Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Rzadko czytam kryminały, ale czasem jakiś wpadnie mi w ręce. Ostatnio trafił w nie debiut, "Szantażystka", Marty Ryczko. Wcześniej czytałem Chandlera, którego ogólnie uwielbiam, poza tym że przedstawia swoje bohaterki kobiece jak istoty, z którymi trzeba toczyć boje egzystencjalne. W porównaniu z nim książka Marty Ryczko ma zupełnie inny klimat, choć też jest pełnokrwistym kryminałem. To fascynujące jak różnorodne teksty może prezentować jeden gatunek.

Historia zaczyna się od zaginięcia matki i żony (z rozmysłem tak ją określam) Izaury Chemielewskiej - tak, Izaury, jak w tym serialu, "Niewolnica Izaura". Śledztwo prowadzi naznaczony osobistą tragedią podkomisarz Konrad Lis. Chcąc nie chcąc, wchodzi z butami w sam środek rodzinnych niesnasek i choć nie jest mu łatwo w nich lawirować, musi odkryć, w jaki sposób tajemnice Chemielewskich były powiązane z zaginięciem. Napotyka przy tym przeszkody, do których prawdopodobnie nie był przygotowany - np to, jak właściwie ma przesłuchać męża zaginionej, kiedy ten musi jednocześnie zajmować się dwoma małymi córkami?

Równocześnie z wątkiem Lisa, Autorka zapoznaje nas z drugą główną postacią, którą jest Anna Kaczmarek, młoda dziennikarka, niegdyś żyjąca ideami dziennikarstwa śledczego, a obecnie zarabiająca na życie pisząc artykuły dla portalu plotkarskiego o celebrytach. Dlaczego? Na jej karierze położyła się cieniem tragedia, która postawiła przed młodą Anią w znaku zapytania to, czy w ogóle jest odpowiednią osobą do takiej pracy. Ale teraz przypadkiem trafia na trop tajemnicy jednej z aktorek i postanawia stawić czoło wielu demonom, spośród których tylko część stanowią te w ludzkiej skórze, ale drugą część, być może straszniejszą, skrywa właśnie przeszłość.

W jaki sposób obie sprawy są powiązane? Zdaje się, że zaginiona Izaura Chmielewska szantażowała aktorkę wyjawieniem jej sekretu. Ale czy naprawdę go znała? I czy to aktorka odpowiada za uciszenie Chmielewskiej? Co właściwie stało się z Chmielewską? A może winnych (czego w zasadzie?) należy szukać w najbliższym otoczeniu zaginionej? Takie pytania stawia sobie czytelnik zwłaszcza w pierwszej połowie książki. To mi się bardzo spodobało, jak stopniowo Autorka ujawniała szczegóły związane ze sprawą i umiejętnie trzymała czytelnika w niepewności co do szczegółów różnych wątków. W ten sposób historia może i traci na sensacyjności, ale za to zyskuje życiową wiarygodność.

W istocie bowiem jest to opowieść o osobie wyalienowanej, nierozumianej, która sama skrywa (czy naprawdę wstydliwy?) sekret. Jest to opowieść o osobie, o której inni uważają, że już realizowanie się w rolach żony i matki jest jej wielkim osiągnięciem. Nie twierdzę, że nie jest to wielkie osiągnięcie - dla każdego człowieka - ale prawdziwy dramat zaginionej polega na tym, że ze względu na własne ograniczenia zostaje sprowadzona przez społeczeństwo do jednostki, która powinna trzymać się na uboczu i cieszyć tym, co ma. Izaura może więc tylko marzyć, przyglądać się życiu innych ludzi, zamknięta w swoim małym świecie ograniczającym się do domu i spacerów po okolicznych lesie. Nierozumiana, pewnie wzbudzająca lęk, zostaje wyalienowana przez miejscową społeczność, która tak naprawdę w ogóle jej nie zna, redukując wyłącznie do pełnionych przez nią ról.

Książka, o której piszę, nie jest bowiem tylko kryminałem. Owszem, ma wszystkie jego cechy, na takiej półce można ją postawić. Ale kryje się tu też głębsza, bardzo mądra i czuła opowieść. Wcale nierzadko literatura gatunkowa staje się pretekstem do powiedzenia czegoś wartościowego na tematy ważnych społecznie spraw. I tak jest w tym przypadku. Życzyłbym sobie, żeby było więcej takich książek, które odkłamują powszechne mity, a zwłaszcza te - co mówię już z niemal zawodowym skrzywieniem - dotyczące zdrowia psychicznego. Życzyłbym sobie więcej bohaterów, którzy zmagają się z chorobą i traumą, i niekoniecznie są sprawcami przerażających przestępstw. Bo to nie są jakieś potwory, których perspektywy nie potrafimy zrozumieć. To są ludzie tacy jak my, którzy po prostu zmagają się z problemami, których wielu z nas oszczędzono. Ale też zasługują na zrozumienie. Nieznane budzi lęk, ale czasami lęk jest drogowskazem, który pokazuje nam, niekoniecznie to, przed czym powinniśmy uciekać, ale czasem to, co boimy się poznać i co być może uczyni nas dojrzalszymi ludźmi.

Dlatego właśnie bardzo dobrze oceniam ten debiut, który nie żeruje na czystej sensacji i nie sprowadza się do odhaczenia wszystkich punktów z listy gatunkowych klisz, ale chce powiedzieć też coś mądrego. Poza tym po prostu świetnie się go czyta, Autorka potrafi kreować przekonujące wizualnie sceny, różnorodnych, pogłębionych bohaterów i dialogi, które nie brzmią papierowo.

Rzadko czytam kryminały, ale czasem jakiś wpadnie mi w ręce. Ostatnio trafił w nie debiut, "Szantażystka", Marty Ryczko. Wcześniej czytałem Chandlera, którego ogólnie uwielbiam, poza tym że przedstawia swoje bohaterki kobiece jak istoty, z którymi trzeba toczyć boje egzystencjalne. W porównaniu z nim książka Marty Ryczko ma zupełnie inny klimat, choć też jest pełnokrwistym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

WOJCIECH CHMIELARZ CZYLI DĄŻENIE DO DOSKONAŁOŚCI

Jakoś niełatwo jest mi pisać o Wojciechu Chmielarzu. Może dlatego będzie to pierwsza recenzja jego powieści, choć "Rana" nie jest pierwszą, którą przeczytałem. Bynajmniej nie wydaje mi się, by wynikało to tylko z ciężaru gatunkowego tematów, których się podejmuje. A przecież zachwycam się nim. Niech więc będzie: Chmielarz ma w sobie coś nieuchwytnego.

Według mnie widać wyraźnie, że Chmielarz to pisarz z misją. Jak to zresztą powiedział w opublikowanym tu niedawno wywiadzie, według niego dobra powieść jest o tym, co pisarz kocha, albo co go, mówiąc eufemistycznie, wyprowadza z równowagi. "W pisaniu chodzi o szczerość" - mówi. Myślę, że nietrudno się domyśleć, która z tych dwóch opcji jest mu tutaj bliższa.

W tym samym wywiadzie przeczytałem bodajże, że wielu ludzi wysyłało mu swoje, często, nie trudno się domyślić, dramatyczne historie. I w tej powieści jest właśnie chęć ich ukazania. A że Chmielarz "wychował się" na kryminale, robi to wychodząc ze znanego sobie gruntu. I dlatego zapewne wielu znawcom i miłośnikom kryminałów powieść ta może się nie podobać. Ponieważ w gruncie rzeczy nie chodzi tu o zagadkę kryminalną, choć to ona głównie napędza akcję.

Ja sam nie jestem ani znawcą ani jakimś szczególnym miłośnikiem kryminału i pewnie dlatego wciąż za każdym razem ich autorom udaje się mnie zaskakiwać (nawet Piotr Borlik mnie chyba trochę zaskoczył). W każdym razie moim zdaniem Chmielarz bardzo zręcznie prowadzi ten wątek. Myślę sobie np w pewnym momencie: to pewnie on zabił. A Chmielarz zaraz po chwili w perfidny sposób rehabilituje podejrzewanego przeze mnie bohatera. Jednak dawałem się wodzić za nos bez irytacji.

Tyle o wątku kryminalnym, który moim zdaniem jest absolutnie poprawny (choć pod sam koniec nieco... jakby to ująć?... nie do przejścia na dłuższą metę). Sama powieść jest skonstruowana z fragmentów ukazanych z perspektyw niemal wszystkich bardziej znaczących bohaterów. Każdy z nich nosi w sobie jakiś dramat, który nieuchronnie warunkuje jego obecne zachowanie, przez co boleśnie rani zarówno siebie, jak i swych bliskich. Chmielarz nieustannie to pokazuje, więc wyolbrzymia (czy ponad miarę... czasami... może).

Absolutnie jednak moim zdaniem należy mu się uznanie za próbę odczarowania tego fałszywego dualizmu, opierającego się na przeciwieństwach ja-dobry Inny-zły. Przeczytałem, że o bohaterach "Żmijowiska" powiedział, że nie ma żadnego, którego można by polubić, co ktoś zastosował i do "Rany". Moim jednak zdaniem wszystkie te postaci, choćby najbardziej odstręczające, za sprawą swoich ludzkich słabości są nam bliskie. I, przynajmniej niektóre, właśnie za te słabości możemy polubić. Ktoś mi zarzuci, że nikt zasługujący na miano sympatycznego nie mógłby zrobić nic, co robią wszyscy ci bohaterowie. I owszem. Lecz czy my wszyscy nie mamy swoich słabości, może nie aż tak skrajnie ukazanych jak przez Chmielarza, ale jednak?

Wiem, że dla Wojciecha Chmielarza bardzo ważny jest realizm psychologiczny postaci. I do tego właśnie dąży, ukazując nam choćby przerażające sny, głównej bohaterki Klementyny. Jego wielkość natomiast tkwi w tym, że tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy, dlaczego one są przerażające. Franz Kafka powiedział, że powinniśmy czytać tylko takie książki, które działają na nas jak siekiera, która rozrąbie nasze zamarznięte serca. Uważam, że ta myśl jest bliska intencjom Chmielarza. W istocie, nie zdziwiłbym się, gdyby Pan Chmielarz ewoluował nadal w przyszłości, odchodząc coraz bardziej od kryminału i usiłując sięgać jeszcze głębiej. Taką tendencję widzę w kolejnych jego powieściach.

To co mi się podoba szczególnie w pisarstwie Chmielarza, to umiejętność tworzenia scen, w których w wyjątkowo frapujący sposób stawia obok siebie różnych bohaterów i ukazuje ich relacje. Nie zabrakło tego i w "Ranie", choć na początku może nie wychodziło mu tak dobrze, jak to potrafi robić. Zapewne nie ma tu tak gęstej, ciężkiej konsystencji opowieści, jak choćby w cyklu o komisarzu Mortce (swoją drogą przyszło mi na myśl, czy on w końcu nie znienawidzi tych ciągłych porównań...), co być może wynika z owego poszatkowania fabuły. Trochę mi też brakowało jeszcze głębszego zanurzenia się w te niejednoznaczne umysły. Ale to nie wada, to tylko alternatywna możliwość. Tak naprawdę większość z bohaterów została ukazana wraz ze swym wyrazistym rysem charakterologicznym. Choć więc wszyscy zostali postawieni w sytuacjach skrajnych, w gruncie rzeczy każdy z nich jest inny. Nie zabrakło także jakże smacznych, naszych polskich smaczków. Że choćby wymienię warszawską aferę reprywatyzacyjną w tle.

Myślę, że Wojciech Chmielarz wciąż poszukuje, wciąż dąży do doskonałości. Doskonałości jednak nie można osiągnąć - można do niej tylko dążyć.

WOJCIECH CHMIELARZ CZYLI DĄŻENIE DO DOSKONAŁOŚCI

Jakoś niełatwo jest mi pisać o Wojciechu Chmielarzu. Może dlatego będzie to pierwsza recenzja jego powieści, choć "Rana" nie jest pierwszą, którą przeczytałem. Bynajmniej nie wydaje mi się, by wynikało to tylko z ciężaru gatunkowego tematów, których się podejmuje. A przecież zachwycam się nim. Niech więc będzie: Chmielarz ma...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Czym jest nauka? Można rzec, iż najogólniej nauka to dążenie do zdobywania wiedzy. Czym zaś jest wiedza? Jeszcze jako student biologii, poznałem pewnego charyzmatycznego doktora, który zwykł mawiać, co za nim powtórzę: wiedza to znajomość przyczyn.

Problem w tym, by tę znajomość przyczyn nabywać w sposób jak najbardziej obiektywny i pozbawiony uprzedzeń. Jednym z głównych celów Ruperta Sheldrake'a jest, jak się wydaje, pragnienie pokazania, że to co według większości uznanych autorytetów jest oczywistą prawdą, w dużym stopniu może okazać się wypływającymi z historycznych dyskursów uprzedzeniami. Najważniejszym natomiast, do czego wydaje się on przekonywać swego czytelnika, jest chęć nieskrępowanego zadawania pytań i samodzielnego dociekania, co wszak stanowi o istocie nauki.

Jedną z głównych zalet pracy Sheldreka'a jest jej przeglądowy charakter. W większości rozdziałów prezentuje on historyczny przekrój poglądów wybitnych osobistości naukowych na dany temat, z niemal idealną bezstronnością (nie licząc pewnej dozy ironii względem tych, z którymi się nie zgadza) streszczając ich stanowiska, czy wręcz cytując. W ten sposób pokazuje, skąd mogły wynikać pewne przekonania, a także co tak naprawdę wiemy, a czego nie. Nie wikłając się zanadto w te spory, sam często prezentuje swoje własne hipotezy.

Skoro już o tym mowa, myślę, że warto pokrótce streścić jego najważniejszą - hipotezę rezonansu morficznego. Otóż według Sheldrake'a wszystkie samoorganizujące się byty (do których zalicza atomy, kryształy, organizmy żywe, planety, galaktyki, itd.) w przeciwieństwie do tych, które powstały na skutek jakiejś zewnętrznej działalności (gdzie wymienia np skały i komputery) posiadają swego rodzaju pole (nie postulując jednoznacznie o naturze tego pola), które wzmacniają swoim istnieniem i które rezonuje z innymi podobnymi bytami. W ten sposób - argumentuje Sheldrake - może być osiągnięty, nawet na znaczną odległość, stan swoistego "porozumienia" (na kształt kwantowego splątania), dzięki czemu może odbywać się formowanie embrionów, ułatwienie nauki (Sheldrake postuluje, że jeśli np jakiś szczur nauczy się gdzieś jakiejś sztuczki, innym szczurom na całym świecie będzie już łatwiej się jej nauczyć), czy nawet kształtowanie się kryształów.

Wszystko to brzmi jak fantastyka naukowa, również dla mnie samego tak na początku brzmiało. Sęk w tym, że Sheldrake prezentuje wiele przekonujących dowodów, które popierałyby jego hipotezę. I nawet jeśli fakty, które przytacza, dałoby się wytłumaczyć w inny sposób, ona sama w kontekście ich różnorodności i wielu wątpliwości współczesnej nauki (które często są przemilczane, co Sheldrake jasno naświetla) warta jest choćby rozważenia.

Konieczność renesansu prawdziwej postawy naukowej uderza szczególnie wtedy, gdy przytacza historie swoich dyskusji ze sceptykami tzw. zjawisk "psi", którzy nieświadomi ogromu badań i potencjalnych dowodów, jakie prezentuje on i inni naukowcy, z założenia, kierując się tylko przekonaniem, że takie fenomeny nie istnieją, twierdzą, że nie ma na nie "żadnych dowodów". Warto zwrócić uwagę na fakt, że sam Sheldrake na początku swej kariery naukowej należał do sceptyków, kiedy jednak zapoznał się z dowodami, zmienił podejście. Trudno jednak o to, gdy naukowcy z góry odrzucają nawet możliwość istnienia takich zjawisk, ponieważ nie zgadzają się one z ich światopoglądem.

Pozycja ta ma dla mnie szczególne znaczenie, ponieważ w sposób niebanalny, głęboki i przekonujący proponuje swoistą unifikację dwóch, dotychczas trudnych do pogodzenia sfer, gdzieś w samym swoim fundamencie - nauki i religii. Przedstawiając swoje zdumiewające hipotezy daje pośrednio czytelnikowi coś, czego wciąż nie może mu wręczyć współczesna fizyka: prawdziwą teorię wszystkiego. Choć może na początek to zbyt dużo powiedziane, najważniejsze jest to, że Rupert Sheldrake proponuje nam świeże spojrzenie, autentyczny entuzjazm, który bije z niego samego, w stawianiu fundamentalnych pytań i poszukiwaniu na nie odpowiedzi. Na własną rękę. Samodzielnie. Sprzeciwiając się zdecydowanie filozofii, że o tym, czym jest prawda, może decydować "kilku, może nawet jeden ekspert".

Czym jest nauka? Można rzec, iż najogólniej nauka to dążenie do zdobywania wiedzy. Czym zaś jest wiedza? Jeszcze jako student biologii, poznałem pewnego charyzmatycznego doktora, który zwykł mawiać, co za nim powtórzę: wiedza to znajomość przyczyn.

Problem w tym, by tę znajomość przyczyn nabywać w sposób jak najbardziej obiektywny i pozbawiony uprzedzeń. Jednym z głównych...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy na początku wziąłem do rąk tę książkę, na pierwszy rzut oka nie rozróżniłem informacji napisanych tą samą czcionką na okładce, biorąc je za bardzo długi tytuł. Nie wspominałbym o tym, gdybym w mym pierwszym spotkaniu z Borisem Vianem nie odnajdywał pewnych analogii do wrażenia, jakie ta pomyłka spowodowała. Pewnego zapędzenia w nierzeczywistość.

Z takim właśnie nastawieniem zacząłem czytać "Czerwoną trawę" - energicznie, pragnąc jak najszybciej uchwycić jej klimat. Spowodowało to, że nie od razu zdałem sobie sprawę z jej charakteru. Nie tego bowiem się spodziewałem.

Może to brzmieć, jakbym był zawiedziony. Czy się jednak rozczarowałem? W żadnym razie. Mimo wszystko nie miałem żadnych sprecyzowanych oczekiwań. Wkrótce też dałem przekonać się onirycznemu surrealizmowi tej powieści, czerpiąc dużą radość z lektury i doszukiwania się ukrytych znaczeń.

Fabularnie mamy tu do czynienia z historią dwóch zaprzyjaźnionych par: Wolfem i Lil oraz Szafira Lazuli i Folvaril. Obaj mężczyźni pracują na zlecenie tajemniczych (później okazujących się absolutnie groteskowymi) przedstawicieli władz. Konstruują maszynę, która umożliwia przenoszenie się w odmienną rzeczywistość, gdzie Wolf odbywa swoiste sesje psychoterapeutyczne.

Nie będę już więcej się na ten temat rozwodził, wspomnę może tylko moje skromne wrażenie, które odniosłem w związku z tym - otóż wydaje mi się, iż w ten metaforyczny sposób Vian przedstawił swoisty dramat człowieka wypalonego i pozbawionego pragnień, któremu ciąży przeszłość warunkująca nieuchronnie jego osobowość, od czego pragnie się wyzwolić, zanurzyć w zapomnienie, w daremnym trudzie istnienia tu i teraz, czerpania radości z chwili obecnej. Wysiłek ten, warto wspomnieć, jest skazany na klęskę, gdyż ostatecznie nie można uwolnić się od samego siebie inaczej niż uciekając się w nicość.

Na nic nawet zda się idealna wydawałoby się żona, zawsze wyrozumiała, czuła i cierpliwa, będąca mu zawsze wsparciem. Na nic plastelinowy świat pozbawiony zagrożeń, oferujący wszelkiego rodzaju uciechy bez żadnych konsekwencji. Nawet jego niezwykłość, barwność i kalejdoskopowa zmienność przywodząca na myśl sen nie może zapełnić pustki w człowieku pozbawionym pragnień.

Piękne, niezwykłe sceny, które przydarzają się Wolfowi, jak np ta, gdy leży razem z Folvaril na ziemi i kładzie jej na piersi krecie niemowle, ostatecznie również nie odgrywają żadnego znaczenia. Nie stają się nawet powodem do choćby cienia zazdrości idealnie wyrozumiałej żony.

W tej sytuacji jedyną szczęśliwą istotą zdaje się być gadający koto-pies Senator Dupont, którego największe marzenie spełnia ofiarnie Wolf.

Kiedy na początku wziąłem do rąk tę książkę, na pierwszy rzut oka nie rozróżniłem informacji napisanych tą samą czcionką na okładce, biorąc je za bardzo długi tytuł. Nie wspominałbym o tym, gdybym w mym pierwszym spotkaniu z Borisem Vianem nie odnajdywał pewnych analogii do wrażenia, jakie ta pomyłka spowodowała. Pewnego zapędzenia w nierzeczywistość.

Z takim właśnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Matka to skarb, a miejsce skarbu jest głęboko pod ziemią - owo pierwsze, piorunujące zdanie, którym reklamuje się tą powieść, jest w zasadzie jedynym godnym uwagi. W istocie dawno już żadna książka mnie tak nie rozczarowała. Niechże świadczą o tym owe skromne cztery gwiazdki, które na mnie, zazwyczaj przychylnego w recenzjach, są bardzo surową oceną.

Warto wspomnieć o pozytywach, przy czym mogę każdemu elementowi przypisać jedną konkretną gwiazdkę. Pierwszym jest owo otwierające zdanie. Drugim próba oddania umysłu psychotycznego mordercy. Trzecim nawiązanie do matematyki i historii, a pośrednio także - przyrody pod postacią tytułowej Boskiej Proporcji. Czwartym wreszcie fakt, iż jest to debiut i choć można by mi zarzucić hipokryzję, iż dając plusa za samo napisanie czegoś tak nieudanego (moim skromnym zdaniem rzecz jasna) tym samym zachęcam Autora by dalej produkował powieści, to jednak sam jestem pisarzem i doceniam trud i chęci.

No dobrze tyle o zaletach, których jest tak niewiele. Teraz natomiast dam wyraz memu rozczarowaniu. Pierwszym było już drugie zdanie. I każde następne. Może jestem trochę naiwny i staroświecki oczekując od warstwy językowej kryminału czegokolwiek poza funkcją opisową. Ale jeśli to ma być wyśmienity kryminał to chyba nie lubię kryminałów.

A jednak przecież jest taki Chmielarz, którym mogłem się zachwycić (jeszcze tu nie zamieściłem żadnej recenzji jego powieści, ale możecie mi uwierzyć na słowo). W kontraście do takiego Wojciecha Chmielarza Piotr Borlik wypada tak jak na zdjęciu na skrzydełku okładki - blado. Ale może przejdę do konkretów, żeby uniknąć zarzutu o nieuzasadnione oskarżenia. Otóż przede wszystkim: widać, że tą powieść napisał matematyk, umysł ścisły. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, iż wszystko jest tutaj, nomen omen, obliczone na efekt. Jedyną w zasadzie emocją głównej bohaterki jest wkurwienie. No może jeszcze czasem wstyd za samą siebie, kiedy po raz kolejny skompromituje się po swych alkoholowych ekscesach. Nie ma żadnych odcieni szarości, żadnej subtelności, jakiegoś pogłębionego obrazu charakteru.

Ktoś może zapytać: czego ja oczekuję po kryminale. Odpowiem: tego, czego po każdej książce - bym nie zgrzytał zębami widząc, jakie to wszystko jest nieprawdopodobne. A tu mamy na pierwszym planie agresywną, wulgarną, prostacką, nieodpowiedzialną, porywczą bohaterkę bez żadnej głębi, w dodatku idiotkę, która za każdym razem idzie po pierwszej randce do łóżka z mężczyznami, zresztą będącymi tu niewiele lepszymi od niej (oczywiście oczekuje nie wiadomo czego, natomiast przez nielitościwego Autora otoczona przez samych kretynów i chamów, ewentualnie psychopatów, przeżywa rozczarowania raz za razem).

Przeczytałem gdzieś, że Piotr Borlik określa się jako stanowczego propagatora szacunku dla kobiet. Żeby nie było - nie mam nic przeciwko szacunkowi, zarówno dla kobiet jak i dla mężczyzn. Problem w tym, że sam tworzy bohaterkę, dla której trudno o ten szacunek, która zabiega o niego przemocą (z zadziwiającą bezkarnością egzekwując go wśród współpracowników kopniakami w krocze). Chyba wiem, skąd to się bierze - stąd mianowicie, by sfeminizować konwencjonalną postać męskiego detektywa-drania. Jednakże to, co robi Borlik jest niesmaczne. Poza tym jeśli już chcemy odrzeć kobiety z ich czaru niewinności, to moim zdaniem nie tak, jak to się robi z mężczyznami - to co działa w przypadku mężczyzn, w przypadku kobiet jest po prostu niewiarygodne. Jeśli mogę coś zasugerować, to moim zdaniem o wiele bardziej prawdopodobne byłoby stworzenie bohaterki zimnej, niedostępnej i igrającej uczuciami mężczyzn dla własnych celów - w ten sposób przynajmniej dla takiej postaci kobiecej nie byłoby trudno mówić o szacunku.

Tymczasem mamy bohaterkę impulsywną, niedojrzałą i w dodatku głupią. Może tylko nieco mniej głupią od swego podwładnego, ale to nie zmienia faktu. W ten sposób docieramy do kolejnej palącej kwestii - relacji Agaty Stec z jej bratem. Rozumiem, że Autor, który rozplanował swą opowieść na trzy tomy, trzyma w rękawie jakieś wyjaśnienie dla wręcz ślepej ufności, którą weń pokłada i naiwności, z jaką wciąż zabiega o jego uwagę. Trudno bowiem mówić o rozsądku bohaterki, kiedy wciąż z uporem maniaka nie drąży, ani nawet nie zastanowi się nad jego poczynaniami wobec oczywistych wątpliwości co do jego intencji i działań a nawet oschłości, z jaką się do niej odnosi. Ale przyjmijmy, że Autor ma swojego asa w rękawie, więc niech mu będzie.

Sam brat, Artur Kamiński, jest chyba postacią, która nie podoba mi się jeszcze bardziej od głównej bohaterki. Przede wszystkim dlatego, iż Borlik kreując go ukazał zafałszowany obraz psychologa i psychoterapeuty. Wiem, że to fikcja, ale z całą stanowczością muszę dać wyraz mojemu oburzeniu (tak, oburzeniu) dla takiego ukazywania zawodu, w związku z którym wciąż tkwi w społeczeństwie wiele stygmatyzujących mitów. Podsycając stereotypy, czy wręcz kreując własne, Piotr Borlik swoją powieścią stwarza poważną przeszkodę dla mozolnych prób odczarowywania lęku, którzy ludzie żywią wciąż przed skorzystaniem z fachowej pomocy gdy w życiu pojawią się przerastające ich problemy.

Irytujący bohaterowie to jednak tylko szczyt góry lodowej. Rzuca się także w oczy przerażająco powierzchowny research. Piotr Borlik pisze o psychologu, a zdaje się nie mieć o psychologii pojęcia. O wielu rzeczach zdaje się nie mieć pojęcia. Np. wydaje się, iż nie słyszał nigdy o tym, że lekarze i psychologowie często opisują swoje przypadki, że opis przypadku jest jednym z narzędzi badań naukowych, czyniąc z niego egoistyczny wybryk narcystycznego Artura Kamińskiego, który opisując przypadki swych pacjentów ze zmienionymi nazwiskami naraża ich na zdemaskowanie (swoją drogą ci pacjenci powinni nie tylko zostać zdemaskowani, ale i aresztowani). Tymczasem nie ma w medycynie nic niezwykłego w opisywaniu co bardziej interesujących przypadków, problem w tym, że oprócz innych imion zmienia się także szczegóły umożliwiające ich identyfikacje. (A może i to jest asem w rękawie Borlika, iż jego bohater wystawia własnych pacjentów - jeśli rzeczywiście nie wynika to z jego niewiedzy, to może dla dalszych tomów jest jakaś nadzieja).

Ale zostawmy psychologię. W końcu to nie ona jest w kryminale najważniejsza. Problem w tym, że funkcjonowanie policji w powieści Borlika również wyraźnie szwankuje. Tamtejsi policjanci w ogóle nie potrafią korzystać ze zdobyczy współczesnej techniki - pojawiają się co prawda jacyś technicy, lecz prócz nic nie wnoszących do sprawy odcisków palców nie potrafią znaleźć żadnych śladów. Wszystko rzecz jasna po to, by pozostawić pole do popisu miotającej się jak w amoku wściekłej alkoholiczki z przebłyskami intuicji. No bo przecież człowiek w ostrej psychozie po brutalnym zamordowaniu matki i syna w ich własnym domu bez problemu jest w stanie usunąć po sobie wszystkie ślady. I całą rzecz tak impulsywnie zorganizować, by nikt go nie zauważył. Wszyscy to wiedzą, no nie? W końcu to psychol. Jest psycholem i to wszystko tłumaczy. Wystarczy tylko napisać, że włożył rękawiczki i po sobie posprzątał i załatwione.

Wszystko rzecz jasna jest możliwe. Pytanie tylko - jak bardzo prawdopodobne. U Borlika samo natężenie nieprawdopodobieństw jest już zbyt nieprawdopodobne, bym miał siły o wszystkich się rozwodzić. W zamian dostajemy makabryczny artyzm oprawiony wciąż rosnącym niedowierzaniem. Dziwimy się też ograniczoności Autora, który zna praktycznie tylko jedno wyzwisko na kobietę - bladź. I używa go tak często, że to wręcz śmieszne.

Podsumowując - nie polecam. Mimo wszystko z ciekawości pewnie przeczytam dalsze części żeby tylko przekonać się, czy rzeczywiście Autor ma jakieś wyjaśnienie dla przynajmniej części swych dziwacznych pomysłów. Nie sięgnę po nie jednak po premierze lecz odczekam na przeceny. Miałem szczęście, że znalazłem ten pierwszy tom w kiosku w promocyjnej cenie.

Matka to skarb, a miejsce skarbu jest głęboko pod ziemią - owo pierwsze, piorunujące zdanie, którym reklamuje się tą powieść, jest w zasadzie jedynym godnym uwagi. W istocie dawno już żadna książka mnie tak nie rozczarowała. Niechże świadczą o tym owe skromne cztery gwiazdki, które na mnie, zazwyczaj przychylnego w recenzjach, są bardzo surową oceną.

Warto wspomnieć o...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Do tej pory miałem okazję zapoznać się tylko z "Uległością" Houellebecqua, tak więc, choć bardzo przypadła mi do gustu, nie mam bez wątpienia pełnego oglądu jego możliwości. Tym niemniej, skoro tylko tak pieczołowicie skrywana "Serotonina" ukazała światło dzienne, chętnie po nią sięgnąłem, ciekaw tej elektryzującej wszystkich nowości.

Trzeba przyznać Houellebecqowi, że uwodzi. I to potrafi uwodzić cynizmem, zniechęceniem i beznadzieją, które biją szczególnie z "Serotoniny". Tytuł zresztą nieprzypadkowy, gdyż tegoż właśnie - tzw. "hormonu szczęścia" - szczególnie brakuje głównemu bohaterowi. W przeciwieństwie natomiast - pozwolę sobie na niewinny, medyczny spoiler - do kortyzolu, hormonu stresu. Jak to się wyraził jeden z pojawiających się na kartach powieści lekarzy: "umiera pan ze smutku".

"Serotonina" jest, ogólnie rzecz biorąc, opowieścią o końcu. Przygląda się ostatecznemu procesowi upadku człowieka, który stracił już wszystkie swoje życiowe szanse, jest przegrany tak jak i w większości świat wokół niego (i to tylko po części w jego własnych oczach). Chociaż jeszcze walczy, stara się, może i nie tylko dla zachowania pozorów zdobyć na powrót szczęście. Lecz - zważywszy na to, do czego go to mogło doprowadzić - nawet lepiej, że mu się nie udaje. Lecz, jak stwierdza: "nadzieję ciężko wyplenić".

A mimo to nie odebrałem tej powieści jako szczególnie depresyjnej. Może to dlatego, iż jestem młody, i że, jak to się mówi, całe życie przede mną (choć oczywiście jakiś jego spory fragment za mną). W każdym razie mogę stwierdzić, że nie wszystko stracone. Florent-Claude natomiast nie. I wie o tym. Lecz w przypadku czytelnika, który nie przegrał swojego życia, taka myśl może być zaskakująco budująca.

Poza tym bardzo przyjemnie czyta się rozważania bohatera-narratora o świecie, który zdaje się w nim być dość dobrze zorientowany - a przynajmniej w swej dziedzinie, agronomii. I też choć rolnictwo we Francji w jego oczach na wielu płaszczyznach ma się bardzo kiepsko, obserwowanie procesu upadku czegoś, co nas nie dotyczy, ma w swym tragizmie coś wciągającego.

Ciekawie też wygląda wątek ostatniego romansu Florenta z Yuzu - arystokratką z Japonii - na tle faktu, iż sam Houellebecq ożenił się niedawno, o ile mnie pamięć nie myli, z Chinką. Moim zdaniem to dość dwuznaczny zabieg, zważywszy na fakt, jak bardzo Florent pogardza swą ostatnią kochanką. No ale, o ile też się dobrze orientuję, Chińczycy nie cierpią Japończyków.

W tym wszystkim intryguje mnie także stosunek Houellebecqa do Boga, który rzecz jasna drwi sobie z religii, ale im dalej, tym coraz mniej mamy pewności, czy aby na pewno do końca jest to drwina. A może jednak jakieś mrugnięcie okiem?

Do tej pory miałem okazję zapoznać się tylko z "Uległością" Houellebecqua, tak więc, choć bardzo przypadła mi do gustu, nie mam bez wątpienia pełnego oglądu jego możliwości. Tym niemniej, skoro tylko tak pieczołowicie skrywana "Serotonina" ukazała światło dzienne, chętnie po nią sięgnąłem, ciekaw tej elektryzującej wszystkich nowości.

Trzeba przyznać Houellebecqowi, że...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

WŁADZA DEPRAWUJE A WŁADZA ABSOLUTNA DEPRAWUJE ABSOLUTNIE

O tej książce dowiedziałem się z dwumiesięcznika "Książki" i jak tylko zorientowałem się, w czym rzecz, zapragnąłem ją przeczytać.

I mniejszą rolę grał tutaj fakt, że stanowi ona wyraźny dialog z "Opowieścią podręcznej", którą przeczytałem i się zachwyciłem. Nie, głównie dlatego, że lubię takie nietypowe, wywrotowe pomysły.

Bo właśnie, przynajmniej dla mnie to wydało się świeże, wręcz, cytując Atwood "elektryzujące". I choć z początku zrzędziłem w duchu na przerysowaną oczywistość większości scen, potem Autorka zaczęła wytrawniej łechtać moje literackie gusta.

Fakt, nie można zaprzeczyć, iż ta książka ma w sobie dużo rozrywkowej nuty. Widać to choćby w języku, prostym, nieskomplikowanym, bez jakichś większych prób cyzelowania, jednym słowem takim, jakim się teraz pisze powieści. Przynajmniej mnie nic tutaj tak nie ukłuło, jak niezapomniany, wspaniały "akt dotykania" u Atwood; nie dopatrzyłem się w tym wiele liryzmu. Oprócz tego psychologia bohaterów jest potraktowana trochę po macoszemu, no może poza pewnymi momentami pod koniec. Ale do tego dojdziemy.

Sam pomysł kobiet rażących prądem wydaje się dość... groteskowy. Aczkolwiek dla mnie, z zamiłowania biologa, raczej z punktu widzenia samej biologii. Bo to nie jest tak, że ot, wystarczy jeden mięsień (a może dwa, wszak mamy dwa obojczyki?) i już człowiek mógłby ciskać wszędzie wokół błyskawicami. Przecież wspomniane węgorze elektryczne, czy choćby takie płaszczki, mają całe rozległe narządy, które, przynajmniej w przypadku tych pierwszych, ciągną się przez większość długości ich ciała.

A teraz może kilka słów o strukturze powieści. Mamy tu skromną szkatułkę, w wyraźny sposób nawiązującą do Atwood; oto, po pięciu tysiącach lat, w świecie, w którym dominującą płeć stanowią kobiety, pewien archeolog nawiązuje korespondencję ze swoją przyjaciółką pisarką, prezentując jej w zbeletryzowanej formie efekty swej pracy. Pewną intelektualno-masochistyczną satysfakcję sprawia lektura pełnych ukrytego żalu na niesprawiedliwość nierównego traktowania wiadomości mężczyzny.

Dochodzimy do sedna. Moim zdaniem ta książka w wyśmienity sposób pokazuje, iż ludzie łatwo wpadają z jednej skrajności w drugą i żadna wcale nie jest dobra, choć niektórym mogłoby się wydawać inaczej. Porusza bowiem problemy z kręgu feminizmu, a maskulinizm jest teraz nieco passe. I dlatego właśnie może ona budzić takie kontrowersje. Tym niemniej uważam, że warto sobie uświadomić, że żadna rewolucja nie jest dobra, że wszelkie zmiany należy wprowadzać na drodze uświadamiania. Taką też myśl niesie ta książka. Nie ważne, czy się jest mężczyzną, czy kobietą, w każdym człowieku drzemie zło. Parafrazując słowa narratora, nie chodzi o to, co można zrobić, ale c z y można to zrobić. Jest to z pewnością frapująca myśl.

Tłumaczy też ona tytuł, który obrałem dla mojej recenzji. Bo w istocie, pod koniec książki opisane są niespotykane dotąd nigdzie, moim zdaniem, przejawy przemocy, które są wszakże nie mniej brutalne, niż te rzeczywiste. Za realizm i bezpardonowość tych opisów należy się Autorce wielki plus. W istocie, co mnie najbardziej do tej książki przekonało, to końcowe opisy okrucieństwa. Jeżeli chodzi o motyw Boga-matki to nie jest nowy, jest, wprost przeciwnie, prastary, do tego stopnia, że niemal zupełnie zapomniany.

Reasumując mamy tu do czynienia z jedną z tych książek, które dają do myślenia i choć nie brak w niej mankamentów, warto poświęcić jej nieco uwagi i przemyśleć to, co może nam ona zaprezentować.

WŁADZA DEPRAWUJE A WŁADZA ABSOLUTNA DEPRAWUJE ABSOLUTNIE

O tej książce dowiedziałem się z dwumiesięcznika "Książki" i jak tylko zorientowałem się, w czym rzecz, zapragnąłem ją przeczytać.

I mniejszą rolę grał tutaj fakt, że stanowi ona wyraźny dialog z "Opowieścią podręcznej", którą przeczytałem i się zachwyciłem. Nie, głównie dlatego, że lubię takie nietypowe, wywrotowe...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka ta zwyciężyła w konkursie na Literacki Debiut Roku w 2015. Wiadomo, z debiutami różnie bywa, czasami są pomysłowe, odkrywcze, i, przy niewątpliwej pomocy redakcji, całkiem nieźle napisane, innym znów razem całkiem nietrafione, napisane bez wyczucia równowagi; po prostu źle.

"Anna May" bez wątpienia zalicza się do tej pierwszej grupy. Można tu mówić o powieści obyczajowej z pewnymi elementami thrillera i wątkami detektywistycznymi. Jest to proza bardzo realistyczna, by nie rzec - naturalistyczna - co stanowi, moim zdaniem, jedną z jej zalet.

Mamy tu historię młodej kobiety z trudną przeszłością, studentki historii sztuki. Jest dość chyba oklepany motyw intrygującej postaci męskiej - tajemniczego, ekscentrycznego malarza, Adama, u którego, w braku pieniędzy, Anna zatrudnia się jako modelka do aktów (co samo w sobie już wiele sugeruje i stanowi punkt wyjścia ich dość skomplikowanej relacji). Poza tym są, rzecz jasna, jeszcze inni bohaterowie - m.in. jej współlokator inteligentny Lukas, który jest homoseksualistą i doktorant Jakub, w związku z którym pojawia się też pewien wątek miłosny.

Powieść ta ma w sobie coś, co przypadło mi bardzo do gustu. Jakąś taką naturalność właśnie, autentyzm; poza tym pomimo licznych dramatycznych wydarzeń jest w niej jakieś niebanalne, głębokie ciepło.

Książka ta zwyciężyła w konkursie na Literacki Debiut Roku w 2015. Wiadomo, z debiutami różnie bywa, czasami są pomysłowe, odkrywcze, i, przy niewątpliwej pomocy redakcji, całkiem nieźle napisane, innym znów razem całkiem nietrafione, napisane bez wyczucia równowagi; po prostu źle.

"Anna May" bez wątpienia zalicza się do tej pierwszej grupy. Można tu mówić o powieści...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść ta, swego czasu bardzo głośna (w sumie całkiem niedawno, jeśli dobrze pamiętam), wpadła mi w ręce już jakiś czas temu, lecz dopiero ostatnio udało mi się ją przeczytać. Wszyscy, którzy o niej słyszeli, wiedzą pewnie, iż pokazuje ona swoistą rewolucję we Francji, gdzie wybory w nieodległym roku 2022 wygrywa Bractwo Muzułmańskie. Każdemu też pewnie wydaje się, czego oczekiwać od książki poruszającej ten gorący temat: ponurej, przytłaczającej wizji europejskiego mocarstwa przejętego przez islam.

A tymczasem można się trochę zdziwić. Przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Przede wszystkim mamy tutaj (skądinąd całkiem wciągającą) opowieść o Francois, akademickim wykładowcy literatury, specjaliście od pisarza Jorisa-Karla Huysmansa, o jego dość jałowym życiu wypełnionym nieco bezwładnym poszukiwaniem miłości, bezskutecznych próbach odnalezienia w sobie jakichś metafizycznych aspektów i obracania się w sferach uniwersyteckich.

W międzyczasie rzecz jasna toczy się batalia polityczna zakończona zwycięstwem - obok Frontu Narodowego - partii muzułmańskiej. Szkopuł w tym, że premier Ben Abbes jest raczej umiarkowany, by nie rzec: proeuropejski, saudyjscy szejkowie podziwiają francuskie uczelnie i finansują je bardzo hojnie, polityka nowego rządu okazuje się zaskakująco skuteczna, nikt nie chce wprowadzać szariatu. Reasumując, wszystko odbywa się niezwykle kulturalnie, na poziomie, którego nie raz moglibyśmy zazdrościć, spoglądając na naszych rządzących.

Tytułowa uległość z kolei okazuje się czymś więcej niż przejawem politycznej poprawności czy bierności europejskich społeczeństw, jest, jak to wyraża w rozmowie z głównym bohaterem pod koniec książki nowy rektor Sorbony, "szczytem ludzkiego szczęścia". W istocie Houellebecq prezentuje nam bardziej swoiste ocucenie europejskiej kultury, przez młodszą i żywszą, kulturę i religię muzułmańską. Możemy się więc tylko zastanawiać, jak przyjęlibyśmy powrót do patriarchatu, zakrywanie twarzy, poligamię no i rosnące wpływy islamu, gdyby taki scenariusz się ziścił, odpowiedź nie jest bowiem taka oczywista, jak mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać. A przynajmniej nie dla Francois.

Powieść ta, swego czasu bardzo głośna (w sumie całkiem niedawno, jeśli dobrze pamiętam), wpadła mi w ręce już jakiś czas temu, lecz dopiero ostatnio udało mi się ją przeczytać. Wszyscy, którzy o niej słyszeli, wiedzą pewnie, iż pokazuje ona swoistą rewolucję we Francji, gdzie wybory w nieodległym roku 2022 wygrywa Bractwo Muzułmańskie. Każdemu też pewnie wydaje się, czego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślę, że każda z jedenastu historii zaprezentowanych przez niemieckiego prawnika i pisarza, Ferdinanda von Schiracha w jego zbiorze opowiadań pt.: "Przestępstwo" mogłaby być pełnoprawną powieścią, gdyby tylko poszerzyć ich objętość. Każda z nich prezentuje bowiem prawdziwe sprawy z prawniczej kariery Autora, za którymi stoją - takie lub inne - historie ludzkiego życia.

Prawdopodobnie na tym polega sztuka pisania dobrych opowiadań: syntezy, tego, co najważniejsze, pisarskiego ściśnięcia się na niewielu stronach, podczas gdy przy odrobinie uporu dałoby się rozwodnić problem na 300 stron. Inną kwestią jest, czy takie coś byłoby zasadne, a jeszcze inną - że opowiadanie z samej swej natury prezentuje raczej wycinek, aniżeli całość. I choć od tego są wyjątki (bo u Schiracha mamy historie rozciągnięte na wiele lat), lecz na tym właśnie, zdaje mi się, polega pisanie dobrego opowiadania - na wydobywaniu na wierzch esencji i odrzucaniu wszystkiego tego, co poboczne.

A sama esencja jest właśnie tym, co uderza czytelnika. Schirach, prezentując swoje opowieści, których niesztampowość może zapewnić tylko samo życie (czyż to nie Mark Twain powiedział, że fikcja musi być prawdopodobna,a życie nie?) zadaje tylko pytania, nie poszukując odpowiedzi. W istocie, jego postawa jest bardzo skromna - jest on tylko sprawozdawcą tych scenariuszy, które napisało właśnie samo życie i nie czuje się najwyraźniej na siłach, żeby wydawać sądy. Nie bez powodu we wstępie wspomina wuja, który zwykł powtarzać: "rzeczy na ogól nie są proste, a wina to sprawa śliska".

Myślę, że każda z jedenastu historii zaprezentowanych przez niemieckiego prawnika i pisarza, Ferdinanda von Schiracha w jego zbiorze opowiadań pt.: "Przestępstwo" mogłaby być pełnoprawną powieścią, gdyby tylko poszerzyć ich objętość. Każda z nich prezentuje bowiem prawdziwe sprawy z prawniczej kariery Autora, za którymi stoją - takie lub inne - historie ludzkiego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to jedna z tych niewielu powieści, które pochylają się głęboko nad sprawami zupełnie powszednimi, jak pory dnia i ich znaczenie czy ów drobny trud porannego wstawania. Przy tym narrator dokładnie analizuje każdego napotykanego bohatera, starając się wysupłać jego nie do końca uchwytne właściwości. Z jednej strony to wielka zaleta, ale i - jak się okazuje - pewna, moim zdaniem, niedoskonałość tej książki.

Rylski przedstawia bohatera, który żyje zgodnie ze swoją filozofią przyjemności, którą wykłada nam zaraz na pierwszych stronach. Otóż wchodzi w metaforyczny układ z losem, oddając mu "pożytki małżeństwa, rozkosze ojcostwa, przewagi wykształcenia, sprawiedliwą władzę nad bliźnimi" itd. w zamian za "zdolność odczuwania przyjemności w każdych okolicznościach i z byle powodu".

Bohater ów, Janek Ruczaj, najpierw dwudziestoletni latem 1963 roku na zachodniej prowincji, zanurzony jest w swoim małomiasteczkowym życiu. Mieszka z babcią i umierającą ciotką, pracuje w zakładzie zajmującym się zwózkami powalonych drzew, i należy do elitarnego miejscowego klubu wielbicieli Hemingway'a. Pali namiętnie papierosy, pływa w okolicznym jeziorze, gawędzi z babcią, koleżanka z klasy usiłuje zeswatać go z własną matką.

A gdzież jest tytułowa Julia? Właśnie - obok. Pojawiają się rozliczne sugestie, iż to postać wyjątkowa, która nie tylko była obiektem miłości Janka, lecz ukształtowała go (i kilku jego przyjaciół), w sposób - w zasadzie - nie znany. I tu właśnie tkwi pewna - nie powiem słabość - ale dziwność tej powieści. Ta kluczowa postać, pochodzącej z Rosji nauczycielki, pojawia się bowiem tylko raz, żeby, jak to pisze na obwolucie, znów zniknąć. Ale to jeszcze można zrozumieć, jest to dość wyjątkowy zabieg. Tylko że, prócz paru epizodów, nie poznajemy jej wspólnej przeszłości z bohaterami, a jest to wszak postać kluczowa. Doprawdy, osobliwe.

Ta tendencja Rylskiego do niejakiego przemilczania spraw kluczowych objawia się jeszcze kilka razy. Jednym jest wątek pewnego morderstwa, które - wpierw nie jesteśmy pewni, czy w ogóle zaszło - a potem, nagle się urywa, czy może zostaje zamieciony pod dywan. W każdym razie ja odniosłem takie wrażenie. Potem co prawda odkrywamy ostateczny los Julii, lecz jest to wątek jak najbardziej poboczny. Późniejsze życie bohatera jest z kolei dość przygnębiającym świadectwem starzenia się w samotności. Nasuwa się jednak refleksja, że być może tak właśnie w życiu bywa - to co w nim najważniejsze, spychamy, powodowani strachem, przyzwyczajeniami czy brakiem czasu, na dalszy plan.

Jest to jedna z tych niewielu powieści, które pochylają się głęboko nad sprawami zupełnie powszednimi, jak pory dnia i ich znaczenie czy ów drobny trud porannego wstawania. Przy tym narrator dokładnie analizuje każdego napotykanego bohatera, starając się wysupłać jego nie do końca uchwytne właściwości. Z jednej strony to wielka zaleta, ale i - jak się okazuje - pewna, moim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Jaume Cabre to jeden z moich ulubionych pisarzy, a "Wyznaję" to niewątpliwie jego opus magnum, więc aż strach przyznać, no ale cóż, nie zachwycił mnie tak bardzo tym razem. Powieść jest monumentalna, opowiada losy wielu bohaterów, przy czym wszyscy w ten czy inny sposób powiązani są ze skrzypcami o nazwie Vial, stworzonymi przez włoskiego lutnika Storioniego. Ba, skrzypce to za duże uproszczenie, najdawniejszy bodaj epizod traktuje mnicha, który nosi ze sobą nasiona świerku i klonu, z których wyrosną drzewa, z których zrobione zostaną deski, z których dopiero Storioni skonstruuje Viala. Autor snuje przy tym różnorodne refleksje, w tym tą chyba najważniejszą - o naturze zła.

Głównym bohaterem, a jednocześnie narratorem, jest bibliofil, erudyta, poliglota Adrian Ardevol. To dzięki jego osobie zbiegają się w opowieści wszystkie wątki. Jemu też przydarza się historia miłosna - bo w zasadzie każda szanująca się opowieść jest w ten czy inny sposób historią miłości. Choć jest piękna i dramatyczna, choć wszystkie te wątki są ciekawe, coś mnie nie przekonało, do końca, do głębi. Nie powiem, czy to dlatego, że "Wyznaję" jest przeintelektualizowane, bo nie wiem, czy jest. A jednak coś w tym rodzaju mnie frapuje. Coś jakby niedostatek życia. Jakby niedostateczna głębia. Może to przez zastosowany chwyt formalny, przenikania się opowieści, przez co zanadto zaznaczony zostaje fakt, iż w gruncie rzeczy jest to opowieść, fikcja. A może przez trochę tchórzliwy charakter Ardevola. Nie wiem. Tym niemniej, pomimo tego lekko rozczarowującego wrażenia, "Wyznaję" jest powieścią wartą polecenia.

Jaume Cabre to jeden z moich ulubionych pisarzy, a "Wyznaję" to niewątpliwie jego opus magnum, więc aż strach przyznać, no ale cóż, nie zachwycił mnie tak bardzo tym razem. Powieść jest monumentalna, opowiada losy wielu bohaterów, przy czym wszyscy w ten czy inny sposób powiązani są ze skrzypcami o nazwie Vial, stworzonymi przez włoskiego lutnika Storioniego. Ba, skrzypce...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Trudno mi zawsze pisać o pisarzach uważanych za genialnych, w dodatku noblistów. Mam bowiem wrażenie, że moja ocena będzie powierzchowna, płytka, nie oddająca właściwej głębokości dzieła. A tymczasem mogę w zasadzie pisać tylko o moich subiektywnych odczuciach, ewentualnie poruszając pewne względy formalne.

"Czarodziejska góra" najbardziej jest chyba powieścią o czasie. O jego mijaniu, o tym co go wypełnia i jak można go odczuwać. Czasie pierwotnie obliczonym na trzy tygodnie, który ostatecznie rozrośnie się do siedmiu lat. Wszystko zaczyna się w momencie przyjazdu młodego niemieckiego inżyniera, Hansa Castropa, do sanatorium "Berghof" w Davos.

O objętości tego, co można opowiedzieć w czasie trwania jednego dnia, może świadczyć fakt, iż wraz z retrospekcją, zajmuje on ponad sto pierwszych stron powieści. A jednak, choć może się to wydawać niesłychanie nużące, Mann potrafi tak pisać, że jeżeli tylko czytelnik znajdzie dostatecznie dużo wolnego czasu, potrafi go oczarować i porwać. Mnie samemu zdarzały się takie epizody, kiedy za jednym zamachem pochłaniałem kiludziesięciostronicowe fragmenty rozmyślań Hansa Castropa, które on nazywał "królowaniem".

Mann sukcesywnie wprowadza kolejne postacie, nawiązuje rozciągnięty niemal na całą powieść wątek miłosny, a przy tym oddaje życie mieszkańców sanatorium. A wszystko to niezwykle bogatym, głębokim, roztrząsającym wszystkie możliwe strony zagadnienia językiem. Tworzy monumentalne zdania wielokrotnie złożone, opisujące zwiewne nastroje chwili, kreujące jej poetyckość. A jednocześnie snuje niekończące się, niezwykle zawiłe, filozoficzno-teologiczno-polityczne dysputy Włocha Settembriniego i jezuity Naphty. Ich poglądy są tak skomplikowane, ambiwalentne, w przy tym wzajemnie antagonistyczne, że wręcz nie sposób ich przeniknąć i zrozumieć. Zastanawiam się nawet, czy to nie jest celowe, aczkolwiek boję się nazywać te dyskusje jałowymi, zwłaszcza ze względu na to, do czego ów spór doprowadził.

A przy tym jest to także opowieść o świecie, którego już nie ma - co sam Mann chciał oddać. Świecie ludzi potrafiących godzinami rozmawiać na wzniosłe i głębokie tematy, tylko dla samej przyjemności dyskusji. Świecie, gdzie w nauce i medycynie wciąż jest trochę magii. Świecie, gdzie pozostają wciąż żywe dawne konwenanse, idee, w ogóle zmurszały choć czarowny klimat intelektualny klasy średniej i wyższej. Świecie, którego efemeryczne istnienie w brutalny sposób przerwała Wielka Wojna.

Trudno mi zawsze pisać o pisarzach uważanych za genialnych, w dodatku noblistów. Mam bowiem wrażenie, że moja ocena będzie powierzchowna, płytka, nie oddająca właściwej głębokości dzieła. A tymczasem mogę w zasadzie pisać tylko o moich subiektywnych odczuciach, ewentualnie poruszając pewne względy formalne.

"Czarodziejska góra" najbardziej jest chyba powieścią o czasie. O...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisarz, którego imienia nie poznałem, bądź nie potrafiłem wyłapać w tekście, poznaje piękną, pełną energii barmankę. Zakochuje się i rozpoczyna się ich płomienny romans. Być może jestem strasznie nieuważnym czytelnikiem, jednak miejsce akcji również było mi bardzo trudno określić: z początku sądziłem, że rzecz dzieje się w Ameryce, później uznałem, że w Europie. Ostatecznie jednak, ani imię, ani miejsce nie ma chyba znaczenia, co może wskazywać, iż jest to powieść uniwersalna.

Główny bohater nie jest jednak typowym pisarzem. Zarabia na życie wykonując dorywcze prace, a to jako hydraulik, a to barman, a to sprzedawca pianin. W ogóle nie myśli o sobie jak o pisarzu, w zasadzie status ten zawdzięcza napisaniu jednej książki, która czekała w metaforycznej szufladzie, tzn. pod postacią rękopisów w zeszytach schowanych w kartonie, aż odkryje ją Betty, wspomniana dziewczyna. A jak już odkrywa, odnajduje w swoim chłopaku geniusza i od tej pory zaczyna zabiegać o wydanie jego książki, najpierw przepisując ją na maszynie, a potem walcząc z wydawcami, to się staje wręcz jej obsesją.

Na kartach książki śledzimy losy bohaterów, przenoszących się w różne miejsca, czasami z winy Betty, która jest bardzo porywcza i łatwo ulega impulsom. Zdaje mi się bowiem, że jest w niej silny kompleks niższości, niespełnienia siebie jako człowieka, co nieraz wypomina pozbawionemu większych ambicji bohaterowi. To też pcha ją do różnych, często drastycznych czynów.

Uwagę zwraca często zaskakująco głęboka, niepozbawiona nieoczywistych metafor narracja, prowadzona z perspektywy pierwszoosobowej - głównego bohatera. Ten zabieg bardzo zbliża go do czytelnika, który silnie przeżywa razem z nim drobne codzienne trudy i radości, a zwłaszcza niezastąpione szczęście miłości, która w ostatecznym rozrachunku okazuje się silniejsza niż cierpienie, która jest w zasadzie jako jedyna tak naprawdę ważna. Taką filozofię zdaje się wyznawać główny bohater.

Niestety, życie i miłość niepozbawiona jest drugiej strony - dramatu, wielkiego dramatu, który mu się przytrafia. Nie chcę spojerować, więc nadmienię tylko, iż jest on o tyle okrutniejszy, że gdyby pewne rzeczy stały się szybciej, pewne instytucje funkcjonowały lepiej, a ich obraz w świadomości ludzi byłby lepszy - nie doszłoby do niego. Ze wszech miar jest to więc opowieść, pomimo elementów groteskowych i sensacyjnych, o często dojmująco smutnej ludzkiej kondycji.

Pisarz, którego imienia nie poznałem, bądź nie potrafiłem wyłapać w tekście, poznaje piękną, pełną energii barmankę. Zakochuje się i rozpoczyna się ich płomienny romans. Być może jestem strasznie nieuważnym czytelnikiem, jednak miejsce akcji również było mi bardzo trudno określić: z początku sądziłem, że rzecz dzieje się w Ameryce, później uznałem, że w Europie. Ostatecznie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Bóg, doświadczywszy nietypowego raczej dlań zwątpienia (o ile w ogóle możemy o tym rozstrzygać), wzywa szatana, żeby wybrać się z nim w podróż i stwierdzić, jak też rozwinęła się ludzkość, którą stworzył. Spotykają się w Waszyngtonie, gdzie, niemal od razu stają się obiektem zainteresowania władz, a to za sprawą fałszywych banknotów, które Stwórca wyciąga z kieszeni w obliczu konieczności.

Trzeba zaznaczyć, że nie jest to Pan Bóg, do którego przywykliśmy. W jakim stopniu ma to związek z jego ludzką postacią, którą przybrał, trudno osądzać, w każdym razie jego wszechwiedza ograniczona jest chwilową pojemnością pamięci, a jego wszechmoc - chwilową dyspozycją. Okazuje się też być zaskakująco podatny na wpływy pana Smitha, czyli szatana.

W istocie, tych dwóch bohaterów jest ukazanych raczej jako starzy dobrzy znajomi, którzy mają co prawda przeszłość niepozbawioną zgrzytów, lecz w gruncie rzeczy są serdeczni i uzupełniający się. Pada wręcz kilkakrotnie sugestia, że obaj ściśle się uzupełniają, że wręcz istnienie jednego, warunkuje sens istnienia drugiego.

Trudno jakoś jednoznacznie określić tą powieść. Może jest bluźniercza, ale jest ono raczej natury teologiczno-dogmatycznej, nie rzuca się tak bardzo w oczy. Z pewnością człowiek zorientowany w temacie dostrzeże kilka takich punktów rozbieżnych z nauką Kościoła. A jednocześnie Autor prezentuje nam kilka głębokich, a wcale nieoczywistych prawd, jak np. te, że Bóg jest w istocie jeden i ten sam, we wszystkich religiach. Myślę, że tą wizję dobrze charakteryzuje filozofia deistyczna.

Moją uwagę zwróciły też portrety bohaterów trzecioplanowych, bardzo zróżnicowanych, z których każdy miał coś ciekawego do powiedzenia. Sądzę, że zamysłem Autora nie było sportretowanie Boga i szatana, lecz nas samych, ludzi, naszych czasów, w których, jak ubolewa (!) szatan, nawet występek stał się płytki, pozbawiony głębi, na sprzedaż. W istocie dziwny otrzymujemy portret ni to prawdziwy, ni sztuczny, ni frapujący, ni komiczny.

Bóg, doświadczywszy nietypowego raczej dlań zwątpienia (o ile w ogóle możemy o tym rozstrzygać), wzywa szatana, żeby wybrać się z nim w podróż i stwierdzić, jak też rozwinęła się ludzkość, którą stworzył. Spotykają się w Waszyngtonie, gdzie, niemal od razu stają się obiektem zainteresowania władz, a to za sprawą fałszywych banknotów, które Stwórca wyciąga z kieszeni w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Długo oczekiwana czwarta część przebojowego cyklu stworzonego przez Grzędowicza. W serii mistrzów polskiej fantastyki rozbita na dwa tomy, przy czym na ostatni i ja musiałem czekać, co prawda tylko dwa tygodnie, ale zawsze.

No i cóż mógłbym jeszcze dodać konstruktywnego? Mamy tu konsekwentne zamknięcie niemal wszystkich wątków, rozwiązanie fabularnego konfliktu miedzy Drakkainenem a zbuntowanymi członkami ekipy badawczej. Grzędowiczowi udało się zręcznie rozwiązań problemy, że się tak wyrażę, geograficzne, związane z konstrukcją swojej powieści. Jeden - za pomocą swoistego "robaczego" metra, drugi, dzięki magii polityki i strategii. Finał rozgrywa się praktycznie w jednym miejscu - zupełnie jak w tragedii greckiej. Jego rozmach natomiast jest wręcz porównywalny z Tolkienem.

Ale przy tym pozostaje ono typowo grzędowiczowskie, tj. stojące na pograniczu dwóch światów: fantasy i s-f. Nie chcąc spojlerować, dodam jeszcze tylko, że może nieść ze sobą pewną dozę rozczarowania - przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Rozczarowania w tym sensie, że Drakkainenowi nie udało się rozwiązać tego tak, jak on chciał - choć pozostawiona została sugestia, iż może mu się to uda.

Długo oczekiwana czwarta część przebojowego cyklu stworzonego przez Grzędowicza. W serii mistrzów polskiej fantastyki rozbita na dwa tomy, przy czym na ostatni i ja musiałem czekać, co prawda tylko dwa tygodnie, ale zawsze.

No i cóż mógłbym jeszcze dodać konstruktywnego? Mamy tu konsekwentne zamknięcie niemal wszystkich wątków, rozwiązanie fabularnego konfliktu miedzy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Przez ostanie kilka dni chodziłem spać o 3 w nocy, właśnie przez Pana Grzędowicza. A teraz - piszę jednym ciągiem entuzjastyczne o nim recenzje. Jak to się mówi: chodzenie po bagnach wciąga. Dawno lektura nie sprawiała mi takiej radości, chyba wręcz od Pratchetta.

Fabuła. świetnie przemyślana, nieponaginana karkołomnie (choć karkołomna). Wydarzenia potrafią zaskakiwać, plany bohaterów często potrafią się nie ziszczać, a przy tym wszystko toczy się wyznaczonym przez Autora torem, ale żeby coś więcej powiedzieć, musiałbym spojlerować, więc o tym zamilczę.

Warstwa językowa. Genialny pomysł z fińskimi przekleństwami, których chyba nawet nie chcę rozumieć. Wyważona, niemal niezauważalna stylizacja (jakże ci mężowie i te niewiasty są tam naturalne!). Itertekstualne nawiązania, ten Hieronim Bosh, którym ocieka końcówka pierwszego tomu, Condrad z "Jądrem ciemności" i jeszcze inne.

No i wreszcie, dla koneserów, prawdziwe smaczki. Jakaś Bruksela, która zza kosmicznych odległości kładzie się cieniem na myślach Vuka, podsuwając mu wspomnienie świata, w którym wszystko normatyzowano, wszystkiego zakazywano. I z drugiej strony - szalona ludzka pycha, która prowadzi do prób tworzenia upiornych utopii. I gdzieś poza tym, wplątany w to wszystko, etos naukowca, który usiłuje zrozumieć inny świat.

Przez ostanie kilka dni chodziłem spać o 3 w nocy, właśnie przez Pana Grzędowicza. A teraz - piszę jednym ciągiem entuzjastyczne o nim recenzje. Jak to się mówi: chodzenie po bagnach wciąga. Dawno lektura nie sprawiała mi takiej radości, chyba wręcz od Pratchetta.

Fabuła. świetnie przemyślana, nieponaginana karkołomnie (choć karkołomna). Wydarzenia potrafią zaskakiwać,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

O Grzędowiczu można by pisać wiele, tak wiele, że nie wiem, od czego zacząć. Może od początku. Dobrze więc. Oto mamy sytuację, w której Vuko Drakkainen, kosmiczny agent w przebraniu woja, po krótkiej, niezbyt miłej pogawędce ze swoim rodakiem, Ziemianinem, szalonym van Dykenem, zostaje przezeń zamieniony w drzewo, ot tak. Zaczynamy więc statecznie, można rzec.

Jedną z rzeczy, których nie można odmówić Panu Grzędowiczowi, jest humor. Który wyraża się w nieco ironicznym stosunku Vuka do misji i całego świata. Było to widać przez cały pierwszy tom, jest i tutaj. Chociażby w jego stosunku do bycia drzewem, który się ujawnia podczas pogawędki z miejscowymi bóstwami, które postanawiają przywrócić go człowieczeństwu.

Po uwolnieniu, okazuje się, że Vuko utracił część swoich nadludzkich umiejętności. Jego bioniczny wszczep, właściwie grzyb, ukazuje się teraz pod postacią nagiej, kapryśnej wróżki, jak to określa w pewnym miejscu narrator, irytująco kiczowatej. Ta właśnie wróżka staje się nowym nieodłącznym towarzyszem Vuka, który niechętnie przystępuje z nią do konwersacji, przy tym robiąc z siebie czasem wariata, gdyż nikt jej nie widzi, prócz niego.

Grzędowicz ma też zmysł do horroru. Szalone twory van Dykena mogą autentycznie przerażać. Sama zresztą wizja uwięzienia w drzewie ma w sobie coś okrutnego. A przy tym w Drakkainenie grozę budzi czasem sam van Drakkainen, okazuje się bowiem, że nie jest Jamsem Bondem wyzutym z sumienia, a morderstwa, które jest zmuszony popełniać nie są mu obojętne.

Poza tym, mamy tu, o czym nie wspomniałem w recenzji pierwszego tomu, równoległą historię miejscowego następcy cesarskiego tronu, który w wyniku rewolty wywołanej przez zwolenników starej religii zmuszony jest uciekać, podążając na kraniec znanego sobie świata za niejasno określonym "przeznaczeniem".

O Grzędowiczu można by pisać wiele, tak wiele, że nie wiem, od czego zacząć. Może od początku. Dobrze więc. Oto mamy sytuację, w której Vuko Drakkainen, kosmiczny agent w przebraniu woja, po krótkiej, niezbyt miłej pogawędce ze swoim rodakiem, Ziemianinem, szalonym van Dykenem, zostaje przezeń zamieniony w drzewo, ot tak. Zaczynamy więc statecznie, można rzec.

Jedną z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Pan Grzędowicz i jego "Pan Lodowego Ogrodu" już dawno temu kuł mnie w oczy na biurku w mojej licealnej bibliotece, na którym leżały najchętniej czytywane przez uczniów pozycje. W ten sposób opatrzyłem się z charakterystycznymi, surralistyczno-mechanicznymi okładkami.

I oto, ktoś wpadł na świetny pomysł, by wydać świetne, jak się przekonałem, książki, w świetnej cenie w ramach serii mistrzów polskiej Fantastyki. Ale powiedzmy coś konkretnego może. Otóż zaczyna się toto jak rasowe sf, sytuacja wyjściowa niemal jak z Lemowskiego "Solaris". Niejaki Vuko Drakkainen, o polsko-fińsko-chorwackich korzeniach, wyrusza na powierzchnię planety Midgaard, z misją dowiedzenia się co też się stało ekipie badawczej, która na tejże planecie zniknęła. Ewentualnie ma po niej posprzątać, we wszystkich możliwych znaczeniach tego zwrotu.

Ale już zaraz lądujemy na planecie, gdzie wszelka elektronika wysiada, i szybko s-f przekształca się płynnie w fantastykę. I tylko spoziera nieśmiało spod podszewki, a to pod postacią bionicznego wszczepu, który bytując w mózgu Vuka zapewnia mu nadludzkie umiejętności, a to pod postacią miecza firmy Nordland, który rzecz jasna nie jest świetlny, lecz ucharakteryzowany na metalowy.

Vuko bowiem nie może rzucać się w oczy. I to dosłownie - nawet jego ludzkie oczy mu ucharakteryzowano, gdyż rdzenni Milgaardczycy mają oczy bez widocznych białek, tak jak sarny czy psy. Oto mamy więc tutaj ciekawą sytuację: to ludzie są cywilizacją przybywającą z kosmosu, to oni są, jak w pewnym momencie konstatuje Vuko, UFO.

Midgaard jest światem stosunkowo podobnym do naszego. Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach, i to one, nieśmiało, lecz zdecydowanie, uświadamiają Vuko jego obcość. A to oczy właśnie, a to inne cechy fizjonomii, a to zwierzęta, rośliny, czy wreszcie - magia eufemistycznie zwana czynnikiem M.

Jednocześnie poznajemy historię Filara, syna Oszczepnika, to znaczy przyszłego władcę z rodu Kirnenów, którzy zostali podbici w dawnych czasach przez wielkie państwo Armitraju. Tymczasem w wyniku długotrwałej suszy popularność zyskuje dawno zapomniana krwawa religia Podziemnej Matki, a jej zwolennicy dokonują przewrotu, w wyniku czego Filar zostaje zmuszony do ucieczki, aż na krańce znanego mu świata, a kierować się może tylko mglista przepowiednią...

Pan Grzędowicz i jego "Pan Lodowego Ogrodu" już dawno temu kuł mnie w oczy na biurku w mojej licealnej bibliotece, na którym leżały najchętniej czytywane przez uczniów pozycje. W ten sposób opatrzyłem się z charakterystycznymi, surralistyczno-mechanicznymi okładkami.

I oto, ktoś wpadł na świetny pomysł, by wydać świetne, jak się przekonałem, książki, w świetnej cenie w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wielu ludzi nie docenia Pratchetta, ponieważ go nie rozumieją. Ot, myślą sobie, taki humorystyczny fantasta, nieszkodliwy komik, drugorzędny prześmiewca. Może nie myślą. Może po prostu tak jest podświadomie odbierany.

A tymczasem Pratchett nie był wesoły - w każdym razie wedle słów jednego z jego bliższych znajomych - Pratchett był wściekły. Pisał humorystyczne książki z gniewu na ludzką głupotę. Jednak on nie chciał być tylko karykaturzystą, prześmiewcą, kabareciarzem. Stąd w jego książkach tyle rozważań, głębszych dialogów, czy wręcz filozofii - całkiem poważnie - które, w kontekście ogólnego wrażenia mogą się wydawać nie na miejscu, niepasujące, nietrafione.

"Zadziwiający Maurycy i jego edukowane gryzonie" jest chyba tego najlepszym przykładem. To piękna opowieść o znaczeniu wspólnoty, przyjaciół, o postawie odludka, o manipulacji, o złu, które się bierze z zasiedzenia i niedoinformowania. To historia o wzniosłej idei, którą ten jeden raz udało się zrealizować. O znaczeniu dialogu, porozumienia, wyzbywaniu się stereotypów, o nawiązywaniu współpracy. Tak do bólu piękna i pouczająca, i wzruszająca, i dydaktyczna, że żałuję, iż nie żyję na Świecie Dysku, w Blintzowych Łaźniach.

Wielu ludzi nie docenia Pratchetta, ponieważ go nie rozumieją. Ot, myślą sobie, taki humorystyczny fantasta, nieszkodliwy komik, drugorzędny prześmiewca. Może nie myślą. Może po prostu tak jest podświadomie odbierany.

A tymczasem Pratchett nie był wesoły - w każdym razie wedle słów jednego z jego bliższych znajomych - Pratchett był wściekły. Pisał humorystyczne książki z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to