-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2020-12-04
2020-08-07
To jedna z tych niezwykle wciągających, angażujących i zaskakujących książek, po lekturze której mamy mnóstwo emocji, którą – w typowy dla twórczości Remigiusza Mroza sposób – chcemy rzucić w ścianę jakoś w połowie, w pod koniec oraz po przeczytaniu ostatniego zdania. Jednocześnie to jedna z tych książek, nad których sensem lepiej się nie zastanawiać, bo dostrzeżemy luki. Luki w fabule, luki w charakterystyce postaci. I z punktu widzenia krytyka czy recenzenta jest się tu o co pieklić. Ale wiecie co? Czasem po książki sięgają osoby, które ich nie recenzują. Serio. Spójrzcie na 50 twarzy: czy to jest dobra książka? Nie. Ale stała się bestsellerem i mnóstwo osób mogło się przy niej odmóżdżyć, zapomnieć na chwilę o problemach dnia codziennego.
Jak dla mnie ważne, że w Osiedle się wciągnęłam, że powieść budziła we mnie wiele emocji i wciąż zaskakiwała – bo to zawsze lepsze, niż coś nudnego i bezpłciowego. A wszyscy dobrze wiemy, że Mróz umie działać na emocje. Nawet, jeżeli nie wszystko w jego książkach klei się kupy. I nawet, jeśli wykorzysta motyw, którego ostatnio wszędzie jest pełno. Te książki się po prostu czyta, przeżywa, a potem nie wolno zastanawiać się nad ich sensem. I już.
Z perspektywy poważnej osoby oceniającej literaturę: 2/5
Z perspektywy normalnego człowieka, który chce na chwilę zapomnieć o własnych problemach: 5/5
Mini spoiler:
.
.
.
.
.
.
Podtytuł: Fight club w Mroźnym Uniwersum
To jedna z tych niezwykle wciągających, angażujących i zaskakujących książek, po lekturze której mamy mnóstwo emocji, którą – w typowy dla twórczości Remigiusza Mroza sposób – chcemy rzucić w ścianę jakoś w połowie, w pod koniec oraz po przeczytaniu ostatniego zdania. Jednocześnie to jedna z tych książek, nad których sensem lepiej się nie zastanawiać, bo dostrzeżemy luki....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-12-14
Ja i John Green raczej nie należymy do tej samej paczki przyjaciół. Spotkałam się z nim w ramach Gwiazd Naszych Wina i tę pogawędkę rzeczywiście całkiem miło wspominam, ale przy każdej kolejnej było gorzej. Tym razem Pan Zielony powrócił z powieścią, którą bardzo długo utrzymywał w tajemnicy i aż do dnia premiery nie był znany nawet zarys jej fabuły (w sumie nadal nie wiem, po co to, jak dla mnie to tylko zagranie marketingowe). Ale skoro miało być to coś wyjątkowo, pomyślałam - spróbuję. Może autor wyłapał błędy, na jakie uskarżali się czytelnicy w jego poprzednich książkach i trochę się poprawił.
Po przeczytaniu opisu fabuły z "Żółwie aż do końca" pomyślałam, że John Green wyruszył w podróż po kryminałach dla młodzieży. Nasza główną bohaterką zostaje Aza Holmes (to nazwisko. no wiem), która zajmie się poszukiwaniami ojca swojego znajomego ze szkoły. Jak się jednak okazuje, autor nie skupi się na tym temacie tak bardzo, jak można by się tego spodziewać. Tak naprawdę najważniejszym elementem historii staje się postać Azy oraz jej psychika. Dziewczyna ma bowiem ze sobą pewne problemy, które zmieniają jej postrzeganie rzeczywistości. Stany lękowe to nic dobrego. Więc przygotujcie się również na mało smaczne fragmenty o tym, że nasze ciało w 50% składa się z mikrobów, w jaki sposób pożywienie przechodzi przez przełyk oraz jak wydala się bakterie. Serio.
Zawsze doceniałam, że John Green w przystępny sposób porusza w swych powieściach poważną tematykę, by zaznajomić z nią młodzież. Jednocześnie nie mogłam sobie wyobrazić nastolatków, którzy rozmawiają ze sobą w tak metaforyczny sposób, jak robią to w wykreowanych przez Greena sytuacjach. Ten brak realizmu był dla mnie zawsze największym problemem w jego pracach. Czy znacie całą zgraję nastolatków z filozoficznymi myślami, sypiącymi metaforami na prawo i lewo? Jednak w tym wypadku, gdy poznamy bohaterkę, gdy zrozumiemy jej problemy, jej sposób bycia nie wydaje się już tak dziwny. Zaczynamy rozumieć, że jej życie wygląda nieco inaczej od naszego i natrętne myśli nie są kwestią wyboru, a choroby. Więc tu John Green zastosował technikę, która pozytywnie mnie zaskoczyła - nadal użyję tego, czego się czepialiście, ale zrobię z tego walor i niezbędną część historii. Dobry krok! Tak samo jak fakt, że nie ma tu wyidalizowanych i perfekcyjnych postaci, każdy jest tylko człowiekiem, ma swoje wady, zalety, problemy i może być wręcz przykładem, jak NIE powinno się żyć. A antybohater w książce to zawsze dobra rzecz.
Nie, żebym była lekturą wyjątkowo zachwycona. Może po prostu spodziewałam się większej dawki kryminału niż psychologii. Ale jednocześnie nie zawiodłam się, Greenowi udało się wzbudzić moje zainteresowanie i sprawić, że zaczęłam myśleć o pewnych sprawach w inny sposób. To wciąż jednak stary, dobry Green, którego jedni będą kochać, inni nienawidzić, a ja nadal stoję gdzieś na rozstaju, bo doceniam i szanuję, ale nie porywa mnie na tyle, bym skoczyła za nim w ogień.
Ja i John Green raczej nie należymy do tej samej paczki przyjaciół. Spotkałam się z nim w ramach Gwiazd Naszych Wina i tę pogawędkę rzeczywiście całkiem miło wspominam, ale przy każdej kolejnej było gorzej. Tym razem Pan Zielony powrócił z powieścią, którą bardzo długo utrzymywał w tajemnicy i aż do dnia premiery nie był znany nawet zarys jej fabuły (w sumie nadal nie wiem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-13
Pytanie podstawowe - dlaczego, u licha, zainteresowałam się tą książką? Odpowiedź: bo zawsze ciągnęło mnie do grafiki i animacji. Może nie tyle, co chciałam robić stricte gry komputerowe, ale właśnie czymś związanym z grafiką się bawić. Miałam już za sobą pierwsze próby w tworzeniu prostych gier point&click czy w modelowaniu 3D; przygotowałam wirtualną bombonierkę z trylionem czekoladek w różnych kształtach - nie wracajmy do tego.
Ta książka pokazała mi, jak bardzo jednak nie chcę tego robić.
Jak wiele musiałabym ogarniać z innych dziedzin niż modelowanie i dodawanie tekstur. Jak bardzo praca nad stworzeniem takiej gry jest trudnym do zdobycia kawałkiem chleba. W sumie mało to oni nie zarabiają, więc jak już zarobią, to nie na kawałek chleba, a nawet chałki z masłem. Ale słowem kluczowym jest tutaj "JAK już zarobią". JEŻELI zarobią. Bo na ich drodze stoją o wiele gorsze i trudniejsze do przeskoczenia problemy niż tylko rozładowany laptop i kończąca się licencja na Photoshopa. Często będzie to tzw. crunch, czyli całkowite poświęcenie swojego życia prywatnego na rzecz pracy. Co więcej, zrobienie gry jest o wiele trudniejsze od wykonania filmu, nawet animowanego czy rysunkowego. Gra musi być niejako inteligentna, interaktywna, musi w mgnieniu oka zrenderować i zmieniać obraz pod wpływem tego, co robi gracz. Twórcy muszą przewidzieć tysiące możliwych scenariuszy a nie, jak w filmie, wykreować sekwencję ruchów raz i na wieczność.
W książce znajduję się 10 rozdziałów, każdy skupia się na omówieniu innej gry – w tym Wiedźmina, więc polski akcent jest jak najbardziej na plus. Zaznaczę jednak, że nie grałam w ŻADNĄ z prezentowanych gier. Żadną. Słyszałam może o trzech. Wyobraźcie więc sobie, jaki research urządzałam podczas lektury.
Każdy rozdział dokładnie, krok po kroku, dzień po dniu, prezentuje nam proces tworzenia gry – od pomysłu, przez zebranie ekipy i sponsorów, po wyłożenie płyt na półki; skąd brano inspiracje, ile pieniędzy trzeba było wydać, ile godzin dziennie pracować, na ile sukces był kwestią znajomości z odpowiednimi osobami, ile każdy grafik był zmuszony poświęcić by, finalnie, stworzyć coś, co nie zawsze dawało im miliony i mercedesa.
Jednak ważna sprawa – ekonomia. To ekonomia, marketing i biznes rządzą tą książką. Faktycznie trochę się zawiodłam, bo spodziewałam się większej ilości graficznych omówień: programy, animacje, modelowanie, projektowanie scenariusza gry itp.. Tymczasem otrzymałam relację z szukania kontrahentów i podpisywania umów, coś a'la rozmowę z szefami i zarządcami, gdy oczekiwałam poznania ludzi, którzy faktycznie siedzieli dniami i nocami przy komputerach próbując zaanimować powiewające na wietrze włosy Wiedźmina. Dodatkowo każdy rozdział opiera się w zasadzie na tym samym: pomysł, problemy w realizacji, udało się, ojej znowu problem, udało się i jesteśmy szczęśliwi. Zastanawiałam się, czy lepszym rozwiązaniem nie byłoby omówienie ogólnie tematyki tworzenia gier, rzucając tu i ówdzie konkretnym przykładem, niż dzielenie jej na poszczególne gry – a i tak wszędzie dzieje się niemal to samo. Ale doceniam ilość pracy autora, jaką włożył w jej stworzenie.
Jeżeli jest z Ciebie biznesmen i/lub marzy Ci się praca w informatycznej korporacji, chcesz przyłożyć rękę, albo chociaż mały paluszek, do stworzenia kolejnej części The Sims, to śmiało. Wydaje mi się jednak, że dla osób interesujących się grami komputerowymi jedynie pobieżnie i nie kopiącymi głębiej, nie sprawdzającymi twórców, nie zastanawiającymi się nad prawem i nie analizującymi procesu rozwoju jakiejś wytwórni gier, ta książka może być tylko informatyczno-ekonomicznym bełkotem. Prosto i przyjemnie podanym, ale jednak mało ważnym bełkotem. Ja okazałam się być nieodpowiednim targetem.
Pytanie podstawowe - dlaczego, u licha, zainteresowałam się tą książką? Odpowiedź: bo zawsze ciągnęło mnie do grafiki i animacji. Może nie tyle, co chciałam robić stricte gry komputerowe, ale właśnie czymś związanym z grafiką się bawić. Miałam już za sobą pierwsze próby w tworzeniu prostych gier point&click czy w modelowaniu 3D; przygotowałam wirtualną bombonierkę z...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-14
NaStosie.pl
Jak spędzilibyście kilka miesięcy życia wiedząc, że nie zobaczycie Ziemi przez kolejne 100 lat?
Nikki nie było na Ziemi przez 100 lat i wraca na nią po pół roku. Sprzeczność? Niekoniecznie. Dziewczyna przez wiek przebywała w podziemiu zwanym Podwiecznością, gdzie czas płynie nieco inaczej niż w świecie śmiertelników. Była tam Dawcą dla Wiecznych. Nikki wraca jednak tylko na 6 miesięcy, bo po tym czasie Podziemie znowu się o nią upomni, niczym Hades o Persefonę.
Czasem człowiek trafia na książkę, o której nie wie co napisać. Bo rozum podpowiada mu coś zupełnie innego niż serce. Tak właśnie mam z "Podwiecznością" Brodi Ashton, która uwielbia w swoich powieściach bawić się mitologią. Mitologia jednak nigdy nie była moją mocną stroną i ta tematyka nigdy nie przemawiała do mnie z jakimś płomiennym uczuciem. Jednak autorka, jak wspomniałam, bawi się mitami, modyfikuje je według swoich potrzeb i wprowadza do współcześnie znanego młodzieży świata. Podobny zabieg spotkałam u Porzuconych Meg Cabot, którzy również, co zaskakujące, naprawdę mi się spodobali.
Nie powiem, abym zakochała się w tej historii od pierwszego wejrzenia. Po raz pierwszy nie miałam także gotowe shipa, który przeważnie pojawia się w mojej głowie od razu po pojawieniu się konkretnego męskiego bohatera. Z czasem zauroczył mnie Mroczny Pan, którego serca będziemy poszukiwać (dosłownie!), ale wciąż przychodziły momenty, gdy odkrywałam, że zakochałabym się w nim kilka lat temu (ależ jestem stara). Brodi Ashton jednak dobrze wie, jak przekonać nastolatki do mitologii, bo nawet moja nienawiść do historii nie przeszkodziła mi w przyjemnej lekturze.
Najmocniejszym punktem całej powieści okazało się jej zakończenie. Kolejnymi zdaniami i dialogami nadbudowuje coraz to silniejszy mur emocji i, chociaż ja nie płakałam, nie jestem zdziwiona, że niektórym zakręciła się w oku łezka. Co więcej, nie jest to rozwiązanie tak oczywiste, jakiego moglibyśmy oczekiwać po paranormalnym romansie i kiedy wydaje nam się, że wszystko już poskładaliśmy w głowie, nagle autorka serwuje nam zaskakujący zwrot akcji i siedzimy z książką w dłoni wpatrując się w ten jeden wers.
Trzeba wziąć jednak pod uwagę, że to raczej dość typowy, młodzieżowy paranormal z trójkątem miłosnym i melancholijną bohaterką wciąż zastanawiającą się, cóż to ona, biedaczka, ma począć. Nie ma więc co się spodziewać czegoś niezwykle głębokiego, tym bardziej, że nie zawsze akcja pędzi na łeb na szyję, a niektóre wątki zostały zbyt słabo rozwinięte (chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej na temat rodziny Nikki czy Jules, a autorka mogłaby się zdecydować, czy Jack jest zakochany czy zdradziecki). Podejrzewam, że w czasach mody na Zmierzch Podwieczność byłaby oblegana przez nastolatki i przeniosła modę z wampiry na postacie mitologiczne. Bo, rzeczywiście, stanowi pewną mieszankę Księżyca w nowiu z mitem o Persefonie.
http://www.nastosie.pl/2017/03/co-jest-pod-wiecznoscia-podwiecznosc.html
NaStosie.pl
Jak spędzilibyście kilka miesięcy życia wiedząc, że nie zobaczycie Ziemi przez kolejne 100 lat?
Nikki nie było na Ziemi przez 100 lat i wraca na nią po pół roku. Sprzeczność? Niekoniecznie. Dziewczyna przez wiek przebywała w podziemiu zwanym Podwiecznością, gdzie czas płynie nieco inaczej niż w świecie śmiertelników. Była tam Dawcą dla Wiecznych. Nikki wraca...
2016-11
Oko za oko. Ząb za ząb. Serce za serce. Życie za życie.
Kiedy opowiadałam Wam o powieści Ból za Ból, byłam zadowolona, ale nie zachwycona. Ta książka stanowiła dla mnie zagadkowe PLL z nastolatkami odzianymi w modne ciuszki (zdrobnienie konieczne) mszczącymi się na swoich koleżankach i kolegach, nie zdając sobie sprawy, jak same są przy tym dziecinne i wredne. W trakcie lektury zaczynałam się jednak wciągać, a w zakończeniu Jenny Han i Siobhan Vivian postanowiły rzucić nam w twarz cliffhangerem, który niejako nie pozostawia wyboru i zmusza do sięgnięcia po kontynuację. Nie spieszyło mi się do niej jakoś wyjątkowo, ale chyba podświadomie wyczuwałam płynącą z niej dobrą energię (lub to zasługa mocy paranormalnych... kogoś). Bo sięgnęłam po Ogień za Ogień tuż po premierze i chyba muszę czym prędzej zorganizować sobie tom trzeci.
Seria tego duetu pisarskiego opowiada o trójce nastolatek. Każda z nich została skrzywdzona przez chłopaka lub "przyjaciółkę", wpadają więc na pomysł, by połączyć siły i odegrać się na swych wrogach. Kiedy jednak powie się A, trzeba powiedzieć B, gdy zacznie się iść, bardzo łatwo zacząć biec, a wtedy ciężko się zatrzymać przed urwiskiem... Historia każdej z dziewczyn tyczy się innych problemów: rodzinnych, romantycznych, szkolnych, związanych z przeszłością lub przyszłością. Najważniejsze jest jednak to, że czytelniczki mogą odnaleźć w nich samych siebie lub kogoś znajomego. W zasadzie jedyne, co łączy Mary, Lillian i Kat to znajomość konkretnych osób, chęć zemsty na nich i motyw wredne dziewczyny. Największym plusem historii staje się więc typ contemporary, realizm i odwzorowanie problemów innych szesnastolatek. Pojawiły się jednak pewne elementy niezrozumiałe, nieco bardziej fantastyczne, chociaż pewnie dla części ludzkości do uwierzenia. Ich dokładne wyjaśnienie dostaniemy pewnie dopiero w Ashes to Ashes. Tu warto zaznaczyć wzajemne nawiązanie oryginalnych tytułów - burn, fire, ashes.
Cierpisz teraz, bo musisz odpokutować za wszystkie grzechy, jakich dopuściłeś się w przeszłości. Zasłużyłeś sobie na taką karę.
Z pewnych względów nie rozumiem swojego nastawienia do historii, jaką poznajemy w tomie drugim. Osobiście wolę szybką akcję niż długie przemyślenia i lamentowanie. Tymczasem to właśnie w Ból za Ból skupiliśmy się na samej sprawie zdrady, a w kontynuacji niejako schodzi ona na dalszy plan, ustępując przybliżeniu charakterystyki poszczególnych bohaterek. Powinnam to uznawać za wadę, jednak, gdy wciągnęliśmy się już w historię, mamy teraz okazję poznać bliżej osoby, które do tego doprowadziły - zrozumieć ich zachowanie, do które mieliśmy wątpliwości w tomie poprzednim, poznać relacje rodzinne i inne postaci, a także, a może przede wszystkim, zżyć się z naszym trio, przez co przyjdzie nam jeszcze bardziej przeżywać ich wszystkie potyczki i niepowodzenia. W moim wypadku zmieniło się moje nastawienie do dziewczyn, ale również do postaci drugoplanowych i epizodycznych, takich jak Reeve, Alex czy Ricky. Zadziałało to do tego stopnia, że krzyczałam w duchu na bohaterkę, że jest głupia i ślepa i wybiera nie tego co trzeba. Zdarza się. Mam nadzieję.
Zastanawiałam się, co takiego ma w sobie seria Jenny i Siobhan, bo nie wydaje mi się, by była to literatura przełomowa czy też wysokich lotów. Stwierdziłam, że to chyba jedne z tych książek fast readable, które po prostu szybko i niezwykle przyjemnie się czyta, których rozdziały kończą się zazwyczaj w takim miejscu, byśmy mieli ochotę przeczytać "jeszcze tylko jeden". Autorki rzuciły na te historie jakiś czar i nie wiem, czy zrobiły to świadomie, czy też nie, ale jedno jest pewne - ta magia działa. Od Ogień za Ogień oderwać się nie można jeszcze bardziej, niż było to w przypadku tomu pierwszego, a do tego zakończenie całkowicie wbija w fotel i mąci w umysłach. Czuję, że tom trzeci to będzie totalny hardcore i eksplozja zawartości mojej czaszki na ścianach. Ale liczę na to, że w końcu zostanie wybrany ten właściwy. Chociaż nie wiem, jak panie autorki chcą w tylko jednym, ostatnim tomie wykaraskać się z tego wszystkiego, co namieszały do tej pory.
http://secret-books.blogspot.com/2016/11/zab-za-zab-ogien-za-ogien-jenny-han.html
Oko za oko. Ząb za ząb. Serce za serce. Życie za życie.
Kiedy opowiadałam Wam o powieści Ból za Ból, byłam zadowolona, ale nie zachwycona. Ta książka stanowiła dla mnie zagadkowe PLL z nastolatkami odzianymi w modne ciuszki (zdrobnienie konieczne) mszczącymi się na swoich koleżankach i kolegach, nie zdając sobie sprawy, jak same są przy tym dziecinne i wredne. W trakcie...
Słabiutkie i potwierdzające, że ze zbiorami opowiadań to się raczej nie polubimy, Niestety nie każdy umie przekazać konkretną treść i zaangażować czytelnika używając do tego maksymalnie 10 stron.
Popularni autorzy książek młodzieżowych stworzyli opowiadania o balach, studniówkach, promach itp.. Jedne są lepsze, inne gorsze. Na plus E. Lockhart (wiem, że nie każdy za nią przepada, ale ja bardzo polubiłam występującą w jej powieściach tajemniczość, dwuznaczności, traumy, kwestie psychologiczne i niezwykle mroczne) oraz Will Leitch (którego dzięki tej książce poznałam, a jego opowiadanie było niezwykle intrygujące, skłaniające do własnej interpretacji, nie skupiało się na młodzieńczych miłostkach a raczej na podejściu rodziców; z jednej strony powiązane było z psychologią, z rolami przydzielonymi różnym członkom rodziny, z dbaniem o dobro innych ponad swoje, a z drugiej strony wyczułam tam delikatne tyknięcie tematu aseksualności).
Podsumowując: meh
Słabiutkie i potwierdzające, że ze zbiorami opowiadań to się raczej nie polubimy, Niestety nie każdy umie przekazać konkretną treść i zaangażować czytelnika używając do tego maksymalnie 10 stron.
więcej Pokaż mimo toPopularni autorzy książek młodzieżowych stworzyli opowiadania o balach, studniówkach, promach itp.. Jedne są lepsze, inne gorsze. Na plus E. Lockhart (wiem, że nie każdy za nią...