Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Historie krajów i narodów", jak każda seria książek, ma swoje lepsze i gorsze oblicza. "Historia Szwajcarii" na pewno nie należy do tych pierwszych, ale daleki jestem także od stanowczego sklasyfikowania jej w gronie tych drugich. Dlaczego mam z tym taki problem? Wyjaśnienie jest proste. Pracę Jerzego Wojtowicza można podzielić na dwie bardzo nierówne objętościowo i merytorycznie części. Podczas, gdy okres począwszy od pradziejów aż po I połowę XVIII wieku został potraktowany zdawkowo (trochę ponad 100 stron z 275), bez polotu i z kilku wręcz kompromitującymi błędami rzeczowymi (np. stwierdzenie, iż Konrad II był synem cesarza Ottona I), to ostatnie 200 lat (druga połowa XVIII wieku - lata osiemdziesiąte XX wieku), są już na przyzwoitym, charakterystycznym dla wydawnictwa poziomie. Przyczyną tego jest chyba fakt, iż autor celował w swej pracy badawczej w wieku XVIII i wydaje się, że po prostu bliższe mu było zajmowanie się dziejami najnowszymi. Nie może to jednak tłumaczyć fatalnych lapsusów i bardzo marnej jakości opisu tak znacznego kawału historii opisywanego przez siebie państwa.
Szwajcaria to kraj o tyleż ciekawy historycznie i piękny krajobrazowo i przyrodniczo, co mało znany pod wieloma względami przeciętnemu Polakowi (nawet tym spośród nich, którzy wykazują jako takie zainteresowanie humanistyką). Kojarzy się go najczęściej z bankami, kredytami frankowymi (bujnie rozwijaną od kilkunastu lat działalnością naszych banksterów; ostatnio wszakże zastopowaną z wiadomych względów), drożyzną, papieską gwardią szwajcarską, serami (a bardziej z dziurami w nich) oraz zegarkami. No i z tym, że nie jest w UE, zresztą tak jak Norwegia: oba państwa są bardzo bogate i stoją na stanowisku, że dobrze radzą sobie tak jak są. Można sądzić, że sporo osób wie również o wielowiekowej tradycji szwajcarskiej neutralności, która była niejednokrotnie poddawana cięższym próbom. Jeśli kogoś interesuje np. okres reformacji w tym kraju, to tak jak już wyżej wspomniałem, z książki tej niewiele dowie się o tym zjawisku, a szczegółowych wiadomości winien poszukiwać choćby w doskonałej biografii Zwingliego, wydanej w ramach serii BSL.
Państwo, w którym narodziła się idea Czerwonego Krzyża jest konglomeratem wielu sprzeczności, odmienności i zaskakujących, jak na Europę, zwyczajów (wystarczy wspomnieć, że w 4 kantonach do dzisiaj istnieje praktyka przygotowywania wigilijnej potrawy w postaci pasztetu z kociąt, tudzież jedzenia psiny w tych samych okolicznościach).
Niemniej jednak warto zainteresować się dziejami tegoż państwa, a jeszcze lepiej go zwiedzić (co zrobi autor niniejszych słów podczas nadchodzącej majówki).
Z uwagi na kompletny deficyt literatury historycznej poświęconej dziejom Helwetów w naszym kraju, praca Jerzego Wojtowicza musi wystarczyć za wstęp dla dalszych, bardziej pogłębionych studiów.

"Historie krajów i narodów", jak każda seria książek, ma swoje lepsze i gorsze oblicza. "Historia Szwajcarii" na pewno nie należy do tych pierwszych, ale daleki jestem także od stanowczego sklasyfikowania jej w gronie tych drugich. Dlaczego mam z tym taki problem? Wyjaśnienie jest proste. Pracę Jerzego Wojtowicza można podzielić na dwie bardzo nierówne objętościowo i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedna z najlepszych książek jakie czytałem o Oświeceniu, zaś niewątpliwie najlepsza, jaką czytałem o Anglii XVIII wieku (choć autorka często wybiega przed i poza ten okres).
Jeśli kogoś interesują zagadnienia etyczne i liznął coś niecoś z literatury poświęconej tej problematyce, to postać Marii Ossowskiej nie powinna być mu zupełnie obca. Jest to bowiem uczona, której wkład w historię myśli moralnej w XX wieku jest nie do przecenienia.
Prezentowana książka jest tego znakomitym przykładem. Odnajdziemy w niej prawdziwe bogactwo informacji z zakresu historii, literatury, publicystyki, etc., a wszystko łączy motyw przewodni, czyli właśnie kwestia moralności - jak była postrzegana, a jakie były jej przejawy w życiu codziennym, zarówno sfer najwyższych, jak i tych najniższych. Wreszcie, jakie były postulaty na przyszłość: te mające zmienić zastaną rzeczywistość w sposób zgodny z duchem postępu, jak i te, które skłonne były zakonserwować status quo. Wszystko to jest ujęte bardzo klarownie, autorka posługuje się nie tylko doskonałym stylem, ale bardzo umiejętnie wplata w tok narracji rozmaite przykłady z epoki. Efektem tego jest książka bardzo przystępna, daleka od suchego wywodu charakterystycznego dla gabinetowych uczonych.
Świetne są szczególnie fragmenty poświęcone
"Spectatorowi", legendarnemu czasopismu, którego jednym z założycieli był J. Addison. Mawiał on, "że moralność jest stałej i niezmiennej natury, podczas gdy religie są różne; że przez samo obserwowanie zasad moralności człowiek jest pożyteczniejszym członkiem społeczeństwa niż przez samą wiarę; że prawidła moralności są pewniejsze i bardziej zgodnie uznane niż zasady wiary; że niewiara nie jest tak złośliwej natury jak niemoralność i dlatego człowiek cnotliwy a niewierzący może dostąpić zbawienia, podczas gdy <<nie może przecież na nie zasłużyć człowiek niecnotliwy, choćby wierzący>>".
Natomiast inny z wyśmienitych przedstawicieli ludzi pióra tamtego czasu w Anglii - Henry Fielding, wyrażał takie oto zdanie o prawnikach, sędziach i politykach swojego czasu (mając na myśli przede wszystkim Roberta Walpole'a): "Umiał grać na namiętnościach ludzkich, skłócać je, i dla swoich własnych celów wykorzystywać zazdrość i obawy, jakie ze zdumiewającą wprawą potrafił wzbudzać, używając po temu owych wielkich środków, które gmin zwie zdradą, udawaniem, zwodzeniem, kłamstwem, fałszem i tym podobnie, a które ludzie wielcy łącznie ujmują wspólną nazwą polityki". Trzeba przyznać, że nawet dzisiaj niektórzy przedstawiciele klasy zwanej polityczną, próbują naśladować XVIII wiecznego premiera Anglii. Żenujący zazwyczaj sposób w jaki to robią, wynika tylko z faktu, że ich ograniczone zasoby intelektualne (przy nieproporcjonalnie wielkiej megalomanii) nie mogą sprostać wysoko postawionej przez reprezentanta Albionu poprzeczce.
Maria Ossowska, mimo, iż pisała w czasach, które nie bardzo pozwalały na jakąkolwiek krytykę wysuwaną w stronę tzw. klasyków marksizmu, potrafiła jednak dostrzec i przekazać czytelnikom bardzo ciekawą niekonsekwencję w zachowaniu jednego z dwóch ich największych przedstawicieli. Otóż sam Fryderyk Engels, "żył, jak wiadomo, przez długie lata z robotnicą, Mary Burns. Najwidoczniej przekraczanie barier klasowych, mimo wyznawanych poglądów, nie przychodziło ludziom łatwo, skoro pragnąc włączyć ją do lepszego drzewa genealogicznego jeździł i do Szkocji, i do Irlandii w nadziei, że potrafi okazać, iż pochodzi ona z rodziny szkockiego poety Roberta Burnsa. Trudno dziś ustalić, czy był to warunek zawarcia ślubu, czy nie".
Dzieło Marii Ossowskiej czyta się z niegasnącym zaciekawieniem. Wszakże jak sama zauważyła, "ze wszystkich przecież rozrywek żadna nie jest równie potrzebna, jak czytanie pożytecznych i zajmujących ksiąg".

Jedna z najlepszych książek jakie czytałem o Oświeceniu, zaś niewątpliwie najlepsza, jaką czytałem o Anglii XVIII wieku (choć autorka często wybiega przed i poza ten okres).
Jeśli kogoś interesują zagadnienia etyczne i liznął coś niecoś z literatury poświęconej tej problematyce, to postać Marii Ossowskiej nie powinna być mu zupełnie obca. Jest to bowiem uczona, której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Majstersztyk przewrotności, inteligencji i przenikliwości. Bernard Mandeville raczej nie należy do myślicieli znanych powszechnie, a wielka szkoda. Jego "Bajka o pszczołach" zasługuje bowiem na to, aby być czytaną na równi z co najmniej innymi dziełami wiodących filozofów epoki Oświecenia.
Pozornie nietrudna do sformułowania teza: przywary ludzkie, egoizm i wzajemna rywalizacja człowieka z człowiekiem są motorem postępu w rozwoju społeczeństw, i bez tego wszystkiego wzrost gospodarczy, a w szczególności handel, nie mogłyby się tak wznosić jak to się z nimi dzieje, gdy się na nią spojrzy nie okiem XXI wiecznego reprezentanta świata ponowoczesnego, ale spróbuje osadzić w mentalności, realiach i obyczajach ówczesnej (przełom XVII i XVIII wieku) sytuacji, wydaje się mocno ekscentryczna, jeśli nie wprost obrazoburcza. I tak też książka Mandeville'a została wtedy przyjęta. Szok jaki sprawiła swą śmiałą i bezpardonową argumentacją, równał się może tylko próbom "zatuszowania" faktu jej istnienia oraz sprowadzenia autora do szeregu wariatów, którzy za nic mają moralność, religię i święty konwenans. I właśnie to wszystko sprawia, że zarówno wtedy, jak i teraz, wszystkie rogate dusze, którym bliska jest idea niepodlegania utartym schematom myślowym, które kierują się w życiu zasadami krytycznego myślenia i patrzą na nie przez pryzmat "szkiełka i oka", powinny zapoznać się czym prędzej z "Bajką o pszczołach".
A teraz kilka złotych myśli z tegoż dzieła, tak, aby zadośćuczynić ewentualnemu zarzutowi gołosłowności powyższych twierdzeń:
"Oszczędność jest - podobnie jak uczciwość - cnotą mizerną i głodującą, odpowiednią jedynie dla niewielkich społeczności poczciwych, cichych ludzi, którzy godzą się na biedowanie, byleby mieć spokój";
"De gustibus non est disputandum jest równie prawdziwe w przenośni, co w dosłownym sensie, a im bardziej ludzie różnią się od siebie kondycją społeczną, majątkiem i sposobem życia, tym mniej są zdolni wzajemnie wydawać sądy o swoich kłopotach i przyjemnościach";
"W moralności jest tak jak w naturze: nie ma w istotach ludzkich nic tak doskonale dobrego, żeby nie mogło komuś w społeczeństwie zaszkodzić, ani też nic tak całkowicie złego, żeby nie mogło okazać się pożyteczne dla jakowejś cząstki stworzenia. Rzeczy bywają więc dobre i złe tylko w odniesieniu do czegoś innego i w zależności od tego, w jakim świetle i w jakim położeniu je umieścimy".
Wszelkiej maści świętoszki (których pełno w każdej epoce), oburzeni na szczerość autora (przypominało to trochę casus Machiavellego) i zarzucający mu skrajną degenerację, byli niezdolni do zrozumienia o co tak właściwie mu chodzi. Rzucali gromy, wzywali wszystkie świętości na pomoc w zwalczaniu bezbożnika, i w starym stylu braterskiej miłości do bliźniego swego - odsądzali go od czci i wiary.
Mandeville niejako przewidział możliwy rozwój wydarzeń, gdyż stwierdził następująco w swej "Bajce": "Ponieważ jednak nic tak dobitnie nie dowodziłoby niesłuszności moich wywodów, jak przyjęcie ich za prawdę przez ogół ludzi, przeto nie oczekuję aprobaty ze strony szerokich rzesz. Nie piszę dla wielu, a życzliwych sobie szukam jedynie wśród owych nielicznych, którzy umieją myśleć abstrakcyjnie i których umysły wznoszą się ponad pospolitość. Choć pokazałem drogę do świeckiej wielkości, przecieżem zawsze bez wahania wolał ścieżkę wiodącą do cnoty", i dalej: "Natomiast człowiek rozumny i mądry, który nie da się oszukać ani zagadać, człowiek o zdolnym i żywym umyśle, umiejący mówić rzeczy cięte i dowcipne chociaż chłoszcze tylko to, co na to zasługuje, człowiek honoru wreszcie, który ani sam nikogo nie znieważa, ani też nie pozwoli się znieważyć - może być szanowany, ale rzadko bywa tak lubiany, jak jego słabszy i mniej utalentowany kolega".
Z serii Biblioteki Klasyków Filozofii jest to bez wątpienia jedna z najlepszych pozycji.

Majstersztyk przewrotności, inteligencji i przenikliwości. Bernard Mandeville raczej nie należy do myślicieli znanych powszechnie, a wielka szkoda. Jego "Bajka o pszczołach" zasługuje bowiem na to, aby być czytaną na równi z co najmniej innymi dziełami wiodących filozofów epoki Oświecenia.
Pozornie nietrudna do sformułowania teza: przywary ludzkie, egoizm i wzajemna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Skandynawistyka w Polsce nie może się pochwalić zbyt dużym dorobkiem. Dlatego też, każda praca w tej materii jest na wagę złota.
Nie od dziś wiadomo, że historie o mężnych wojownikach z rogami na hełmach rozpalały wyobraźnię niejednego miłośnika muzy Klio. Widać to także po dużej popularności ostatnich seriali ich dotyczących, które często biją rekordy oglądalności. Jakkolwiek zazwyczaj mają się nijak do rzeczywistości historycznej, to masowa kultura, rządząc się swoimi prawami, domaga się przypominania jej o podbojach długowłosych łupieżców z północy.
W 1970 roku na polskim rynku wydawniczym pojawiła się znakomita popularnonaukowa książka pióra językoznawcy Mariana Adamusa. Pomimo tego, iż liczy sobie już ponad 50 wiosen, w dalszym ciągu stanowi podstawę, na której może się oprzeć każdy, kto zapragnie zgłębić swą wiedzę o tym fascynującym przedmiocie.
"Tajemnice sag i run" to - jak to określił autor we wstępie - podróż w czasie do miejsc i wydarzeń, które minęły bezpowrotnie, ale które odcisnęły sobą (zarówno w sferze kultury duchowej jak i materialnej) niezatarte piętno historyczne nie tylko na państwach skandynawskich, ale także w całej Europie, Azji (Konstantynopol) i Ameryce Północnej.
Konstrukcja pracy jest bardzo klarowna i przystępna. Marian Adamus był nie tylko znawcą języków skandynawskich i runologiem, ale też bardzo dobrze władał językiem ojczystym, czego efektem jest książka, która ani na chwilę nie nudzi. A przecież to największy sukces w popularyzowaniu nauki!
Czegóż to nie dowiemy się z kart dzieła. Mamy tutaj wiadomości o religii Normanów, o ich piśmie (runy), o kulturze materialnej, obyczajach, prawie, historii, podbojach, odkryciach i wiele innych. Wszystko bardzo zgrabnie ubrane w zwięzłe, acz treściwe rozdziały. Informacje o historii autor przeplata umiejętnie danymi o ludziach, którzy ją tworzyli i o historykach, których prace pozwalają nam się z nią bliżej zaznajomić. Do najciekawszych należą te, dotyczące rozwoju runologii jako gałęzi językoznawstwa oraz, często naprawdę sensacyjne, opisy odkryć najważniejszych zabytków z napisami runicznymi i zawiłe koleje związane z ich interpretacją. Nad wszystkim królują oczywiście sagi. Ich ojczyzną jest Islandia. Niesamowite opowieści skaldów, przekazywane onegdaj z ust do ust, spisywane dopiero od początku XIII wieku, stanowią doskonały przykład na połączenie historii z poezją, finezji z wiadomościami z życia wziętymi, których prawdziwość współczesna nauka coraz częściej w coraz szerszym wymiarze potwierdza. Reasumując, praca Mariana Adamusa to świetne preludium do dalszych studiów nad Skandynawią. Polecam każdemu zaczynać od niej tę podróż.

Skandynawistyka w Polsce nie może się pochwalić zbyt dużym dorobkiem. Dlatego też, każda praca w tej materii jest na wagę złota.
Nie od dziś wiadomo, że historie o mężnych wojownikach z rogami na hełmach rozpalały wyobraźnię niejednego miłośnika muzy Klio. Widać to także po dużej popularności ostatnich seriali ich dotyczących, które często biją rekordy oglądalności....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bez wątpienia jest to najlepsza praca Schopenhauera, z jaką się zapoznałem. Tytuł dzieła w pełni oddaje jego treść - jest ona wprost naszpikowana mądrością. Tylko taką swoistą, charakterystyczną dla sposobu postrzegania świata przez niemieckiego myśliciela, a co za tym idzie, mogącą się albo w pełni spodobać, albo zostać odrzuconą, jako zbyt krytyczną, pesymistyczną i odzierającą człowieka i jego otoczenie z wszelkich złudzeń.
Żeby zrozumieć co ma do powiedzenia w swej twórczości filozof z Gdańska, należy zapoznać się z jego "Aforyzmami". Wydaje się, że jeśli ta książka kogoś wciągnie, to może spokojnie dalej studiować Schopenhauera, dlatego też warto od niej zaczynać przygodę z jego wizją rzeczywistości.
Jako, że żadne słowa nie oddadzą tego, z czym mamy tu do czynienia, zaproponuję kilka wybranych "aforyzmów", które w mojej ocenie są reprezentatywne dla całości:
"W ostatniej instancji o naszym szczęściu lub nieszczęściu decyduje to, co wypełnia i czym zajęta jest nasza świadomość. Tutaj na ogół każde zajęcie czysto intelektualne da umysłowi, który jest do niego zdolny, znacznie więcej niż prawdziwe życie, gdzie powodzenie przeplata się nieustannie z niepowodzeniem i towarzyszącymi mu klęskami i plagami";
"Aby żyć całkiem rozważnie i wyciągać z własnego doświadczenia całą naukę, jaka w nim jest zawarta, trzeba często wracać myślą wstecz i rekapitulować to, co się przeżyło, zrobiło, czego się doświadczyło i co się przy tym odczuwało, trzeba też porównywać poprzedni własny sąd z obecnym, zamiary i dążenia z ich rezultatem i przyjemnością, jaką przyniosły";
"Inteligentne słowa lub pomysły są na miejscu tylko w towarzystwie inteligentnym; zwykłe ich nie cierpi; aby jemu się spodobać, człowiek musi być płaski i głupi. W takim towarzystwie trzeba więc z bolesnym samozaparciem poświęcić trzy czwarte własnej osobowości, aby upodobnić się do innych";
"Prawda, że uprzejmość jest o tyle trudnym zadaniem, iż wymaga okazywania dużego szacunku wszystkim ludziom, podczas gdy większość z nich w ogóle na to nie zasługuje, a ponadto wymaga udawania wielkiego zainteresowania nimi, gdy powinniśmy być szczęśliwi, że nic nas nie obchodzą. - Pogodzić uprzejmość z dumą - oto sztuka";
"Nie kwestionujcie niczyjej opinii, zważcie, że aby wyperswadować ludziom wszystkie bzdury, w jakie wierzą, nie wystarczy dożyć wieku Matuzalema. Należy też powstrzymać się w rozmowie od wszelkich uwag krytycznych, bo łatwo ludzi urazić, a trudno ich poprawić, jeśli to w ogóle możliwe. (...) Kto przyszedł na świat, by na serio oświecać go co do spraw najważniejszych, ten może mówić o szczęściu, jeśli wyniesie skórę cało".
Schopenhauer stawia wysoko poprzeczkę na wielu polach. Mimo to warto spróbować przejąć się jego słowami.

Bez wątpienia jest to najlepsza praca Schopenhauera, z jaką się zapoznałem. Tytuł dzieła w pełni oddaje jego treść - jest ona wprost naszpikowana mądrością. Tylko taką swoistą, charakterystyczną dla sposobu postrzegania świata przez niemieckiego myśliciela, a co za tym idzie, mogącą się albo w pełni spodobać, albo zostać odrzuconą, jako zbyt krytyczną, pesymistyczną i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejna z "miniaturowych", ale zarazem potężnych swym przekazem, pozycji z repertuaru filozofa z Gdańska. Badał on wszystkie "podstawy" życia człowieka i rzeczywistości, w której się on obraca. Nie mogło zatem zabraknąć "podstaw" moralności.
Jak zwykle można o tym przedmiocie powiedzieć dużo, i wielu też dużo mówiło. Istota jednak polega na tym, aby prawić z sensem. A jak wiadomo, niczego tak nie brakuje na świecie jak nonsensu. Jak najbardziej odnosi się to do dziedziny moralności. Popatrzmy tu i ówdzie, rozejrzyjmy się dookoła, ileż absurdów znajdziemy w tej materii. A jeśli jeszcze dodamy do tego, że kanony moralności ulegały ciągłej zmianie w toku dziejów, raz coś było zakazane, innym razem dozwolone, raz ten czy ów bóg krzywił się na jakiś drobny defekcik jego maluczkiego ludzkiego stworzonka, którego, co zabawniejsze, sam był źródłem.
Takie umysły jak Schopenhauera nie mogły przejść obojętnie nad tym kabaretowym repertuarem.
"I cannot afford to keep a concience" ("Nie stać mnie na to, aby utrzymywać sumienie" - jak chce tłumacz dzieła) - czyżby filozof odsłonił praprzyczynę moralności? Jakkolwiek byśmy tłumaczyli sobie jego stwierdzenie, nie ulega wątpliwości, że mamy tu połączenie świata pieniądza i porządku moralnego. Chcielibyśmy na pewno łudzić się (i to najczęściej robimy), że jedno z drugim nie powinno mieć tyle wspólnego, ale spójrzmy na to chłodnym okiem racjonalisty i sceptyka - ile znamy przykładów przedkładania tego co słuszne nad to co nam się opłaca?
Schopenhauer jest myślicielem trzeźwym. Wie co i jak na tym świecie. Z drugiej strony pociąga go jednak słodka myśl o królestwie pięknych wartości. Stąd zdania typu: "Swoją drogą doskonałość moralna stoi wyżej od wszelkiej mądrości teoretycznej".
Bardzo ujmująca jest także (i bardzo egzotyczna w jego czasach) postawa pro zwierzęca. Z jego słów w ich obronie tchnie prawdziwy żar miłośnika tych pięknych istot - bardziej charakterystyczny dla współczesnych nam obrońców ich praw, niż dla XIX wiecznych przedstawicieli społeczeństwa rewolucji przemysłowej, gdzie nie tyle zwierzę, co człowiek był traktowany jak zwierzę.
Skąd taki problem z tą moralnością? Może ludzie nie potrafią jednak dogadać się co do podstawowych wartości, poza tym, że w kółko deklarują, jak ważne jest ich szanowanie i przestrzeganie? Może rację ma Schopenhauer, gdy mówi: "Każdy osobnik jest istotą zasadniczo różną od wszystkich innych. W sobie jedynie istnieję rzeczywiście, cała reszta nie jest mną i jest mi obca". Czy nie brzmi to aż nazbyt pesymistycznie?

Kolejna z "miniaturowych", ale zarazem potężnych swym przekazem, pozycji z repertuaru filozofa z Gdańska. Badał on wszystkie "podstawy" życia człowieka i rzeczywistości, w której się on obraca. Nie mogło zatem zabraknąć "podstaw" moralności.
Jak zwykle można o tym przedmiocie powiedzieć dużo, i wielu też dużo mówiło. Istota jednak polega na tym, aby prawić z sensem. A jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Marian Małowist należy dziś do niesłusznie zapomnianych naszych historyków XX wieku (z problemem tym spróbował trochę powalczyć Tomasz Siewierski w znakomitej pracy o szkole Małowista, która ukazała się kilka lat temu). Dlaczego niesłusznie? Otóż dlatego, iż nietuzinowy ten badacz był bodaj najwszechstronniejszym polskim historykiem w poprzednim wieku, o ile nie w ogóle. Rozpiętość jego tematycznego portfolio jest niebywała.
Zaczynając od końca działalności Małowista wymienię dla przykładu: monografię o Tamerlanie i jego imperium, świetną pracę o konkwistadorach portugalskich wydaną w serii "ceramowskiej", pionierskie na naszym gruncie publikacje odnoszące się do dziejów Afryki, paralele rozwoju gospodarczego wschodniej i zachodniej Europy u schyłku średniowiecza i początku epoki nowożytnej, badania nad rozwojem rzemiosła we Flandrii i Niderlandach w późnym średniowieczu oraz wyjątkową w naszej historiografii książkę o genueńskiej kolonii na Krymie - Kaffie i problemowi wschodniemu (tureckiemu) w drugiej połowie XV wieku.
Warto również dodać, że wspólnie ze swą małżonką, wybitną badaczką starożytności Izą Bieżuńską-Małowist, napisał on popularno-naukową historię niewolnictwa, jako problemu cywilizacyjnego w aspekcie dziejów człowieka. Na koniec tej krótkiej prezentacji autora wypada wspomnieć, iż miał on wielki wpływ na naukę historii w Polsce po II wojnie światowej, także poprzez swoich uczniów, wśród których wymienić można takie tuzy jak: Bronisław Geremek, Henryk Samsonowicz, Benedykt Zientara, czy wreszcie Janusz Tazbir.
Jego szerokie kontakty i znajomości w świecie nauki (sam wielki Fernand Braudel, twórca szkoły Annales, utrzymywał z naszym historykiem kontakty naukowe, i nawet cytował jego prace w swym pomnikowym dziele o Morzu Śródzmiemnym w okresie Filipa II), a także biegła znajomość wielu języków, pozwalały na otwieranie furtek młodym adeptom nauki, którzy pod pieczą Małowista szlifowali swój warsztat.

Największym problemem Małowista, jak się szybko okazało w okresie między wojnami, było jego pochodzenie. Jako polski Żyd, miał on ogromnie skomplikowaną drogę kariery w godnych pożałowania czasach późnej "sanacji". Mimo tego, a może właśnie dzięki temu, jego postawa i zdolności, tak bardzo wystawione na niesprzyjające okoliczności, dały naszej nauce historycznej wiele pierwszorzędnych dzieł. Pierwszym spośród nich, wydanych w formie książkowej w 1935 roku jest praca o Sztokholmie i jego polityce handlowej u schyłku średniowiecza. Ma ona wielojęzyczną, co oczywista głównie skandynawską, podstawę źródłową, i była w swoim czasie dosyć egzotyczną pozycją na polskim rynku wydawniczym (swoją drogą, jest tak i dziś).
Skandynawistyka w naszym kraju w pierwszej połowie XX wieku nie była polem dla szerokich prac badawczych. Niewiele się działo w tym zakresie. Dlatego też, ukazanie się pracy Małowista można uznać za wydarzenie.
Niestety z punktu widzenia dzisiejszego czytelnika książka ta jest mało strawna. Przede wszystkim mocno kuleje kompozycja jej treści. Zaczynanie wywodu od szczegółowych danych źródłowych dotyczących handlu Sztokholmu, i szerzej Szwecji, z Hanzą (przede wszystkim) i Niderlandami, oraz drobiazgowe, a przy tym mocno hipotetyczne (czego autor nie ukrywa) dywagacje o problemach gospodarczych tamtego okresu, może każdego, nawet trochę obeznanego z dziejami Skandynawii, wybić z czytelniczego nastroju. Pozostawienie na ostatni rozdział zarysu tła politycznego w obszarze Morza Bałtyckiego i kilku informacji z historii krajów zmagających się ze sobą o preponderancję handlową w ówczesnym świecie północnej Europy, jest zabiegiem bardzo nietrafnym. Pal licho już, że aby przebrnąć przez ten końcowy rozdział, należy mieć sporo wiadomości o tej materii, inaczej można się zupełnie pogubić.
Reasumując, jest to najgorsze z dzieł Mariana Małowista, z jakimi miałem do czynienia, aczkolwiek tematyka, która jest mi bardzo bliska, nie pozwoliła na ciągłe odkładanie tej lektury ad Calendas Graecas.

Marian Małowist należy dziś do niesłusznie zapomnianych naszych historyków XX wieku (z problemem tym spróbował trochę powalczyć Tomasz Siewierski w znakomitej pracy o szkole Małowista, która ukazała się kilka lat temu). Dlaczego niesłusznie? Otóż dlatego, iż nietuzinowy ten badacz był bodaj najwszechstronniejszym polskim historykiem w poprzednim wieku, o ile nie w ogóle....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby ktoś pokusił się kiedyś o zbadanie, który z naszych historyków był najpracowitszy, to dam sobie rękę uciąć, że na podium znalazłby się Władysław Konopczyński. Kto wie, może nawet ze złotem.
Jak sam swojego czasu stwierdził, stracił on jedynie 3 lata dorosłego życia, kiedy nie mógł się w pełni oddać nauce. Był to okres pełnienia służby wojskowej i parlamentarnej.
Poza tytaniczną pracowitością, prof. Konopczyński wykazywał się wielkim geniuszem naukowym. Osobiście uważam, iż należy on do najlepszych naszych historyków, a jeśli chodzi o sam XVIII wiek, jest on bez wątpienia najwybitniejszy.
Praca o relacjach Szwecji i Polski od pokoju oliwskiego do upadku RP jest kolejnym przykładem na niesamowite połączenie wielkiego kunsztu, jako badacza źródeł, z wyjątkowym stylem literackim. Nie ma chyba takiego drugiego historyka (z wszystkich mi znanych jedynie Askenazy zbliżał się do talentu Konopczyńskiego), który potrafiłby poprowadzić tak świetnie narrację historyczną, z tak wielkim znawstwem opowiedzieć o trudnych wydarzeniach, a to wszystko ubrać w słowa zarówno piękne, jak i pouczające.
Trzeba sobie zaznaczyć, że prof. Konopczyński nie chwytał się tematów łatwych i przystępnych. Wręcz przeciwnie, był on najczęściej prekursorem zagadnień, które nawet do dzisiaj (tak jak w przypadku prezentowanej książki) są jak na razie ostatnim głosem nauki, choć praca była pisana w pierwszych latach I wojny światowej. Profesor Konopczyński był zmuszony udać się wtedy wraz z rodziną na emigrację do Skandynawii, i, co warto mocno podkreślić, błyskawicznie opanował języki: duński i szwedzki, w stopniu na tyle zaawansowanym, iż mógł nie tylko czytać fachową literaturę i prowadzić ożywione dyskusje ze skandynawskimi uczonymi, ale również wertować tamtejsze archiwalia! Wprawdzie słynął on z bycia poliglotą (władał biegle 14 językami), aczkolwiek jego wyczyn i tak budzi najwyższe uznanie.

Jeśli chodzi o samą treść książki. Myliłby się bardzo ten, kto uznałby, iż jest to ogólnikowe gdybanie na temat polsko-szwedzkich spraw w tym dosyć długim okresie. Po pierwsze, sam przedmiot był i jest nadal mało oświetlony przez naukę, po drugie zaś, rozważania autora są dosyć szczegółowe (czasami aż za bardzo) i doskonale ukazują arkana ówczesnej gry dyplomatycznej. Bo trzeba sobie powiedzieć wprost: dzieło to jest historią kontaktów dyplomatycznych par excellence. Widać także, że druga połowa XVII wieku nie była dla profesora tym czym był wiek XVIII. Podczas, gdy tylko 1 rozdział dotyczy pierwszego z wymienionych okresów, reszta traktuje już o wieku świateł. Ale prawdziwym majstersztykiem jest ostatni z nich, czyli paralela historii Szwecji i Polski w przedziale lat: 1717 - 1772. Bez większej przesady mogę powiedzieć, że jest to jeden z najlepszych fragmentów z prac historycznych, z jakimi kiedykolwiek się zetknąłem. Jest tam wszystko, o czym wyżej mowa: doskonały styl, głębokość ujęć, przenikliwe refleksje i niesamowita znajomość rzeczy.
Na koniec zacytuję dwa przykłady z książki, na potwierdzenie tego, o czym napisałem:
1) "Z dotychczasowych rozważań wynika, że gdyby o życiu lub upadku państw decydował ustrój państwowy, to Szwecji nie groziło nic złego, a Polska, powinna była upaść jeszcze przed okresem saskim, gdyby zaś rozstrzygała pospolicie tak zwana moralność polityczna, a zwłaszcza stan sprzedajności, to Szwecja, jak i Anglia, dojrzały do upadku na wiele lat przed Polską. Sprawa nie kończy się atoli na gotowym ustroju ani na katechizmie uczciwości obywatelskiej. Szereg innych przyczyn, po części tkwiących w psychice społecznej, po części w otoczeniu zewnętrznym, skierował Szwecję na drogę dalszego rozwoju, Polskę ku utracie niepodległości";
2) Komentarz do opinii Fryderyka Wielkiego o Polakach i Szwedach: "Nie przypisujemy, oczywiście, byt wielkiej wagi sądom człowieka, co zwykł opluwać wszystkich, komu sam szkodził, ale w krzywym zwierciadle tej krzywej duszy jednakowo odbijające się przedmioty miały pewne podobieństwo i w rzeczywistości".

Gdyby ktoś pokusił się kiedyś o zbadanie, który z naszych historyków był najpracowitszy, to dam sobie rękę uciąć, że na podium znalazłby się Władysław Konopczyński. Kto wie, może nawet ze złotem.
Jak sam swojego czasu stwierdził, stracił on jedynie 3 lata dorosłego życia, kiedy nie mógł się w pełni oddać nauce. Był to okres pełnienia służby wojskowej i parlamentarnej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Schopenhauer potrafił wyłożyć swoje poglądy na istotne sprawy z zakresu filozofii w krótki i rzeczowy sposób. Rozprawa o cokolwiek tajemniczym tytule: "Poczwórne źródło twierdzenia o podstawie dostatecznej", jest tego dobrym przykładem. Najogólniej rzecz biorąc mamy tutaj do czynienia z teorią poznania, ale mnie osobiście najbardziej zainteresowała krytyka, jaką niemiecki uczony poczynił odnośnie tzw. "dowodów" na istnienie Boga, których w historii filozofii było dosyć dużo, a które, co wynika z ich ilości, nie zadowalały zbytnio następujących po sobie myślicieli. (Pomijam tutaj tego rodzaju "dowody", które formułowali ludzie pokroju Tomasza z Akwinu, gdyż, jak to kiedyś trafnie ujął Bertrand Russell, ich filozofia polegała na tym, że wynik dowodzenia znany był już na samym początku "rozumowania", a reszta stanowiła tylko niepotrzebne - acz mające stwarzać pozory wielkiej uczoności - tło).
Artur Schopenhauer należał do generacji filozofów krytycznych, jego rozumowanie nie było parawanem dla tezy, którą z góry już sobie założył.
I tak, wobec kartezjańskiego tzw. "dowodu ontologicznego" na istnienie Boga Schopenhauer kwituje: "A więc z dowolnie wymyślonego pojęcia wydobywa się orzeczenie realności, czyli istnienia, i przedmiot odpowiadający pojęciu niezależnie od tegoż ma w rzeczywistości istnieć". W logice taki błąd nazywamy hipostazą.
Drugi przykład krytyki tego typu "dowodów" został przez Schopenhauera omówiony w kontekście filozofii Kanta. Jak niektórym wiadomo, myśliciel z Królewca zaprzeczył w swej "Krytyce czystego rozumu" dowodom na istnienie Boga. Autor słusznie zwraca uwagę na pewien fakt, o którym wielu zapominało, ale którzy zauważyli, że Kant zostawił w swej filozofii niejako pewną furtkę, przez którą mogli przechodzić także ci, dla których jego wnioski były zbyt trudne do przyjęcia: "Gdy więc inni pocieszali się, że Kant powiedział:<<i przeciwne nie da się również dowieść>> (jakby stary lis nie wiedział, że affirmanti incumbit probatio [dowodzenie jest rzeczą twierdzącego]) (...)".
Pozostając jeszcze trochę na gruncie wybitnych dzieł pruskiego myśliciela, warto przytoczyć uwagę Schopenhauera na temat tzw. "władzy sądzenia". Otóż twierdzi on, że "Władza sądzenia jest pośrednikiem pomiędzy poznaniem zmysłowym a abstrakcyjnym, czyli pomiędzy rozsądkiem a rozumem. Większość ludzi posiada ją w zaczątku, często nawet tylko nominalnie; ci są stworzeni do prowadzenia przez innych. Nie należy z nimi rozprawiać ponad konieczność (...)". Słowa te nie są zbyt optymistyczne, ale chyba dobrze odpowiadają obiegowej opinii o postawie życiowej filozofa rodem z Gdańska.
Książeczka ta nie należy do najłatwiejszych. Polecam ją, ale dopiero po zapoznaniu się z trochę "lżejszymi" przedstawicielkami z dorobku Schopenhauera.

Schopenhauer potrafił wyłożyć swoje poglądy na istotne sprawy z zakresu filozofii w krótki i rzeczowy sposób. Rozprawa o cokolwiek tajemniczym tytule: "Poczwórne źródło twierdzenia o podstawie dostatecznej", jest tego dobrym przykładem. Najogólniej rzecz biorąc mamy tutaj do czynienia z teorią poznania, ale mnie osobiście najbardziej zainteresowała krytyka, jaką niemiecki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W styczniu br. minęła 40 rocznica od jakże przedwczesnej śmierci wybitnego, związanego z UMCS historyka - Adama Kerstena. Fakt ten stał się pobudką dla grona jego uczniów i niejednokrotnie późniejszych przyjaciół, do upamiętnienia sylwetki i dzieła swojego mistrza. I tak, przy współpracy UMCS, LOPTH, Fundacji im. Krystyny i Adama Kerstenów oraz Wydawnictwa "Libra", osoby związane z lubelską uczelnią, a także miłośnicy historii, a szczególnie pióra autora wyśmienitych biografii Czarnieckiego i Radziejowskiego, dostali do ręki króciutki zbiór tekstów mu poświęconych.
Niestety mam dosyć ambiwalentne odczucia po zapoznaniu się z tą publikacją. Po pierwsze należy docenić, iż w ogóle taki pomysł się pojawił. Na pewno jest to duża wartość dodana dla osób zainteresowanych historią historiografii oraz dorobkiem znakomitego badacza XVII wieku. Możemy dowiedzieć się z niej wielu rzeczy, które dotyczyły warsztatu Adama Kerstena, jego stosunku do otaczającej go rzeczywistości oraz do pracy którą kochał - czyli kontaktu ze studentami i dydaktyki przedmiotu, w którym tak bardzo celował.
Ze wspomnień jego uczniów wyłania się obraz człowieka nie tylko wybitnego jako uczonego, ale także lubiącego życie towarzyskie (poker, do którego nie miał jednak zbytnio ręki), kontakty z innymi historykami (znał ich wielu w Polsce i za granicą), wielkiego społecznika, działacza na rzecz przemian demokratycznych w kraju, a w końcu osobę, dla której liczył się każdy, kto przyszedł z jakimś problemem i chciał rzetelnie podejść do jego rozwiązania, ale nie był w stanie temu sam podołać.
Warto podkreślić, że wszystkie wspomnienia, na które składa się tomik, mają niepowtarzalny, bardzo osobisty wymiar. Dla każdego z autorów mistrz Kersten był punktem odniesienia we własnej pracy badawczej, niedoścignionym wzorem postawy naukowej, a także drogowskazem w przyszłej, samodzielnej pracy twórczej.
Wszystkie artykuły wspomnieniowe mają swoją niezaprzeczalną wartość, choć nie są równe pod względem jakości. Najbardziej podobał mi się tekst prof. Mierzwy. Jest bodajże najdłuższy, ale tchnie dowcipem (z zabawnym wyjaśnieniem dlaczego historycy dzielą się na optymistów i pesymistów: "Uzasadnienie jest proste: optymista potrafi z g...(czyli braku źródeł) zrobić coś, chociażby napisać ogromną rozprawę, jak na przykład Tadeusz Wojciechowski o XI wieku, albo Henryk Łowmiański, który napisał sześć tomów o Prasłowianach. Zaś pesymista ze skarbów, które wygrzebał w archiwach potrafi zrobić g..."), świetnymi anegdotami oraz stylem, a zarazem ukazuje pewną tęsknotę autora za dawnymi czasami młodości, kiedy wchodził dopiero do cechu historyków i znalazł pomocną dłoń trochę starszego, ale już dużo bardziej doświadczonego kolegi.
Niestety należy tutaj dołożyć łyżkę dziegciu.
Biogram Adama Kerstena, rozpoczynający publikację, jest bardzo krótki i lakoniczny. Późniejsze artykuły w jakiś sposób go uzupełniają, ale wydaje mi się, że można było to zrobić lepiej.
Jakkolwiek fragment o synu prof. Kerstena - Grzegorzu, założycielu ww. fundacji, jest ciekawy i jak najbardziej na miejscu, to już artykuły Mariana Chachaja (zdaje się że po prostu przedruk publikacji o przodkach Hieronima Radziejowskiego) i Wiesława Bondyra (o regionalizmach w twórczości mistrza, których prawie nie było), są po prostu kiepskie i chyba trochę na zasadzie "zapchajdziury".
Mimo wszystko książeczka ta jest godna polecenia.

W styczniu br. minęła 40 rocznica od jakże przedwczesnej śmierci wybitnego, związanego z UMCS historyka - Adama Kerstena. Fakt ten stał się pobudką dla grona jego uczniów i niejednokrotnie późniejszych przyjaciół, do upamiętnienia sylwetki i dzieła swojego mistrza. I tak, przy współpracy UMCS, LOPTH, Fundacji im. Krystyny i Adama Kerstenów oraz Wydawnictwa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie przypominam sobie, abym kiedyś czytał tak słabą książkę, wydaną w jednej z moich ulubionych serii - Biografii Sławnych Ludzi. A muszę przyznać, iż było ich już sporo, ponieważ swoją przygodę z nią rozpocząłem w drugiej połowie ostatniej dekady poprzedniego wieku. I nie chcę wskazywać - jako główny tego powód - faktu, że Sven Stolpe nie był historykiem, gdyż seria ta ma wiele znakomitych pozycji, których autorami nie są historycy sensu stricte (jako przykład mogę tu podać wybitne biografie polskiego uczonego Jerzego Kierula, który, będąc fizykiem, pisze lepsze dzieła historyczne, niż niejeden historyk).
A zatem, czemu moja ocena jest tak niska?
Przede wszystkim, nie jest to w ogóle praca historyczna, ani biografia historyczna. Szwedzki pisarz postanowił podzielić się efektem swoich rozmyślań na temat królowej Krystyny, które nie są ani zbyt przenikliwe, ani pasjonujące. No chyba, że ktoś uzna, że natrętne skupianie się na czyjejś fizyczności i jej brakach, rozpisywanie się nad rzekomym
hermafrodytyzmem postaci z XVII wieku i implikacji z tego wynikających dla jej psychiki, jest godne szczególnej uwagi - to już jego sprawa. Dla mnie, taki płytki psychologizm ubrany w szaty pozornej naukowości odstręcza od lektury. I gdybym nie miał w zwyczaju kończyć zaczętych już książek, to nie męczyłbym się z tą ponad 500 stronicową publikacją tak długo.
Stolpe bawi się w psychoanalityka i namiętnie dywaguje o seksualności Krystyny przez praktycznie całą książkę. Dzieli ją na dwie części: okres szwedzki i rzymski, czyli przed i po abdykacji. W przedmowie zaznacza, że zajmie się stroną intelektualną i religijną córki Gustwawa II Adolfa i słowa dotrzymuje. Jednak czytelnik nie wyobraża sobie, że będzie to wyglądało w ten sposób. Jeśli ktoś nie kojarzy za bardzo tej władczyni, to nie dowie się o niej i jej czasach zbyt wiele. Autor zupełnie pomija tło historyczne jej życia, skupiając się na sprawach obyczajowych, które czasami przypominają aktualnie popularne programy o niezbyt lotnym przekazie.
Podczas czytania odnosiłem wrażenie, że autor naprawdę wierzył w wielkość swego pióra, bo swą pseudo erudycję podkreślał bardzo często kąśliwymi uwagami pod adresem innych twórców, a osobliwie profesorów historii. Dla Svena Stolpe wszyscy oni "nie zrozumieli" Krystyny, albo ją zbytnio gloryfikując, albo powielając paszkwile jej wrogów z jej czasów. Ale na szczęście potomkini Gustawa Wazy znalazła po 300 latach kogoś, kto ukazał jej życie we właściwych barwach. Podczas, gdy inni "nie stosowali metody historycznej" (cokolwiek autor miał tutaj na myśli), to Stolpe wkroczył i naprawił te błędy.
Odnosząc się do poszczególnych części książki to powiem krótko: jeśli jeszcze "okres szwedzki" jako tako można zdzierżyć, to już "okres rzymski" jest prawdziwą męką. W tym pierwszym wprawdzie nie dowiadujemy się za bardzo dlaczego Krystyna abdykowała (poza już wyżej wspomnianym rozwlekaniem się nad jej problemami z własną płcią), a zapowiedzi autora, iż będzie to biografia intelektualna sprowadzają się do poświęcenia kontaktom Krystyny z Kartezjuszem... ok. 2 stron (pomijam tutaj inne, bardzo niekonsekwentne rozważania na ten temat), to za to w tym drugim mamy już prawdziwy popis "metody historycznej". Abstrahując od decyzji Krystyny, czyli jej abdykacji i przejścia na katolicyzm, odnosi się wrażenie, że postać jej w tym okresie życia nie różni się od wielu przedstawicieli najwyższych ówczesnych warstw społeczeństwa, którzy swe próżniacze życie na koszt innych uzasadniali rzekomymi wyższymi celami swojego istnienia i unikalną rolą, jaką stwórca rozpisał im na tym padole. Ze słów autora wynika, że Krystyna, oprócz olbrzymiej pychy i nieuzasadnionej świadomości własnej omnipotencji, miała jeszcze bardzo wiele wad charakteru, które, nie wiedzieć czemu, zachęciły kogoś do napisania o tym tak wielu kart książki.
Rozumiem, że szwedzki autor chciał przekazać szwedzkim czytelnikom swe spostrzeżenia na temat ich dawnej władczyni (mam nieodparte wrażenie, że taki sposób prezentacji tej osoby raczej mógł nie przypaść do gustu także i szwedzkiemu masowemu odbiorcy prac "historycznych"), nie rozumiem natomiast, kto wpadł na pomysł w polskim Państwowym Instytucie Wydawniczym, aby tę książkę przetłumaczyć i spróbować na niej zarobić.

Nie przypominam sobie, abym kiedyś czytał tak słabą książkę, wydaną w jednej z moich ulubionych serii - Biografii Sławnych Ludzi. A muszę przyznać, iż było ich już sporo, ponieważ swoją przygodę z nią rozpocząłem w drugiej połowie ostatniej dekady poprzedniego wieku. I nie chcę wskazywać - jako główny tego powód - faktu, że Sven Stolpe nie był historykiem, gdyż seria ta ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dziełko króciutkie, ale o płomiennej treści. To co jest jego siłą, to nie rozwlekłość wywodów, ale cięty, trafiający w punkt język. Schopenhauer jawi nam się tutaj jako kontynuator wielkich francuskich materialistów XVIII wieku, takich jak Holbach, Helwecjusz, czy też La Mettrie. Z piór działających w jego czasach, podobne poglądy prezentował Feuerbach, aczkolwiek jego ataki na religię i chrześcijaństwo przybierały trochę inną formę, a na pewno były bardziej rozbudowane pod wieloma względami.
Cóż takiego widzi w religii filozof rodem z Gdańska? Po pierwsze wzdraga się na samą myśl, iż należy w sposób fałszywy udawać szacunek dla czyichś poglądów, tylko na tej podstawie, iż odwołują się one do sfery sacrum: "Nie pojmuję, czemu miałbym odczuwać respekt dla kłamstwa i obłudy z powodu ograniczoności kogoś drugiego".
Nie ma niemiecki myśliciel dobrego zdania o funkcji społecznej religii, lecz dostrzega pragmatyzm w posługiwaniu się nią dla, jak to ujął jeden z współczesnych, usypiania mas. Powiada on: "Chociażby z punktu widzenia teoretycznego nie dała się obronić, to z punktu widzenia praktycznego i etycznego - stanowi ona jedyny środek kierowania, poskramiania i uśmierzania zwierząt obdarzonych rozumem, których pokrewieństwo z małpą nie wyklucza pokrewieństwa z tygrysem"; "O tak, religia dla panujących jest straszakiem, którym duże dzieci kołyszą do snu, gdy nic innego już nie pomoże, dlatego też wielce o nią dbają".
Schopenhauer co rusz pozwala sobie na porównania, które ociekają ironią, a przez to powodują, iż jego rozważania nabierają swoistego smaczku: "Wszak wiesz sam: religie są podobne do robaczków świętojańskich: świecą tylko w ciemności".
Erazm z Rotterdamu napisał kiedyś, iż tam gdzie luteranizm wchodzi, tam nauka wychodzi (niektórzy uważają, że nie miał na myśli jedynie protestantów, ale takie, a nie inne jego położenie nakazywało mu ograniczyć wypowiedź tylko do nich), natomiast Schopenhauer zauważa, że "W toku procesu dziejowego wyżej opisanego mogłeś zauważyć, że wiara i wiedza są jak dwa talerze wagi: o ile jeden się wznosi, o tyle drugi opada".
Dla dylematu, czy można łączyć w sobie pierwiastek wiary i nauki ma jednoznaczną odpowiedź: "nie można siedzieć na dwóch krzesłach".
Wchodzi także w rolę profety, wieszcząc, iż "Religie są dziećmi ciemnoty, które swej matki długo nie przeżyją". Jego prognozy jednak nie miały się urzeczywistnić w terminie, jaki przewidywał. Dotyczyło to także opinii o wszelkiej maści duchownych i tych, których wspólny interes polega na konserwowaniu istniejącej rzeczywistości, a także udawaniu i wmawianiu innym, że dalej jest tak, jak zawsze bywało, czyli znakomicie: "Garść obskurantów nic już nie zdziała; dziś patrzymy na nich jak na ludzi, którzy chcą światło gasić, aby kraść".
Na koniec bardzo słusznie zauważa: "Jak złe sumienie musi posiadać religia, można już stąd wywnioskować, że pod wysokimi karami zabrania się drwić z niej", a także złowieszczo dodaje: "Panom od <<objawienia>> radziłbym dziś nie objawiać za wiele, gdyż narażają się na to, że im się raz objawi, co to jest objawienie".
Dla tych, co gustują w krótkich formach, praca Schopenhauera jest w sam raz. Ci, którzy wolą bardziej pogłębione studia z zakresu krytyki religii, winni zajrzeć do choćby "Systemu przyrody" Holbacha, lub prac również wyżej wspomnianego Ludwika Feuerbacha.

Dziełko króciutkie, ale o płomiennej treści. To co jest jego siłą, to nie rozwlekłość wywodów, ale cięty, trafiający w punkt język. Schopenhauer jawi nam się tutaj jako kontynuator wielkich francuskich materialistów XVIII wieku, takich jak Holbach, Helwecjusz, czy też La Mettrie. Z piór działających w jego czasach, podobne poglądy prezentował Feuerbach, aczkolwiek jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest w historii filozofii kilka zagadnień, wobec których prawie wszyscy myśliciele i prawie wszystkie ich szkoły, nie przechodzili bez zajęcia własnego stanowiska. Z pewnością do jednych z najdonioślejszych z nich należy problem wolności ludzkiej woli. I tak, gdy popatrzymy na czasy starożytne, a także na odcinających zazwyczaj od nich kupony epigonów, to z łatwością dostrzeżemy, że wokół wolności woli trwał spór, który najkrócej można sprowadzić do antynomii: determinizm/indeterminizm.
Nie miejsce tutaj na referowanie kto za czym się opowiadał, ale zarówno wśród myśli pogańskiej, jak i - zawdzięczającej jej prawie wszystko - chrześcijańskiej, nie było tutaj jednolitego stanowiska. A wydawałoby się, że co do tej drugiej z wymienionych, powinno być inaczej. Wszakże to, czy człowiek posiada wolną wolę jest kluczową sprawą dla jego ewentualnego zbawienia. Już od samego początku kształtowania się doktryny, teologowie katoliccy mieli z tym nie lada kłopot, gdyż, jak się w niego bardziej wgłębimy, istotnie sprawia on trudności. Augustyn, przykładowo, odrzucał możliwość swobodnego rozporządzania swą wolą przez ludzi, co miało swe późniejsze reperkusje w czasie Reformacji, ale nie przyjęło się oficjalnie w Kościele. Przyczyny tego były złożone, a nie chcąc w nie bardziej wnikać, nadmieniam tylko sam fakt ich istnienia.
Artur Schopenhauer, jako wytrawny badacz przedmiotowej "woli", która stała się dla niego bardzo ważnym składnikiem pojmowania świata, popełnił dosyć krótką rozprawkę odnośnie jej "wolności". Jednak w jego przypadku "krótko", nigdy nie oznaczało nietreściwie. Ładunek myśli, jaki angażował w swoje rozważania zawsze był dużego kalibru. Nie mógł i nie chciał uchodzić w oczach innych, za mniej tęgiego myśliciela, niż za jakiego sam się uważał. Pozytywnym efektem pogoni za uznaniem swej wielkości, były dosyć ciekawe refleksje filozoficzne. W przypadku pracy "O wolności ludzkiej woli" trochę mniej zajmujące, niż w innych sytuacjach, ale również godne polecenia.
A zatem, do jakich konkluzji doszedł niemiecki mędrzec? Powiada on: "Jednym słowem: człowiek czyni zawsze to, co chce, a mimo tego, czyni to koniecznie. A polega to na tem, że już jest tem, czego chce: gdyż z tego, czem jest, wynika z koniecznością wszystko, co każdym razem czyni".
Jak już wspomniałem, problem ten nie jest łatwy do rozwikłania. Myliłby się ktoś, gdyby sądził, że Schopenhauer chciał to ułatwić.

Jest w historii filozofii kilka zagadnień, wobec których prawie wszyscy myśliciele i prawie wszystkie ich szkoły, nie przechodzili bez zajęcia własnego stanowiska. Z pewnością do jednych z najdonioślejszych z nich należy problem wolności ludzkiej woli. I tak, gdy popatrzymy na czasy starożytne, a także na odcinających zazwyczaj od nich kupony epigonów, to z łatwością...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam wielki szacunek dla osoby i dzieł Adama Kerstena, aczkolwiek na taką a nie inną ocenę "Historii Szwecji" wpływ wywarło to, że zanim zabrałem się za jej lekturę, przeczytałem już dosyć dawno jego dwie najważniejsze prace: opus magnum o Radziejowskim, i tylko trochę mniej dobrą książkę o Czarnieckim. Nie mniejsze znaczenie ma dla mnie także fakt, iż każdą pozycję z tej serii, siłą rzeczy porównuję do znakomitej "Historii Francji" Jana Baszkiewicza. I gdyby brać pod uwagę tylko ten drugi czynnik, to ocena byłaby wyższa. Wszakże z piórem Baszkiewicza niewielu może konkurować, a na pewno nie powinno to mieć aż tak istotnego znaczenia. Istnieje jednak ten pierwszy powód - dwie znakomite pozycje z pułki znawcy stosunków polsko-szwedzkich. I tutaj nie za bardzo da się uciec od refleksji: historia naszego północnego sąsiada nie może koło nich stanąć. Z innej strony należy zauważyć, że tego typu publikacja rządzi się swoimi prawami, i tak jak zauważył Kersten w przedmowie, nie mógł wykonać swego zadania tak, jakby chciał, gdyby to tylko od niego zależało.
Jednakże trudno sobie wyobrazić historyka, który bardziej nadawałby się do tej roli, niż współautor scenariusza do filmu Jerzego Hoffmana, który chyba prawie każdy oglądał przy okazji którychś ze świąt, a na którym dziarsko swą szablą włada niejaki Kmicic.
Co do treści, stylu i języka "Historii Szwecji" to powiem pokrótce, że nie można mieć tutaj zbyt wielu zastrzeżeń, aczkolwiek akcenty zostały rozłożone trochę nierównomiernie.
I tak, jeśli chodzi o okres do epoki nowożytnej, to prezentuje się on dosyć ubogo. Widać, że czasy mężczyzn z długimi brodami i rogami na hełmach to nie konik naszego historyka. Epoka w której celował, czyli czasy XVI-XVIII wieku to już inna sprawa. Równie soczyście potraktował on ostatnie 170 lat (książka ukazała się w 1973 r.).
Jeśli chodzi o proporcje między historią polityczną a innymi "historiami", to tutaj najbardziej widać wspomniane różnice. Podczas, gdy mamy tutaj sporo wiadomości czysto politycznych, a także gospodarczych i społecznych, to zakres przeznaczony na treści o kulturze, myśli i nauce został potraktowany po macoszemu. Być może wynika to z faktu, iż, jak zauważył jeden z wybitniejszych pisarzy szwedzkich XX wieku, największym co Szwecja wniosła do międzynarodowej filozofii było to, iż... Descartes zmarł w Sztokholmie.
Reasumując, z uwagi na dosyć ubogą na naszym rynku ilość pozycji dotyczących historii państw skandynawskich, praca Kerstena na pewno nie może być uznana za mało wartą.
Dla każdego, kto zechce zabrać się za książki trochę nowsze, np. biografie Karola XII i Gustawa II Adolfa autorstwa Zbigniewa Anusika, "Historia Szwecji" Kerstena może być dobrym preludium.

Mam wielki szacunek dla osoby i dzieł Adama Kerstena, aczkolwiek na taką a nie inną ocenę "Historii Szwecji" wpływ wywarło to, że zanim zabrałem się za jej lekturę, przeczytałem już dosyć dawno jego dwie najważniejsze prace: opus magnum o Radziejowskim, i tylko trochę mniej dobrą książkę o Czarnieckim. Nie mniejsze znaczenie ma dla mnie także fakt, iż każdą pozycję z tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historiografia polska po drugiej wojnie światowej tkwiła w okowach marksistowskiego imperatywu metodologicznego. Bardzo dużo prac z tego okresu starało się na siłę uwypuklić podstawowe "prawdy" materializmu dialektycznego, a jednym z głównych założeń było ukazanie czynnika społecznego, jako motoru (lokomotywy) dziejów. W odróżnieniu od wcześniejszej, "burżuazyjnej" nauki historycznej, która na piedestał stawiała jednostkę i jej przewodnią rolę w kształtowaniu rzeczywistości, marksiści postanowili udowodnić (postawić sprawę "z głowy na nogi"), że był to błąd, gdyż to właśnie najniższe warstwy, czyli przede wszystkim chłopstwo, kreowało rozwój wydarzeń. Często próby te przybierały mocno kuriozalne oblicze, ale czasem, jak w przypadku książki Adama Kerstena, miały, mimo wszystko, mocne naukowe zakotwiczenie.
Adam Kersten należy do czołówki historyków polskich XX wieku. Znany jest bardziej miłośnikom muzy Klio z tak wybitnych dzieł jak biografia Stefana Czarnieckiego, czy studium o władzy w XVII wiecznej Rzeczpospolitej, opisane na kanwie życiorysu Hieronima Radziejowskiego. Sympatycy twórczości Henryka Sienkiewicza powinni wiedzieć, iż Kersten, oprócz książki poświęconej porównaniu warstwy historycznej "Potopu" ze stanem badań nauki na ten temat, był również współautorem scenariusza do filmu Jerzego Hoffmana i jego konsultantem naukowym.
Praca o udziale chłopów w walce z najazdem szwedzkim to dysertacja doktorska tego uczonego. Napisał ją między 22 a 25 rokiem życia, posługując się wielojęzyczną literaturą przedmiotu, spośród której, na szczególną uwagę zasługuje historiografia szwedzka. Językiem tym nie władało zbyt wielu historyków, także tym bardziej należy uznać starania młodego wtedy adepta nauki, ażeby obraz konfliktu polsko-szwedzkiego został naświetlony w możliwie najbardziej wszechstronny sposób. I trzeba uznać, że cel został osiągnięty. Wprawdzie 3/4 dzieła nie pokrywa się z jego tytułem (który, jak już wyżej wspomniałem, był bardziej wymogiem chwili), ale rozważania autora o problemach "Potopu", język jakim się posługuje, próba polemiki z takimi tuzami nauki jak Konopczyński, czy też Czapliński, robią wrażenie.
Jak na dzieło napisane w tak młodym wieku i w tak trudnych czasach, należy uznać, że Kersten nie tylko pokazał na co go stać na polu naukowym, ale wyróżnił się in plus na tle wielu siermiężnych ówczesnych pozycji w dziedzinie historii.
Z dzisiejszego punktu widzenia książka ta stanowi raczej echo bezpowrotnie minionych czasów, ale dla bardziej zainteresowanych "sienkiewiczowskimi" tematami oraz historią historiografii, może być ciekawym punkcikiem w szeregu bardziej pogłębionych studiów.

Historiografia polska po drugiej wojnie światowej tkwiła w okowach marksistowskiego imperatywu metodologicznego. Bardzo dużo prac z tego okresu starało się na siłę uwypuklić podstawowe "prawdy" materializmu dialektycznego, a jednym z głównych założeń było ukazanie czynnika społecznego, jako motoru (lokomotywy) dziejów. W odróżnieniu od wcześniejszej, "burżuazyjnej"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Hiszpania wkracza w XX wiek z rozgrzanymi do czerwoności konfliktami politycznymi i społecznymi. Z jednej strony mamy tradycję, konserwatyzm i reprezentację interesów dobrze sytuowanych, stojących po stronie monarchii Burbonów, a z drugiej, całe masy upośledzonych, ledwo tolerowanych przez establishment biedaków, żeby nie powiedzieć - nędzarzy. Nie jest to znowuż obraz bardzo odmienny od tego, który był charakterystyczny dla innych państw europejskich, ale to właśnie w Hiszpanii na bardzo podatny grunt zostały rzucone idee skrajnie antypaństwowe, antykapitalistyczne i ultra wolnościowe.
Anarchizm, mający swe różne oblicza, łączył się zwykle w jedność w idei strajku generalnego i, niestety (chociaż tutaj, przynajmniej w teorii, były zdania odmienne), terroryzmie, jako skutecznym środku dla osiągnięcia szybkich i łatwych celów. Cele, te główne i zarazem odległe (zniesienie państwa, własności itd.), nie mogły być osiągnięte przy pomocy mordów różnej maści burżuazyjnych polityków, aczkolwiek zaspokajały doraźne pragnienie rewanżu za krzywdy i za (uświadomioną mimo wszystko - mniej lub bardziej) oddalającą się wizję urzeczywistnienia idealnego modelu społeczeństwa: bez zła, krzywdy i nierówności.
Ktoś powie - czysta utopia. Ale czy utopią nie jest przykazanie miłości bliźniego (z nadstawianiem drugiego policzka, itp.)? Czy to, że ludzie wierzyli w możliwość zaistnienia społeczeństwa bez negatywnych skutków natury ludzkiej jest gorsze od tego, że inni wierzą w miłość, szczęście wieczne i posiadają nadzieję na to wszystko? W dodatku na "innym" świecie, a to wszakże wizja niepewna i daleka. Anarchiści nie chcieli ufać tym, którzy mówili im, że "ostatni będą pierwszymi", ale dopiero później. A tymczasem należy uginać karki i cierpieć niedostatek dla nielicznej garstki tych, przedkładających doczesne zadowolenie nad przyszły triumf, o którym tak trąbią.
Swoją drogą trzeba też wskazać - o czym szeroko wspomina Ryszka - że akty terroru, wprost nieprawdopodobna przemoc i wzgarda, były domeną obu stron konfliktu. Była akcja, była reakcja. Zamknięte koło nienawiści toczyło się aż do wybuchu w 1936 roku.
Drugi tom dzieła Franciszka Ryszki to przygnębiający obraz staczania się państwa w otchłań. Anarchiści wcale nie byli tutaj stroną najbardziej winną. Nie wiadomo, czy można tutaj w ogóle przykładać standardowe pojęcia dobra i zła. Za pewnym filozofem można by nawet rzec, że to co się działo wtedy w Hiszpanii było "poza dobrem i złem".
Temat anarchizmu jest tylko pretekstem dla spojrzenia na to wszystko racjonalnym okiem wybitnego badacza. Franciszek Ryszka, jak na wielkiego uczonego przystało, nie faworyzuje tutaj nikogo. Wprawdzie sympatyzuje z lewicą (co wynika zarówno z jego życiorysu, jak i z motywów podjęcia się tego tematu), ale jest bardzo daleki od rozgrzeszania kogokolwiek. Tam gdzie widzi zło i nieprawość - nie waha się o tym pisać. Nie uznaje żadnych świętości, a tym samym oddaje hołd naczelnej zasadzie historyka - sine ira et studio.
Dzieje anarchizmu w ujęciu tego autora to lektura trudna, ale satysfakcjonująca intelektualnie. Warto po nią sięgnąć, aby zrozumieć tę wielką tragedię, jaka dotknęła Hiszpanię w XX wieku.

Hiszpania wkracza w XX wiek z rozgrzanymi do czerwoności konfliktami politycznymi i społecznymi. Z jednej strony mamy tradycję, konserwatyzm i reprezentację interesów dobrze sytuowanych, stojących po stronie monarchii Burbonów, a z drugiej, całe masy upośledzonych, ledwo tolerowanych przez establishment biedaków, żeby nie powiedzieć - nędzarzy. Nie jest to znowuż obraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Franciszek Ryszka, obok Jana Baszkiewicza, to bodaj najwybitniejszy polski historyk doktryn politycznych i prawnych XX wieku (na marginesie dodam, że obaj uczeni napisali wspólnie podręcznik z tego zakresu - do dzisiaj pierwszorzędny). Ryszka zajmował się w swych badaniach głównie czasami najnowszymi, a szczególnie hitleryzmem. Jego praca "Państwo stanu wyjątkowego", o państwie i prawie III Rzeszy to istny majstersztyk. Pod koniec kariery zajął się dosyć egzotycznym, jak na nasze warunki, obszarem badań, albowiem wziął na swój doskonały warsztat dzieje hiszpańskiego anarchizmu.
Książka ma dwa tomy. Pierwszy, trochę krótszy, wprowadza nas w zagadnienia anarchizmu, jego genezę na Półwyspie Iberyjskim, a ściśle, jego twórców oraz węzłowe problemy powstania ruchu i trudne początki walki o swoje miejsce na scenie społeczno-politycznej (co do tego drugiego członu, to z uwagi na anarchistyczne idee należałoby go wziąć w cudzysłów). Styl i język dzieła stoją na najwyższym, ogromnie erudycyjnym poziomie. Franciszek Ryszka, doskonale obeznany z teorią polityki oraz hiszpańskojęzyczną literaturą przedmiotu, nakreśla pasjonujące dzieje ludzi, których "zwiodło zbiorowe złudzenie". Swoją drogą, tytuł pracy jest o tyleż adekwatny do postawy anarchistów, co możliwy do zastosowania wobec wielu innych prądów ideologicznych, filozoficznych i społecznych wszystkich czasów, nie wyłączając tych najbardziej znanych i do dzisiaj dzierżących palmę pierwszeństwa na świecie (przynajmniej nominalnie).
Hiszpania drugiej połowy XIX wieku, a szczególnie pierwszej XX, to jedno wielkie kłębowisko różnych przeciwieństw, zwalczających się sił (często bezpardonowo) i śmiertelnie skłóconych stronnictw. Wszystko to znajdzie burzliwe ujście w trakcie wojny domowej lat 1936 -1939, której prapoczątków i przebiegu trudno zrozumieć, bez wiedzy na temat anarchizmu. Wystarczy tylko wspomnieć, że to w Hiszpanii ideologia anarchizmu odegrała najdonioślejszą rolę spośród wszystkich państw, gdzie w ogóle zagnieździły się jej wpływy. Wprawdzie nie było tam tak znanych myślicieli jak Bakunin, Kropotkin, Malatesta czy Reclus, ale ich myśli miały olbrzymi wpływ na rozwój hiszpańskiego anarchizmu.
Pierwszy tom kończy się w swojej narracji na początkach XX wieku. Jest w nim trochę teorii i sporo szczegółów historycznych odnośnie anarchizmu. Nie tylko w Hiszpanii. Książka to znakomita i podstawowa dla każdego, kogo interesuje historia doktryn oraz dzieje Hiszpanii.

Franciszek Ryszka, obok Jana Baszkiewicza, to bodaj najwybitniejszy polski historyk doktryn politycznych i prawnych XX wieku (na marginesie dodam, że obaj uczeni napisali wspólnie podręcznik z tego zakresu - do dzisiaj pierwszorzędny). Ryszka zajmował się w swych badaniach głównie czasami najnowszymi, a szczególnie hitleryzmem. Jego praca "Państwo stanu wyjątkowego",...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Historia Hiszpanii Paweł Machcewicz, Tadeusz Miłkowski
Ocena 6,7
Historia Hiszp... Paweł Machcewicz, T...

Na półkach: ,

Jest rzeczą znaną historykom, o czym obaj autorzy wspomnieli, iż Joachim Lelewel, jeden z największych polskich uczonych XIX wieku, popełnił swojego czasu paralelę historii polskiej i hiszpańskiej. Można by się aktualnie zastanawiać, co oba kraje mają ze sobą wspólnego, że tak znakomity dziejopis jak Lelewel poświęcił tyle czasu na ich porównanie. Otóż i kiedyś i niedawno, wbrew pozorom, nie mało.
"Historia Hiszpanii" została napisana przez dwóch autorów i dzieli się na dwie prawie takie same pod względem objętościowym części. Cezurą jest rok 1808 i wkroczenie wojsk napoleońskich do "Kraju królików" (gdyż od kartagińskiego słowa "Ispania", po dodaniu "H", nazwę swą wzięła Hiszpania). Pierwsza część książki jest lepsza. Nie tylko dlatego, że bogactwo opisu historycznego czasów, którymi się zajmuje, przewyższa dwa ostatnie stulecia zawarte w części drugiej, ale, przede wszystkim, można zauważyć, iż została napisana przez historyka bardziej doświadczonego, operującego lepiej słowem (co wcale nie oznacza, że Paweł Machcewicz robi to źle) i sprawniej konstruującego narrację wywodu.
Seria, w której ukazała się "Historia Hiszpanii", miała już za sobą wiele znakomitych "Historii" różnych państw i narodów. Zdaje się jednak, że żadna z nich nie była napisana przez badacza, który ledwo przekroczył w chwili wydania książki 30 lat. A tak było w przypadku autora drugiej części książki. Z całym szacunkiem dla Pawła Machcewicza, ale rzadko się zdarza w nauce, aby tak młody jej adept tworzył syntezy, które, co do zasady, są zwieńczeniem wieloletnich studiów i przemyśleń, które często, jak w przypadku wina, muszą dosyć długo odczekać, aby stały się naprawdę wytrawne (nie w sensie smaku). Tutaj mamy do czynienia z odwrotną sytuacją, a to, w mojej ocenie i w tym przypadku nie do końca wyszło na dobre. Wprawdzie obaj autorzy podchodzą do swojego przedmiotu w bardzo rzeczowy sposób, ale jednak czasy XX wieku, z nabrzmiałymi od konfliktów politycznych, społecznych i ideologicznych sprawami, wymagają sądów bardzo wyważonych i odpowiedzialnych. Co do zasady Machcewicz wychodzi z tego obronną ręką, ale jednak niektóre sformułowania dotyczące wojny domowej i dyktatury Franco mogą uchodzić za kontrowersyjne. Dla przykładu podam tylko fakt poddawania w wątpliwość przez autora charakteru państwa Franco jako faszystowskiego. Nie wchodząc tutaj w szczegóły, na które nie ma raczej miejsca, można uznać takie wątpliwości za pewien znak własnych sympatii, które, chcąc nie chcąc, musiały zostać okazane, choćby w minimalnym zakresie.
Poza tymi zastrzeżeniami uważam, że "Historia Hiszpanii" jest bardzo dobrym kompendium wiedzy o tym jakże fascynującym (nie tylko historycznie) kraju. Dla każdego, kto zamierza podjąć bardziej szczegółowe studia nad wybranym odcinkiem historii tego kraju, praca Miłkowskiego i Machcewicza może być dobrym punktem wyjścia.

Jest rzeczą znaną historykom, o czym obaj autorzy wspomnieli, iż Joachim Lelewel, jeden z największych polskich uczonych XIX wieku, popełnił swojego czasu paralelę historii polskiej i hiszpańskiej. Można by się aktualnie zastanawiać, co oba kraje mają ze sobą wspólnego, że tak znakomity dziejopis jak Lelewel poświęcił tyle czasu na ich porównanie. Otóż i kiedyś i niedawno,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy słowo "Erystyka" coś komuś mówi? Sądzę, że niewielu. A czy prowadzenie sporów nie jest codziennością każdego z nas? Zdaje się, że to oczywiste. Spory mogą być drobne - tych chyba najwięcej, ale mogą też urastać do poważnych utarczek, a nawet zażartych bojów (tych niestety też coraz więcej, przynajmniej w sferze publicznej). Zatem, czy prowadzenie sporów może być sztuką? Jak najbardziej. Należy wszakże znać jej kanony. O tym prawi Schopenhauer w swej "Erystyce".
Dziełko to niewielkich rozmiarów, bardzo strawne (w odróżnieniu od większości jego pisarstwa) w lekturze i dające sporo do myślenia. Jak twierdzi filozof: "A zatem, chociaż logika w gruncie rzeczy nie może właściwie dać praktycznych korzyści, to jednak czasem może je dać dialektyka". Trudno się z tym nie zgodzić. Od dawien dawna wśród najtęższych głów istniał spór co do tego, czy trzeba dążyć do posiadania "prawdy", czy wystarczy zaspokoić się samą słusznością. I jakkolwiek ta pierwsza (logika) może doprowadzić do "prawdy", to już ta druga (dialektyka) z pewnością umożliwi wytrawnemu sofiście przechylenie szali słuszności na własną stronę. Ażeby to uzyskać, należy nabyć umiejętność odpowiedniego szafowania argumentami. O ich rodzajach i przydatności w konkretnych sytuacjach również dowiemy się z "Erystyki".
Wszystko to jest niezmiernie ciekawe i przydatne, jeśli kogoś bawi walka na słowa. Mnie osobiście przekonuje jednak najbardziej następująca wypowiedź niemieckiego mędrca: "Najlepszą radą jest zatem ta, którą podaje już Arystoteles w ostatnim rozdziale Topik: Nie dyskutować z pierwszym lepszym, lecz tylko z takimi, których znamy i o których wiemy, że mają dość rozumu, aby nie prawić takich absurdów, których sami się muszą potem wstydzić. Należy dyskutować za pomocą argumentów, nie zaś za pomocą apodyktycznych wypowiedzi, należy argumentów tych wysłuchiwać i w nie wnikać. Należy wreszcie dyskutować z ludźmi, którzy cenią prawdę, lubią słyszeć słuszne argumenty także z ust przeciwnika i są dość sprawiedliwi, aby móc znieść świadomość, że nie mają racji, jeżeli prawda jest po drugiej stronie. Wynika stąd, że wśród setki ludzi znajdzie się może jeden, z którym warto dyskutować. Reszta niech mówi co chce, bowiem ludzie mają prawo być głupi. Pamiętajmy o tym co mówi Voltaire: Spokój jest jeszcze więcej wart niż prawda".

Czy słowo "Erystyka" coś komuś mówi? Sądzę, że niewielu. A czy prowadzenie sporów nie jest codziennością każdego z nas? Zdaje się, że to oczywiste. Spory mogą być drobne - tych chyba najwięcej, ale mogą też urastać do poważnych utarczek, a nawet zażartych bojów (tych niestety też coraz więcej, przynajmniej w sferze publicznej). Zatem, czy prowadzenie sporów może być sztuką?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ostatni IV tom "Pism filozoficznych" Cycerona traktuje o rzeczach - wydawałoby się - mniej ważnych, niż państwo, prawa, ustroje, etc. Bo czyż możemy się spodziewać poważnego wywodu i wzniosłych słów na tematy tak "błahe" jak przyjaźń lub starość? Otóż u tego wybitnego męża stanu wszystko miało swą wagę. Nie rzucał on słów na wiatr. Każde z nich było bardzo mocno przemyślane i każde musiało mieć swój sens i głębię. Dzisiaj może nam się wydawać cokolwiek dziwnym, że polityk liczy się ze swoimi wypowiedziami, dba o ich wydźwięk i to, jak zostaną odebrane. Z potoku aktualnej bezmyślnej paplaniny najczęściej nic nie wynika, a o mężach stanu, którzy chociaż w ćwierci dorównywaliby intelektowi i charakterowi Cycerona, możemy raczej zapomnieć. No dobrze, ktoś może powiedzieć, że przecież to był wielki filozof i jako taki przemawiał w swych pismach. Jest to po części prawda, ale nie ulega wątpliwości, że czasy w których żył Cyceron produkowały ludzi zupełnie inaczej podchodzących do spraw państwa (na hipotetyczny zarzut, że były to lata burzliwe, lata wojen i bratobójczych walk odpowiem: a które nie były? Sądzę, że gdyby dzisiejsze miernoty polityczne przenieść 2 tysiące lat wstecz, to albo nie wyszliby jeszcze ze swoich jaskiń, albo, jako barbarzyńcy, patrzyliby z wielkim zdziwieniem i nie mniejszym brakiem zrozumienia na cywilizację rzymską czasów Republiki).
Wracając do "Pism filozoficznych" i ich tomu IV. Zawiera on, jak i poprzednie, szereg znakomitych refleksji. O losie, przyjaźni i prawdzie Cyceron powiada: "Bo fortuna nie tylko sama jest ślepa, lecz przeważnie oślepia swych wybrańców. Toteż wzbijają się oni zazwyczaj w pychę i stają się zuchwali, a nie może być już nic bardziej nieznośnego niż uprzywilejowany przez los głupiec"; "Toteż prawdziwych przyjaciół najtrudniej jest znaleźć pośród tych, którzy ubiegają się o zaszczyty tudzież zajmują się sprawami publicznymi"; " Jeśli zaś czyjeś uszy zamknięte są dla prawdy, tak iż nie jest zdolny usłyszeć jej od przyjaciela, należy wyzbyć się nadziei jego ocalenia".
Na koniec zacytuję wypowiedź, która, może nie brzmi nazbyt optymistycznie, ale świadczy o świadomości wielkiego dystansu, jaki dzielił filozofa od ludzi, z którymi dane mu było chwilę przebywać na tym padole: "Jakże szczęśliwy będzie dzień, w którym opuściwszy tę bezładną zbieraninę ludzką podążę tam, gdzie przebywają i gromadzą się boskie duchy".
Aby to stwierdzenie, a także całą twórczość Cycerona, osądzić sprawiedliwie, należy poświęcić mu i filozofii trochę czasu. Pochopne, a tym samym pobieżne sądy są tutaj niewskazane. Oczywiście nikt nikomu nie broni ich wyrażać, wszakże nietrudno być częścią "bezładnej zbieraniny ludzkiej".
Wszystkie cztery tomy "Pism filozoficznych" liczą grubo ponad dwa tysiące stron. Lektura tych dzieł jest czasochłonna, ale na pewno nie można powiedzieć, że jest to czas stracony.

Ostatni IV tom "Pism filozoficznych" Cycerona traktuje o rzeczach - wydawałoby się - mniej ważnych, niż państwo, prawa, ustroje, etc. Bo czyż możemy się spodziewać poważnego wywodu i wzniosłych słów na tematy tak "błahe" jak przyjaźń lub starość? Otóż u tego wybitnego męża stanu wszystko miało swą wagę. Nie rzucał on słów na wiatr. Każde z nich było bardzo mocno przemyślane...

więcej Pokaż mimo to