rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Zawsze, gdy przysiadam do napisania recenzji kolejnego tomu serii Boys of Tommen, nie potrafię ubrać w słowa wszystkich moich uczuć, które towarzyszą mi podczas czytania. Nie wiem, jak przekazać wam, jak bardzo emocjonalne jest doświadczenie tych historii. Z pewnością osoby, które je czytały, rozumieją, o czym mówię. Czytanie tych książek jest jak przeżywanie życia razem z fikcyjnymi bohaterami, zupełnie jakbyśmy byli częścią ich świata. Nie potrafię wyrazić, jak wiele łez razem z nimi wylałam. Jak bardzo przytłaczał mnie ból, gdy działo im się coś złego. Jak bardzo puchło mi serce, obserwując, jak zmieniają się ich relacje, jak rozwijają się przyjaźnie i jak obdarzają się miłością. I teraz nadszedł czas oficjalnie zakończyć przygodę z Johnny'm i Shannon, a ja nie wiem jak to zrobić.

Każdy, kto zna pierwszą część Keeping 13 z pewnością dobrze pamięta, gdzie pożegnaliśmy bohaterów. Informacja o możliwym powrocie ojca wstrząsa Shannon i jej braćmi, ale Johnny nie zamierza pozwolić, aby ponownie coś jej się stało. Każdego dnia się o nią martwi i pilnuje jej bezpieczeństwa, jednocześnie zmagając się z wątpliwościami związanymi z jego niepewną sportową przyszłością. I chociaż nie jest im łatwo, to jedno pozostaje pewne - zawsze zamierzają być dla siebie wsparciem, nieważne co się stanie. To niesamowite, jak ogromną przemianę przeszli razem i osobno. To właśnie dzięki temu, że ta seria jest tak długa, mamy szansę dostrzec tak wiele rzeczy, które sprawiają, że Johnny i Shannon są właśnie takimi osobami, jakimi są. Uwielbiam ich tak bardzo, bo ich miłość ma w sobie jednocześnie pewną niewinność pierwszej, młodzieńczej miłości, ale jednocześnie w każdej ich interakcji widać, że są po prostu swoimi osobami. Swoim zawsze, swoim bezpiecznym schronieniem, które nigdy nie zawodzi, nawet gdy świat wokół nich się rozpada.

W tej części w końcu docieramy do punktu, w którym wszystkie ważniejsze wątki związane z tą dwójką zostają zakończone, a przynajmniej poprowadzone tak, że z satysfakcją możemy przejść dalej, do innych bohaterów. Ale to wcale nie oznacza, że będzie bohaterom łatwiej, nic z tego - szykujcie chusteczki, bo ja chyba na tej części wylałam najwięcej łez. Chloe Walsh po mistrzowsku przeplata humor z łamiącymi serce momentami. Chociaż nie czyta się łatwo o wszystkim, przez co przechodzą bohaterowie, zwłaszcza rodzina Lynchów, to wynagradza to momentami, które otulają serce. Czasami bolało tak bardzo, że czułam się, jakby ciężar przygniatał mnie do łóżka. A czasami płakałam ze śmiechu i z radości, bo ta grupka bohaterów tak wiele dla mnie znaczy i z każdym kolejnym tomem przywiązuję się do nich tylko mocniej.

Chociaż w pewien sposób żegnamy się z Johnny'm i Shannon (oczywiście nie na zawsze, bo ta dwójka nigdzie nie odchodzi i spotkamy ich ponownie czytając książki o reszcie bohaterów), bo ich historia została już opowiedziana, to wcale nie oznacza to, że jest to już koniec, co autorka wyraźnie zaznacza, dając nam wgląd w inne postacie. Właśnie za to tak uwielbiam tę serię - nie sposób powiedzieć o niej, że to jedynie romans, bo to o wiele, wiele więcej. Widzimy tu zmagania Joey'a, starszego brata Shannon, którego los roztrzaskuje serce na miliony kawałków i o którym przeczytamy w następnej kolejności. Obserwujemy, jak reszta rodziny Lynchów zmaga się z kolejnymi ciosami od losu, ale jednocześnie dorasta na jeszcze silniejszych ludzi. Czytamy, jak bardzo kochają się Claire i Gibsie, jednocześnie starając się nie przekroczyć magicznej granicy przyjaźni. Ta seria jest tak pełna życia, bo ci bohaterowie są pełni życia - i to jest w niej najbardziej wyjątkowe.

Ostatni rok spędziłam z Johnny'm i Shannon, żyjąc ich historią i doświadczając wszystkiego razem z nimi, że teraz ciężko jest pójść dalej. I to wyjątkowe uczucie, móc być częścią ich historii i patronować już kolejnemu tomowi. Specjalnie przedłużam moją przygodę z tą serią, zmuszając się, aby nie przysiąść do niej i nie przeczytać wszystkiego na raz. Chcę sobie ją dawkować, cieszyć się każdą chwilą, aby nigdy się nie kończyła, bo takie historie nie trafiają się często. A ja mogę was tylko zachęcić, abyście dali jej szansę, bo uwierzcie mi - nie znajdziecie niczego tak wyjątkowego, jak ta seria. Jednocześnie przypominam, że to seria dość szczegółowo poruszająca tematykę przemocy domowej i uzależnień, przeznaczona dla osób powyżej osiemnastego roku życia, więc bądźcie tego świadomi, gdy podejmiecie decyzję o jej przeczytaniu.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/04/chloe-walsh-keeping-13-czesc-2-recenzja.html

Zawsze, gdy przysiadam do napisania recenzji kolejnego tomu serii Boys of Tommen, nie potrafię ubrać w słowa wszystkich moich uczuć, które towarzyszą mi podczas czytania. Nie wiem, jak przekazać wam, jak bardzo emocjonalne jest doświadczenie tych historii. Z pewnością osoby, które je czytały, rozumieją, o czym mówię. Czytanie tych książek jest jak przeżywanie życia razem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Seria Knockemout może przytłaczać grubością, ale jest to bez dwóch zdań jedna z najlepiej dopracowanych, przy tym moich ulubionych małomiasteczkowych historii. Nawet pomimo niedoskonałości, nawet jeśli niektórych bohaterów lubię bardziej od innych - nie da się po prostu nie zauroczyć tym klimatem, tym małym społeczeństwem, które autorka stworzyła, bo poznawanie każdej kolejnej książki było jak powrót do domu przynoszącego spokój i ukojenie, otulającego ciepłem i komfortem. I chyba jak wszyscy najbardziej nie mogłam się doczekać historii Sloane i Luciana, których wątek ciągnie się od samego początku. Ekscytacja wokół tej książki była tak duża, że sama zdążyłam sobie wyrobić oczekiwania i moją własną wizję tej powieści. Ale czy autorce udało się te oczekiwania spełnić?

Z ogromną (nie macie pojęcia jak ogromną) przykrością muszę napisać, że... niestety nie do końca. I wiem, że znajduję się z moją opinią w znaczącej mniejszości, bo jednak czytam i słyszę głównie opinie, że to najlepsza część ze wszystkich, ale osobiście zupełnie nie tego się spodziewałam po tej dwójce. Już od początku serii autorka wrzucała nam pewne informacje, że za Sloane i Lucianem ciągnie się pewna przeszłość i historia, o której nikt z ich przyjaciół tak naprawdę nie wie. Teraz znają ich jedynie jako wrogów, którzy raczej starają się schodzić sobie z drogi, bo inaczej zawsze kończy się to kłótnią. Ale kiedyś byli sobie bliscy, mieszkali w sąsiednich domach i kradli sobie krótkie chwile przyjaźni, o której nikt nie wiedział, aż wydarzyło się coś, co kompletnie zmieniło ich relację, a także ich jako ludzi. Teraz wszyscy znamy Luciana jako tajemniczego, bezwzględnego miliardera, który zarządza własną firmą i zajmuje się niebezpiecznymi sprawami, a Sloane jako miejscową bibliotekarkę, która kocha swoje małomiasteczkowe życie i marzy o rodzinie. Czy po tylu latach uda im się w końcu pogodzić i zostawić przeszłość za sobą?

Jeśli sięgacie po tę część z nadzieją na to, że Sloane i Lucian w końcu zaczną przepracowywać swoją przeszłość i uczucia do siebie, a my dostaniemy długo wyczekiwane odpowiedzi, to uzbrójcie się w cierpliwość i najlepiej ogromny dzbanek melisy, bo prawdopodobnie nie raz będziecie mieli ochotę wyrzucić tę książkę za okno. Kto mnie chociaż trochę zna, ten wie, że mam zerową cierpliwość dla bohaterów, którzy się nie komunikują i zachowują jak dzieci, a niestety tylko tak opisałabym tę dwójkę. Jakimś cudem umknęła mi informacja, że prawie wszyscy ci bohaterowie mają prawie czterdzieści lat, o czym zresztą łatwo można zapomnieć, bo dawno już nie czytałam o tak niedojrzałych postaciach, jak Sloane i Lucian.

Nie mówię, że oczekiwałam, iż autorka już na samym początku rozwiąże tak długo ciągnący się konflikt i wyjawi odpowiedzi na wszystkie pytania, ale kiedy zbliżałam się do pięćsetnej strony (z siedmiuset!!), a oni przeprowadzili ze sobą tylko JEDNĄ rozmowę na temat wspólnej przeszłości, moja wszelka cierpliwość się wyczerpała. Otrzymałam za to całą masę dziecinnych kłótni, dogryzania sobie jak przedszkolaki, i to wcale nie w taki zabawny sposób. Za każdym razem, kiedy pojawiali się razem wśród znajomych, zatruwali powietrze swoją zjadliwością i toksycznością, psując całą atmosferę, i miałam ich już serdecznie dość. A potem, żeby tylko wszystko pogorszyć, przeszli od wrogów do wrogów z korzyściami i musiałam co parę stron czytać kolejną żenującą scenę erotyczną, która - znowu - w żaden sposób nie popychała rozwoju ich relacji do przodu. Przysięgam, w pewnym momencie pojawiały się co rozdział.

Chciałam moich odpowiedzi na to, do czego między nimi doszło, i je dostałam. I nie będę ukrywać, to łamiąca serce i bardzo emocjonalna przeszłość, która zrozumiale pokomplikowała wiele spraw, tym bardziej, że autorka jak zwykle przedstawia nam bohaterów z krwi i kości, którzy popełniają wiele błędów i starają się na nich uczyć. Ale czy warto było czekać aż tyle czasu, aby dostać jedynie całą masę kłótni, wyrzucania sobie żali, unikania tematu, aby na koniec przeczytać przyspieszoną wersję ich szczęśliwego zakończenia? Niestety nie. Ogromnie mnie to zawiodło, bo miałam nadzieję, że to rzeczywiście będzie moja ulubiona para. Miałam nadzieję na o wiele więcej szczerości wobec siebie, rozmów na temat tego, co ich rozdzieliło, odbudowywania wzajemnego zaufania. Jakiegoś ukazania, że im zależy na tym, aby siebie odzyskać, poza okazjonalnymi wstawkami, że Lucian robił coś dla Sloane, chociaż nie była tego świadoma - no bo co z takich gestów, skoro aż do ostatniej chwili nie zrobili kroku w stronę pojednania?

Muszę też przyznać, że Lucian bardzo mnie w tym tomie testował i przeszłam od bycia zaintrygowaną do zmęczoną jego niepotrzebnie oschłym i okrutnym zachowaniem wobec Sloane. Ona oczywiście również nie jest bez winy, bo ma swoje za uszami i czasami miałam ochotę nią potrząsnąć, ale Lucian przekraczał granice i szczerze mówiąc, cieszyłam się za każdym razem, gdy reszta bohaterów kazała mu wyjąć kij z tyłka, bo zapewne wszyscy razem mieliśmy dość jego zachowania. Wiecie, jak bardzo musiał mnie wkurzać, że stwierdziłam, że to Knox stał się najbardziej rozsądną postacią (męską) w tym gronie? Rozumiecie mnie? Burkliwy Knox, który przed wizją ślubu uciekał gdzie pieprz rośnie, a teraz całuje ziemię po której stąpa Naomi?

Zupełnie jak w drugim tomie, znowu całą tę książkę uratowała dla mnie reszta bohaterów, których uwielbiam całym sercem. A najbardziej uwielbiam to, jak rozwinął się związek Knoxa i Naomi, którzy nadal pozostają moją ukochaną parą tej serii. Nie będę ukrywać, pod koniec kompletnie się rozkleiłam, bo autorka wręcz idealnie zawiązała wszelkie wątki i czytając ostatni epilog ledwo widziałam na oczy. Pomimo narzekań, pomimo niedoskonałości, strasznie się do tego miasteczka przywiązałam i jest to bardzo słodko-gorzkie pożegnanie. Te ostatnie rozdziały to była moja ulubiona część tej historii, bo ukazały, jak wspaniałą przyszywaną rodzinę stworzyli ci bohaterowie - posklejani z różnych doświadczeń, zostawiając za sobą traumę przeszłości i dając szansę najpotężniejszej sile miłości.

Recenzja z bloga: https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/04/lucy-score-to-co-chcemy-zostawic-za-soba.html

Seria Knockemout może przytłaczać grubością, ale jest to bez dwóch zdań jedna z najlepiej dopracowanych, przy tym moich ulubionych małomiasteczkowych historii. Nawet pomimo niedoskonałości, nawet jeśli niektórych bohaterów lubię bardziej od innych - nie da się po prostu nie zauroczyć tym klimatem, tym małym społeczeństwem, które autorka stworzyła, bo poznawanie każdej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie potrafię przejść obojętnie obok romansu hokejowego, a tym bardziej z tak uroczym opisem, więc skusiłam się na Mister Hockey niemalże natychmiastowo, chociaż tak naprawdę nigdy o tej książce ani autorce wcześniej nie słyszałam. I cóż, to był mój błąd, bo moje pierwsze zaskoczenie pojawiło się w momencie, gdy odebrałam książkę i okazało się, że liczy ona ledwo dwieście stron. Ale okej, mój błąd, nie zwróciłam na to uwagi, więc i tak dałam jej szansę, chociaż ja niestety ani za nowelkami (chyba że to jakiś dodatek do pełnowymiarowej książki) ani opowiadaniami nie przepadam. Niestety, ta książka rozczarowała mnie niemalże na każdej płaszczyźnie.

Opis tej książki jest zwodniczy, bo zapowiada naprawdę uroczy, hokejowy rom-com, w którym zawodowy hokeista zakochuje się w "zwyczajnej" dziewczynie. Jed West jest kapitanem drużyny NHL Denver Hellions, który właśnie poprowadził ich do zwycięstwa po morderczych play-offach. Na zwycięstwo pada jednak cień jego kontuzji podczas jednego z meczy, która daje mu się we znaki do dziś i stawia pod znakiem zapytania całą jego karierę. Breezy to natomiast nieśmiała bibliotekarka, która zostaje na lodzie, gdy na spotkaniu z młodszymi czytelnikami organizowanym przez nią w bibliotece nie pojawia się trener drużyny, który miał wziąć udział w czytaniu dla dzieci. Kiedy więc jej siostra, dziennikarka sportowa, ratuje ją z opresji, nie spodziewa się, że na jego miejsce pojawi się sam kapitan drużyny i jej ulubiony gracz hokeja - Jed West. Ani, że zwróci na niego swoją uwagę.

Nie jestem pewna, czy największym problemem tej książki jest jej długość, czy może całokształt, ale to był niestety wielki niewypał. Wynudziłam się na niej niemiłosiernie, bo tak naprawdę fabuła tutaj prawie w ogóle nie istnieje, a bohaterowie to jedynie namiastki postaci, którymi mogłyby być, gdyby autorka spędziła nad nimi więcej czasu. Początkowo skusił mnie motyw zwykłej dziewczyny zakochującej się w gwieździe hokeja, ale ta relacja wypadła tak powierzchownie, że już po paru rozdziałach byłam gotowa z tej książki zrezygnować.

Pierwsze spotkanie Jeda i Breezy (swoją drogą, o co chodzi z Amerykanami i ich przedziwnymi przezwiskami?) wywołało we mnie takie zażenowanie, że się dosłownie skręcałam. Główna bohaterka to definicja stereotypowej quirky bohaterki, która nie potrafi skleić nawet jednego sensownego zdania przy facecie, nosi legginsy w czaszki i zapewne potyka się o swoje nogi, a główny bohater z jakiegoś powodu uznaje ją za najbardziej fascynującą osobę na świecie już po pierwszym spotkaniu, chociaż nie zamienili razem nawet jednego normalnego słowa.

Ale spokojna głowa, bo oczywiście od razu pojawiło się pożądanie i pragnienie wskoczenia sobie do łóżka, więc wszystko jest w porządku. Żałuję, że autorka nie poświęciła tyle czasu na rozwinięcie tych postaci, ile spędziła na opisywaniu na tysiąc żenujących sposobów, jak bardzo mają na siebie chętkę, a potem robią to w każdej części jej domu. Chyba jakąś jedną czwartą książki przekartkowałam, bo ileż można czytać o seksie, gdy całość liczy niewiele ponad 200 stron? Nie żartuję, ich cała relacja została w sumie spłycona tylko do jednego - do smutu.

Jed i Breezy mieli szansę zostać naprawdę interesującymi postaciami, ale zamiast zagłębić się w ich historie, kompleksy i psychikę, autorka wolała zamieść większość tych spraw pod dywan, aby potem wybuchły w najbardziej absurdalny i przewidywalny sposób. Nie muszę chyba wspominać, że mamy tu przypadek insta love i do tej pory nie wiem, skąd się ta miłość wzięła. Tak się przez tę dwójkę wynudziłam, że nawet tak krótka historia ciągnęła mi się niemiłosiernie. Nie rozumiem, skąd na Goodreads wzięło się porównanie do Icebreakera, bo te dwie książki nie mają ze sobą nic wspólnego - tutaj nawet hokej tak naprawdę nie istnieje.

Jedyny powód, dlaczego nie dałam tej książce jednej gwiazdki jest taki, że naprawdę nie uważam, aby autorka źle pisała. Ta historia miała potencjał, ale nie oszukujmy się - dwieście stron po prostu nie wystarczy, bo wszystko wypadło płytko i powierzchownie. Może gdybyście mieli ochotę na taką błyskawiczną lekturę na godzinkę czy dwie, wtedy spodobałaby się wam bardziej. Dla mnie to była niestety strata czasu i wybierałabym spośród o niebo lepszych hokejowych romansów na rynku.

Recenzja z bloga: https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/04/lia-riley-mister-hockey.html

Nie potrafię przejść obojętnie obok romansu hokejowego, a tym bardziej z tak uroczym opisem, więc skusiłam się na Mister Hockey niemalże natychmiastowo, chociaż tak naprawdę nigdy o tej książce ani autorce wcześniej nie słyszałam. I cóż, to był mój błąd, bo moje pierwsze zaskoczenie pojawiło się w momencie, gdy odebrałam książkę i okazało się, że liczy ona ledwo dwieście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najnowszy romans Rebeki Yarros to klasyczna historia o dwójce osób, których łączy prawdziwe uczucie, ale którym zupełnie nie sprzyja czas. Jeśli znacie powieści w stylu "Ludzie, których spotykamy na wakacjach" Emily Henry, to z pewnością wiecie, o czym mówię. Jestem już na tyle zaznajomiona z piórem autorki, że szykowałam się na emocje i cierpienie, które może i by tam było, gdyby nie to, że... ta historia to jeden wielki, frustrujący bałagan. I nie wierzę, że to piszę, bo osobiście uwielbiam twórczość autorki całym sercem, ale ta książka niestety okazała się lekkim rozczarowaniem.

Izzy i Nate spotykają się w dość niecodziennych warunkach, ponieważ siadając obok siebie w samolocie nie spodziewają się, że przyjdzie im przeżyć razem katastrofę lotniczą. Z nieznajomych, pomiędzy którymi wybucha chemia, bardzo szybko stają się dwójką ludzi, których łączy najbardziej traumatyczne przeżycie w ich młodym wieku. I chociaż po tym wszystkim nie widzą się przez kolejne dwa lata, los z jakiegoś powodu co chwilę stawia ich na swojej drodze tylko po to, aby zaraz ich rozdzielić. Nate wstępuje do armi, Izzy rozwija swoją karierę i ciągle wszystko wskazuje na to, że pomimo rosnącego między nimi uczucia, nigdy nie dostaną szansy, aby zbudować razem coś prawdziwego. W końcu dzieje się coś, co na dobre rozdziela ich ścieżki na długie lata. Aż do momentu, gdy Izzy trafia w ramach pracy do Afganistanu i ponownie staje na drodze Nate'a. Teraz jego zadaniem jest zapewnić jej ochronę i bezpieczeństwo, a przy tym zapomnieć o ich wieloletniej historii. Okazuje się być to jednak trudne, gdy za każdym razem patrząc na pierścionek na jej palcu przypomina sobie ich ostatnie spotkanie oraz uczucia, które nosił do niej w swoim sercu przez dużą część swojego życia.

Jeśli planujecie czytać tę historię to ostrzegam was - uzbrójcie się w cierpliwość, bo możecie mieć czasami ochotę rwać sobie włosy z głowy. Jak uwielbiam motyw right person, wrong time, tak historia Izzy i Nate'a jest prawdopodobnie najbardziej frustrującą i męczącą historią, jaką miałam okazję czytać już od bardzo dawna. Dzięki rozdziałom z przeszłości mamy okazję zaobserwować cały przebieg ich relacji, która rozwija się na przestrzeni niemalże dziesięciu lat, ale patrząc teraz z perspektywy całej przeczytanej książki, aż nie mogę uwierzyć, że dwójce osób, której rzekomo tak bardzo na sobie zależało, musiało zająć aż tak wiele czasu, aby zrobić w końcu krok w swoją stronę.

Zacznijmy od tego, że początek tej historii ciągnął mi się jak flaki z olejem. Zaczynamy ponownym spotkaniem bohaterów po latach, a autorka od razu zarzuca czytelnika różnymi subtelnymi wskazówkami, że ta dwójka ma za sobą bardzo skomplikowaną i trudną historię. Do końca książki wisi nad nami widmo ich rozstania sprzed lat i powód, który oczywiście zostaje zdradzony pod koniec, ale ja naczytałam się już tyle tego typu książek, że to mnie nawet nie ruszyło. Męczyło mnie natomiast to, że między tą dwójką nie było po prostu zbytnio chemii.

Dodatkowo jak na historię tak rozciągniętą w czasie i na miłość tak rzekomo silną, Izzy i Nate spędzili ze sobą zaskakująco mało czasu i poczynili naprawdę niewiele kroków w swoją stronę. Zawsze było tylko pełno wymówek, dlaczego nie powinni być razem. Pod koniec tej książki byłam już tak zmęczona ich ciągłym powtarzaniem, że "kiedyś w końcu dostaniemy swoją szansę, ale jeszcze nie teraz", że nie mogliby mnie mniej obchodzić. Bo jak mają dostać swoją szansę, jeśli sami nie spróbują czegoś zmienić? Przecież nie spadnie im ona nagle z nieba, jeśli sami nie poczynią kroków w swoją stronę i nie zdecydują się na kompromisy. Ich brak komunikacji swoich uczuć, ciągle wodzenie za nos siebie oraz inne osoby, które w międzyczasie stawały na ich drodze, były jednocześnie tak frustrujące i toksyczne, że naprawdę miałam ich już dość.

Aby jednak nie było, że się tylko czepiam, to mniej więcej po dwustu stronach historia nabiera tempa i wtedy już naprawdę się wciągnęłam. Tym bardziej, że poza wątkiem miłosnym w tle dzieje się wiele innych rzeczy, a sam wątek wojny nadrabia wiele rzeczy, których tutaj po prostu zabrakło. Jedyne, co jest stałe, to sposób pisania Yarros, która swoimi słowami potrafi ująć nawet najbardziej bolesne, łamiące serce momenty. Ukazana wojna budzi grozę i cierpienie, szczególnie patrząc z perspektywy tego, co obecnie dzieje się na świecie. Bywało tak wiele momentów, kiedy po prostu ciężko było mi iść dalej, bo uderzała we mnie realność tych momentów. Ta strata, żałoba, ciągły strach. Cierpienie zwykłych ludzi.

Chociaż Nate nie zostanie moją ulubioną postacią, to autorka naprawdę dobrze ukazała, jak bardzo wpływa na kogoś takie przeżycie. Widać było jego wewnętrzne cierpienie i poczucie winy, z którym borykał się od lat, czując jednocześnie, że nie może pozwolić, aby ktokolwiek to zauważył, bo wojna nie jest łaskawa dla osób słabych psychicznie. Chociaż jego decyzje wobec Izzy mnie frustrowały, to pewne rewelacje pod koniec pozwoliły mi go lepiej zrozumieć. Natomiast Izzy? Cóż, nie wiem co mam powiedzieć na jej temat poza tym, że jednocześnie jej współczułam, że zawsze był ktoś, kogo wybierała ponad siebie, jak i ciągle czułam się sfrustrowana jej zachowaniem.

Gdyby jednak nie zostanie moją ulubioną książką Yarros, ale mimo to czytało się ją szybko, więc nie jest do końca taka zła. Może gdyby nie frustrujące decyzje bohaterów i fakt, że ich taniec wokół siebie trwający aż 10 lat mnie strasznie zmęczył, podobałaby mi się bardziej. Zabrakło mi tu też tych emocji, które zawsze towarzyszą książkom autorki - szykowałam się na płacz, ale nie wylałam nawet jednej łzy. Jeśli jednak lubicie takie historie o osobach, którym czas i okoliczności nie sprzyjają pomimo uczuć, to może akurat wam się spodoba.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/rebecca-yarros-gdyby-jednak.html

Najnowszy romans Rebeki Yarros to klasyczna historia o dwójce osób, których łączy prawdziwe uczucie, ale którym zupełnie nie sprzyja czas. Jeśli znacie powieści w stylu "Ludzie, których spotykamy na wakacjach" Emily Henry, to z pewnością wiecie, o czym mówię. Jestem już na tyle zaznajomiona z piórem autorki, że szykowałam się na emocje i cierpienie, które może i by tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Iron Flame. Żelazny płomień to chyba najbardziej wyczekiwana przeze mnie kontynuacja jakiejkolwiek serii ostatnich lat. A już zwłaszcza po takim zakończeniu, jakie autorka zaserwowała nam w Fourth Wing. Czwarte skrzydło. I chociaż tkwiła we mnie ta sceptyczna cząstka mnie, która zawsze ma obawy przed kolejnymi częściami długich serii, tak miałam przeczucie, że autorka mnie nie zawiedzie. I nie zawiodła - ten tom to był istny rollercoaster przeróżnych emocji. Miszmasz długo wyczekiwanych odpowiedzi, ale też nowych pytań, które jedynie podsycają ciekawość czytelnika. To nadal ta sama historia, w której się zakochałam, ale jeszcze więcej - więcej tajemnic, szokujących odkryć, rozterek miłosnych i niebezpieczeństw, które czyhają na bohaterów z każdej strony. I szczerze, nie sposób się od tego tomu oderwać.

Żeby nikomu nie zaspoilerować niczego z poprzednich części, napiszę tyle, że drugi tom rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym zakończyło się Fourth Wing. Szokujące tajemnice Xadena, które wyszły na jaw, a także pojawienie się niespodziewanej postaci, to tak naprawdę wisienka na torcie, w porównaniu z całą resztą rzeczy, z którymi musiała się zmierzyć Violet. I z którą będzie musiała się zmierzyć, bo tak naprawdę rewolucja dopiero się zaczyna. Powrót do Basghiatu po wszystkim, co jej się przydarzyło, nie jest łatwy, tym bardziej, że Xaden oficjalnie kończy uczelnię i zostaje przydzielony do oddziału daleko od niej, a nowy generał na uczelni zdaje się mieć Violet na oku o każdej porze dnia i nocy. Chociaż pierwszy rok był morderczy, to dopiero teraz zaczyna się prawdziwa walka. A Violet jest zdeterminowana ją wygrać, nawet jeśli będzie ją to kosztować jej życie.

Ta książka to taka cegiełka, że czytając ją, czułam się niemalże tak, jakbym przeżyła co najmniej dziesięć różnych żyć. Ale trzeba przyznać, że chociaż momentami można było ją odrobinę skrócić, to autorka rewelacyjnie sobie wszystko rozplanowała, bo jednocześnie udało jej się pchać fabułę do przodu i nie zatracić tego, za co wszyscy tak bardzo tę historię pokochaliśmy. Kolejne wątki rozwijają się w swoim czasie i podsycają ciekawość, a już szczególnie w drugiej połowie fabuła nabiera takiego tempa, że czytając ją, siedziałam jak na szpilkach. To był naprawdę dobrze napisany drugi tom, który zostawia jeszcze wiele do rozwinięcia w następnych częściach, ale nie nudzi i się nie ciągnie. A uważam, że to jest już naprawdę wielki sukces.

Relacja Violet i Xadena trochę się pokomplikowała z wiadomych powodów (jeśli czytaliście już FW), więc możemy tu zaobserwować jak radzą sobie z budowaniem zaufania, będąc jednocześnie rozdzielonym przez wiele kilometrów. Nie jest łatwo, czeka ich wiele wyzwań i wątpliwości, ale szczerze mówiąc, cieszę się, że pewne rzeczy właśnie do tego ich zmusiły, bo ich uczucie rozwinęło się tak szybko i intensywnie, że miałam wrażenie, że właśnie pominęli ten etap budowania solidnego fundamentu do związku, który przetrwałby nawet wojnę. A w tym tomie są zmuszeni prawdziwe skonfrontować się ze swoimi uczuciami i zastanowić się, do czego są w stanie się dla siebie posunąć. Nie zabraknie wykorzystania wielu słynnych romansowych wątków, które wywołają motylki w brzuchu, więc zdecydowanie jest czego wyczekiwać. Uwielbiam w nich to, że chociaż nie są idealni, czasami wręcz frustrująco uparci, to ich miłość jest jedną stałą i nie potrafią z niej tak po prostu zrezygnować. Obserwowanie, jak z każdą kolejną częścią rośnie na sile, ale też nie traci swojego napięcia i namiętności, to największa przyjemność.

Moja jedyna krytyka tyczy się tego, że Xaden przez dużą część książki jest po prostu nieobecny. I chociaż to zrozumiałe, w końcu szykowałam się na to już od poprzedniej części, tak mam wrażenie, że w tej serii bardzo mocno brakuje jego perspektywy. I nawet nie mam tu na myśli całej książki, po prostu parę rozdziałów, które nie zdradziłyby za wiele, ale pozwoliłby trochę bardziej zagłębić się w jego myśli. Xaden to jedna z najbardziej tajemniczych i ciekawych postaci, bo ukrywa wiele i jest w tym mistrzem, ale nie jestem przekonana, że całkowite odcinanie nas od niego to dobra decyzja. Nie wiem, to tylko takie luźne przemyślenia - wiem też, że napięcie budowane wokół niego jet dużą częścią fabuły, więc nie oczekuję, że autorka zdradzi nam wszystko od początku.

Pozwolę sobie nie poruszać za bardzo samego aspektu fabuły, bo naprawdę najlepiej wejść w tę książkę totalnie na ślepo i odkrywać ją krok po kroku samemu, ale mogę napisać tyle, że autorka jednocześnie powraca do swoich korzeni, ale też pozwala zasmakować wiele poza wątkiem uczelni i to zdecydowanie pcha tę serię w dobrym kierunku. Trzyma czytelnika w napięciu, wywołuje bardzo różne emocje, czasami testuje cierpliwość (jeśli myśleliście, że Dain jest irytujący, to powodzenia podczas czytania tej części), ale przede wszystkim dostarcza niezapomnianych wrażeń. A to zakończenie? Po raz kolejny nie będziecie mogli usiedzieć na miejscu po jego przeczytaniu. Kac książkowy gwarantowany!

Post z bloga: https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/02/rebecca-yarros-iron-flame.html
IG: @swiatromansow

Iron Flame. Żelazny płomień to chyba najbardziej wyczekiwana przeze mnie kontynuacja jakiejkolwiek serii ostatnich lat. A już zwłaszcza po takim zakończeniu, jakie autorka zaserwowała nam w Fourth Wing. Czwarte skrzydło. I chociaż tkwiła we mnie ta sceptyczna cząstka mnie, która zawsze ma obawy przed kolejnymi częściami długich serii, tak miałam przeczucie, że autorka mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie ma drugiej takiej autorki, która tworzy historie tak dobre i tak wciągające, że te sześćset-siedemset stron istnego slow burnu leci mi jak za mrugnięciem oka. Po prostu nie ma. A "Luna i pewne kłamstwo" to nie tylko kolejna jej książka, która kompletnie skradła moje serce, ale też wyjątkowa historia z tego względu, że tym razem mam największą przyjemność wspierać ją medialnie i nadal nie mogę w to uwierzyć. Zapata po raz kolejny stworzyła historię pełną serca, emocji, z wielowarstwowymi bohaterami, którzy stają się przez kilka godzin jak twoja rodzina. I po raz kolejny zabawiła się moim sercem, wywołała salwy śmiechu, motylki w brzuchu, a nawet łzy spowodowane wieloma przeróżnymi emocjami.

Odkąd lata temu Luna opuściła swoje rodzinne miasteczko i zupełnie odcięła się od swojej rodziny, która raz po raz łamała jej serce w młodości, to warsztat samochodowy, w którym pracuje, oraz jej współpracownicy i młodsza siostra stali się jej nową rodziną i domem. I jej szef, pan Cooper, starszy człowiek, który otworzył na nią dom i stał się dla niej przyszywanym ojcem, gdy tego najbardziej potrzebowała. W całym warsztacie jest tylko jedna osoba, której nie potrafi do siebie przekonać - jej drugiego szefa, Ripley'a. Rip trzyma wszystkich na dystans, jest surowy i bardzo wymagający, nie cieszy się więc największą sympatią wśród swoich pracowników, odkąd kilka lat temu pojawił się niespodziewanie w warsztacie. Tym bardziej, że stosunki między nim, a panem Cooperem są wyraźnie napięte i często tworzą niekomfortową atmosferę. To nie oznacza jednak, że Luna nie może się w nim lekko i niewinnie podkochiwać, w końcu mimo swojej niedostępności, Rip jest niczego sobie. I łączy ją z nim pewien sekret, o którym nikt poza nimi nie wie. Kiedy przeszłość Luny powraca w najmniej spodziewanym momencie i kobieta zwraca się do Ripa o pomoc, wykorzystując swoją przysługę sprzed lat, nie spodziewa się, że to da początek zmianom w jej życiu, o których nigdy by nawet nie pomyślała.

Nie wiem jak mam określić co wyczyniała z moim sercem ta historia, ale gdy zaczniecie ją czytać, z pewnością zrozumiecie co mam na myśli. Naprzemiennie łamała mi serce i składała je do kupy. Nie wiem czy ktokolwiek potrafi tak świetnie ująć różne emocje i doświadczenia człowieka w najmniejszych momentach, jak Mariana Zapata. Luna i Ripley to bohaterowie, o których czyta się tak, jakby byli prawdziwymi ludźmi. Zresztą nic dziwnego - na przestrzeni tych niemalże siedmiuset stron naprawdę mamy szansę poznać ich z każdej strony, zagłębić się w ich historię. Rip może nie robić na początku najlepszego wrażenia i zdecydowanie po drodze bywają momenty, kiedy trzeba mieć do niego cierpliwość, ale to postać, która ma do zaoferowania o wiele więcej, niż nam się na początku wydaje. Jest surowy dla swoich pracowników, potrafi być naprawdę okrutny i niemiły, ale im bliżej go poznajemy, tym łatwiej jest go zrozumieć. Można go nie lubić na początku, ale po poznaniu jego historii i zobaczeniu na własne oczy jego starań, by stać się lepszym człowiekiem, naprawdę ciężko go nie pokochać.

Natomiast historia Luny mnie absolutnie zdruzgotała. Nie wiem jak wyrazić słowami, jak bardzo płakałam, czytając niektóre jej myśli i to towarzyszące jej przez większość czasu poczucie, że nie jest warta miłości innych ludzi. Luna to postać, która zawsze daje innym osobom sto procent siebie, nawet jeśli na to nie zasługują. Obdarowuje ich uśmiechem nawet w swój zły dzień, pomaga tym, którzy biorą jej pomoc za pewnik i nawet jej własne starsze siostry nie doceniają tego, jak wiele dla nich w życiu poświęciła. Czasami chciałam nią potrząsnąć, aby przestała w końcu stawiać wszystkich innych poza sobą na pierwszym miejscu, ale przede wszystkim chciałam ją mocno przytulić, bo nikt nie powinien żyć w poczuciu, że zawsze musi dawać innym sto procent siebie, bo inaczej ją porzucą.

Historia jej trudnego dzieciństwa przeplata się z wieloma wątkami w teraźniejszości, nadając tej historii pewną nutkę tajemniczości i budując napięcie, ale przede wszystkim pozwala nam dostrzec złożoność tej bohaterki, która jedyne czego w życiu pragnie, to swojego domu, w którym będzie czuła się bezpieczna i ludzi, którzy nie opuszczą jej, gdy nastaną trudniejsze dni. Czułam jej zmęczenie poczuciem, że zawsze musi walczyć o innych, ale nikt nie walczy o nią. A Zapata tak rewelacyjnie opisała jej poczucie żalu, jej rezygnację i urazę, że niejednokrotnie z oczu płynął mi cały potok łez. Szczerze mówiąc, chyba na żadnej książce Zapaty jeszcze tak bardzo nie płakałam. Czułam te wszystkie emocje razem z Luną.

Czułam też jej rozterki i nieśmiałe pragnienie, aby Rip zobaczył w niej coś więcej, niż tylko swoją lekko irytującą pracownicę. Na ogół nie przepadam za wątkiem różnicy wieku, który pojawił się między nimi, ale tym razem zupełnie go nie odczuwałam, bo ta dwójka w jakiś pokrętny sposób idealnie do siebie pasuje. Rip może i nie być lubiany za swoje surowe podejście do pracy, ale od początku widać, że ma pewną słabość do Luny. A jeśli jest coś, co Zapata potrafi robić najlepiej w swoim fachu, to ukazać miłość i troskę bohaterów w nawet tych najmniejszych, z pozoru nic nieznaczących momentach, które z perspektywy całości mają ogromne znaczenie. Czasami nawet jeden uśmiech wyraża więcej, niż mogłoby się zdawać. A Rip, chociaż tak zamknięty w sobie, znajduje milion różnych sposobów, aby okazać swoją troskę i miłość, nawet jeśli nie robi tego w oczywisty sposób.

Ta książka jest dla tych, którzy poza oczywistość i wielkie gesty wybierają nieśmiałe uśmiechy i przelotny dotyk. Gdzie jeden uścisk okazujący troskę w trudnej chwili może uśmierzyć łamiącą serce samotność. Gdzie nie potrzeba wielkich słów, ale wystarczy świadomość, że gdy oddamy komuś swoje serce, ta osoba się nim zaopiekuje. I chociaż to historia, która rozwija się bardzo powoli, a bohaterów czeka długa droga, aby się odnaleźć i nauczyć, to warto spędzić z nimi każdą tę chwilę. Jeśli więc kochacie slow burny tak bardzo jak ja, to całym sercem polecam wam już kolejną książkę Mariany Zapaty.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/mariana-zapata-luna-i-pewne-kamstwo.html
IG: @swiatromansow

Nie ma drugiej takiej autorki, która tworzy historie tak dobre i tak wciągające, że te sześćset-siedemset stron istnego slow burnu leci mi jak za mrugnięciem oka. Po prostu nie ma. A "Luna i pewne kłamstwo" to nie tylko kolejna jej książka, która kompletnie skradła moje serce, ale też wyjątkowa historia z tego względu, że tym razem mam największą przyjemność wspierać ją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kiedy raz na jakiś czas trafiam na książkę, która po prostu zaspokaja wszystkie moje czytelnicze potrzeby, sprawia, że mam motylki w brzuchu, a uśmiech nie schodzi nawet na chwilę z twarzy, czuję się, jakbym wygrała na loterii. I właśnie tak poczułam się podczas lektury książki "Przeciwieństwa się przyciągają" Chloe Liese. Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań. Szczerze mówiąc, prawie się na nią nie zdecydowałam, ale twórczość tej autorki kusiła mnie już od jakiegoś czasu, więc w końcu dałam jej szansę. I tak się cieszę, bo ta książka błyskawicznie stała się jedną z moich ulubionych komedii romantycznych, jakie dane mi było przeczytać w tym roku. Jestem nią absolutnie, nieodwracalnie zauroczona.

Bea i Jamie poznają się na imprezie, ale od razu wiedzą, że po prostu nie nadają na tych samych falach. Ich każde kolejne próby rozmowy kończą się niezręczną ciszą... albo alkoholem rozlanym na ubraniach. A jednak ich wspólni znajomi nie dają im spokoju, przekonani, że oboje potrzebują pomocy w randkowaniu i podstępem umawiają ich ze sobą na randkę w ciemno. Gdy Bea i Jamie odkrywają intrygi przyjaciół, wymyślają plan zemsty, który ma sprawić, że dotrze do nich w końcu, że nie potrzebują swatania. Postanawiają udawać parę, a po dwóch miesiącach ze sobą zerwać, aby utrzeć im nosa. Plan wydaje się być prosty, w końcu i tak oboje wiedzą, że są swoimi zupełnymi przeciwieństwami i nie ma szans, by się w sobie zakochali... dopóki nie zaczynają się poznawać i okazuje się, że być może pasują do siebie bardziej, niż im się wydawało.

Nie wiem, czy kiedykolwiek znudzi mi się motyw udawanego związku, a na pewno nie w najbliższej przyszłości, bo po prostu coś w parze, która jest przekonana, że do siebie nie pasuje, ale zaczyna udawać zakochanych i po drodze zdaje sobie sprawę, że być może to nigdy nie było udawane, trafi do mnie za każdym razem. Czytając tę książkę, miałam ochotę piszczeć, krzyczeć i chichotać jak mała dziewczynka. Chemia między tymi bohaterami jest tak wspaniała, że dosłownie cały czas miałam w brzuchu motyle. A najwspanialsze jest to, że możemy naprawdę zaobserwować, jak bardzo starają się siebie wzajemnie nauczyć i zrozumieć, nawet pomimo niefortunnego i lekko niezręcznego startu.

Czytając o Jamiem i Bei miałam wrażenie, jakbym czytała o zwyczajnych ludziach, których można spotkać na ulicy. Ich doświadczenia i historie były tak realistyczne, że zupełnie zapomniałam, że czytam przecież fikcyjną opowieść. Niektórzy autorzy zdecydowanie powinni brać przykład z autorki, bo chociaż wszyscy lubimy schematyczne powieści o aroganckich facetach i nieśmiałych dziewczynach, to jest coś wyjątkowego w historiach o ludziach, którzy być może nie są naturalnie dobrzy w miłości i relacjach międzyludzkich od pierwszego momentu, ale starają się uczyć i wychodzić ze swojej strefy komfortu.

Z jednej strony mamy Beę, która musi znosić próby swojej siostry bliźniaczki zeswatania jej z Jamiem, bliskim przyjacielem jej nowego chłopaka. Nikt z jej bliskich nie wie, że prawdziwym powodem, dlaczego nie chce się jeszcze umawiać na randki, jest jej były chłopak, który ją tłamsił i sprawił, że poczuła, iż utraciła zdolność racjonalnego oceniania sytuacji. Czuje się sfrustrowana tym, że nikt jej nie słucha, ale jednocześnie boi się wyznać na głos, że tkwiła w toksycznym związku przez tak długi czas. Być może dlatego w pierwszej chwili nie wychodzi jej z Jamiem, chociaż jest między nimi ewidentne przyciąganie - ona nie chce randek, a on zdaje się być wycofany, oceniający i chłodny, co nie kończy się dobrze dla nich obojga.

Uwielbiam ich historię, bo otwiera ona oczy na to, że tak naprawdę każdy z nas doświadcza różnych rzeczy na inny sposób. Łatwo nam kogoś skreślić po pierwszym, niefortunnym spotkaniu, ale gdy damy im drugą szansę, może nam się ukazać zupełnie inny obraz. W końcu wszyscy możemy mieć gorszy dzień, gorszy moment. A może po prostu nie każdemu przychodzi z łatwością nawiązywanie nowych relacji. Autorka już na początku książki pisze, że bardzo jej zależało ukazać realia osób neuroróżnorodnych, co udaje jej się świetnie poprzez Beę, osobę w spektrum autyzmu, a także Jamiego, który zmaga się ze stanami lękowymi i nerwicą natręctw. Bycie w głowach tej dwójki naprawdę otwiera oczy na to, jak różne mogą być związki i jak ważne jest, by nauczyć się tej drugiej osoby i do niej dostosować.

To zabawne, że dwójka z pozoru tak niedopasowanych osób okazała się być wręcz idealnym dopasowaniem. A dokonali tego sami ciężką pracą, aby się poznać, znaleźć wspólny język, który pozwoli im czuć się komfortowo w swoim towarzystwie i widzieć siebie trochę wyraźniej. Komunikacja Bei i Jamiego była tak dobra i tak zdrowa, że śledziłam rozwój ich relacji z czystym zachwytem. A aspekt udawania związku był tylko wisienką na torcie, dzięki której otrzymaliśmy kilka przesłodkich, wywołujących uśmiech momentów. Nie zmieniłabym w ich historii ani jednej rzeczy. No, może poza typowym dla romansów zerwaniem pod koniec, ale to już niestety przypadłość tego gatunku.

Mam przeczucie, że odnajdę w Chloe Liese nową ukochaną autorkę, bo tę książkę pokochałam już po paru stronach. To była najłatwiejsza pięciogwiazdkowa lektura. Nie tylko stworzyła tu wspaniałych, przyziemnych bohaterów i piękną, zdrową relację, o której czyta się z czystą przyjemnością, ale jednocześnie poruszyła wiele ważnych tematów, które zdecydowanie częściej powinny być w książkach poruszane. Temat toksycznego związku, zdrowia psychicznego, rozumienia swoich i czyichś granic, a także najzwyklejszej na świecie dawania szansy ludziom, którzy odczuwają pewne rzeczy inaczej. Polecam wam tę historię z czystą przyjemnością, mam nadzieję, że również ją pokochacie.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/chloe-liese-przeciwienstwa-sie.html
IG: @swiatromansow

Kiedy raz na jakiś czas trafiam na książkę, która po prostu zaspokaja wszystkie moje czytelnicze potrzeby, sprawia, że mam motylki w brzuchu, a uśmiech nie schodzi nawet na chwilę z twarzy, czuję się, jakbym wygrała na loterii. I właśnie tak poczułam się podczas lektury książki "Przeciwieństwa się przyciągają" Chloe Liese. Nie miałam wobec tej książki żadnych oczekiwań....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Są takie książki, które niemalże natychmiastowo kradną kawałek serduszka i dla mnie właśnie tak było z Desire or Defense. To lekka, bardzo szybka historia, którą można pochłonąć nawet w jeden wieczór, ale skrywa w sobie tyle serca, tak prawdziwych bohaterów, że podczas lektury zostawiłam w niej kawałek siebie, którego prawdopodobnie już nigdy nie odzyskam. I dzisiaj w końcu możecie ją oficjalnie przeczytać i - mam nadzieję - pokochać równie mocno, jak ja.

Andie nigdy nie spodziewała się, że w tak młodym wieku spadnie na nią odpowiedzialność opieki nad drugim człowiekiem, ale gdy w tragiczny sposób giną jej rodzice, musi nauczyć się żyć w nowej rzeczywistości, w której odpowiada za wychowanie swojego młodszego brata. Wliczając w to połączenie długich godzin pracy oraz zadbanie o to, aby Noah miał jak najszczęśliwsze dzieciństwo, które pomoże mu poradzić sobie ze stratą. Chociaż ich stosunki są dalekie do idealnych, obiecuje sobie, że pomoże mu spełnić jego marzenia o zostaniu w przyszłości zawodowym hokeistą. Jednak gdy poznaje jego nowego trenera, całe jej życie staje nagle na głowie.

Mitch znany jest ze swojej reputacji porywczego i gburowatego gracza, który często wpada na lodzie w agresję i wywołuje bójki. Kiedy czara goryczy się przelewa i zostaje zawieszony na kilka najbliższych gier, musi za karę zostać tymczasowym trenerem młodzieżowej drużyny hokejowej, która już w pierwszej chwili testuje jego cierpliwość. Nie spodziewa się też porywczej blondynki, która wparuje prosto na lodowisko i wygarnie mu nieprzyjemne zachowanie wobec jednego z dzieciaków. Nagle jeden chłopiec, w którym widzi tak wiele z młodszego siebie, i jego starsza siostra, zaczynają topić lód w jego sercu i wszelkie mury obronne, które od lat tak skrupulatnie budował wokół siebie...

Czasami wystarczy ta jedna, odpowiednia osoba, która otworzy nam oczy na zupełnie inny, piękniejszy świat, przed którym broniliśmy się całe życie, co tak pięknie ukazuje ta historia. Gdy poznajemy Mitcha, widzimy przede wszystkim, jak wiele negatywnych emocji w sobie nosi. Nie angażuje się w bliższe relacje ze swoimi kolegami z drużyny, nie widzi sensu w otwieraniu się przed innymi i wszystko to, co w sobie skrywa, często wylewa się z niego na lodzie. Dopiero z czasem zaczynamy dostrzegać, jak bardzo potrzebował kogoś takiego, jak Noah i Andie. To w Noah zauważa młodszego (a nawet obecnego) siebie, pełnego smutku i buzujących emocji, i to od niego zaczyna się uczyć, że nie ma nic złego w poproszeniu o pomoc. To przy Andie uczy się prawdziwie uśmiechać i dostrzegać szczęście w momentach, które niegdyś nie miały dla niego znaczenia.

To niesamowite, jak wiele może zmienić obecność drugiej osoby w naszym życiu, wyciągnięcie pomocnej ręki, jeden uśmiech, jedno przytulenie. Cała ta trójka bohaterów zmieniła swoje życia, otwierając na siebie serce, gdy najbardziej było im potrzeba wsparcia kogoś innego. Jednym z najważniejszych tematów poruszanych w tej książce jest zdrowie psychiczne i radzenie sobie ze stratą oraz porzuceniem, co tak naprawdę w ten czy inny sposób tyczy się każdej głównej postaci w tej historii. Uwielbiam to, że ci bohaterowie tak otwarcie mówią o tym, że nie ma nic złego w sięgnięciu po profesjonalną pomoc. A szczególnie Noah, który musiał tak przedwcześnie dorosnąć, że czasami to on wydaje się być najdojrzalszy i wiele uczy nawet samego Mitcha.

Te wszystkie ważniejsze wątki ubrane są w jedną z najcieplejszych, najsłodszych historii, jakie miałam okazję w tym roku czytać. Nie zliczę ile razy przyłapywałam się na tym, że mam na twarzy szeroki uśmiech, który nie chciał zniknąć. Moje serce puchło zarówno ze szczęścia, jak i po prostu ciepełka, bo chociaż to nie jest historia, która jakoś porywa fabularnie, to ma w sobie tak wiele dobrego. Sama relacja Andie i Mitcha totalnie mnie rozczuliła, bo ta dwójka staje się dla siebie oparciem i prawdziwą bezpieczną przystanią, o której nawet nie śmieli marzyć. Rodziną, którą sami sobie wybrali i którą otoczyli troską, zaufaniem i miłością, nawet wtedy, gdy nie było łatwo. Pokochałam ich tak bardzo, że moja jedyna krytyka w tej książce tyczy się tego, że jest ona stanowczo za krótka. Z wielką przyjemnością spędziłabym z tymi postaciami jeszcze więcej czasu.

Otwórzcie swoje serce na Mitcha, zranionego mężczyznę, który od zawsze nosi w sobie ból porzuconego chłopca i boi się ponownie otworzyć na bezwarunkową miłość. Na Noaha, który w tak młodym wieku utracił rodziców i grunt pod nogami, trochę się pogubił, ale swoim silnym sercem każdego dnia walczy. I Andie, na którą niespodziewanie spadła tak wielka odpowiedzialność, że czasami samotność ją wręcz przytłacza, dopóki nie odnajduje swojego prawdziwego domu. Na tę posklejaną z różnych doświadczeń i cierpienia małą, szaloną rodzinę, której nie sposób nie pokochać. Gwarantuję wam, pokochacie tę książkę.

Recenzja patronacka @swiatromansow
https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/03/leah-brunner-desire-or-defense-recenzja.html

Są takie książki, które niemalże natychmiastowo kradną kawałek serduszka i dla mnie właśnie tak było z Desire or Defense. To lekka, bardzo szybka historia, którą można pochłonąć nawet w jeden wieczór, ale skrywa w sobie tyle serca, tak prawdziwych bohaterów, że podczas lektury zostawiłam w niej kawałek siebie, którego prawdopodobnie już nigdy nie odzyskam. I dzisiaj w końcu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książki duetu Christiny Lauren to już dla mnie automatyczny must read, a Miłość i inne słowa to prawdopodobnie ich najpopularniejsza książka, o której słyszę bez przerwy od wielu lat. Jednak jak to z popularnymi książkami bywa, zawsze pochodzę do nich z ostrożnością, tym bardziej, że ta powieść oparta jest na wątku, z którym ostatnio mam bardzo nie po drodze. Pięknie napisana, ulubieniec wielu książkar, historia o drugiej szansie w miłości, o której zapewne marzy większość z nas. Ale czy rzeczywiście jest tak wspaniała, jak wszyscy twierdzą?

Historia Macy i Elliota to klasyczny przypadek utraconej, młodzieńczej miłości, która wraca po latach ze zdwojoną siłą. Niegdyś ta dwójka była nierozłączna. Przyjaciele z dzieciństwa, którzy dorośli do czegoś poważniejszego, nawet pomimo tego, że nie mieszkali blisko siebie. I garderoba pełna książek w wakacyjnym domku rodziny Macy, która połączyła ich na poziomie bratnich dusz. Gdy byli młodsi, to właśnie tam spędzali każdą wspólną chwilę i powoli się w sobie zakochiwali. Ale kiedy miały się w końcu spełnić ich marzenia o wspólnym życiu, rozdzieliło ich coś, przez co nie widzieli się przez jedenaście lat. Teraz Macy i Elliot wpadają na siebie w pewnej kawiarni w mieście i wszystko jest inaczej, a jednak wiele rzeczy nadal pozostało takie samo. Macy ma narzeczonego, Elliot dziewczynę... a jednak to silne uczucie, które kiedyś było tylko ich, nadal między nimi skwierczy. Jednak czy po tak długim czasie rozsądne jest pakować się w coś, co już dawno przeminęło?

Z pewnością motyw dawnej miłości z młodości oraz domku letniskowego nie jest nikomu obcy, bo to historia, która od lat zyskuje na popularności. Można wybierać w różnych podobnych książkach i chyba dlatego ja od samego początku podchodziłam do tej historii odrobinę sceptycznie. Nieważne, czy była pierwsza, czy ostatnia, zdążyłam się już przekonać, że to motywy, które bardzo testują moją cierpliwość i zazwyczaj opierają się na tych samych schematach. No i cóż, miałam niestety rację. Bo już po paru rozdziałach wiedziałam, że niestety się nie polubimy.

Ta książka to jedno wielkie przyciąganie czasu wynikającego z braku komunikacji, co jest moim głównym problemem w tego typu powieściach. Można było załatwić konflikt jedną rozmową już jedenaście lat temu, a zamiast tego po pierwszym spotkaniu Macy i Eliotta po latach, musiały minąć kolejne miesiące tańczenia wokół tematu z jedną myślą, której wszyscy od początku byliśmy świadomi - że oni i tak się zejdą, ale uparcie nie chcą się do tego przyznać. Cóż, a przynajmniej Macy (pokłony dla Elliota za cierpliwość, serio). W pewnym momencie nawet bohaterka mówi coś w stylu "pogadamy o tym za miesiąc". Czemu? Nie wiem, chyba tylko dlatego, żeby akcja brnęła do przodu. I żebyśmy się jeszcze bardziej pofrustrowali jej niezdecydowaniem co do swojego nudnego narzeczonego, którego imienia już nawet nie pamiętam.

Macy i Eliotta łączy relacja spotykana raz na milion, to prawdziwe bratnie dusze, które rozumieją się bez słów, ale jak na tak dobraną parę, która rzekomo nie potrafi się okłamywać, z zatrważającą częstotliwością unikają rozmów na najważniejsze tematy związane z ich uczuciami do siebie. I było tak w przeszłości, jak jest i w teraźniejszości. Książka podzielona jest na dwie ramy czasowe i w teorii powinna pozwolić nam głębiej poznać ich relację, ale nawet pomimo tych uroczych momentów, gdy czytali razem książki i mogli godzinami rozmawiać na różne tematy, zawsze pojawiały się jakieś problemy, które autorki przeciągały aż do frustrującego poziomu. Inne dziewczyny, pierwsze doświadczenia, skrywane uczucia - rzeczy, które można było przegadać, ale woleli za to kisić się we własnej niepewności i zazdrości.

Obawiałam się, że to będzie jedna z tych książek, która stała się popularna dzięki paru pięknym fragmentom, które można było znaleźć wszędzie na bookmediach i chociaż przyznaję, to rzeczywiście były to piękne momenty, to całościowo książka wypada średniawo. I na pewno nie jest najlepszą książką, jaka wyszła spod pióra Christiny Lauren. A może ja po prostu jestem już zmęczona wątkiem drugiej szansy, który za każdym razem idzie tym samym schematem, bo czułam się po prostu jakbym czytała kolejną, lekko zmienioną wersję powieści w stylu "Każde kolejne lato" (a tej książki nie znoszę jeszcze mocniej). Ta książka jest naprawdę pięknie napisana, to trzeba przyznać. To jedna z tych, w której co chwilę chce się coś zaznaczać, adnotować, zapamiętać na dłuższą chwilę. Ale poza tym nie oferuje nic nowego.

Chciałabym napisać, że chociaż Eliott i Macy jako bohaterowie nadrabiają, ale szczerze mówiąc, niezbyt mi na nich zależało. To była zbyt krótka książka, abym mogła się do nich przywiązać i jakoś bardziej zrozumieć ich motywy. A już szczególnie, gdy na jaw wychodzi całe źródło zamieszania, przez które stracili kontakt na lata, które za chwilę zostaje zamiecione pod dywan, a jest moim zdaniem zbyt ważnym i zbyt szokującym wątkiem, aby tak po prostu o nim zapomnieć. Poczułam się bardzo rozczarowana, że autorki nie poświęciły nawet chwili, aby ukazać bardzo poważne konsekwencje takiej sytuacji. Zamiast tego wypadło to jak bardzo tani chwyt mający jedynie rozdzielić bohaterów. Ale nawet mimo to, większość moich narzekań wynika przede wszystkim z osobistych preferencji, więc jeśli lubicie tego typu książki, to może warto dać jej szansę. Może akurat wy pokochacie ją bardziej - nie bez powodu jest to książka kochana przez tak wielu. Ja jednak, jeśli już miałabym wam polecać tego typu historie, bardziej poleciłabym chociażby "Happy Place" Emily Henry, aniżeli ten tytuł.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/02/christina-lauren-miosc-i-inne-sowa.html

Książki duetu Christiny Lauren to już dla mnie automatyczny must read, a Miłość i inne słowa to prawdopodobnie ich najpopularniejsza książka, o której słyszę bez przerwy od wielu lat. Jednak jak to z popularnymi książkami bywa, zawsze pochodzę do nich z ostrożnością, tym bardziej, że ta powieść oparta jest na wątku, z którym ostatnio mam bardzo nie po drodze. Pięknie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie umiem ująć słowami, jak przepiękna, poruszająca i zapadająca w serce jest ta książka. O Divine Rivals słyszałam wiele, zapewne jak my wszyscy, ale nigdy bym się nie spodziewała historii tak cudownej, że po jej skończeniu czułam się tak, jakbym już na zawsze zostawiła razem z nią cząstkę mojej duszy. Historii pełnej emocji, poruszającej bolesną tematykę wojny, śmierci i rozstań, ale zawierającej w sobie też odrobinę magii, która nadaje jej tym bardziej specjalnego znaczenia. Historii o dwóch duszach, które odnalazły się pomimo przeciwności, dzielących ich kilometrów i uprzedzeń.

Dwie osoby z dwóch zupełnie różnych światów i jedno magiczne połączenie, które zmieni wszystko. Iris to uboga dziewczyna, która pracuje w lokalnej gazecie, aby mieć za co jeść i wesprzeć swoją matkę, która topi smutki w alkoholu. Na swojej starej maszynie do pisania pisze listy do brata, który od miesięcy przebywa na wojnie, i chowa je w szafie z nadzieją, że któregoś dnia dostanie odpowiedź. Listy znikają bez śladu do czasu... aż któregoś dnia otrzymuje pierwszą tajemniczą wiadomość. Dziewczyna nie jest świadoma, że listy trafiają prosto w ręce jej przystojnego, aczkolwiek irytującego rywala z pracy. Roman od miesięcy walczy z nią o najlepszą posadę oraz najlepsze tematy artykułów. Odpisując na listy dziewczyny tęskniącej za bratem, nie spodziewa się tego magicznego połączenia, które ich do siebie zbliży. Wtedy jednak w życiu Iris przydarza się tragedia i dziewczyna nie mając już nic do stracenia, postanawia stawić czoło wojnie i wyjeżdża z miasta, zabierając ze sobą jedynie swoją maszynę...

Łatwo byłoby określić tę książkę jedynie wymienieniem paru głównych motywów, ale uwierzcie mi, ta historia to zbiorowisko przepięknych momentów, cytatów zapadających w serce i przemyśleń na temat życia, których nie sposób ująć słowami. Co chwilę coś zaznaczałam, coś pisałam, a niektóre słowa trafiły do najczulszych strun mojej duszy, przytłaczając mnie ich intymnością, wrażliwością i prawdziwością. Pomiędzy stronicami historii o miłości, która rozwija się pomimo tragizmu wojny i straty, autorka przytacza prawdziwe mądrości na temat odwagi, smutku, żałoby, własnego miejsca na świecie, naszych najskrytszych pragnień i obaw. Jej słowa uzależniają, bo w tak piękny sposób ujmują myśli, na które najczęściej nam po prostu brakuje słów.

Iris i Roman to bohaterowie, którzy zostaną ze mną na długo. Iris, ze swoją samotnością i bólem straty, której nikt poza nią nie rozumie. I Roman, który na pierwszy rzut oka ma wszystko, ale tak naprawdę tonie w echu oczekiwań jego rodziny, od której nie może się odwrócić. Motyw listów pozwala nam poznać tych bohaterów na zupełnie innym, głębszym poziomie. Bez barier w postaci uprzedzeń, dumy, oczekiwań. Są tylko ich słowa na papierze, ich wyznania, marzenia, najgłębsze obawy, pragnienia. Odkrywają w sobie bezpieczną przystań i zrozumienie, jakiego nie okazał im jeszcze nikt w całym ich życiu, nawet pomimo dzielących ich kilometrów i różnic.

Dziejąca się w tle wszystkiego wojna nie jest tylko dodatkowym fantastycznym elementem tej historii, ale przede wszystkim surowym i ciężkim do przełknięcia spojrzeniem na prawdę. Wylałam wiele łez, czytając o otaczających bohaterów chwilach grozy, nieuchronnej śmierci i ciągłego strachu o to, że niewinne życia zostaną stracone. Ale też byłam wdzięczna za każdy moment piękna, który pozwalał nam odetchnąć i przypomnieć sobie, że życie jest pełne wzlotów i upadków, szczęścia i smutku, bo tak naprawdę jedno nie może istnieć bez drugiego. I że nie ma nic złego w szukaniu radości w cięższych chwilach.

Ta historia pochłania bez reszty od pierwszej strony, a potem tylko coraz mocniej zakorzenia się w sercu czytelnika. I chociażbym próbowała, nie dam rady opisać, jak wiele emocji czułam, gdy ją czytałam. Tę historię trzeba po prostu przeżyć. Poczuć ją, doświadczyć, zjednoczyć się z bohaterami. Bo myślę, że to tego typu powieść, która pochłonie bez reszty nawet tych czytelników, którzy na ogół nie sięgają po fantastykę - tym bardziej, że ma do zaoferowania o wiele więcej. Nie pozostaje mi więc nic innego, niż napisać wam, że koniecznie ją musicie przeczytać.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/01/rebecca-ross-divine-rivals-recenzja.html

Nie umiem ująć słowami, jak przepiękna, poruszająca i zapadająca w serce jest ta książka. O Divine Rivals słyszałam wiele, zapewne jak my wszyscy, ale nigdy bym się nie spodziewała historii tak cudownej, że po jej skończeniu czułam się tak, jakbym już na zawsze zostawiła razem z nią cząstkę mojej duszy. Historii pełnej emocji, poruszającej bolesną tematykę wojny, śmierci i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzadko wychodzę z mojej książkowej strefy komfortu, bo nie lubię zmian. A dark romanse z dużą ilością erotyka zdecydowanie nie leżą w moim polu zainteresowań, dlatego "The Science of Temptation" z jednej strony mnie intrygowało, a z drugiej wywoływało skomplikowane uczucia. Nie sposób nie zauważyć, że ta książka szturmem podbiła serca czytelniczek, najpierw na Wattpadzie, a potem na papierze - do tego stopnia, że od miesięcy widzę ją dosłownie wszędzie. I może gdyby nie była to książka Julki, której twórczość uwielbiam od jej pierwszej książki, nie skusiłabym się na nią, ale w końcu dałam jej szansę. I cóż... to z pewnością było interesujące doświadczenie.

Briana Larsen to studentka psychologii, która każdą wolną chwilę poświęca na naukę albo pracę w nocnym klubie, dzięki czemu może opłacić swoje studia i inne zobowiązania. Jej poukładane życie trzęsie się jednak w posadach, gdy okazuje się, że jej nowym wykładowcą na zajęciach z psychopatologii zostaje profesor Reed Easton - diabeł ubrany cały na czarno, który za swój cel powziął sobie poznęcać się nad swoimi studentami. Pewnego razu Briana z zaskoczeniem zauważa swojego profesora podczas jednej ze swoich nocnych zmian w klubie. I chociaż on jej nie rozpoznaje, a wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią o tym, że powinna trzymać się od niego z daleka... ta jedna noc zmienia między nimi wszystko.

Sięgając po tę książkę wiedziałam, na co się piszę i bardzo doceniam też przejrzystość Julki w kwestii poruszanych przez nią wątków i tematów, ale ja od razu byłam świadoma tego, że tego typu historie to kompletnie nie są moje klimaty. Szybko się w tym przekonaniu utwierdziłam, bo w tej historii nie ma nic z cukierkowych historii miłosnych przepełnionych nadzieją, słodyczą, humorem, które osobiście preferuję. Jest za to mroczna namiętność, przekraczanie granic i zakazane uczucie, które stawia świat bohaterów do góry nogami. Rozumiem, skąd wziął się taki rozgłos wokół niej, bo ostatnio tego typu historie są bardzo przez czytelniczki uwielbiane. Jeśli jednak o mnie chodzi, zdecydowanie wolę poprzednie książki autorki.

Może to fakt tego, że to dopiero pierwsza część z dwóch, ale cały czas doskwierało mi uczucie, że między Brianą i Reedem czegoś brakuje. Nie pomogło też to, że jakoś nie do końca mogłam się do tych bohaterów przekonać. Briana jak na tak inteligentną osobę czasami niezmiernie mnie irytowała swoją dziecinną porywczością, natomiast Reed czasami balansował na granicy arogancji i niepokojącego, niemoralnego zachowania, które - szczerze mówiąc - w normalnym życiu by mnie obrzydziło i kazało uciekać jak najdalej. Miał potencjał na tę mroczną, skomplikowaną postać, na jaką był wzorowany od pierwszego wrażenia, ale po drodze coś nie zagrało i wypadł jakoś tak nijako.

To samo niestety przełożyło się na ich relację, która w dużej mierze opierała się na ich pokręconej namiętności, która nie powinna mieć miejsca między profesorem, a studentką. Ale do tej pory nie wiem skąd się wzięła ta totalna obsesja Reeda na jej punkcie, a ich szczeniackie kłótnie i prowokacyjne teksty rzucane, żeby tylko się wzajemnie rozzłościć, trochę mnie męczyły. Tym bardziej, że poza ich wątkiem w tej książce nic innego się niestety nie dzieje. Gdyby nie ostatnie parę rozdziałów, w których w końcu ta relacja zaczęła się rozwijać poza fizyczność, w ogóle by mnie niestety nie zainteresowali.

Na plus jest natomiast styl pisania autorki, który nawet pomimo fabuły, która była prosta, potrafi wciągnąć. To zawsze lubiłam w twórczości Julki najbardziej - jej umiejętność posługiwania się słowami, wprowadzenia fajnej atmosfery i zwrócenia uwagi czytelnika. Myślę więc, że to będzie idealna rozrywka dla tych osób, które lubią czasami przeczytać coś takiego właśnie w stylu Wattpada, niewymagającego myślenia, bez skomplikowanej fabuły, z dużą ilością smuta. Ja niestety nie jestem do końca przekonana, ale to nie oznacza, że książki nie polecam - w końcu każdy z nas ma inny gust i być może akurat wam ta historia się o wiele bardziej spodoba.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/01/julia-popiel-science-of-temptation.html

Rzadko wychodzę z mojej książkowej strefy komfortu, bo nie lubię zmian. A dark romanse z dużą ilością erotyka zdecydowanie nie leżą w moim polu zainteresowań, dlatego "The Science of Temptation" z jednej strony mnie intrygowało, a z drugiej wywoływało skomplikowane uczucia. Nie sposób nie zauważyć, że ta książka szturmem podbiła serca czytelniczek, najpierw na Wattpadzie, a...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W zeszłym roku, mniej więcej o tej porze, bezpowrotnie zakochałam się w miasteczku Knockemout i jego mieszkańcach. Poznając historię Knoxa i Naomi, od razu czułam, że to będzie jedna z tych otulających ciepełkiem serii, przy której można się po prostu zanurzyć w fikcyjnym świecie, zakochać w bohaterach i nigdy nie chcieć wrócić do rzeczywistości. Dlatego nie mogłam się doczekać, aż w końcu przysiądę do historii Nasha, tego mniej gburowatego brata Knoxa, którego dobrze już poznaliśmy w pierwszym tomie. Fabuła zapowiadała się naprawdę ciekawie, tym bardziej, że autorka kontynuuje tu jeden z ważniejszych wątków, ale niestety... pod pewnymi względami trochę się rozczarowałam.

Jeśli mieliście szansę przeczytać "To, co zostaje w nas na zawsze" (a zdecydowanie polecam to zrobić przed sięgnięciem po ten tom), losy Nasha nie są wam obce. Po traumatycznych dla wszystkich wydarzeniach z końcówki pierwszego tomu, w wyniku których został postrzelony, zostały mu nie tylko blizny na ciele, ale też te mniej widoczne. Nikt z jego bliskich nie wie, co skrywa i w jaką popadł depresję. Męczą go koszmary i ataki paniki, a samo wychodzenie z domu sprawia mu problemy. Do czasu, gdy obok niego wprowadza się Lina - przyjaciółka Knoxa, która do Knockemout przyjechała służbowo. Z jakiegoś powodu przy niej Nash czuje nie tylko przyciąganie, jakiego nie poczuł od tamtego wydarzenia, ale też spokój i bezpieczeństwo. Jedyny problem jest taki, że Lina nie planuje być w miasteczku dłużej, niż to konieczne, ani tym bardziej angażować się w żaden związek...

Minęło trochę czasu odkąd skończyłam tę książkę czytać, ale nawet pisząc jej recenzję nie do końca wiem jak ją ocenić. Myślę po prostu, że jeśli miałabym ją oceniać z perspektywy samego romansu, który mimo wszystko jest tutaj głównym wątkiem, byłabym niestety bardzo zawiedziona. Chyba nie tego się spodziewałam, gdy wyczekiwałam historii Nasha. Uwielbiałam jego postać już od pierwszej chwili, gdy poznaliśmy go w poprzednim tomie, ale po strzelaninie zaszło w nim wiele zmian i czytanie o tym, jak czuł się złamany i pokiereszowany naprawdę łamało mi serce. Niegdyś pełen optymizmu, flirciarski i może odrobinę arogancki, jak to na braci Morgan przystało, teraz stał się jedynie skorupą dawnego siebie. Autorka realistycznie oddaje jego traumę, ukazując zarówno jego próby podniesienia się, jak i te mroczniejsze, boleśniejsze chwile, gdy stery nad nim przejmuje depresja, panika i koszmary przeszłości.

Pojawienie się Liny w jego życiu jest jak zapałka, która nagle rozjaśnia mu drogę. Piękna, odważna, jest jak powiew świeżego powietrza po długich tygodniach w mroku. Dla mnie jednak... między nimi zabrakło czegoś bardzo znaczącego. Niby od razu wybucha między nimi zainteresowanie seksualne, ale na próżno szukać by tu chemii. Dodatkowo mam wrażenie, że ich relacja rozwijała się w tak przedziwnym tempie, że od wspólnego spania w jednym łóżku, bo Nash rzekomo "czuje się przy niej bezpiecznie", przechodzimy za chwilę do wzajemnej nienawiści, a potem do wielkiej miłości. Zabrakło tu jakiegoś fundamentu, który pozwoliłby mi uwierzyć w ich miłość, bo tak naprawdę czułam się tak, jakby niewiele ich łączyło. Pomijając już fakt, że nie jestem też największą fanką Liny, która czasami naprawdę frustrowała mnie swoim egoizmem, gdy ktoś wytykał jej błędy.

Kiedy jednak przestałam czytać tę książkę dla romansu, nagle ponownie zaczęłam się dobrze bawić, bo poza Liną i Nashem mamy całą masę innych wątków i bohaterów miasteczka, na których można się skupić. To właśnie cała reszta niesie tę część na swoich barkach, utrzymuje ją w ciepłym, rodzinnym tonie. Czytając tę serię, za każdym razem czuję się jak na planie Gilmore Girls. Różne dramaty między członkami miasteczka, duchy dawnych związków, ploteczki, ale też wspaniały motyw przyszywanej rodziny, która się tu stworzyła. Poznajemy nową postać, osobiście moją ulubioną, czyli pieska Piper, który skradnie wasze serducha. Zagłębiamy się w historię Luciana i Sloane, którzy chyba intrygują każdego z nas od pierwszego spotkania. I możemy też obserwować ślubne zawirowania Knoxa i Naomi, którzy po prostu ocieplali moje serducho, które pokochało ich w zeszłym roku.

Dodatkowo Lucy Score po raz kolejny po mistrzowsku łączy solidną dawkę romansu i komedii z suspensem, który cały czas trzyma czytelnika w napięciu. Kontynuowany jest tu wątek z poprzedniej części, którego nie chcę nikomu spoilerować, ale trzeba przyznać, że naprawdę świetnie się to wszystko połączyło. Może nie jest to nic odkrywczego i czego nie można by przewidzieć, ale przecież nie czytamy kryminału - ta nutka tajemnicy i napięcia mimo wszystko robi swoje.

Pomimo niedociągnięć i z lekka rozczarowującego wątku miłosnego, nadal uważam, że warto tę część przeczytać - chociażby dla całej reszty, bo to właśnie społeczność Knockemout jest sercem tej serii. Ja sama przyłapałam się na tym, że skończyłam ją czytać kompletnie wzruszona i we łzach (ale tych dobrych, bez obaw), bo strasznie się zdążyłam przywiązać. I już nie mogę się doczekać historii Sloane i Luciana w "To, co chcemy zostawić za sobą", aby wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/01/lucy-score-to-co-skrywamy-przed-swiatem.html

W zeszłym roku, mniej więcej o tej porze, bezpowrotnie zakochałam się w miasteczku Knockemout i jego mieszkańcach. Poznając historię Knoxa i Naomi, od razu czułam, że to będzie jedna z tych otulających ciepełkiem serii, przy której można się po prostu zanurzyć w fikcyjnym świecie, zakochać w bohaterach i nigdy nie chcieć wrócić do rzeczywistości. Dlatego nie mogłam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ella Maise skradła moje serce lata temu i szybko stała się jedną z tych autorek, której książki mogą mieć wady i niedoskonałości, ale zawsze w jakiś sposób trafiają prosto do mojego serca. W przypadku "To Hate Adam Connor" przemówiła już do mnie sama dedykacja autorki, jej słowa, że napisała tę powieść dla każdego, który w jakimś momencie swojego życia stracił wiarę w to, że jest coś wart. Bo właśnie tym jest dla mnie historia Lucy, Adama i Aidena - małym promyczkiem nadziei, że na każdego z nas czeka nasze własne szczęśliwe zakończenie, bo zasługujemy na to, by znaleźć swój dom, kogoś, z kim będziemy mogli tańczyć bez muzyki, śmiać się i brnąć przez życie, czy to przyjaciół, czy partnera.

Lucy wierzy, że nad jej rodziną wisi klątwa. Kobiety z jej rodu ogółem mają ogromnego pecha i zakochanie się w kimś zawsze kończy się katastrofą. Raz zdarzyło jej się oddać swoje serce innemu, a on je zwrócił w kawałkach i zniknął z jej życia. Teraz jest zdeterminowana już nigdy więcej się nie zakochać i nie popełnić błędów swojej rodziny. Przygodny seks? Jasne. Ale żadnych więcej uczuć. Zmuszona opuścić mieszkanie zamieszkuje ze swoją najlepszą przyjaciółką i jej mężem, który jest słynną gwiazdą filmową. Największym plusem okazuje się być jednak jej nowy sąsiad - Adam Connor, aktor, świeży rozwodnik i samotny ojciec. Lucy i Olive nie potrafią się oprzeć i postanawiają zajrzeć zza płotu w życie tego ekscytującego aktora. W końcu jak często się zdarza, że mieszka się tuż obok jednego z najbardziej atrakcyjnych, rozchwytywanych i samotnych aktorów? Czas jednak pryska, gdy ten sam mężczyzna ją przyłapuje i pakuje do aresztu za stalking. Teraz już w ogóle nie ma mowy o zakochiwaniu się... a może jednak?

Po raz pierwszy czytałam tę historię jakoś dwa lata temu, będąc na fali poznawania całej twórczości Elli Maise i byłam nią zachwycona. I cóż, nawet po latach podtrzymuję moje zdanie, bo ta historia to jedna z najlepszych komedii romantycznych z warstwą emocjonalną, jakie czytałam - być może dlatego, że sama rezonuję z wieloma wątkami, które zostają tu poruszone. Nie tylko zwyczajnie świetnie się bawiłam, śledząc perypetię szalonej Lucy i Adama, który pragnie zdobyć jej serce, ale najbardziej trafiło do mnie to, że sednem tej powieści jest po prostu historia dziewczyny, która uwierzyła, że nie jest warta oszałamiającej miłości prosto z filmów i krok po kroku uczy się oswajać z myślą, że każdy z nas zasługuje na to, aby poczuć się jak główna postać swojej własnej historii.

Przyznaję, sama Lucy jest bardzo specyficzną postacią. Ma lekką obsesję na punkcie seksu, skłonności stalkerskie, plecie co ślina jej na język przyniesie i zdarza jej się zachowywać jak dzieciak. Zresztą, gdy ją poznajemy, spędza tygodnie na obserwowaniu przez płot Adama, co samo w sobie jest szalone (chociaż nie oszukujmy się, kogo nie zaintrygowałaby gwiazda filmowa mieszkająca za płotem naszego domu?). I pewnie znajdą się osoby, którym ta bohaterka wyda się zbyt śmiała, ekscentryczna i głośna, a może nawet infantylna. Bo rzeczywiście dokładnie taka jest - a jednak ja pokochałam ją już w pierwszym tomie (bo dla tych, którzy nie wiedzą, historię Olive i Jasona możecie przeczytać w "Pokochać Jasona"), a w tej części uwielbiam ją jeszcze bardziej. Jest taka inna od typowych, spokojnych bohaterek romansów - Lucy znana jest z tego, że nie ma filtra w ustach i nie daje nikomu sobą pomiatać. Jest też osobą z ogromnym murem wokół własnego serca, który zbudowała w wyniku tego, że zostało złamane już zbyt wiele razy, zarówno przez własną rodzinę, jak i byłego chłopaka.

Adam jest dla niej w moim odczuciu idealny - poukładany facet, który samotnie wychowuje swojego pięcioletniego synka, Aidena (który swoją drogą zyskał całe moje serce, a jego relacja z Lucy była przeurocza), wprowadza pewną równowagę do jej życia. I chociaż ich relacja nie mogłaby się zacząć bardziej katastrofalnie, obserwowanie ich drogi od nieznajomych, do wrogów, do przyjaciół, aż w końcu do miłości, to była przepiękna, pełna emocji i różnych zawiłości droga, od której nie mogłam się oderwać. Adam swoimi czynami i słowami rozłożył mnie na łopatki. Jego miłość do syna była godna podziwu, ale to jego uczucia do Lucy w dalszej części historii kompletnie mnie rozwaliły. Jego gotowość do walki o jej serce, wyrozumiałość i cierpliwość, a dodatkowo jego osobista historia, to wszystko sprawiło, że pokochałam jego postać.

Jeśli macie ochotę na taką lekką historię o gwiazdorze i dziewczynie, która (dosłownie) wpada na jego podwórko, pełną przezabawnych sytuacji, poruszających momentów i solidnej dawki pikantnych scen (które z pewnością wywołają rumieńce na twarzy), to "To Hate Adam Connor" nada się do tego idealnie. Ta historia składa się z tak wielu warstw, pewnych osobistych tragedii i uczuć, że nie sposób się w niej nie zakochać.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/01/ella-maise-to-hate-adam-connor.html

Ella Maise skradła moje serce lata temu i szybko stała się jedną z tych autorek, której książki mogą mieć wady i niedoskonałości, ale zawsze w jakiś sposób trafiają prosto do mojego serca. W przypadku "To Hate Adam Connor" przemówiła już do mnie sama dedykacja autorki, jej słowa, że napisała tę powieść dla każdego, który w jakimś momencie swojego życia stracił wiarę w to,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W pierwszej części "Keeping 13" ponownie powracamy do Shannon i Johnny'ego, którzy pozostawili nas w momencie, który kompletnie roztrzaskał moje serce na kawałki. I mogę wam napisać jedynie tyle, że ten tom koniecznie czytajcie z zapasem chusteczek pod ręką, bo wylew łez gwarantowany. Przez połowę tej książki niekontrolowanie płakałam i musiałam robić sobie przerwy, bo nic nie widziałam. Brakuje mi słów, by opisać ogrom emocji, jaki towarzyszy podczas czytania tej serii - tego po prostu trzeba doświadczyć.

Bez przeczytania "Binding 13" ani rusz, bo "Keeping 13" rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym kończy się poprzednia książka i jest wierną kontynuacją historii wszystkich bohaterów, których poznajemy wcześniej. Johnny zostaje uziemiony po tym, jak doprowadził swoje ciało do tragicznego stanu i jego sportowa kariera wisi na włosku. Czekają go miesiące rekonwalescencji i rehabilitacji po ciężkiej operacji, co jest ostatnim, na co ma ochotę, przy zbliżających się klasyfikacjach do drużyny profesjonalnej. No i jest też Shannon, dla której koszmarna sytuacja w domu sprawia, że dziewczyna tonie. Wydaje się, że ona i jej bracia już nigdy nie zaznają spokoju - nie, gdy nawet ich własna matka nie potrafi ich ochronić przed ojcem, który jest potworem. Gdy sekrety ich rodziny w końcu zaczynają wychodzić na jaw i sytuacja zaczyna się stabilizować, rodzeństwo Lynchów może chwilowo ochłonąć, ale widmo rzeczywistości ciągle nad nimi wisi. Johnny dostrzega cierpienie Shannon i bardzo stara się jej pomagać, ale jak zdjąć z kogoś tak wielki ciężar, jeśli samemu nie ma się pojęcia na temat cierpienia, z jakim zmagał się od lat?

Wiem, że długość tej serii może przerażać, w końcu cztery książki na jedną parę to dość niecodzienne zjawisko, ale ta historia po prostu bezpowrotnie pochłania i trafia prosto w serce. To nie jest kolejna typowa historia o licealnej miłości, chociaż oczywiście jest ona jej ważnym elementem. To o wiele więcej. Nie zliczę, ile wylałam na niej łez, jak często wybuchałam tak głośnym śmiechem, że musiałam się powstrzymywać, jak wiele razy miałam ochotę zwinąć się kocykiem w kokon bezpieczeństwa i uchronić tych bohaterów przed ich bólem. To nie jest seria ukierunkowana jedynie na jeden konkretny wątek i właśnie dlatego uważam, że jest wyjątkowa i niesamowita - autorka przybliża nam tych bohaterów pod każdym możliwym względem i tworzy niezapomniane doświadczenie.

Początek "Keeping 13" zmiażdżył mnie tak mocno, że długo nie mogłam się pozbierać. Wątek przemocy domowej nigdy nie jest łatwy, ani do przedstawienia, ani do czytania, ale sposób, w jaki Chloe Walsh ukazuje najmniejsze niuanse, jak tak pełne przemocy życie potrafi zniszczyć całą rodzinę, to była jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie przyszło mi czytać. To poczucie beznadziei, rosnąca obojętność na przyszłość i codzienny strach o własne życie. To, jak całe rodzeństwo Lynchów musiało tak wcześnie dorosnąć, aby się sobą wzajemnie zaopiekować. I jak obydwie osoby, które powinny kochać ich i chronić bezwarunkowo, całkowicie zniszczyły ich ducha na dwa zupełnie różne sposoby. To łamie serce na kawałeczki.

Historia Johnny'ego i Shannon to prawdopodobnie najpowolniejszy slow burn, jaki czytałam w swoim życiu (a przypominam, jestem największą fanką twórczości Mariany Zapaty), ale było warto pod każdym względem, Obydwoje mierzą się z tak traumatycznymi doświadczeniami, ale w tym momencie chronienie swoich serc przed uczuciem już nie ma sensu. Gdy na jaw wychodzą sekrety Shannon, Johnny pragnie jedynie jej pomóc i o nią zadbać, a ona - zdaje się - ma już tak dość mierzenia się ze wszystkim w pojedynkę, że opiera na nim swój ciężar. Jego wsparcie i miłość w tym tomie tak bardzo mnie wzruszyły. On naprawdę chciał zrobić wszystko, aby zapewnić jej bezpieczeństwo i sprawić, aby już nigdy nie czuła takiego strachu i bólu, jak w jej własnym domu. Jednocześnie bardzo podoba mi się to, że autorka nie zapomina o tym, że oni są nadal jedynie nastolatkami, którzy nie mają pojęcia, jak radzić sobie z takimi sytuacjami. Zresztą, jeśli większość dorosłych w tych książkach sobie nie radzi, to jak mają zrobić to oni sami?

Sytuacja Lynchów jest jednak daleka od ideału i to widać nie tylko na Shannon, ale przede wszystkim na Joey'u, który zawsze był dla swojego rodzeństwa ojcem, jakiego nigdy nie mieli. To on trzymał ich w kupie, gdy matka znikała w swoim własnym cierpieniu. Jest ich spoiwem, bez którego nie potrafią oddychać i to chyba przez jego postać wylałam najwięcej łez - bo mimo wszystko nawet on jest tylko nastoletnim chłopakiem, którzy przejął na siebie obowiązki dorosłych i widać, jak bardzo go to wyniszcza. Nawet nie chcę myśleć, co czeka nas w kolejnych tomach poświęconych jemu i Aoife, bo nie wiem czy moje serce to wytrzyma. Nie po niektórych wydarzeniach, o których czytamy w tej części.

To, co mnie w tej serii urzeka najbardziej, to kreacja całego tego świata i wszystkich bohaterów. Naprawdę czuję się tak, jakbym była częścią jakiejś grupy przyjaciół i wcale nie mam wrażenia, że czytam o licealistach - być może dlatego, że każdy zmaga się z czymś, przez co musieli o wiele szybciej dorosnąć. Można powiedzieć, że to są jedne z tych książek, które nie musiały być aż tak długie, bo rzeczywiście przewijają się tu sceny, które nie wnoszą nic do fabuły, ale ja osobiście nie mogłabym żadnej z nich usunąć. To właśnie dzięki tym przyziemnym, często głupiutkim i zabawnym momentom, ta historia jest po prostu tak naturalna i prawdziwa. I nawet pomimo wielu trudnych i bolesnych wątków, autorka świetnie wplata w fabułę też te lżejsze. Moimi ulubionymi są wszystkie te, w których pojawia się Gibsie - ten chłopak to moja ikona. Coraz bardziej nie mogę doczekać się historii jego i Claire.

Jestem zachwycona tą serią i z każdą kolejną częścią tylko przekonuję się o tym, jaka jest wspaniała. Ale chociaż ją tak gorąco polecam, to proszę, dbajcie o siebie i podejmijcie świadomą decyzję o lekturze tej książki, bo chociaż to historia o nastolatkach, to nie powiedziałabym, że jest odpowiednia dla młodzieży (a na pewno nie dla osób poniżej 16 roku życia). Porusza wiele naprawdę trudnych wątków, o których nie czyta się łatwo.

Recenzja patronacka z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/01/chloe-walsh-keeping-13-czesc-1-recenzja.html

W pierwszej części "Keeping 13" ponownie powracamy do Shannon i Johnny'ego, którzy pozostawili nas w momencie, który kompletnie roztrzaskał moje serce na kawałki. I mogę wam napisać jedynie tyle, że ten tom koniecznie czytajcie z zapasem chusteczek pod ręką, bo wylew łez gwarantowany. Przez połowę tej książki niekontrolowanie płakałam i musiałam robić sobie przerwy, bo nic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy istnieje na świecie książkara, która chociażby nie usłyszała o Fourth Wing? Ta historia szturmem podbiła serca czytelników i zupełnie mnie to nie dziwi - mam wrażenie, że to właśnie tego typu romans fantasy, którego wielu z nas od jakiegoś czasu brakowało i autorce udało się zaspokoić wszystkie nasze potrzeby. Miałam przyjemność czytać już tę historię, ale wraz ze zbliżającą się polską premierą drugiego tomu Iron Flame postanowiłam, że czas do niej powrócić i odświeżyć sobie pamięć, co było wspaniałym pomysłem, bo czas spędzony w tym fikcyjnym świecie to to była całkowicie pochłaniająca przygoda, jakiej po prostu potrzebowałam. Nie bez powodu uważam tę serię za moją ulubioną serię romantasy ostatnich lat.

Violet Sorrengail całe życie uczona była na skrybkę, gdzie miała wieść spokojne życie wśród książek. Ale kiedy jej matka, generała Sorrengail, zarządza, aby dołączyła do innych kandydatów na jeźdźców smoków, nie ma nic do powiedzenia. Nawet jeśli prawdopodobnie nie przetrwa już pierwszego wyzwania, przejścia po Parapecie, bo chociaż jest niesamowicie inteligentna, tak jej ciało nie nadaje się do tak niebezpiecznych i morderczych wyzwań, jakie czekają ją na uczelni. Wszystko zależy od tego, czy uda jej się przejść każdą próbę i nawiązać więź ze smokiem, którego zostanie jeźdźcem. A smoki nie mają zwyczaju wiązać się z kruchymi i bojaźliwymi istotami. Smoków chętnych do wytworzenia więzi jest mniej niż kadetów, więc każdy zrobi wszystko, aby przetrwać - nawet nie zawaha się zabić. Tym bardziej, że Violet nie jest lubiana już za samo swoje nazwisko i powiązania z kobietą odpowiedzialną za śmierć rodziców naznaczonych studentów - w tym Xadena Riorsona, dowódcę jej skrzydła, który pragnie jej śmierci. Przed Violet czeka więc największe wyzwanie w jej życiu... pośród zawirowań, niespodziewanych uczuć, przyjaźni, tajemnic i zdrad, musi po prostu przetrwać.

Koncept na historię nie jest niczym nowym, a właściwie wręcz odwrotnie - to dość popularny motyw w literaturze fantasy. Mieliśmy już serie, które dzieją się na uczelniach szkolących kandydatów do walki ze złem, na tym opierają się najpopularniejsze powieści, filmy i seriale. A dorzućmy do tego smoki i mamy jedne z najbardziej pożądanych motywów ostatnich lat. Ale Yarros z czegoś tak względnie schematycznego udało się stworzyć coś, co jednocześnie zaspokaja pragnienia czytelników z ogromną nostalgią do swoich ulubionych historii, ale też wrzuca nutkę czegoś nowego, co ciągle trzyma w napięciu i budzi pragnienie czytania dalej, więcej, aż w końcu dostaniemy odpowiedzi na wszystkie pytania.

Pisząc tę recenzję jestem świeżo po lekturze Iron Flame i chociaż staram się odseparować od siebie obydwie te książki, aby dać szczerą opinię, tak nie mogę nie wspomnieć, jak bardzo jestem pod wrażeniem wielu subtelnych szczególików, które autorce udało się tutaj ukryć. Kiedy czytałam tę książkę po raz pierwszy już prawie półtora toku temu nawet ich nie zauważyłam, a teraz wiele rzeczy w mojej głowie wskoczyło na miejsce i pojawiła się satysfakcja, że udało mi się podążyć odpowiednimi ścieżkami. I chociaż większość tego tomu obejmuje pierwszy rok głównej bohaterki i jest przede wszystkim wprowadzeniem do tego świata, nie zabraknie tu różnych plot twistów, niebezpieczeństw i sekretów. Nie bez powodu na okładce książki widnieje fraza "leć albo zgiń" - na tej uczelni albo się przetrwa każdą próbę śmierci i w końcu zwiąże ze smokiem, albo czeka cię śmierć, czy to podczas wyzwań, czy z rąk innego kandydata.

A gdy poznajemy naszą główną bohaterkę, Violet, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że nie przetrwa już pierwszej próby. Violet jest krucha, podatna na wypadki i ból, a na dodatek całe życie przygotowywała się na to, by pracować wśród książek. Decyzja jej matki, generały Sorrengail, by szkoliła się na jeźdźczynię, to swego rodzaju wysłanie jej na śmierć. Violet jednak natychmiastowo stała się moją ulubienicą, bo szybko okazuje się, że nawet swoje słabości potrafi wykorzystać na swoją korzyść i nie pozwala, aby ją ograniczały. Pomimo bólu, strachu i niepewności, codziennie walczy z przeciwnościami losu. Prawdziwa z niej twardzielka, nawet jeśli wszyscy wokół niej uważają inaczej.

Jedyną osobą, która potrafi ją wytrącić z równowagi, okazuje się być Xaden Riorson - i to wcale nie z takich powodów, jakich by zapewne chciał. Syn rebelianta, który zginął z rąk matki Violet. Najpotężniejszy jeźdźca i przywódca ich skrzydła. A także niebezpieczny mężczyzna, który pragnie zemsty i jej śmierci. Violet od pierwszego ich spotkania wie, że powinna się trzymać od niego z daleka, jeśli chce przetrwać, ale nawet jej rozsądek nie potrafi powstrzymać jej serca przed tym, co w końcu zaczyna do niego czuć. Ich historia to typowe enemies to lovers, ale sposób, w jaki autorce udaje się ująć to napięcie i pragnienie między nimi, jest po prostu mistrzowskie. Za każdym razem, gdy chociażby przebywali w jednym pokoju, czułam te płomienie między nimi. To powolne budowanie napięcia było tak dobre, że w momencie gdy wybuchło, dosłownie i w przenośni nie było co zbierać.

Sposób, w jaki autorka rozwija kolejne wątki, pozwala czytelnikowi poznać świat przedstawiony w historii, sprawia, że nie możemy doczekać się co dalej, jaki jest następny krok i co jeszcze może się wydarzyć. A gdzieś z tyłu głowy cały czas jest to napięcie, że w końcu coś wybuchnie, coś się wydarzy. A dla mnie staje się jeszcze lepsza, gdy do gry wchodzą smoki, bo zaraz po wątku miłosnym to właśnie one są dla mnie najlepszą częścią tej historii. Smoki są nie tylko rewelacyjnie rozwinięte, ale ich więź z jeźdźcami dodaje tego elementu rozrywki, jakiego nie znalazłam w żadnej innej książce.

Dodatkowo wszystkie te informacje i kolejne wątki są rozwijane w taki sposób, że myślę, iż to będzie dobry wybór nawet dla tych mniej doświadczonych z tym gatunkiem czytelników. Książka napisana jest w przejrzysty sposób, nieskomplikowanym językiem, nietrudno więc wyobrazić sobie, co się właśnie dzieje. Aż czasami nie mogę wyjść z podziwu, że to jej pierwsza książka tego gatunku. Jej barwne opisy i zwracanie uwagi na najważniejsze szczegóły sprawiają, że czytanie scen walki, czy też kolejnych okrutnych wyzwań, trzyma w napięciu i nie pozwala się oderwać ani na chwilę. Nie bez powodu tak ją od razu pokochałam - bardzo przypomina mi jedne z moich ukochanych, starszych historii, do których mam ogromny sentyment. I mam przeczucie, że to będzie jedna z kolejnych, do których będę wracać przez długie lata. Jeśli więc zastanawiacie się czy dać jej szansę, to teraz jest idealny moment - a zdecydowanie warto!

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/02/rebecca-yarros-fourth-wing-czwarte.html

Czy istnieje na świecie książkara, która chociażby nie usłyszała o Fourth Wing? Ta historia szturmem podbiła serca czytelników i zupełnie mnie to nie dziwi - mam wrażenie, że to właśnie tego typu romans fantasy, którego wielu z nas od jakiegoś czasu brakowało i autorce udało się zaspokoić wszystkie nasze potrzeby. Miałam przyjemność czytać już tę historię, ale wraz ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Co powiecie na miłość w chmurach między hokeistą o wątpliwej reputacji i stewardesą o ciętym języku? Ta dzisiejsza premiera to jedna z moich ulubionych książek, jakie czytałam w ostatnim czasie i na dodatek mam przyjemność wspierać ją medialnie. A z pewnością zdążyliście się już zorientować, że ja obok hokejowych romansów, na dodatek takich grubasków, nie potrafię przejść obojętnie. Pierwsza część otwierająca jedną z najgłośniejszych serii ostatnich lat to zlepek wszystkiego, co tak bardzo kocham w romansach - humoru, złożonych bohaterów, a przede wszystkim historii, która oferuje o wiele więcej, niż sam romans.

Stevie Shay rozpoczyna właśnie nową pracę jako stewardesa dla hokejowej drużyny grającej w lidze NHL. Czeka ją cały następny sezon latania z tymi przystojnymi sportowcami i chociaż byłoby to zapewne spełnieniem marzeń większości kobiet, Stevie już pierwszego dnia poznaje swój największy wrzód na tyłku w postaci Evana Zandersa. Ten hokeista o reputacji niegrzecznego chłopca i kobieciarza uwziął się na nią, odkąd pierwszy raz go zbyła, i za swój cel na następny rok obiera sobie uprzykrzanie jej życia. Jednak to, co zaczyna się irytującymi zagrywkami, szybko zaczyna się przeradzać w prawdziwe zainteresowanie, a nawet przyjaźń, gdy coraz częściej wpadają na siebie poza godzinami pracy. Stevie przekonuje się, ile z fasady Zandersa znanej całemu światu to tak naprawdę jedynie gra, a ile ukrywa przed innymi z prawdziwego siebie. Stevie obiecała sobie jednak, że już więcej nie wpakuje się w żaden związek ze sportowcem, a Zanders to facet, który zdecydowanie mógłby namieszać w jej życiu.

Kocham romanse, kocham świetnie się na nich bawić, ale najbardziej kocham właśnie te historie, które mogą mi zaoferować coś o wiele więcej, niż kilkugodzinną rozrywkę. A Mile High zawiera w sobie obydwa te elementy - dużo zabawy i chwytające za serce wątki, o których powinno się o wiele więcej mówić. Sercem tej historii są jej bohaterowie, którzy są prawdopodobnie jednymi z najbardziej prawdziwych, wielowarstwowych postaci, o jakich czytałam. Począwszy od Zandersa, który z początku wypada na dupka, któremu na niczym nie zależy, ale krok po kroku zrzuca z siebie tę maskę kobieciarza, po niepewną siebie Stevie, której poczucie wartości było przez lata podkopywane przez najbliższych.

Zanim przejdę do romansu, który zresztą również uwielbiam, chciałam tu poruszyć moim zdaniem najważniejszą część tej książki - to, jak autorka nie boi się poruszać trudniejszych tematów i kładzie nacisk na zdrowie psychiczne, samoakceptację, a także ukazuje jakie długoterminowe skutki może mieć życie w toksycznym środowisku, szczególnie gdy chodzi o rodzinę. Widzimy to zarówno w Zandersie, jak i Stevie, którzy przechodzą naprawdę ogromną przemianę od momentu, gdy ich poznajemy. Ja na początku miałam bardzo mieszane uczucia, jeśli chodzi o Zandersa. W pierwszej chwili zachowuje się jak dupek, irytuje tą arogancką postawą i robi wrażenie takiego typowego samca alfa z różnych romansideł, ale ta maska szybko opada i ukazuje przed nami człowieka poranionego, miękkiego w samym środku jego serduszka i po prostu bardzo bojącego się pozwolić komukolwiek go pokochać.

Ta historia naprawdę rewelacyjnie ukazuje chyba najprawdziwszą prawdę o życiu - to, że każdy z nas, niezależnie od pochodzenia, bogactwa, sławy, w ciszy własnego domu może zmagać się z problemami, o których ciężko nam mówić. Najbardziej rozchwytywany sportowiec w kraju może walczyć z myślami, że nie jest tak naprawdę wart miłości. A a pozoru pewna siebie i arogancka kobieta może mieć poczucie, że nigdy nie będzie dla nikogo pierwszym wyborem. Nawet przemyślenia Stevie na temat jej własnego ciała oraz ogólnego braku pewności siebie chwytały mnie za serce, bo z pewnością każdy z nas, nawet najbardziej pewni swojego ciała, ma chwile zwątpienia. A najwspanialszym lekarstwem na takie chwile jest otaczanie się bliskimi, którzy okażą nam wtedy bardzo potrzebną miłość.

Mam wrażenie, że w momencie, gdy bohaterowie sami w sobie są tak realistycznymi i interesującymi postaciami, o wiele łatwiej jest mi książkę pokochać, bo naprawdę czuję wtedy, że ich rozumiem. I tak też było teraz, bo szybko pokochałam Stevie i Zandersa. Ta dwójka to jednocześnie wybuchowe połączenie, co z pewnością wyczujecie w ich licznych, pełnych chemii i seksualnego napięcia chwilach, ale to też po prostu dwójka osób, która zmaga się z wieloma demonami i pragnie jedynie prawdziwego poczucia bezpieczeństwa i bycia dla kogoś pierwszym wyborem. Ofiarują sobie właśnie to, czego zawsze pragnęli, ale o czym nie śmieli marzyć, a to czyni ich historię tym piękniejszą. Szykujcie się na dużo humoru i pikanterii, ale też chwil pełnych wrażliwości i szczerości.

Myślę, że Mile High to będzie powieść idealna dla czytelników takich jak ja, którzy lubią po prostu czytać o życiu bohaterów, nawet jeśli fabularnie nie dzieje się nic nadzwyczajnie interesującego. Porusza wiele ważnych tematów, rzuca światło na rozmowy o zdrowiu psychicznym mężczyzn, mówi o toksycznych relacjach rodzinnych, a przy tym jest po prostu świetnie napisanym, cudownym romansem (i to na dodatek z motywem hokeja!). Stevie i Zanders są postaciami jak my wszyscy - pragnącymi jedynie wsparcia i miłości innych osób. Bycia czyimś pierwszym wyborem. Jestem zachwycona tą książką i już nie mogę się doczekać kolejnych części. Polecam wam ją całym serduszkiem!

Recenzja patronacka z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/02/liz-tomforde-mile-high-recenzja.html

Co powiecie na miłość w chmurach między hokeistą o wątpliwej reputacji i stewardesą o ciętym języku? Ta dzisiejsza premiera to jedna z moich ulubionych książek, jakie czytałam w ostatnim czasie i na dodatek mam przyjemność wspierać ją medialnie. A z pewnością zdążyliście się już zorientować, że ja obok hokejowych romansów, na dodatek takich grubasków, nie potrafię przejść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedną z moich ulubionych i zarazem najbardziej niedocenionych serii ostatniego roku jest seria Nie taki diabeł straszny, więc z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego tomu. Może i nie zachęca okładkami ani tytułami, ale każda z tych książek skrywa w sobie wspaniałe historie, które można przeczytać w jeden wieczór. Diabeł w garniturze to już czwarta część i tym razem autorka przedstawia nam historię najlepszej przyjaciółki Gemmy oraz brata Bena z trzeciej części - Keeley i Grahama.

Keeley i Graham są swoimi kompletnymi przeciwieństwami. Ona jest porywcza, ma w sobie wiele z dziecka i uważa Grahama za największego nudziarza na świecie. On natomiast jest odpowiedzialny, spokojny i poukładany. Poznają się podczas organizacji imprezy dla swoich bliskich, ale po raz pierwszy spotykają się dopiero na niej. I chociaż nadal zupełnie nie potrafią się dogadać, wybucha między nimi tak ogromna chemia, że obydwoje lądują... w Vegas. Z całą masą zużytych prezerwatyw, obrączkami i aktem małżeństwa na stoliku. Keeley nie może uwierzyć, że nie tylko przespała się z takim nudziarzem, nawet jeśli jest najbardziej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała, ale też za niego wyszła. Postanawia więc udawać, że nic się nie wydarzyło i ucieka z hotelowego pokoju. I tak niczego nie pamięta, ma więc nadzieję, że to tylko jedna wielka pomyłka. Kiedy jednak mijają kolejne miesiące, a wszystko wskazuje na to, że z tego jednego szalonego weekendu wyniknie niespodzianka w postaci ciąży, której nigdy nie planowała, być może powrót Grahama do jej życia będzie nieunikniony.

Motyw nieplanowanej ciąży jest dość kontrowersyjny i wiem, że większość czytelniczek za nim nie przepada, ale ja od razu bardzo zapragnęłam tę część przeczytać. Sama fabuła wzbudziła moje zainteresowanie i miałam nadzieję, że to będzie jeszcze lepsza część, niż poprzednie - o ile to w ogóle możliwe. Niestety... coś tu po drodze poszło nie tak. Zacznijmy może od tego, że pisząc, iż Graham i Keeley są swoimi zupełnymi przeciwieństwami, wcale nie wyolbrzymiam. Właściwie napisałabym wręcz, że to niedopowiedzenie, bo dawno nie miałam do czynienia z dwójką tak niedopasowanych do siebie osób, która jest przy okazji niesamowicie uparta i nawet nie chce się poznać.

Keeley w tej książce, przynajmniej na początku, okropnie mnie frustrowała. Wyobraźcie sobie nastolatkę przechodzącą okres buntu, ale w ciele dorosłej kobiety, i dostaniecie właśnie ją. I chociaż rozumiem, że w dużej mierze to hormony, wielka zmiana związana z ciążą i tym, że Graham niezbyt na początku pomagał, tak czasami po prostu nie mogłam uwierzyć w rzeczy, które wychodziły z jej ust. Jaka kobieta, tym bardziej lekarka, karmiłaby się samym niezdrowym jedzeniem i słodyczami, obrażając się na to, że ojciec jej dziecka chce zadbać o jej zdrowie?

Graham był znośniejszy, aczkolwiek też miałam poczucie, jakbym czytała o dwóch zupełnie różnych osobach, które wychodziły z niego w zależności od sytuacji. Czasami potrafił być wielkim dupkiem, więc chyba pod tym względem dobrali się idealnie. Kiedy indziej pokazywał swoją troskliwą stronę i ciężko było go nie lubić. Na szczęście wraz z rozwojem sytuacji poznajemy ich coraz bliżej i dopiero wtedy naprawdę zaczęłam ich rozumieć. Potrzeba wiele cierpliwości, aby w końcu zaczęli odkrywać swoje karty. Porzucenie tych masek trochę mnie uspokoiło, bo obawiałam się, że być może to będzie jedna z tych par, która po prostu do siebie nie pasuje.

Chociaż sytuacja, w której bohaterowie się znaleźli, nie jest idealna, to autorka znowu wspaniale ukazała wszelkie etapy budowania prawdziwej przyszłości, razem z ich upadkami, nieporozumieniami, niepewnościami i towarzyszącymi im emocjami. Fajnie było zobaczyć, jak w końcu obydwoje się zmieniają dla dobra ich przyszłej rodziny. I nawet jeśli cała ta sytuacja w Vegas była prawdopodobnie najbardziej przerysowaną i nierealistyczną sytuacją, o której od dawna czytałam, to przymknęłam na to oko, bo mimo wszystko na koniec naprawdę dobrze się bawiłam. I może gdyby nie to, że na początku miałam z nimi pod górkę, ta książka mogła być o wiele lepsza.

Diabeł w obrączce nie jest może książką idealną, ani też moją ulubioną, ale nadal uważam, że ta seria zasługuje na dużo miłości, a już szczególnie drugi i trzeci tom. To książki łączące w sobie humor, pikanterię, ale też całą masę emocji, które momentami naprawdę chwytają za serce. Kiedy mam ochotę na lżejszy, niewymagający romans, ale też taki, który trafi do mojego serca, to właśnie tego typu historie mam na myśli. Tak więc mimo wszystko polecam!

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2024/02/elizabeth-oroark-diabe-w-obraczce.html

Jedną z moich ulubionych i zarazem najbardziej niedocenionych serii ostatniego roku jest seria Nie taki diabeł straszny, więc z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego tomu. Może i nie zachęca okładkami ani tytułami, ale każda z tych książek skrywa w sobie wspaniałe historie, które można przeczytać w jeden wieczór. Diabeł w garniturze to już czwarta część i tym razem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak zazwyczaj nie przepadam za takimi typowo świątecznymi powieściami, tak czytanie co roku "Lovelight Farms" stanie się chyba moją tradycją. Ta książka zawiera dosłownie wszystko, co kojarzy mi się ze świętami - ciepłą, rodzinną atmosferę, wspaniały klimat farmy choinek przystrojonej kolorowymi światełkami, motyw przyszywanej rodziny, no i oczywiście całą masę miłości. Gdy myślę o idealnej historii do przeczytania pod cieplutkim kocykiem z gorącą czekoladą w ręku, gdy za oknem pada śnieg i mróz szczypie w policzki, myślę właśnie o tego typu powieści.

Stella i Luka są nierozłączni, odkąd ona wpadła na niego (dosłownie) pod sklepem niemalże dekadę temu. Wtedy jeszcze leczyła złamane serce po śmierci mamy, a on pomagał swojej w przeprowadzce, ale od razu połączyła ich jakaś niewidzialna nić. Ich przyjaźń przetrwała nawet kilometry odległości, liczne zmiany życiowe i rozterki. Nigdy jednak nie doszło między nimi do niczego więcej, nawet jeśli Stella skrycie marzyła o tym od lat. Kiedy na barki spadają jej problemy finansowe jej farmy choinek i pojawia się okazja, aby ją uratować, postanawia z niej skorzystać. Nawet jeśli oznacza to udawanie przed słynną influencerką, która przez tydzień będzie przebywać na jej farmie i krążyć po ich małym miasteczku, że farmę prowadzi ze swoim chłopakiem. Poproszenie o pomoc Luki zdaje się być najrozsądniejszą opcją, ale wkrótce okazuje się, że udawanie związku z najlepszym przyjacielem nie jest takie proste. Nie, gdy skrycie jest to spełnienie jej najskrytszych marzeń. Tydzień miał wystarczyć, aby uratować farmę i przy okazji wyleczyć się ze swojego zauroczenia... do czasu, aż obydwoje zaczynają sobie zdawać sprawę, że być może nic z tego nie było udawane.

Wyobraźcie to sobie - małe miasteczko i farma choinek. Gorąca czekolada, ciepłe wypieki, ogień w kominku. Dwójka najlepszych przyjaciół, która ma udawać parę. Społeczność, na której zawsze można polegać. Czy to nie brzmi jak przepis na najbardziej uroczą, zimową komedię romantyczną? Czytałam tę historię już po raz drugi i byłam nią równie zauroczona, jak za pierwszym razem. I nawet jeśli zazwyczaj nie przepadam za wątkiem friends to lovers, w relacji głównych bohaterów jest pewna magia, która wręcz uzależnia. Obiektywnie mówiąc, nie jest to może najbardziej wyszukana historia na świecie, ale jest w niej coś takiego ciepłego i rodzinnego, co chwyta za serce. Osobiście uwielbiam powieści, które skupiają się przede wszystkim na bohaterach i ich historii, a dokładnie oni są sercem "Lovelight Farms".

Lovelight Farm to dziecko Stelli, farma, w którą włożyła całe swoje serce, pot, łzy i pieniądze. Pogodzenie się z faktem, że być może będzie musiała ją zamknąć, nawet nie wchodzi w rachubę. A jednak kłopoty pieniężne się nawarstwiają, a na dodatek wiele wskazuje na to, że ktoś naumyślnie próbuje jej zaszkodzić, robiąc zamieszanie na farmie. Plony gniją, rzeczy znikają, ciągle coś się psuje. Zgłoszenie farmy do konkursu ma pomóc nie tylko zdobyć nowych klientów, ale zawalczyć o wysoką nagrodę pieniężną i Stella ma nadzieję, że pomoże to im poprawić ich sytuację finansową. Nie byłaby to jednak komedia romantyczna bez miłosnego plot twistu, nasza bohaterka wpada więc na pomysł, aby skłamać w podaniu konkursowym, że firmę prowadzi z... chłopakiem. A jak wyplątać się z kłopotów, jeśli owego chłopaka się nie ma? Poprosić o pomoc najlepszego przyjaciela.

Stella i Luka zauroczyliby każdego, bo ich chemia jest wręcz namacalna. I jak nie przepadam za tym wątkiem, tak autorka naprawdę rewelacyjnie poradziła sobie z ukazaniem, jak idealnie ta dwójka do siebie pasuje oraz jak długa jest ich historia. Ich relacja zbudowana jest na fundamencie dziesięcioletniej przyjaźni, wzajemnego wsparcia i miłości, nawet jeśli skrywanej. To do siebie dzwonią, gdy potrzebują ramienia, aby się wypłakać. Do siebie uciekają, gdy potrzebują wsparcia drugiej osoby. Ze sobą spędzają długie godziny na rozmowach telefonicznych albo przebywają wielogodzinną podróż, aby spędzić razem parę dni. Chyba najbardziej uwielbiam w tej historii te wszystkie malutkie szczegóły, które autorka wplata w fabułę, a dzięki którym dostrzegamy, jak bardzo im na sobie zależy. Jak rozumieją się bez słów, mają swoje małe tradycje, zwyczaje, jak okazują sobie wsparcie nawet na małe sposoby.

A jednak, żeby nie było za łatwo, przekroczenie tej niewidzialnej granicy między przyjaźnią a miłością wcale nie jest tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Ten ciągły taniec "zejdą się czy się nie zejdą" może być odrobinę frustrujący, ale autorka naprawdę świetnie radzi sobie z pokazaniem, że ta dwójka, a Stella w szczególności, ma swoje własne problemy i obawy, które nie pozwalają im tak po prostu zaryzykować wieloletniej przyjaźni. I chociaż Luka jest gotów zrobić w końcu krok do przodu, dla Stelli wejście w związek z Luką wiąże się z wieloletnią traumą i przekonaniem, że w końcu i tak wszystko się zakończy, a Luka, najważniejsza osoba w jej życiu, ją porzuci. Dlatego nawet jeśli czasami mnie frustrowała swoim zachowaniem, przypominałam sobie jej obawy i próbowałam wejść w buty kogoś, kto całe życie był porzucany. Kto dorastał w przekonaniu, że miłość wiąże się z warunkami i szybko może się skończyć.

Dla mnie jednak sercem tej historii są właśnie relacje międzyludzkie i nawet pomimo paru niedogodności i okazjonalnej frustracji, po prostu zauroczyło mnie to ciepło i jej ogólny klimat. Tym bardziej, że poza wątkiem Luki i Stelli równie ważną rolę odgrywają inni bohaterowie, o których będziemy mieli okazję przeczytać w następnych tomach. Beckett i jego tajemnicza historia z Evelyn, z którą niegdyś przeżył wspólną noc. Layla i zauroczony w niej Caleb. Przeróżne historie rodzinne, które wywołują uśmiech na twarzy. A nawet przesłodkie kotki, które skradną wasze serca. Już nie mogę się doczekać kolejnych tomów, bo nie sposób się w tym miasteczku nie zakochać.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2023/12/b-k-borison-lovelight-farms-stella-luka.html

Jak zazwyczaj nie przepadam za takimi typowo świątecznymi powieściami, tak czytanie co roku "Lovelight Farms" stanie się chyba moją tradycją. Ta książka zawiera dosłownie wszystko, co kojarzy mi się ze świętami - ciepłą, rodzinną atmosferę, wspaniały klimat farmy choinek przystrojonej kolorowymi światełkami, motyw przyszywanej rodziny, no i oczywiście całą masę miłości. Gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rebekki Yarros chyba nikomu nie muszę tutaj przedstawiać, nie po takim sukcesie, jakim było "Fourth Wing", ale starsi fani jej twórczości z pewnością pamiętają ją przede wszystkim z serii "Odważmy się kochać". To także mniej więcej w podobnym czasie autorka wydawała swoją inną serię romansów - "Renegaci", którą w końcu mamy okazję u nas poznać. Dla mnie lektura pierwszego tomu to z pewnością była pewna podróż w czasie, która ukazała, jak bardzo rozwinął się warsztat autorki na przestrzeni lat. I - o dziwo - to była chyba jej pierwsza książka, na której nie płakałam, bo historia okazała się być bardzo lekka i przyjemna, wręcz idealna na dwa wieczory.

Leah rozpoczyna właśnie studia na morzu, które mają być jej pierwszym krokiem postawionym w stronę nowej przyszłości po ostatnich dwóch tragicznych latach. Jedynym warunkiem utrzymania miejsca jest udzielanie korepetycji i utrzymanie wyników na zadowalającym poziomie - w innym wypadku może się pożegnać ze swoim stypendium. To okazuje się być jednak wyzwaniem już pierwszego dnia, gdy okazuje się, że zostaje jej przydzielony ogromny apartament, a jej nowym uczniem, który zostaje również jej sąsiadem, jest Paxton Wilder, członek Renegatów, grupy słynnych wyczynowców, który nie tak dawno zdobył medal X Games. Mężczyzna, który karmi się adrenaliną, niebezpiecznymi wyczynami i przyciąga same kłopoty. I pech tak chciał, że zażądał, aby była na każde jego zawołanie, a on przyciąga nie tylko całą masę fanów i kobiet, ale też ciągle śledzą go kamery. Dla Leah zbliżenie się do kogoś takiego, jak on, to niebezpieczna gra. Dla Paxtona, uczucie do Leah staje się największym ryzykiem, przed którym nie potrafi uciec...

Setting tej książki jest absolutnie uzależniający. Zupełnie jak Paxtona napędza pogoń za adrenaliną i coraz to niebezpieczniejsza kaskaderka, ja, jako czytelniczka, nie mogłam się oderwać od całej tej otoczki, nawet jeśli czasami przyprawiała mnie o zawał. Z pewnością swoje robią też opisy wyczynów kaskaderskich. Zresztą chyba jeszcze nigdy w życiu nie miałam okazji czytać romansu, którego akcja kręciłaby się wokół studiów na statku, zahaczającym jednocześnie o masę różnych miejsc na świecie. Ta historia zabrała mnie do ciepłych, letnich wieczorów i zapierających dech w piersi krajobrazów, w których bohaterowie tylko mocniej się w sobie zakochiwali. Aż sama zapragnęłam się tam znaleźć razem z nimi, poczuć tę przygodę i nutkę niebezpieczeństwa.

Jeśli jednak jesteście wielbicielami powolniejszych romansów, to muszę was rozczarować, bo historia Leah i Paxtona nabiera tempa bardzo szybko. Może nie do końca nazwałabym to insta love, bo pod względem uczuć autorka jak zwykle radzi sobie świetnie i pozwala bohaterom się bliżej poznać, ale zdecydowanie mamy tutaj natychmiastowe przyciąganie, a także dość sporą ilość scen erotycznych. Być może właśnie dlatego czegoś mi w tej dwójce zabrakło. Jakiejś głębi, która nie wynikałaby głównie z fizyczności i chemii, a przede wszystkim z powolnego budowania napięcia. Niemalże od razu wiadomo, że są sobą zainteresowani, a do ich pierwszego zbliżenia dochodzi bardzo szybko i to niestety dość mocno ostudziło moje zainteresowanie ich wątkiem. Trzeba jednak przyznać, że byli uroczy i zdecydowanie przyjemnie obserwowało się, jak ktoś tak roztrzepany i zmieniający kobiety jak rękawiczki zmienia się w kompletnego szczeniaczka, gotowego zrobić wszystko, aby uzyskać uwagę ukochanej.

Bardzo mi się natomiast podoba charakterystyka tej dwójki, bo chociaż wątek romantyczny nie jest moim ulubionym, to ich historie nadały im pewnej złożoności, dzięki której nietrudno było ich polubić. Szczerze mówiąc, na pierwszy rzut oka ta dwójka była dla mnie jak ogień i woda. Paxton to typowa osoba, która po prostu nie potrafi usiedzieć w miejscu i zawsze pcha się po więcej. Niestraszne są mu niebezpieczeństwo i igranie ze śmiercią, napędza go adrenalina i chęć przygody. Skoki ze spadochronem, kaskaderka na statku, wyczyny na motocyklach - a to tylko część tego, co go ekscytuje. Natomiast Leah ma za sobą bardzo traumatyczny wypadek, po którym nadal staje na nogi i na studia zdecydowała się jedynie dzięki swojej przyjaciółce, Rachel, która ma do niej dołączyć za kilka miesięcy. Jej trauma została przedstawiona realistycznie, a jej lęki nie znikają nagle. To długa i skomplikowana droga, ale obecność Paxtona, przy którym nie tylko stawia im czoła, ale zaczyna czuć się bezpieczna, z pewnością pomaga. W pewnym sensie oboje sobie pomagają i wydobywają z siebie te strony, które tkwiły głęboko zakopane. To mi się w nich podobało najmocniej.

Najbardziej zaskoczyła mnie rozgrywająca się w tle tajemnica związana z przeszłością Paxtona oraz jego przyjaciół, która w pewien sposób łączy wiele wątków książki. Nie chcę tu niczego spoilerować, ale przez całą książkę próbowałam połączyć kropki, a autorce i tak udało się mnie zaskoczyć plot twistem pod koniec. I to dwukrotnie - w pierwszym momencie byłam naprawdę wściekła i rozczarowana, aby za chwilę wszystko zaczęło się układać w spójną całość, aż poczułam się głupio, że nigdy na to nie wpadłam. Byłam pod wielkim wrażeniem, że nawet w tak na pozór schematycznym i prostym romansie Yarros ponownie udało się nadać mu nutkę tajemnicy i utrzymać czytelnika w napięciu. To tylko podtrzymuje moje zdanie, że autorka potrafi poradzić sobie ze wszystkim i po raz kolejny stworzyła coś świetnego.

"Wilder" może nie zostanie moją ulubioną książką autorki, ale i tak uważam ją za świetny początek kolejnej serii, która wciąga i intryguje. Jak nie dla romansu, to z pewnością warto ją przeczytać dla adrenaliny i emocji, a szczególnie dla pięknego settingu oraz opisanych podróży po świecie. Czasami zabrakło mi głębszego rozwinięcia relacji między Renegatami, ale podejrzewam, że na to przyjdzie czas w następnych tomach. Teraz czas na Landona - naszego casanovy, na którego czeka wielka niespodzianka... Już jestem ciekawa, jak to wszystko się potoczy!

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2023/12/rebecca-yarros-wilder-renegaci.html

Rebekki Yarros chyba nikomu nie muszę tutaj przedstawiać, nie po takim sukcesie, jakim było "Fourth Wing", ale starsi fani jej twórczości z pewnością pamiętają ją przede wszystkim z serii "Odważmy się kochać". To także mniej więcej w podobnym czasie autorka wydawała swoją inną serię romansów - "Renegaci", którą w końcu mamy okazję u nas poznać. Dla mnie lektura pierwszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba nadszedł ten święty dzień, kiedy książka mnie pokonała. "Things I Wanted to Say, But Never Did" to najnowsza powieść Moniki Murphy i nie będę owijać w bawełnę - nie dałam rady przez nią przebrnąć. Była okrutna, toksyczna i do tego stopnia obrzydliwa, że czułam się fizycznie chora i nie dałam rady czytać niektórych scen. Tym bardziej, że działy się one głównie między rzekomą główną parą. Być może to mój błąd, że skusiłam się na tę książkę po "A Million Kisses In Your Lifetime", która może wybitną lekturą nie była, ale szczerze sprawiła mi przyjemność, bo nigdy bym się nie spodziewała tego, co autorka zaserwowała nam tutaj.

W książce poznajemy nastoletnią Summer, która w ostatniej klasie przenosi się do luksusowego liceum dla bogatych dzieciaków, Lancaster Prep. Uczenie się tam zawsze było jej marzeniem, a po skandalu z jej rodziną, który zniszczył ich reputację, jest to wręcz konieczność, która ma pozwolić jej zacząć od początku. Niestety nic nie przygotowuje jej na to, że w szkole trafi na Whita Lancastera, syna człowieka, z którym romansowała jej matka. Ich pierwsze i ostatnie spotkanie lata temu skończyło się niespodziewanym pocałunkiem i paroma okrutnymi słowami, a od tamtej pory nienawiść chłopaka do Summer i jej rodziny tylko wzrosła. Whit zawziął się, aby z życia Summer w jego szkole zrobić piekło. I chociaż Summer na początku mu się stawia, w końcu nie może dłużej zaprzeczać, że coś ją ciągnie do jego mroku, a jej myśli błądzą po rejonach, które powinny być zakazane.

Jeśli zastanawialiście się, czy sięgnąć po tę książkę, to oszczędzę wam kłopotu - nie warto. Osobiście nie lubię dark romansów i raczej po nie nie sięgam, ale parę w swoim życiu czytałam, kilka mi się naprawdę podobało, a już zdecydowanie żaden z nich nie obrzydził mnie tak bardzo, jak ta książka. A to nawet nie jest wszystko, bo tak naprawdę większość tej książki to opisy sprośnego i mrocznego seksu, który nudził mnie już po pierwszym razie. Bardzo malutka część to jakaś fabuła poza tą pokręconą relacją między Summer i Whitem. Aż nadal się dziwię, że ta książka jest taka gruba - gdyby ktoś wyciął połowę kartek, nawet bym tego nie zauważyła.

Szczerze powiedziawszy, mam do powiedzenia głównie jedno - wszyscy w tej książce są albo zepsuci, albo obleśni, albo głupi. Albo wszystko na raz. Ani jedna z postaci nie umiliła mi lektury tej książki, a po paru rozdziałach miałam jej już tak dość, że nawet nie chciało mi się brnąć w to dalej. Może zacznijmy od naszej wspaniałej bohaterki, Summer, która swoją głupotą czasami tak mnie zaskakiwała, że myślałam, że w końcu mi oczy wypadną od przewracania nimi. No bo przepraszam, ale jeśli mnie ktokolwiek traktowałby jak śmiecia, tak jak przez większość czasu robił to Whit, a na dodatek nastawiał przeciwko mnie całą szkołę do tego stopnia, że ludzie codziennie by się nade mną znęcali psychicznie i fizycznie, to prawdopodobnie uciekałabym gdzie pieprz rośnie. A co robi bohaterka? Na sam jego widok ma mokro w majtkach. Ja rozumiem, że kogoś może kręcić mroczniejsza relacja, ale szanujmy się.

Natomiast Whit to najbardziej obleśny typ, z jakim miałam do czynienia od dłuższego czasu. Gdyby mnie ktoś na każdym kroku wyzywał od dz*wek, zastraszał i szantażem zmuszał do seksu, dostałby po twarzy i na tym by się skończyło. Tymczasem jemu wszystko wolno, bo jest królem szkoły, zresztą nie żeby ktoś w tej szkole w ogóle używał swojego mózgu do czegoś pożytecznego, a poza tym jest przystojny i w sumie Summer na niego leci, więc jest spoko. Obrzydzał mnie tym, jak traktował Summer jako swoją zabawkę i potrafił zgrywać rycerza, gdy ktoś próbował mu ją odebrać. W jego posiadanie wpada jej dziennik, a on zupełnie nie reaguje na pewne traumatyczne wydarzenia, które w nim opisuje, jakby w ogóle miał to gdzieś. A wisienką na torcie był moment, gdy próbę gwałtu zwieńczył słowami: "sama się o to prosiłaś swoim ubiorem". Myślałam, że rzucę książką przez okno. W tamtym momencie to dla mnie był definitywny koniec.

W tej książce przydałoby się porządne ostrzeżenie od autorki przed zawartością, bo chociaż mnie nie łatwo zszokować czy obrzydzić, tak fizycznie nie dałam rady tego czytać. Sam fakt, jak tutaj zostaje potraktowany temat gwałtu, mroził krew w moich żyłach i budził niesmak. Główna bohaterka ma za sobą bardzo traumatyczną przeszłość z przyrodnim bratem, ale nikt nie spróbował nawet jej pomóc, nawet jej własna matka. W szkole nawet osobom u władzy czy nauczycielom na sucho uchodzi wykorzystywanie dziewczyn, a uczniowie się z tego śmieją. Summer traktowana jest jak wyrzutek społeczny tylko za sprawą słów jednego chłopaka i każdy gotów jest ją złamać i poniżyć, aby udowodnić... nie wiem, swoją wyższość? Połechtać swoje ego? Na dodatek sam Whit wykorzystuje seks, aby poniżyć Summer i oczekuje mieć ją na każde zawołanie.

Przekartkowałam tę książkę do końca, żebym mogła coś napisać w recenzji i aż trudno mi uwierzyć, że to ta sama autorka, która napisała "A Million Kisses In Your Lifetime". Oczywiście rozumiem, że to ma być dark romans (chociaż zaskakująco ciężko znaleźć gdziekolwiek taką informację), ale każdy ma swoje granice, a moje zostały zdeptane bez ostrzeżenia. Książka zrobiła się znośna dopiero pod koniec, gdy autorka postanawia przeskoczyć o parę lat i naprawdę żałuję, że nie poszła w tę stronę o wiele wcześniej, pozwalając bohaterom przepracować swoje traumy w odpowiednim czasie i zmienić tę relację w coś zdrowszego. Zamiast tego czułam się tak, jakbym czytała jednego wielkiego smuta, który ciągle miał szokować, ale nigdy nic nie zmieniało się na lepsze, a na koniec autorka przypomniała sobie, że jakoś musi sytuację uratować, więc próbowała to zamieść pod dywan słodkimi słowami. No niestety - trochę za późno. To było ogromne rozczarowanie i niestety nie polecam.

Recenzja z bloga https://weronikarecenzuje.blogspot.com/2023/11/monica-murphy-things-i-wanted-to-say.html

Chyba nadszedł ten święty dzień, kiedy książka mnie pokonała. "Things I Wanted to Say, But Never Did" to najnowsza powieść Moniki Murphy i nie będę owijać w bawełnę - nie dałam rady przez nią przebrnąć. Była okrutna, toksyczna i do tego stopnia obrzydliwa, że czułam się fizycznie chora i nie dałam rady czytać niektórych scen. Tym bardziej, że działy się one głównie między...

więcej Pokaż mimo to