rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jedna z najważniejszych książek, jakie przeczytałem. Dała mi spojrzenie z perspektywy na ludzkość i jej historię. Pośrednio, pomogła mi lepiej zrozumieć siebie i rozwinąć swoje spojrzenie na świat. Polecam każdemu!

Jedna z najważniejszych książek, jakie przeczytałem. Dała mi spojrzenie z perspektywy na ludzkość i jej historię. Pośrednio, pomogła mi lepiej zrozumieć siebie i rozwinąć swoje spojrzenie na świat. Polecam każdemu!

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wyobraź sobie niewielką wyspę, znacznie oddaloną od zgiełku cywilizowanego świata. Klimat jest tu sprzyjający, drzewa rodzą tyle owoców, że z powodzeniem mogą wyżywić wszystkich mieszkańców, nie brakuje też ryb i innych zwierząt. Żyje tu zaledwie kilkadziesiąt osób i wygląda na to, że stanowią zgodną i wspierającą się nawzajem wspólnotę. Chciałoby się powiedzieć, że niedaleko stąd do raju.

O mieszkańcach wyspy wiadomo tak naprawdę niewiele, ale docierały na ich temat niepokojące sygnały. Stronią oni od obcych i rzadko chcą gościć u siebie kogoś z zewnątrz. Maciejowi Wasilewskiemu udało się do nich dostać, ponieważ podawał się za antropologa. W reportażu "Jutro przypłynie królowa" opisał to, czego się o nich dowiedział.

Książka intryguje czytelnika od samego początku. Wasilewski dawkował napięcie, kierował moją uwagę na poszlaki, bym zaczął domyślać się, co takiego się na wyspie dzieje. Kiedy wreszcie napisał o tym wprost, wstrząsnęły mną wielkie emocje - szok, złość, współczucie, niezgoda na taką rzeczywistość. Miejsce, które mogło być rajem, okazuje się prawdziwym piekłem. Wszechobecne zło, cierpienie, żal, zagubienie i osamotnienie prześladują ofiary. Od pokoleń. Czy mieli rację ci, którzy od początku uznawali wyspę Pitcairn za przeklętą?

Maciej Wasilewski opisał rzeczywistość, w którą trudno uwierzyć. Wydaje się być niemożliwym, by tak wielu ludzi regularnie krzywdziło osoby, obok których spędzają całe swoje życie. By wyrządzało im najobrzydliwsze z możliwych krzywdy, które zrujnują ich psychikę na całe życie. Te wstrząsające relacje ofiar i świadków trzeba przeczytać. Nawet jeśli nie da się ich zrozumieć.

--
Recenzja pochodzi z mojego bloga: www.ostatni-akapit.pl

Wyobraź sobie niewielką wyspę, znacznie oddaloną od zgiełku cywilizowanego świata. Klimat jest tu sprzyjający, drzewa rodzą tyle owoców, że z powodzeniem mogą wyżywić wszystkich mieszkańców, nie brakuje też ryb i innych zwierząt. Żyje tu zaledwie kilkadziesiąt osób i wygląda na to, że stanowią zgodną i wspierającą się nawzajem wspólnotę. Chciałoby się powiedzieć, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Grochów" Stasiuka chodził za mną od dawna, od momentu, kiedy przeczytałem o nim na blogu mojego przyjaciela. Dopiero ostatnio zdecydowałem się sięgnąć po ten niewielki zbiór opowiadań nie spodziewając się żadnych niezwykłych doznań. A jednak, odkryłem w prozie Andrzeja Stasiuka niezwykłe piękno, które płynęło z języka, ze zdolności snucia opowieści i z potężnego ładunku emocjonalnego jaki udało się autorowi zawrzeć w tym skromnym tomiku.

W każdym z czterech opowiadań narrator mówi o kimś dla niego bliskim. O babci, która pokazała mu świat duchów, o koledze pisarzu, którego dotknął dewastujący wylew, o zdychającej suce, która spędziła z nim kilkanaście lat i wreszcie o przyjacielu z Grochowa, który zmarł w wyniku choroby. Wszystkie te opowieści mają ze sobą coś wspólnego, jakieś punkty styczne, a jednocześnie każde z nich mówi o czymś nieco innym. Za każdym razem autor zmusza nas do refleksji nad istnieniem świata zmarłych, nad odchodzeniem, często powiązanym z utratą władzy nad sobą i jakąś formą zniedołężnienia, nad utratą kogoś bliskiego i o pamięci o nim. Stasiuk w dość prostej formie zamyka wielką głębię i myśli, które chcielibyśmy zachować, wrócić do nich, jeśli będzie trzeba, kiedy rzeczywistość śmierci przypomni nam o swoim istnieniu.

W obrazie melancholii i smutku, który maluje pisarz kryje się piękno, które nie pozwala o sobie zapomnieć. Jego opowiadania wgryzają się gdzieś głęboko w podświadomość, by kiedyś do nas wrócić. I rodzą apetyt na więcej. Więcej prozy Andrzeja Stasiuka.

--
Recenzja pochodzi z mojego bloga: www.ostatni-akapit.pl

"Grochów" Stasiuka chodził za mną od dawna, od momentu, kiedy przeczytałem o nim na blogu mojego przyjaciela. Dopiero ostatnio zdecydowałem się sięgnąć po ten niewielki zbiór opowiadań nie spodziewając się żadnych niezwykłych doznań. A jednak, odkryłem w prozie Andrzeja Stasiuka niezwykłe piękno, które płynęło z języka, ze zdolności snucia opowieści i z potężnego ładunku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moja recenzja:
http://www.ostatni-akapit.pl/2013/07/osci-ignacy-karpowicz.html

Moja recenzja:
http://www.ostatni-akapit.pl/2013/07/osci-ignacy-karpowicz.html

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jest w powieściach Cormaca McCarthyego coś niezwykłego, jakiś tajemniczy mrok, który mnie pociąga. To proza, która opowiada o ciemnych stronach ludzkiej natury i o całej bezwzględności, z jaką los może człowieka doświadczyć. Niejednokrotnie brutalne sceny z książek amerykańskiego pisarza nie są łatwe do interpretacji. A jednak patrząc na jego powieści w całości, doznaje się iluminacji geniuszu McCarthyego, wzmocnionej przez pamięć o licznych zdaniach pełnych piękna i liryzmu, jakie ofiaruje swoim czytelnikom.

"Rącze konie" wyróżniają się na tle innych książek autora. Nieco mniej w nich "bezmyślnej przemocy", mrok nie jest aż tak nieprzenikniony, a główni bohaterowie więcej mają cech pozytywnych, za które można ich lubić. Ktoś, zerkając na czwartą stronę okładki, mógłby odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z historią miłosną. "Rącze konie" są jednak czymś dużo, dużo większym. O miłości nie przeczytamy aż tak wiele. Odkryje się jednak przed nami głęboka opowieść o dorastaniu, o przyjaźni, pasji i o wierności sobie i swoim zasadom. Będziemy mogli zobaczyć jak bohater, John Grady Cole, dojrzewa ścierając się z niesprawiedliwością, przemocą i wrogością, jakiej pełny jest świat.

Bohaterowie, problematyka i opowiadana historia czynią z "Rączych koni" prawdopodobnie najprzystępniejszą z książek autora "Drogi". Nie umniejsza to jednak jej wartości artystycznej. McCarthy jak zawsze zachwyca pięknym językiem. Niespotykana i niepodrabialna poetyka wielu fragmentów poruszyła mnie i zmusiła do zatrzymania się przy nich, do kontemplowania tych niezwykłych słów.

Przy innych powieściach McCarthyego (może z wyjątkiem "Drogi") trwałem bardziej po to, by smakować je jak tom wierszy. W przypadku "Rączych koni", zostałem wciągnięty przez fabułę i koniecznie chciałem dowiedzieć się, jak potoczą się dalej losy bohaterów. Pisarz udowodnił, że doskonale radzi sobie z bardziej konwencjonalną i przystępną prozą. Z tego względu myślę, że tom otwierający "Trylogię pogranicza" jest również doskonałą okazją do zapoznania się z tym cenionym amerykańskim autorem.

---
Recenzja pochodzi z mojego bloga: www.ostatni-akapit.pl

Jest w powieściach Cormaca McCarthyego coś niezwykłego, jakiś tajemniczy mrok, który mnie pociąga. To proza, która opowiada o ciemnych stronach ludzkiej natury i o całej bezwzględności, z jaką los może człowieka doświadczyć. Niejednokrotnie brutalne sceny z książek amerykańskiego pisarza nie są łatwe do interpretacji. A jednak patrząc na jego powieści w całości, doznaje się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieść w interesujący sposób skonstruowana, pełna treści i symbolizmu, mnie jednak nie poruszyła.

Dokładniejsza recenzja na moim blogu:
http://www.ostatni-akapit.pl/2013/02/weiser-dawidek-pawe-huelle.html

Powieść w interesujący sposób skonstruowana, pełna treści i symbolizmu, mnie jednak nie poruszyła.

Dokładniejsza recenzja na moim blogu:
http://www.ostatni-akapit.pl/2013/02/weiser-dawidek-pawe-huelle.html

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sięgając po "Nikt nie woła" byłem zaintrygowany historią tej książki. Przeczytałem wcześniej, że przez ponad 30 lat cenzura nie pozwalała na jej wydanie, mimo iż wiele osób, które miały okazję przeczytać maszynopis, było zachwyconych powieścią Józefa Hena. Do szerszego grona czytelników trafiła jednak dopiero w III RP. Wiedziałem, że książka opowiada o młodym człowieku, który w czasie II Wojny Światowej trafił na wschód Związku Radzieckiego. Zastanawiałem się, co takiego napisał Hen, co nie zdołało przejść przez sito cenzury. Co więcej, od dłuższego czasu czytywałem jedynie przekłady literatury anglojęzycznej i liczyłem na coś odmiennego. Jednocześnie obawiałem się, że proza nieznanego mi dotąd pisarza nie sprosta moim oczekiwaniom. Co zdarzyło się, kiedy wreszcie otworzyłem "Nikt nie woła"?

Już po przeczytaniu pierwszych stron czułem się jak w domu. Zagłębiałem się w piękny język polski sprzed lat, delikatnie zakurzony przez nieużywane dziś słowa. To język, w którym widać przedwojenną szkołę i za którym tęskni się teraz, pół wieku po tym, jak spłynął na papier z pióra Józefa Hena. Nie tylko forma powieści sprawia wrażenie wyjętej z tajemniczej szuflady dziadka. Również opisana historia przenosi czytelnika w zupełnie inny świat. To świat, który na co dzień nie istnieje w naszej świadomości, a mimo to był niegdyś równie prawdziwy i namacalny jak to, czego w tej chwili doświadczamy naszymi zmysłami. Ta rzeczywistość przemawiała do mnie. Jej głos był intensywny, wzmocniony odczuciem autentyczności opowieści, porywał mnie do świata, nad którym ciążył cień wojny, skrajnej biedy i głodu. Rzeczywistość, o której zapomnieliśmy dzięki naszym pełnym żołądkom.

Zaczynając czytać, znalazłem się w towarzystwie Bożka, głodny i bosy. Tam, głęboko w azjatyckiej części Związku Radzieckiego, marzeniem była niewolnicza praca za obietnicę osiemdziesięciu deka chleba dziennie. Porcja, dzięki której można oddalić widmo głodu. Buty, które uwolniłyby stopy od bólu, chłodu lub od niemiłosiernie rozgrzanego piasku wydawały się nieosiągalnym luksusem. Podziwiałem Bogdana, zdeterminowanego by zmierzyć się z tą trudną sytuacją, walczyć najpierw o chleb, później o buty, w końcu o przyjęcie go do polskiej armii. W tym chłopaku odnajdywałem coś, z czym mogłem się utożsamiać, a przynajmniej mógłbym wejść w jego skórę, gdybym był w jego wieku. Jego walka, zmaganie się z przeciwnościami budziły moje emocje. Zawierane przez niego znajomości i przyjaźnie były tak ludzkie, jak moje. Nie mogłem mu nie kibicować. Było nas dwóch. Zawsze był jakiś "drugi", który z nim szedł. W pierwszym rozdziale książki zastąpiłem poprzedniego, by w ostatnim ustąpić miejsca kolejnemu. Ale to, co zdarzyło się pomiędzy, w moim towarzystwie, było przygodą.

Bożkowi trzeba przyznać, że potrafi sięgać po marzenia. To coś, czego chciałbym się od niego nauczyć. Pierwszy z brzegu przykład - zależało mu, by zdobyć buty, więc walczył ostatkiem nadziei, by dopiąć swego. I udało się z nawiązką. To otworzyło drugi, zupełnie inny rozdział historii. Skończyła się walka o przeżycie. Przed Bożkiem pojawiła się przestrzeń, w której mógł dojrzeć, a nawet odkryć miłość. Uczucie, które zrodziło się niespodziewanie i wymagało czasu, by się rozwinąć. Ja to obserwowałem, trochę jak starszy kolega, ale nie bez emocji. Chciałem, żeby mu się udało. W praktyce nie było to takie proste, o czym warto przekonać się samemu. To opowieść która trafi do serca kogoś w wieku Bożka i jego wybranki.

Cieszę się, że odwiedziłem miejsce, w którym "nikt nie woła". W ciszy lektury zobaczyłem świat, który był mi obcy. Teraz już trochę mniej, dzięki pisarzowi, o którym miesiąc temu nawet nie słyszałem. I chcę więcej! Powziąłem postanowienie, by mimo swojej fascynacji literaturą amerykańską, częściej sięgać po książki polskich autorów. Chciałbym znowu trafić na niespodziankę podobną do tej, jaką sprawiła mi powieść Józefa Hena.


--
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Sięgając po "Nikt nie woła" byłem zaintrygowany historią tej książki. Przeczytałem wcześniej, że przez ponad 30 lat cenzura nie pozwalała na jej wydanie, mimo iż wiele osób, które miały okazję przeczytać maszynopis, było zachwyconych powieścią Józefa Hena. Do szerszego grona czytelników trafiła jednak dopiero w III RP. Wiedziałem, że książka opowiada o młodym człowieku,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Cytrynowy stolik". Zagadkowy tytuł zbioru opowiadań, na którego wyjaśnienie czytelnik czekać musi niemal do ostatniej chwili. Sięgnąłem po tę książkę z zainteresowaniem, pamiętając niezwykłą historię "Poczucia kresu" i unikalną w swojej formie "Papugę Flauberta". Okładka zdradzała mi, że Barnes podejmuje tu tematykę starości, co obudziło skojarzenia z jego ostatnią powieścią. Miałem spore oczekiwania względem "Cytrynowego stolika".

Zaczęło się nieźle. Pierwsze opowiadanie okazało się dobrze napisane, mocne, z bohaterem, którego można zrozumieć, być może nawet utożsamiać się z nim. Stopniowo poznawałem kolejne historie kolejnych osób - wchodzących w wiek dojrzały, przeżywających starość, zmagających się z nią. Obserwowałem, jak starość zmieniała tych ludzi, jaki wpływ na nich wywiera, jak czyni ich nieznośnymi (częściej) lub zabawnymi (rzadziej). Trzeba przyznać Barnes'owi, że wszystkie opowiadania były przekonujące i bardzo realistyczne. Udało mu się stworzyć interesujące i różnorodne postaci, czasem po ludzku szare, czasem bardzo barwne. Wysoki poziom zapewnił opowiadaniom dzięki swojemu doskonałemu warsztatowi pisarskiemu.

Niestety, mimo wszystkich wspomnianych zalet, "Cytrynowy stolik" nieco mnie rozczarował. Nie wszystkie opowiadania okazały się równie dobre jak to pierwsze. Najgorsze jest jednak to, że nie znalazłem w nich głębi, którą zapamiętałem z "Poczucia kresu". Być może dopiero w późniejszej powieści, która przyniosła mu nagrodę Bookera, Barnes osiągnął to, do czego dążył pisząc ten zbiór opowiadań. Koniec końców, "Cytrynowy stolik" okazał się książką dobrą, jednak pozostającą w tyle za najlepszymi dokonaniami brytyjskiego pisarza.


--
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

"Cytrynowy stolik". Zagadkowy tytuł zbioru opowiadań, na którego wyjaśnienie czytelnik czekać musi niemal do ostatniej chwili. Sięgnąłem po tę książkę z zainteresowaniem, pamiętając niezwykłą historię "Poczucia kresu" i unikalną w swojej formie "Papugę Flauberta". Okładka zdradzała mi, że Barnes podejmuje tu tematykę starości, co obudziło skojarzenia z jego ostatnią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka jest wzorcową powieścią postmodernistyczną. Z pozoru dość płytka, przy dokładniejszej analizie ukazuje kolejne poziomy głębi i ukrytych znaczeń. Doskonała!

Dokładniejsza recenzja z próbą interpretacji na moim blogu:
http://www.ostatni-akapit.pl/2013/02/49-idzie-pod-motek-thomas-pynchon.html

Ta książka jest wzorcową powieścią postmodernistyczną. Z pozoru dość płytka, przy dokładniejszej analizie ukazuje kolejne poziomy głębi i ukrytych znaczeń. Doskonała!

Dokładniejsza recenzja z próbą interpretacji na moim blogu:
http://www.ostatni-akapit.pl/2013/02/49-idzie-pod-motek-thomas-pynchon.html

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zaczynasz czytać powieść detektywistyczną. Już na początku sprawia ona wrażenie nietypowej. Później robi się już tylko dziwniej, bardziej niepokojąco, wręcz nierealnie. Autor zaszczepia w twoich myślach kolejne pytania i wcale nie ma zamiaru pomagać ci w odnalezieniu wszystkich odpowiedzi.

Najpierw przedzierasz się przez pierwszą część trylogii, Szklane miasto, czy może Miasto luster. Próbujesz śledzić historię, ale nie zawsze możesz widzieć ją z bliska. Często obserwujesz jedynie niezbyt wyraźne odbicia. A jednak to, czego jesteś świadkiem wstrząsa tobą. Zastanawiasz się nad pytaniami, z którymi się zetknąłeś. Nie możesz zapomnieć o tym, co spotkało bohatera powieści.

Nieco później spotykasz Duchy. Każda z osób, które widzisz, ma swoją barwę. I tak jak koloru doświadczyć możesz jedynie widząc go, tak postać poznajesz obcując z nią, obserwując jej poczynania. One jednak nie zawsze postępują tak, jakbyś się po nich spodziewał. Zachowanie głównego bohatera budzi twój sprzeciw. Mimo wszystko, jak przyjaciel, trwasz przy nim. Chcesz zobaczyć dokąd doprowadzi go, a wraz z nim ciebie, ta dziwna historia. Druga część tryptyku nie łączy się fabularnie z pierwszą, ale co chwilę budzi skojarzenia ze Szklanym miastem. Masz wrażenie, że każda z nich próbuje ci coś dyskretnie powiedzieć, a twoim zadaniem jest zrozumieć ich wspólne przesłanie.

Z tym nastawieniem wkraczasz do części trzeciej, Zamkniętego pokoju. Po nieco fantasmagorycznym zakończeniu Duchów, czujesz się, jakbyś się obudził ze złego snu. Tutaj wszystko jest realne, z przyjemnością czytasz kolejne zdania zręcznie ułożone przez autora. Historia, chociaż niecodzienna, wydaje się prawdopodobna i przede wszystkim wciągająca. W głowie nadal kołaczą ci myśli zaszczepione przez wcześniejsze części tryptyku, rzucają swój cień na Zamknięty pokój. W każdej z trzech wizji powtarza się motyw życia cudzym życiem, bycia odbiciem innej osoby, jej cieniem lub podążania za jej duchem. Za każdym razem jesteś świadkiem nierównej gry, w której tryby wpadają bohaterowie. Czy da się w tej grze wygrać?

Prędko nie zapomnisz tej książki. Być może zechcesz do niej wrócić, odnaleźć ukryte znaczenia, sekrety, sens enigmatycznych wydarzeń, prześledzić wskazówki odnoszące się do innych dzieł literackich, przeprowadzić detektywistyczne śledztwo, byle tylko rozwikłać zagadki, na które nie udzielono ci odpowiedzi.


--
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Zaczynasz czytać powieść detektywistyczną. Już na początku sprawia ona wrażenie nietypowej. Później robi się już tylko dziwniej, bardziej niepokojąco, wręcz nierealnie. Autor zaszczepia w twoich myślach kolejne pytania i wcale nie ma zamiaru pomagać ci w odnalezieniu wszystkich odpowiedzi.

Najpierw przedzierasz się przez pierwszą część trylogii, Szklane miasto, czy może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Słyszałem wcześniej o "Papudze Flauberta" i od jakiegoś czasu miałem chęć ją przeczytać. W końcu mi się to udało, jednak zupełnie nie spodziewałem się tego, co w niej znalazłem. To zaskoczenie miało zarówno swoje ciemniejsze, jak i jaśniejsze strony.

W ten beletrystyczny esej, czy może w eseistyczną beletrystykę wpadłem wprost ze świata potoczystej prozy, jaką reprezentowały przeczytane przeze mnie w ostatnim czasie powieści. Tymczasem Julian Barnes okazał się nieco bardziej wymagającym autorem. Oczekiwał ode mnie skupienia, delektowania się niebanalną, kreatywną formą i smakowania odkrywczej treści. Musiałem zmierzyć się z rodzajem książki, z jakim dotąd się nie zetknąłem. I owszem, "Papuga Flauberta" w wielu miejscach zachwyca, budzi szacunek dla kreatywności pisarza i nietuzinkowych form, którymi zręcznie się bawi. Barnes potrafi rozśmieszyć, błyszczy poczuciem humoru, inteligencją i erudycją. Przybliża nam postać Gustawa Flauberta i intryguje fikcyjnym tłem w którym pierwsze skrzypce gra Geoffrey Baithwaite, biograf autora "Pani Bovary". Pan Baithwaite nieco niepewnie i z dystansem przekazuje mam strzępki swojej własnej historii, na której bardzo mocno odcisnęła się śmierć jego żony oraz dawne życie, które z nią dzielił. Przede wszystkim jednak, pisze na naszych oczach niezwykły esej o francuskim pisarzu, któremu poświęcił wiele swojego zaangażowania. Pisanie tej biografii okazuje się niełatwe, gdyż Flaubertowi bardzo zależało, by jak najlepiej ukryć się za swoją twórczością, a lata od jego śmierci zatarły wiele śladów, które mogłyby pomóc w detektywistycznych poszukiwaniach prawdy o nim. Symbolem tej zabawy w kotka i myszkę między biografem a sławnym pisarzem staje się papuga, która przez chwilę pełniła funkcję muzy Flauberta.

"Papuga Flauberta" nie bez przyczyny przez lata pozostawała najbardziej znaną książką Juliana Barnes'a. Pod wieloma względami wyróżnia się zarówno na tle powieści, jak i esejów. Jest odkrywcza i bardzo dobrze napisana. Jeśli jednak masz chęć na coś lekkiego, zostaw ją sobie na później. "Papuga" będzie od ciebie wymagała nieco skupienia, by móc się w niej w pełni rozsmakować.

--
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Słyszałem wcześniej o "Papudze Flauberta" i od jakiegoś czasu miałem chęć ją przeczytać. W końcu mi się to udało, jednak zupełnie nie spodziewałem się tego, co w niej znalazłem. To zaskoczenie miało zarówno swoje ciemniejsze, jak i jaśniejsze strony.

W ten beletrystyczny esej, czy może w eseistyczną beletrystykę wpadłem wprost ze świata potoczystej prozy, jaką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta książka trafiła do mnie wprost z nowojorskiej księgarni. Twarda okładka, przyjemna w dotyku obwoluta i delikatnie postrzępione brzegi kartek. Naprawdę ładna edycja wydawnictwa Henry'ego Holta. Od dawna byłem zainteresowany tym tytułem i nie mogłem doczekać się polskiego tłumaczenia. Jednak lektura "Winter Journal" w oryginale, dokładnie takiego, jaki wyszedł spod pióra Paula Austera, okazała się być prawdziwą ucztą.

Język, jakim został napisany "Dziennik zimowy", jest prosty i melodyjny. Czytelnik czuje, że autorowi zależało, by każde zdanie brzmiało w odpowiedni sposób i poruszało w odbiorcy odpowiednie struny. Ten przystępny język doskonale współgra z osobistą, wręcz intymną formą pamiętnika. Narrator opowiada historię swojego życia w drugiej osobie, co jest konwencją rzadko spotykaną, a jednocześnie potęguje klimat bezpośredniości. Auster stopniowo odkrywa przed nami kolejne sfery swojego życia. Wspomnienia z chłopięcych lat, sytuacje z młodości, które głęboko wryły się w jego pamięć czy to ze względu na swój dramatyczny przebieg, czy też na wagę, jaką odegrały w życiu pisarza. Uczucia, miłość, seksualność, słabości, szczęście i ból, odkrywanie różnych form sztuki i obcowanie z nią. Autor pisze o wszystkim i można odnieść wrażenie, że niczego przed nami nie zatai. Pokazuje to, co najciekawsze, wszystko co czyni go tym, kim jest.

"Dziennik zimowy" jest interesujący, ponieważ mówi o konkretnym człowieku, o całym jego życiu, ale przede wszystkim jest autobiografią pisarza. Ktoś, kto kocha literaturę i w dodatku ceni prozę Paula Austera, odnajdzie przyjemność w podglądaniu prywatnego życia autora. Za sprawą tego pamiętnika możemy zobaczyć, co go ukształtowało, co sprawiło, że zaczął pisać dobrą prozę, co go napędza. Jednocześnie każda kolejna strona pokazuje jego mistrzostwo objawiające się w przemyślanej kompozycji. Pewne fragmenty skupiają się na życiu uczuciowym bądź intelektualnym, jednak w dużej części pamiętnika perspektywę postrzegania wyznacza cielesność - ciało, doznania, czynności. Na to wszystko patrzymy oczami człowieka, który przekracza próg zimy swojego życia. Jego ciało jako chłopca czy młodzieńca pozostało wspomnieniem, podobnie jak wszystko, co w przeszłości robił. Oczekuje jednak ciągu dalszego, ponieważ życie się jeszcze nie skończyło, jeszcze wiele przed nim.

Auster miał odwagę wydać książkę bardzo osobistą, a jednocześnie napisaną z wielkim kunsztem, po prostu piękną. "Winter Journal" nieustannie trzyma czytelnika w stanie zainteresowania tym, co jeszcze pisarz przed nim odkryje. A historia pozostaje otwarta. "Drzwi zostały zamknięte. Inne drzwi się otworzyły".

--
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Ta książka trafiła do mnie wprost z nowojorskiej księgarni. Twarda okładka, przyjemna w dotyku obwoluta i delikatnie postrzępione brzegi kartek. Naprawdę ładna edycja wydawnictwa Henry'ego Holta. Od dawna byłem zainteresowany tym tytułem i nie mogłem doczekać się polskiego tłumaczenia. Jednak lektura "Winter Journal" w oryginale, dokładnie takiego, jaki wyszedł spod pióra...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miałem chwilę wahania, zanim zdecydowałem się kupić tę książkę. Właściwie nie wiedziałem, czego się po niej spodziewać, bo nie czytałem poprzednich powieści tej autorki. Nowa książka Masłowskiej miała jednak dobrą promocję, dzięki czemu docierały do mnie ostatnio informacje na jej temat, wywiady z autorką i recenzje. Dziełko zapowiadało się zachęcająco, jednak dużo mówiło się o charakterystycznym języku powieści, pełnym kalek językowych i zgrzytających zapożyczeń z angielskiego. Postanowiłem zaryzykować, wybrać się do księgarni i zatopić się w lekturze.

"Kochanie, zabiłam nasze koty" nie tylko nie okazało się rozczarowaniem, ale wręcz pozytywnie mnie zaskoczyło. Moja największa obawa, dotycząca języka, szybko mnie opuściła. Tekst pisany niepoprawną polszczyzną mógł okazać się zupełnie niestrawny, jednak Masłowska opanowała styl, który sprawia, że książkę czyta się bardzo lekko. Wspomniane kalki z języka angielskiego nie są mocno zagęszczone i stanowią jedynie przyprawę nadającą smak tej powieści. Nadają bohaterom właściwy charakter i pomagają ukazać w krzywym zwierciadle ich sposób bycia.

Autorka uczyniła bohaterkami młode kobiety w okolicach trzydziestki, mieszkające w wielkim mieście przypominającym Nowy Jork, czy może raczej będącym jego podróbką. Dziewczyny te są stereotypowo puste, usiłują żyć wzorując się na modnych magazynach i poradnikach, unikając przy tym zbyt głębokich przemyśleń na temat siebie i otaczającego świata. Pomimo odczuwanej pustki, a nawet cierpienia, nie są w stanie dokonać jakościowej zmiany swojego życia.

Z historią bohaterek przeplata się opis ich snów, w których pojawiają się, między innymi, syreny mieszkające w oceanie. Przypadłością tych istot jest skłonność do naśladowania życia ludzi, zbierania pływających w oceanie śmieci wyrzucanych przez cywilizację człowieka. Syreny z lubością korzystają z tych dóbr i budują przy ich pomocy swoje podmorskie siedziby, nie przejmując się, że zaszczepianie w ich społeczności odpadów ludzkiej cywilizacji prowadzi je do upadku, a nawet wyginięcia. Obraz ten koresponduje resztą książki, w której ludzie, tak jak powieściowe syreny, bezrefleksyjnie chłoną lansowany styl życia, gadżety, konsumpcyjną cywilizacje i wydumane mody - wszystko ku swojej własnej degeneracji.

Dorota Masłowska pisze niby o amerykańskim wielkim mieście i jego mieszkańcach, ale z rzadka wkłada w usta bohaterów słowa, które wypowiedzieć mógł tylko Polak. Takie smaczki każą czytelnikowi spojrzeć przez szkiełko książki na nasze własne podwórko. Jesteśmy zmuszeni do zastanowienia, czy nasze polskie społeczeństwo nie jest nacją syren, ślepo zapatrzonych w zachodnią cywilizację.

W tej niewielkiej książce udało się autorce zawrzeć wiele interesujących myśli na temat współczesnego człowieka, targanego modami, oddychającego konsumpcjonizmem, łaknącego atrakcyjnej formy, nawet jeśli ta pozbawiona jest treści, a przez to pusta. Pisarka utkała swoje dzieło z dobrego w odbiorze stylu, okraszając je od czasu do czasu świetnym humorem, który potrafi wywołać grymas uśmiechu, a nawet głośną radość. Całościowo "Kochanie, zabiłam nasze koty" robi bardzo dobre wrażenie. Uważam, że Dorota Masłowska ma bardzo duży potencjał jako pisarka i chciałbym mieć okazję czytać w przyszłości jej kolejne, jeszcze lepsze książki.


---
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Miałem chwilę wahania, zanim zdecydowałem się kupić tę książkę. Właściwie nie wiedziałem, czego się po niej spodziewać, bo nie czytałem poprzednich powieści tej autorki. Nowa książka Masłowskiej miała jednak dobrą promocję, dzięki czemu docierały do mnie ostatnio informacje na jej temat, wywiady z autorką i recenzje. Dziełko zapowiadało się zachęcająco, jednak dużo mówiło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Każdy człowiek ma swoją historię. Ma własną, niepowtarzalną przeszłość, swoją osobowość, którą przekuwa na aktualne czyny, ma wreszcie osobistą, niepewną przyszłość. Każdemu z nas przychodzi mierzyć się ze wspomnieniami rzeczy, których żałujemy. Walczymy z trudnościami, jakie nas spotykają i budujemy lub rujnujemy relacje z ludźmi, wśród których przyszło nam żyć. W tym wszystkim, nie wiemy, gdzie znajdziemy się jutro.

W swojej powieści "Sunset Park", Paul Auster pozwala nam poznać kilkoro ludzi, o bardzo różnych charakterach i o często zaskakującej przeszłości. Każdej z tych osób poświęca sporo czasu i uwagi, dając czytelnikowi sposobność do zrozumienia jej i nawiązania z nią jakiejś więzi. W centrum opowieści stawia Milesa Hellera, młodego mężczyznę, dręczonego przez wyrzuty sumienia i usiłującego na nowo odnaleźć swoje miejsce w świecie. Możemy obserwować, jak zmaga się z demonami przeszłości i nieoczekiwanymi przeciwnościami losu, jak walczy o miłość i jak pragnie stać się godnym pojednania z rodzicami. Nie mniej interesujący jest jego ojciec, właściciel niezależnego wydawnictwa, dla którego sensem pracy jest wydawanie dobrej literatury oraz matka chłopaka - utalentowana aktorka filmowa i teatralna. Kolorytu dodają powieści barwni przyjaciele Milesa, z którymi przychodzi mu mieszkać w opuszczonym domu. Każde z nich próbuje odnaleźć swoje szczęście.

Największą zaletą "Sunset Park" są właśnie wyjątkowe postaci i ich historie. Z ich perspektywy obserwujemy bardzo ludzkie poszukiwanie swojego miejsca. Dom, który dzielą wydaje się być stanem zagubienia i jednocześnie drogą prowadzącą do spełnienia. Nielegalne jego zamieszkanie może symbolizować ryzyko, jakie człowiek musi podjąć, by odnaleźć siebie, swoje szczęście, czasem swoją miłość.

Ważną warstwę powieści stanowi obraz kryzysu ekonomicznego. Powieść pokazuje ludzi, którzy przegrali wszystko i muszą walczyć, by na nowo coś osiągnąć. Zaczynają niemal od zera. Ta sytuacja zmusza ich do odnalezienia się w rzeczywistości recesji i w poczuciu niepewności jutra. Podjęcie takiej problematyki czyni książkę bardzo aktualną dzisiaj i pozostawi świadectwo czasów kryzysu na przyszłość.

Jest też coś, co przyjemnie łechce miłośnika literatury i sztuki, a jest to powszechna wśród bohaterów miłość do prozy, filmu, teatru czy malarstwa. Miles jest uzależniony od książek, a uczucie do nich odziedziczył po swoim ojcu Morrisie. Jego matka, Mary-Lee, pokazuje jak odnajdywać piękno w teatrze. Mieszkająca w domu w Sunset Park Alice odkrywa zadziwiające treści zawarte w filmie, o którym pisze doktorat, a inna współlokatorka, Ellen, na naszych oczach uczy się wstępować na wyższy poziom twórczości plastycznej. Ta książka ma niezwykły klimat, pełna jest oparów sztuki i pod tym względem przywodzi na myśl najlepsze filmy Woody'ego Allena.

Paul Auster dał mi okazję do kolejnego, udanego spotkania z prozą północno-amerykańską. Powieść "Sunset Park" urzekła mnie i przekonała do pisarza, o którym dotąd niewiele wiedziałem. Co prawda zdarzały się fragmenty, gdy opisywane wydarzenia wydawały się dziać w sposób zbyt banalny, jakby deus ex machina i mogłyby być wyraźniej opisane, jednak całokształt i ogólne wrażenie każą mi wysoko cenić kunszt autora.


---
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Każdy człowiek ma swoją historię. Ma własną, niepowtarzalną przeszłość, swoją osobowość, którą przekuwa na aktualne czyny, ma wreszcie osobistą, niepewną przyszłość. Każdemu z nas przychodzi mierzyć się ze wspomnieniami rzeczy, których żałujemy. Walczymy z trudnościami, jakie nas spotykają i budujemy lub rujnujemy relacje z ludźmi, wśród których przyszło nam żyć. W tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy da się napisać satyrę o Drugiej Wojnie Światowej? Nie bezpieczną komedyjkę w stylu 'Allo 'Allo, lecz obraz najgorszych potworności, cierpienia i wszechobecnej śmierci zaprawiony czarnym humorem. Owszem, to zostało zrobione i ma tytuł Rzeźnia numer pięć.

Ta powieść kompletnie mnie zaskoczyła. Nie spodziewałem się czegoś takiego. W ten sposób nikt nie pisze, a przynajmniej nie o takich potwornych rzeczach. A jednak tylko tak da się opisać prawdziwe oblicze wojny w powieści, którą można z przyjemnością czytać. Styl Vonneguta sprawia, że wiersz za wierszem płynnie wlewa się przez nasze oczy, nawadniając i zatruwając umysł wydarzeniami, które nie powinny były mieć miejsca. Ale "zdarzają się". Autor przeplata opowieść o okrutnej wojnie z innymi wydarzeniami z życia głównego bohatera, Billy'ego, włącznie z porwaniem go przez obcych na planetę Tralfamdoria. Gruba warstwa ironii i absurdu ma ochronić czytelnika, ale i protagonistę przed bezlitosną przemocą i śmiercią. I to właśnie stanowi o sile prozy Vonneguta - jego zdolność podjęcia ciężkiego tematu w lekkiej powieści.

Rzeźnia numer pięć mówi o bezsensie wojny, o jej bezcelowym okrucieństwie. Ale jest też o tym, jak trudno jest funkcjonować po przeżyciu jej. Zarówno Billy, jak i opowiadający jego historię narrator oraz jeden z jego przyjaciół z czasów wojny zmagają się z koszmarem, który nie daje o sobie zapomnieć. Narrator pragnie uwolnić się pisząc książkę, jego przyjaciel Bernard O'Hare dystansuje się od tych wspomnień i niechętnie o nich rozmawia, Billy natomiast ucieka przed przeszłością w swój własny świat.

A dlaczego "krucjata dziecięca" jako rozwinięcie tytułu? Autor nie mógł pominąć tego, że w wojnach uczestniczą przede wszystkim dzieci. Młodzi ludzie, którzy giną, zabijają i oglądają rzeczy, które na zawsze zniszczą ich psychikę. Ale cóż, zdarza się...

So it goes.


--
Recenzja opublikowana na moim blogu: http://www.ostatni-akapit.pl

Czy da się napisać satyrę o Drugiej Wojnie Światowej? Nie bezpieczną komedyjkę w stylu 'Allo 'Allo, lecz obraz najgorszych potworności, cierpienia i wszechobecnej śmierci zaprawiony czarnym humorem. Owszem, to zostało zrobione i ma tytuł Rzeźnia numer pięć.

Ta powieść kompletnie mnie zaskoczyła. Nie spodziewałem się czegoś takiego. W ten sposób nikt nie pisze, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od jakiegoś czasu miałem chęć zapoznać się z książkami cenionego współczesnego pisarza, Amosa Oza. Dość długo nie miałem ku temu okazji, lecz w tym tygodniu zobaczyłem na półce księgarni jedną z jego powieści i zachęcony notką na tylnej części okładki, postanowiłem ją kupić. Tego typu impulsywne zakupy bywają ryzykowne i niestety, tym razem nie trafiłem na najlepszą powieść tego autora, jednak pieniądze nie okazały się całkiem stracone. „Rymy życia i śmierci” nie są zwyczajną, pospolitą opowiastką.

Książka utkana jest z myśli bezimiennego pisarza, który wybiera się na wieczór autorski poświęcony jego powieści. Spotykając kolejne osoby snuje o nich historie, wymyśla dla nich imiona, osobowość i całe środowisko, w których mogą żyć. Lepi osoby niczym figurki z gliny i umieszcza je w najdziwniejszych sytuacjach.

Tym, co wyróżnia „Rymy życia i śmierci” na tle innych książek, jest szeroko otwarte okno, przez które zobaczyć można sposób myślenia pisarza. Amos Oz wpuszcza nas do pracowni, w której powstaje historia, potencjalnie mogąca stać się powieścią. I jest to najlepsze, co może tu znaleźć miłośnik literatury. Do pozytywnych aspektów książki zaliczyć można też humor i lekkość stylu Oza. Do refleksji, być może, skłoni nas poczucie samotności otaczającej Autora. Jego wyobraźnia i demiurgiczne myśli jakby wyobcowują go z otaczającego świata i oddzielają od ludzi, zacierając granicę między rzeczywistością, a rodzącą się w głowie opowieścią.

Czuję się w obowiązku napisania również o tym, co nie do końca podobało mi się w „Rymach życia i śmierci”. Chwilami miałem odczucie, że nie jest to najlepsza historia, jaką można by opowiedzieć. Odnosiłem wrażenie, jakby Amos Oz wydał drukiem swoje wprawki pisarskie, zamiast pogłowić się nad czymś odrobinę lepszym. Z czasem to odczucie osłabło, jednak książka zapewne nie każdemu przypadnie do gustu. Natomiast, jeśli ktoś kiedyś marzył w głębi serca o tym, by zostać pisarzem, za sprawą Amosa Oza, może spełni cząstkę swojego pragnienia.


---
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Od jakiegoś czasu miałem chęć zapoznać się z książkami cenionego współczesnego pisarza, Amosa Oza. Dość długo nie miałem ku temu okazji, lecz w tym tygodniu zobaczyłem na półce księgarni jedną z jego powieści i zachęcony notką na tylnej części okładki, postanowiłem ją kupić. Tego typu impulsywne zakupy bywają ryzykowne i niestety, tym razem nie trafiłem na najlepszą powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Od razu na wstępie pojawia się problem, jak zacząć, jak dostać się stąd, gdzie jesteśmy, czyli na razie znikąd, na przeciwległy brzeg. To kwestia zwykłego spięcia dwóch brzegów, przerzucenia mostu. Ludzie rozwiązują takie problemy codziennie. A kiedy już rozwiążą, idą dalej.”

Tymi słowami rozpoczyna się powieść „Elizabeth Costello”, której tytułowa bohaterka, ekscentryczna pisarka, jest alter ego autora. John Coetzee jest jednym z najbardziej cenionych przeze mnie pisarzy i jego twórczość niemal zawsze trafia w mój gust. A mimo to, na wiele kwestii mam zdanie odmienne od jego punktu widzenia. Sam dziwię się czasem, jak mogę podziwiać dzieła człowieka o takich poglądach.

Cieszę się, że przeczytałem „Elizabeth Costello”, ponieważ właśnie ta powieść przerzuciła most zrozumienia między mną, a noblistą. Sprawiła, że nawet, jeśli nie dałem się przekonać do poglądów Elizabeth (będących odblaskiem poglądów Coetzeego), to przynajmniej udało mi się zrozumieć, czym są motywowane.

Książka przesiąknięta jest swoim autorem, nie tylko ze względu na podobieństwa między nim, a Costello. Fani pisarza mogą do woli sycić się jego charakterystycznym stylem i dużą dawką dystansu do siebie, żeby nie nazwać tego samobiczowaniem. Nie będzie to niespodzianką dla czytelników zaznajomionych z autobiograficzną trylogią Coetzeego. Natomiast tym, co zachwyciło mnie najbardziej przy tej lekturze, jest wyraźny posmak postmodernizmu, który może okazać się bliski nam, żyjącym w takich czasach.

„Elizabeth Costello” nie jest niestety książką równą, przynajmniej w moich oczach. Owszem, nie brakowało momentów, w których chciałem krzyknąć: „To jest takie dobre!”, ale zdarzało się też, że niektóre fragmenty mnie nużyły. Jednak nawet, jeśli nie jest to powieść dla każdego, to musi znaleźć się na obowiązkowej liście fanów pisarza.

---
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

„Od razu na wstępie pojawia się problem, jak zacząć, jak dostać się stąd, gdzie jesteśmy, czyli na razie znikąd, na przeciwległy brzeg. To kwestia zwykłego spięcia dwóch brzegów, przerzucenia mostu. Ludzie rozwiązują takie problemy codziennie. A kiedy już rozwiążą, idą dalej.”

Tymi słowami rozpoczyna się powieść „Elizabeth Costello”, której tytułowa bohaterka,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od czasu do czasu warto jest odkryć coś nowego i świeżego. Warto oderwać się na chwilę od tego, co już znamy i z czym zdążyliśmy się oswoić. Odkryć nowy punkt widzenia. Zastanowić się jeszcze raz nad czymś, co wydawało się dotąd oczywiste. Dla mnie, na wielu płaszczyznach, takim odkryciem stało się "Poczucie kresu". To moje pierwsze spotkanie z Julianem Barnesem, który dał się poznać jako błyskotliwy pisarz i skłonił mnie do zastanowienia się nad rzeczami, o których nie myślałem na co dzień. Dostarczył mi przy tym sporej dawki literackiej rozrywki.

Czy próbowaliście prześledzić z pomocą swojej pamięci swoje życie, rok po roku? Ile potraficie sobie przypomnieć? Jak wiele dziur wygryzły w waszych wspomnieniach mole upływającego czasu? Co wyparliśmy z naszej świadomości? Czy możemy ufać swojej pamięci?

Bohater „Poczucia kresu”, Anthony Webster jest już starszym człowiekiem. Próbuje sięgnąć do wspomnień ze swojej młodości, spojrzeć raz jeszcze na dawnych przyjaciół i minione wydarzenia, dokonać retrospekcji tego, co przeżył. Obraz jego młodszego ja, który zachował się w pamięci Anthony’ego, jest dla niego stosunkowo łaskawy. Co się jednak stanie, gdy przyjdzie mu skonfrontować swój wizerunek z tym, jak oceniają go dawni znajomi oraz z ocalałymi dowodami dawnych win?

Barnes tworzy opowieść niemal detektywistyczną, przeplatając ją z przestrzenią do refleksji nad pamięcią człowieka, a nawet pamięcią historyczną ludzkości. Skłania też do zastanowienia się nad tym, na ile dawny ja różnię się od siebie współczesnego. „Poczucie kresu” było dla mnie odskocznią od książek znanych już mi pisarzy, i jako takie, przyniosło mi powiew literackiej świeżości.

Przeczytałem tę książkę już ponad tydzień wcześniej. Zastanawiam się, w jakim stopniu pisałem o niej samej, a na ile o swoim wspomnieniu o tej powieści. Zachęcam do przeczytania „Poczucia kresu” i konfrontacji z moją recenzją. Moim zdaniem jest to książka godna nagrody Bookera, którą otrzymała w ubiegłym roku.

---
Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

Od czasu do czasu warto jest odkryć coś nowego i świeżego. Warto oderwać się na chwilę od tego, co już znamy i z czym zdążyliśmy się oswoić. Odkryć nowy punkt widzenia. Zastanowić się jeszcze raz nad czymś, co wydawało się dotąd oczywiste. Dla mnie, na wielu płaszczyznach, takim odkryciem stało się "Poczucie kresu". To moje pierwsze spotkanie z Julianem Barnesem, który dał...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W moim życiu przyszedł taki moment, kiedy niezbędna okazała się jakaś naprawdę dobra książka, którą mógłbym przeczytać. Potrzebowałem kawałka wybitnej literatury, która pozwoliłaby mi nabrać wiatru w żagle, odkurzyć mój entuzjazm i zainspirować mnie do czegoś nowego. Sięgnięcie po jedną z książek Coetzeego, stojących na półce mojej biblioteczki było, być może, najlepszym w danym momencie wyborem.

Mój wybór padł na „Czekając na barbarzyńców”, której tylna okładka zachęcała hasłami w rodzaju „Pierwsza z powieści, które przyniosły autorowi sławę i uznanie”, czy „Thriller polityczny rodem z tradycji Conradowskiej”. O ile nie nazwałbym książki Coetzeego thrillerem politycznym, to nie czuję się bynajmniej oszukany tymi reklamowymi tekstami i zupełnie nie dziwi mnie doskonały odbiór tej powieści przez czytelników na świecie.

Chociaż przeczytałem już kilka książek tego noblisty, to właśnie ta wydaje mi się wyjątkowa i inna od pozostałych. Owszem, nie brakuje w niej charakterystycznych dla autora emanacji cierpienia i zła uderzającego w bohaterów, ale jest tu coś więcej. Coetzee nie zawiódł też wiernych czytelników brakiem depresyjnego nastroju, lecz tym razem pojawiają się wątki, które do pewnego stopnia ten nastrój równoważą. „Czekając na barbarzyńców” to książka pełna człowieczeństwa, jeśli mogę to ująć w ten sposób. W wyjątkowo wierny i przekonujący sposób oddaje ona ludzkie dylematy moralne i sposób, w jaki człowiek może zmierzyć się sytuacjami pełnymi tragizmu. Autor nie boi się stawiać głównego bohatera w okolicznościach ekstremalnych i bezlitośnie obnażać jego słabości, a jednocześnie daje mu pewien kręgosłup moralny. Nam pozostaje obserwować i przekonać się, gdzie leży granica, za którą można ten kręgosłup złamać. Coetzee pokazuje nam też, z jak wielkim poniżeniem może zmierzyć się człowiek i czy z takiego poniżenia można się podnieść.

„Czekając na barbarzyńców” to książka, która mnie poruszyła i odnowiła moją miłość do literatury. Chociaż mnie i Coetzeego wiele różni, to nie jest to pierwsza z jego powieści, którą określić mogę jako wybitna.


Recenzja opublikowana na moim blogu: www.ostatni-akapit.pl

W moim życiu przyszedł taki moment, kiedy niezbędna okazała się jakaś naprawdę dobra książka, którą mógłbym przeczytać. Potrzebowałem kawałka wybitnej literatury, która pozwoliłaby mi nabrać wiatru w żagle, odkurzyć mój entuzjazm i zainspirować mnie do czegoś nowego. Sięgnięcie po jedną z książek Coetzeego, stojących na półce mojej biblioteczki było, być może, najlepszym w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zdarza mi się czasem myśleć o osobowości ludzi, których znam. O ich charakterze, stylu bycia. Często tak bardzo różnią się między sobą i zdecydowanie nie są tacy, jak ja. Każdy z nich jest innym światem, a relacje między nimi, czy to rodzinne, czy przyjacielskie, czy nawet wrogie, wydają się być skomplikowane jak całe galaktyki. Wielu pisarzy stara się stworzyć lub odtworzyć tego typu relacje i charaktery w swoich utworach. Tylko nielicznym udaje się to zrobić w sposób interesujący i wiarygodny.

"Dom na Placu Waszyngtona" to dość krótka powieść Henry'ego Jamesa o kilkorgu mieszkańców Nowego Jorku, żyjących w dziewiętnastym wieku. Autor pozwala nam poznać zamożnego, owdowiałego już lekarza, jego dwudziestodwuletnią córkę Katarzynę oraz spragnioną romantycznych intryg siostrę Lawinię. W ich spokojne życie wkracza nagle tyleż czarujący, co tajemniczy młody człowiek, Maurycy Townsend, który zaczyna ubiegać się o rękę Katarzyny, uchodzącej dotąd za zupełnie przeciętną i mało interesującą. Chociaż dziewczyna i jej ciotka są zachwycone z powodu zainteresowania przystojnego, choć niezamożnego pana Townsenda, to już doktor Sloper pozostaje względem niego bardzo sceptycznie nastawiony. Wraz z rozwojem akcji powieści, stopniowo poznajemy charakter wszystkich postaci i ich motywy, które nie od razu wydają się być oczywiste.

Siłą powieści jest właśnie psychologia postaci, ich wyraźne naszkicowanie przez autora. Ich charakter odbija się zarówno w ich słowach, jak i czynach. Jednocześnie autor potrafi poprowadzić akcję w taki sposób i przy pomocy takiego języka, by powieść czytało się lekko i przyjemnie. Pozwala nam skupić się na fabule i delikatnie kieruje naszymi emocjami względem bohaterów.

Książka powinna przypaść do gustu przede wszystkim kobietom (podobała się mojej żonie), jednak również mężczyźni nie powinni się przy niej nudzić. Henry'emu Jamesowi udało się namalować w niej interesujący psychologiczny obraz charakterów i relacji międzyludzkich.

Zdarza mi się czasem myśleć o osobowości ludzi, których znam. O ich charakterze, stylu bycia. Często tak bardzo różnią się między sobą i zdecydowanie nie są tacy, jak ja. Każdy z nich jest innym światem, a relacje między nimi, czy to rodzinne, czy przyjacielskie, czy nawet wrogie, wydają się być skomplikowane jak całe galaktyki. Wielu pisarzy stara się stworzyć lub...

więcej Pokaż mimo to