconym w piecu, jaki ongiś używali alchemicy. Owszem, finał prostuje kilka wyobrażeń, ale nawet mimo niego nie sposób uwierzyć, żeby ktokolwiek z trzeźwo myślących właścicieli korporacji pchał gigantyczne pieniądze w projekt, którego głównym zadaniem miałoby być babranie się w staroświeckiej, mętnej alchemii.
Ogólnie książka jest miałka, niezbyt ciekawa, chwilami wręcz bełkotliwa (nie raz, i nie dwa, można sobie swobodnie przeskoczyć kilka kartek, i to bez żadnego uszczerbku dla biegu intrygi),a zborne i ciekawe zakończenie nasuwa myśl, że całość znacznie lepiej by się obroniła w formie niezbyt obszernego opowiadania. Bo w obecnym kształcie książka jest po prostu jak napompowany wątpliwej jakości powietrzem balon. I to przy objętości niecałych dwustu stron.