-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika
Zapraszamy do Akademii Dobra i Zła, gdzie odkryjecie swoje prawdziwe oblicze. Dobro i Zło w najczystszej postaci wydobędzie z Was myśli i uczucia, o których sami nie zdawaliście sobie sprawy rzucając Was w wir niesamowitych, cudownych, a niekiedy przerażających przygód. To wszystko i wiele więcej czeka Was na kartach książki Somana Chainani. Gorąco zapraszamy byście razem z nami wkroczyli do świata z książki Akademia Dobra i Zła.
„W prastarej puszczy trwa
Akademia Dobra i Zła.
Bliźniacze wieże jak dwie głowy,
Jedna dla szlachetnych,
Druga dla podłych.
Ucieczka z niej niemożliwa.
Jedyna droga wyjścia
W baśni się ukrywa.”
Gawalon to niewielkie miasteczko otoczone prastarą Puszczą, do której boją się zapuszczać nawet najdzielniejszy mieszkańcy. To z niej właśnie, co dwa lata, przybywa tajemniczy Dyrektor Akademii, by porwać dwójkę dzieci – jedno dobre, drugie złe, by następnie nauczać je w swojej Akademii, by kiedyś mogły się stać bohaterami baśni. Większość mieszkańców panicznie obawia się tego dnia, rodziny starają się chronić swoje dzieci przed porwaniem, a i same pociechy pragną uniknąć spotkania z przerażającym Dyrektorem. Wyjątkiem jest Sofia, pewna iż jej przeznaczeniem jest zostanie piękną księżniczką, a na końcu baśni czeka ją Długo i Zawsze Szczęśliwie u boku wymarzonego księcia. Całkowitym przeciwieństwem Sofii jest jej najbliższa przyjaciółka Agata. Skryta i unikająca towarzystwa innych ludzi, mieszkanka Cmentarnej Góry, przywodząca na myśl wiedźmy występujące w baśniach. Wszyscy są niemal pewni, że to te dwie dziewczyny będą tegorocznym celem Dyrektora Akademii. Jakie jest jednak zdziwienie obu bohaterek, gdy Sofia trafia do Akademii Zła, a Agata zostaje przyjęta do Akademii Dobra. Czy doszło do niefortunnej pomyłki? A może wręcz przeciwnie, Dyrektor dostrzegł w nich coś więcej niż tylko to, co widoczne na pierwszy rzut oka?
Przez niemal 500 stron książki będziemy obserwować, jak obie bohaterki będą sobie radziły w nowej rzeczywistości, do której bynajmniej nie przywykły. Sofia zawsze zadbana i piękna zostanie zmuszona do uczęszczania na lekcje brzydoty, zaś Agata nieprzywykła do zwracania zbytniej uwagi na swój wygląd i maniery zacznie uczęszczać na lekcje Pielęgnacji urody czy Etykiety dla księżniczek. I choć teoretycznie jej współlokatorzy należą do świata Dobra, obserwując ich nie będzie mogła oprzeć się wrażeniu, iż przepełnia ich pycha, próżność i brak współczucia, cechy bynajmniej niepożądane u pozytywnych bohaterów. Źli uczniowie zaś nie zawsze będą zasługiwali na miano negatywnych postaci. Obie szkoły przepełnione są rywalizacją, nie tylko tą właściwą dla odwiecznej walki Dobra ze Złem, ale także wewnętrzną, wynikającą z fakt, że najlepsi uczniowie zostaną nagrodzeni własnymi baśniami, a Ci najsłabsi zmienieni w sługusów, a nawet zwierzęta lub rośliny. Świat baśni, a tym samym Akademii, która ma do niego przygotować, nie przypomina bajki, a wręcz przeciwnie niekiedy bliżej mu do koszmaru. Także teoretyczny podział na dwie strony, w trakcie czytania, powoli zanika. Nie ma czystego Dobra i Zła, a coś pomiędzy, w każdym człowieku kryje się, bowiem i jedno i drugie.
„Nie jesteś Zła, Sofio – szepnęła Agata (..) – Jesteś człowiekiem.”
Akademia Dobra i Zła posiada w sobie niewątpliwą głębi. Cała historia z początku zdająca się być jedynie interesującą bajką, czerpiącą inspiracje z tradycyjnych baśni, poza niezwykle wciągającą fabuła kryje w sobie znacznie więcej. Dylematy obecne zarówno po stronie Dobra i Zła, zacierające się granice, a także odkrywanie prawdy o naturze i obliczach człowieka, których niekiedy sami nie jesteśmy świadomi, sprawiają, że naprawdę trudno nie docenić tego tytułu.
Autor stworzył naprawdę fascynujący świat. Oryginalny, pełen detali i konsekwentnie rządzący się swoimi prawami, z którymi będą walczyć obie bohaterki. Barwne i plastyczne opisy sprawiają, iż bez większego problemu, możemy zobaczyć odwiedzane sale, ogrody, czy inne miejsca, w które zapuszczą się bohaterki. Równie starannie zostały wykreowane charaktery bohaterów i to nie tylko tych głównych. Praktycznie każda występująca tu postać, nawet te zaklęte zwierzęta, kwiaty czy zamkowych strażników, posiada własną historię i unikatowe cechy wyróżniające jest spośród innych. Często przekonamy się także, że nie należy kierować się pozorami, bo to, co na pierwszy rzut oka daje się łatwo ocenić, zazwyczaj skrywa w sobie wiele tajemnic. Podczas lektury nie raz będziecie się śmiać ze zwariowanych przygód bohaterów, smucić ich niepowodzeniami. Zaś z czasem lektura stanie się bardziej poważna, zdejmie Was grozą, bądź zmusi do głębszych przemyśleń. Każda baśń przecież niesie ze sobą jakieś przesłanie i naukę, a Akademia Dobra i Zła nie jest od tego wyjątkiem.
Trzymając książkę w ręce trudno nie zachwycić się także samym wydaniem. Okładka opatrzona piękną ilustracją, która oddaje charakter bohaterek oraz samych szkół. Każdy rozdział rozpoczyna się ilustracją, zaś w środku każdego znajdziemy liczne zdobienia, czy notatki, które świetnie oddają charakter powieści i sprawiają, iż mamy wrażenie, że rzeczywiście znaleźliśmy się wewnątrz szkół dla przyszłych baśniowych bohaterów. Zupełnie jakbyśmy razem z nimi przeżywali przygody i uczęszczali na baśniowe zajęcia.
Ostatecznie nie pozostaje mi nic innego jak gorąco polecić Wam lekturę Akademii Dobra i Zła oraz wystawić książce najwyższą możliwą notę. Trudno nie poddać się urokowi książki i myślę, że przyznają to nawet osoby, które nie kochają baśni tak mocno jak ja. Z niecierpliwością czekam na kolejne przygody w magicznym świecie stworzonym przez autora, wierząc, że jeszcze nie raz dam się do reszty pochłonąć stworzonej przez niego baśni.
Ocena: 10/10
Andromeda
Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Jaguar.
Zapraszamy do Akademii Dobra i Zła, gdzie odkryjecie swoje prawdziwe oblicze. Dobro i Zło w najczystszej postaci wydobędzie z Was myśli i uczucia, o których sami nie zdawaliście sobie sprawy rzucając Was w wir niesamowitych, cudownych, a niekiedy przerażających przygód. To wszystko i wiele więcej czeka Was na kartach książki Somana Chainani. Gorąco zapraszamy byście razem z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Akuszer bogów – czyli bogowie znów się wtrącają
Drugi tom historii o Nikicie autorstwa Anety Jadowskiej jeszcze bardziej rozpędza tempo akcji, pogłębia znanych nam bohaterów i dodaje nowych, nie pozwalając oderwać się od lektury. Tym razem jednak akcja nie będzie dziać się w Warsie czy Sawie, ale w... Norwegii. Czy Nikicie uda się spotkać tytułowego „Akuszera bogów”?
Po wydarzeniach z pierwszego tomu Nikita stwierdza, że ma dość. Dość kłamstw dotyczących jej pochodzenia, dość ukrywania prawdy przez matkę, dość bycia posłusznym jej pionkiem. Aby jednak dowiedzieć się czegoś o sobie samej musi udać się do Norwegii. Odpowiedzieć na jej pytania ma potrafić jedynie akuszer bogów. Nie jest to jednak takie proste, bo ktoś wysyła za Nikitą kolejne grupy, które mają za zadanie ją porwać, i które nie odpuszczają także, gdy ta już opuszcza Polskę. Bohaterka nie tylko musi zmagać się ze zbirami, swoją przeszłością, ale także sobą samą – odnaleźć równowagę i sposób, by poradzić sobie z berserkiem, który w niej drzemie. Ostatecznie przyjdzie jej się także spotkać z nordyckimi bóstwami, a nie wszyscy są jej przychylni.
Nikicie w podróży towarzyszy Robin – mimo że Nikita wciąż waha się, czy w pełni mu zaufać, decyduje się dopuścić go do swoich tajemnic. Mamy okazję o wiele lepiej poznać jego charakter, a i on już zdążył na tyle poznać Nikitę, że wie kiedy i na ile może sobie pozwolić. Ich potyczki słowne są niezapomniane i to w większości Robin w nich wygrywa. Poza tym wśród nowych bohaterów mamy okazję poznać rodzinę byłego partnera Nikity z Zakonu Cieni czy też bóstwa, między innymi Frigg, Freyę czy Odyna. Ci ostatni bardzo przypadli mi do gustu - są potwierdzeniem tezy, że bogowie uwielbiają się wtrącać w życie ludzi i potrafią nieźle namieszać. Nikita nie jest natomiast z tych posłusznych, kłaniających się przed takimi siłami, nawet jeśli są potężniejsze od niej. Ogólnie bardzo podoba mi się to, że mimo że wielu postaci już prawdopodobnie nie spotkamy w kolejnych tomach, nie są one traktowane po macoszemu niczym statyści. Wręcz przeciwnie - wydają się być osobami z krwi i kości, z wyraźnie zarysowanymi charakterami i sposobami postępowania.
Akcja nadal dzieje się na pograniczu świata realnego z magicznym, ale Norwegia niesie za sobą zupełnie inny klimat - surowy, niebezpieczny, a jednocześnie niezwykle piękny. Nie mogło więc zabraknąć także istot z tamtejszej kultury, jak trolle, olbrzymy czy huldry. Nad głową Nikity krążą też kruki, nie wiadomo jednak do końca, czy są to zwykłe ptaki czy może Hugin i Munin, które są towarzyszami Odyna. I strzeżcie się jadu magicznych pszczół – może mieć nieprzyjemne skutki.
„Akuszer bogów” to książka pełna fantastycznej akcji, napisanej w lekkim i przystępnym stylu, dobrze dopasowanym do charakteru postaci. Mimo, iż autorka zdecydowała się rozszerzyć uniwersum poza Polskę, nadal czuć realizm opisywanego świata. Nigdy nie miałam okazji odwiedzić Norwegii, ale jestem przekonana, że w książce dobrze zostało oddane wrażenie jakie sprawia na przyjeżdżających. Choć trolli lepiej byłoby nie spotkać. Dodatkowo w powieści nie brak też poczucia humoru. Jest to doskonała kontynuacja przygód Nikity i już nie mogę się doczekać następnej części. Liczę, że wówczas może uda odkryć się nieco więcej o Robinie.
Na deser zostawiłam sobie wydanie, za które odpowiedzialne jest wydawnictwo SQN. Jak zwykle cudowna okładka narysowana przez Magdalenę Babińską przyciąga uwagę i doskonale oddaje charakter powieści. Jej grafik nie zabrakło również wewnątrz - czarno-białe, tworzą doskonałe tło, pomagają wyobrazić sobie lepiej bohaterów i cieszą oczy. Bardzo, ale to bardzo pragnęłabym artbook Magdy Babińskiej z pracami z książek Anety Jadowskiej. Będę bardzo marudna w tej kwestii, bo to jest coś czego mi brakuje do pełni szczęścia.
„Akuszer bogów” to książka obok której nie można przejść obojętnie. Gorąco zachęcam każdego do zapoznania się z przygodami Nikity i Robina. Nie zabraknie kopania tyłków.
Ocena: 10/10
Magdalena Ostrowska
koszzksiazkami.pl
Akuszer bogów – czyli bogowie znów się wtrącają
Drugi tom historii o Nikicie autorstwa Anety Jadowskiej jeszcze bardziej rozpędza tempo akcji, pogłębia znanych nam bohaterów i dodaje nowych, nie pozwalając oderwać się od lektury. Tym razem jednak akcja nie będzie dziać się w Warsie czy Sawie, ale w... Norwegii. Czy Nikicie uda się spotkać tytułowego „Akuszera bogów”?
Po...
Alfie kot wielorodzinny – historia kota, który odmieniał ludzkie życia
Bardzo lubię zwierzęta i książki, w których zwierzęcy bohaterowie grają główną rola. Obserwowanie świata oczami psa, kota, czy innego mniejszego, bądź większego pupila jest ciekawym doświadczeniem. Tym bardziej, że niekiedy wiele jesteśmy w stanie nauczyć się od naszych czworonożnych przyjaciół. Historia kota Alfiego, należy właśnie do tego typu powieści. Ciepła, wzruszająca i niosąca w sobie przepiękne przesłanie, sprawi, że na długo nie będziecie mogli zapomnieć o tym inteligentnym czworonogu.
Alfie to kot kanapowy, przyzwyczajony do tego, że zawsze czeka na niego pełna miska, wygodna kanapa i właścicielka gotowa go rozpieszczać, z dnia na dzień traci wszystko, co miało dla niego sens. Jego pani umiera, a jemu samemu grozi oddanie do schroniska. Chcąc uniknąć trafienia do „kociego obozu śmierci” ucieka z domu w poszukiwaniu nowej rodziny. Samotny, rozpieszczony kot poznaje brutalną rzeczywistość, jaka panuje na ulicy. Zdany tylko na własne siły szybko musi nauczyć się dbać o własne potrzeby, zdobywać pożywienie by przetrwać w nieprzyjaznych warunkach. Postanawia, że odnajdzie nowy dom, a najlepiej kilka, by już nigdy nie trafić na ulicę. I tak Alfie pozostaje kotem „dochodzącym”, zamieszkującym po trochę cztery domy na Edgar Road. Jego nowymi właścicielami zostają wiecznie zapłakana Claire, samotny mieszkaniec olbrzymiego domu Jonathan, oraz dwie rodziny z bliźniaczego domu. Szybko okazuje się, że potrzebują oni Alfiego, tak samo jak on ich. Dzielny kot rozpoczyna mozolną walkę o to, by w jego nowych domach na nowo zagościła radość.
Alfie to wyjątkowo sympatyczny kot, którego polubiłam już od pierwszych stron książki. Nieco rozpuszczony, przyzwyczajony do wygód, czego z resztą sam nie ukrywa, jednocześnie jest futrzakiem obdarzonym wyjątkową inteligencją i dobrym sercem. Szybko postrzega, że rodzinom, które wybrał, jako swoich nowych panów, wiele brakuje do szczęścia, a każdy skrywa w sercu żal i smutek. Choć z początku chęć pomocy rozwiązania ich problemów wynika bardziej z potrzeby zapewnienia sobie stałego i bezpiecznego lokum, między Alfiem, a jego ludźmi rodzi się głębsza więź. Kot szybko zdaje sobie sprawę, że stał się członkiem każdej z tych rodzin i zrobi wszystko by nikomu niczego nie brakowało.
„Alfie kot wielorodzinny” to ciepła, pełna uroku historia, tak jak jej główny bohater. Książka nie tylko pokazuje jak smutny bywa los zwierząt, które utraciły swój dom. I choć w przypadku Alfiego śmierć jego pani była czymś, na co nic nie można poradzić, może część osób czytając o przemarzniętym, opuszczonym zwierzęciu zrozumieją jak wielką odpowiedzialność bierzemy decydując się na posiadanie własnego pupila i jak wielką krzywdę wyrządza się zwierzętom porzucając je, gdy już się nam znudzą. Nie jest to jedyny problem poruszany w książce. Ważnych tematów, które będziemy oglądać przez pryzmat kociego spojrzenia jest naprawdę wiele. Samotność niewątpliwie wysuwa się tutaj na pierwszy plan. Alfie samotny po stracie kochającej go pani szuka nowego domu, Claire, zdradzona przez męża uważa się za nic nie wartą kobietę i topi smutki w alkoholu. Jonathan przytłoczony jest ogromem wielkiego, pustego mieszkania i upływającym czasem, którego nie ma z kim dzielić. Franie, jej męża i dwójkę dzieci przepełnia tęsknota za rodzinnym krajem, a Polly skrywa w sobie zdawałoby najtrudniejszy rodzaj samotności, który boi się wyjawić nawet własnemu mężowi. Jest to ogromny skrót tego wszystkiego, co czeka na czytelnika podczas lektury, a wyzwań, jakie zostaną postawione przed młodym kotem nie sposób zliczyć.
Książka napisana jest lekkim językiem, co sprawia, że czyta się ją naprawdę szybko i przyjemnie. Dodatkowo pierwszoosobowa narracja, dzięki obserwujemy wszystkie wydarzenia oczami kota, jest naprawdę interesująca. Przestawienie się na „kocią logikę” z początku może sprawiać nieco trudności, ale gdy już się do niej przyzwyczaimy całość nabiera niewątpliwego czaru.
Na koniec chciałabym powiedzieć parę słów o wydaniu. Choć opieram się na egzemplarzu recenzenckim śmiało mogę powiedzieć, że książka prezentuje się bardzo dobrze. Wychylający się zza okładki koci pyszczek i ilustracje kotów rozpoczynające, każdy rozdział są naprawdę sympatyczne.
Jeżeli szukacie pełnej ciepła historii, lubicie zwierzęcych bohaterów, lub po prostu chcecie przeczytać o tym jak z małą pomocą i wsparciem bliskich osób, bądź też zwierząt, można poradzić sobie ze wszystkimi problemami i odmienić swój los, „Alfie kot wielorodzinny” z pewnością zachwyci was tak samo jak i mnie. Rachel Wells w swojej debiutanckiej powieści wykonała kawał dobrej roboty, pozostaje mieć nadzieję, że kolejne książki autorki będą równie udane.
Ocena: 10/10
Po więcej recenzji zapraszamy na blog KZTK:
http://koszztk.blogspot.com/
Alfie kot wielorodzinny – historia kota, który odmieniał ludzkie życia
Bardzo lubię zwierzęta i książki, w których zwierzęcy bohaterowie grają główną rola. Obserwowanie świata oczami psa, kota, czy innego mniejszego, bądź większego pupila jest ciekawym doświadczeniem. Tym bardziej, że niekiedy wiele jesteśmy w stanie nauczyć się od naszych czworonożnych przyjaciół....
Mam ostatnio wrażenie, że wśród wydawnictw panuje moda na wydawanie klasyków w nowej odsłonie. Były już „Małe kobietki”, „Tajemniczy ogród”, „Duma i uprzedzenie”, „Emma” czy znane książki dla dzieci jak „Alicja w Krainie Czarów”, czy „Księga dżungli”, a teraz przyszedł czas na „Anię z Zielonego Wzgórza”.
Ania wydawnictwa MG, nie jest jedynym nowym wydaniem tej historii, które pojawiło się ostatnio na naszym rynku, ale wydaje mi się, że jest ono najładniejsze. Piękna minimalistyczna, twarda okładka, przyjemna faktura, bardzo ładna wklejka i klimatyczne ilustracje, to coś, co zdecydowanie zasługuje na uznanie.
A jeśli chodzi o samą historię, to chyba nie trzeba jej nikomu przedstawiać. Rudowłosa Ania, znana jest chyba każdemu. Starsi na pewno książkę już czytali i pewnie nie jedna osoba z sentymentem do niej wraca. Młodsi pewnie znają ją z serialu, który jakiś czas temu był bardzo popularny na Netflixie. A to wydanie polecam, każdemu i tym starszym, bo książka jest bardzo dobrze wydana i nawet po kilkukrotnym czytaniu nic się z nią nie stanie i cały czas będzie się pięknie prezentować na półce i tym młodszym, bo serialowy odpowiednik Ani różni się trochę od oryginału, dlatego warto zapoznać się z pierwowzorem.
Pierwszy raz „Anię z Zielonego Wzgórza” przeczytałam, gdy chodziłam jeszcze do podstawówki i już wtedy bardzo polubiłam tę historię. Cenię ją za to, że potrafi mnie rozbawić, uwielbiam zwłaszcza utarczki Ani z Gilbertem, były też momenty, które wzruszały mnie do łez. Z wiekiem, zaczęłam dostrzegać w tej książce coś więcej.
„Ania z Zielonego Wzgórza” to historia o dorastaniu, o tym, że warto walczyć o swoje marzenia, o tym, że każdy, jeśli tylko chce może się zmienić na lepsze. Ta historia jest pełna mądrych rad, ale w żaden sposób autorka nie mówi, o tym jak powinno się żyć. Myślę, że z rudowłosą bohaterką może identyfikować się wiele osób, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy tak szuka się indywidualności.
To wydanie „Ani z Zielonego Wzgórza” przełożyła Rozalia Bernsteinowa i uważam je za całkiem udane.
Podsumowując, myślę, że wydanie wydawnictwa MG jest warte swojej ceny, a sama historia stworzona przez Lucy Maud Montgomery pozostaje z czytelnikiem na lata.
Recenzja dostępna na stronie Kosz z Książkami.
https://koszzksiazkami.pl/ania-z-zielonego-wzgorza-recenzja/
Mam ostatnio wrażenie, że wśród wydawnictw panuje moda na wydawanie klasyków w nowej odsłonie. Były już „Małe kobietki”, „Tajemniczy ogród”, „Duma i uprzedzenie”, „Emma” czy znane książki dla dzieci jak „Alicja w Krainie Czarów”, czy „Księga dżungli”, a teraz przyszedł czas na „Anię z Zielonego Wzgórza”.
Ania wydawnictwa MG, nie jest jedynym nowym wydaniem tej historii,...
Ponad seriale przekładam filmy, wolę jednak historie do których mogę usiąść na raz, niż oczekiwać premier kolejnych odcinków. Jednak w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego horroru w formie audiobooka natrafiłam na audio serial ,,Anima’’, zaliczany w dodatku do ,,Superprodukcji Audioteki’’, które bardzo sobie cenię za jakość słuchowisk. A jako, że cały sezon był już dostępny postanowiłam dać serialowi szansę. Dlatego dziś zapraszam Was do lektury recenzji słuchowiska nieco innego niż to do czego mogliśmy się już przyzwyczaić.
Gdy na komendę zostaje zgłoszone zniknięcie całej wsi początkowo nikt nie traktuje tego poważnie. W końcu co mogłoby spowodować, że z dnia na dzień przepada bez śladu dwadzieścia pięć osób? Niestety szybko okazuje się iż rzeczywiście cała wieś stoi opustoszała, a do sprawy zostaje przydzielony aspirant – Jan Willer – którego śledztwo wykazuje, że z pozoru spokojna miejscowość była miejscem prowadzenia nielegalnych interesów. Jednak to nie wyjaśnia zniknięcia mieszkańców, a co więcej pojawiają się tropy wykraczające poza to co przyjmujemy za normalne. Cała sprawa coraz bardziej wymyka się pojmowaniu ludzkiego rozumu, jednak Willer jest zdeterminowany za wszelką cenę dotrzeć do prawdy, jakakolwiek by ona nie była.
Scenariusz serialu opiera się na sprawdzonych schematach, mamy tajemnicze zniknięcie, policjanta oddanego swojej pracy, jednocześnie borykającego się z pewnymi rodzinnymi problemami, do tego mała zapomniana przez większość ludzi wieś otoczona lasem, jako jedno z ważniejszych miejsc wydarzeń. To czym wyróżnia ,,Anime’’ jest jednak historia zbudowana na podstawie tych znanych nam z wielu innych tytułów elementach oraz rola jaką odgrywają w niej wszelkiego rodzaju dźwięki, czy wręcz ich brak – jak szybko się przekonamy cisza również może być równie przerażająca. Nie będę zdradzała więcej z fabuły by nikomu nie psuć przyjemności ze słuchowiska, ale dodam jedynie, że scenariusz potrafi naprawdę mile zaskoczyć i sam motyw przewodni jest naprawdę oryginalny i warty uwagi. Bohaterowie również są dobrze napisani, a świetna gra aktorska lektorów dodaje im życia i charakteru – w roli głównej występuje tutaj Łukasz Simlat, choć nie tylko on zasługuje na uwagę słuchacza.
Słuchowiska być może nie są niczym nowym, audiobooki, tak jak wydania książek prezentują różny poziom – dobry lektor potrafi dużo zmienić jeżeli chodzi o odbiór historii, a wydawnictwa nie raz idą o krok dalej serwując czytelnikom zespół lektorów wcielających się w poszczególne role, dodając muzykę w tle, czy odpowiednie efekty dźwiękowe. W ,,Animie’’ mamy to wszystko – zespół znakomitych lektorów, muzykę, niepokojące dźwięki, audycje radiowe, a także masę drobnych szczegółów które czynią całość jeszcze bardziej realistycznym przeżyciem – dla przykładu ogromnie podobał mi się zabieg polegający na tym, że przy rozmowach telefonicznych głos wydobywał się tylko z jednej słuchawki, tak jakbyśmy rzeczywiście trzymali telefon przy uchu. Innym ciekawym zabiegiem było także to jak rozwiązano sposób komunikacji z jednym z bohaterów który stracił słuch, ale tego już nie będę dokładniej zdradzać by nie psuć nikomu niespodzianki.
Przyznam szczerze, że zarówno czytam, jak i oglądam sporo horrorów i coraz trudniej trafić mi na pozycje przy których naprawdę poczuję dreszczyk emocji. ,,Animie’’ jednak się to udało, podczas słuchania czułam autentyczny niepokój, a duszny klimat otaczał mnie wraz z rozwojem historii, w której niemalże do samego końca nie jesteśmy pewni co tak naprawdę się stało. Na ów efekt składa się zarówno świetnie napisany scenariusz, który mimo iż miejscami korzysta ze znanych w horrorach schematach, to jednak jednocześnie potrafi zaskoczyć i koniec końców uważam za naprawdę ciekawy i oryginalny pomysł na historię, co wykonanie. Zarówno gra aktorska jak i wszelkiego rodzaju efekty dźwiękowe będące nieoderwaną częścią fabuły, tworzą niesamowity efekt. Mówiąc krótko tego po prostu trzeba posłuchać i doświadczyć, by docenić jak ciekawym i wartym uwagi tytułem jest ,,Anima’’.
Recenzja dostępna na stronie Kosz z Książkami.
https://koszzksiazkami.pl/anima-recenzja/
Ponad seriale przekładam filmy, wolę jednak historie do których mogę usiąść na raz, niż oczekiwać premier kolejnych odcinków. Jednak w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego horroru w formie audiobooka natrafiłam na audio serial ,,Anima’’, zaliczany w dodatku do ,,Superprodukcji Audioteki’’, które bardzo sobie cenię za jakość słuchowisk. A jako, że cały sezon był już dostępny...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Mury klasztoru były świadkiem strasznych wydarzeń, które starałem się wiernie odtworzyć na kartach tego dziennika. Obawiam się jednak, że niebawem świadkiem jeszcze gorszych rzeczy będzie cała Hiszpania...” – ten wycinek z opisu zdaje się w sposób trafny przedstawiać zawartość tego dzieła. Nieznane tajemnice historii, które swój początek miały w klasztornych murach mogą realnie wpłynąć na dalsze losy nie tylko Hiszpanii, ale i całego świata. Gdzie zatem jest miejsce na modlitwę, pokutę, wiarę i służbę Bogu? Czy klasztor nadal pełni dobroczynną funkcję zgodną z jego założeniami? Czy surowa miłość i nić niepowodzeń mogą oślepić adepta przymuszonej wiary? Jeżeli łakniecie tej wiedzy tak samo jak ja, to zapraszam was do lektury dzieła Anny Burzyńskiej pt. „Czarna Legenda: Archanioł”.
Głównym bohaterem tego dzieła jest młodzieniec Antonio. To syn miejscowego bogacza, który zgodnie z obietnicą złożoną przez jego ojca, w dniu czternastych urodzin musi opuścić rodzinne domostwo. Nie jest to wygnanie, lecz umowa zawarta między dżentelmenami. W chwili poznania Antonia nie wyróżnia nic szczególnego, ot typowy, rozpuszczony chłopiec. Nie uwidacznia się to co prawda, lecz trudno o tym nie wspomnieć, biorąc pod uwagę, iż bohater miał dosłownie wszystko. Autorka bardzo skrzętnie skonstruowała tą postać. W miarę czytania zachodzi w nim niewyobrażalna metamorfoza, która całkowicie zmienia pogląd o nim samym. Staje się typowym mnichem, który pomimo wad nowicjatu dostrzega więcej niż zatwardziali mieszkańcy zakonu. To naprawdę skomplikowany bohater, którym targają silne emocje. Nie jest to skrywane w żaden sposób. Podczas lektury odczuwałem dokładnie to samo, co Antonio. Ból, żal, nienawiść, radość i smutek – owe stany emocjonalne dzieliłem razem z bohaterem. Dla mnie to postać, która wniosła naprawdę wiele do tego dzieła i nie wyobrażam sobie na jego miejscu nikogo innego. Świetnie sprawdza się w każdej roli, ma intrygującą osobowość, a butny charakter młodzieńca dodaje całości pikanterii. Ta postać w głównej mierze przedstawia nam także związki jakie panowały w rodzinach tamtego okresu. Porównując to do życia zakonnego, zmieniają się tylko mało istotne szczegóły, na które warto zwrócić uwagę.
Kilka słów pragnę poświęcić pozostałym postaciom jakie napotkamy na naszej drodze, gdyż w tej materii jest o czym mówić. Poboczni bohaterowie nie są jedynie marionetkami, które wypełniają swoje zadania. To myślące osoby, pełne indywidualnych cech, a nie armia klonów. Autorka wiele starań włożyła w ich kreację. Każda postać jest przemyślana, nikt nie znalazł się na naszej drodze przez przypadek. Aby nie było żadnych nieścisłości mowa tutaj wyłącznie o braciach zakonnych i głowie ówczesnego państwa. Postacie pokroju rannych robotników, chorych na trąd – to już typowe kukiełki, lecz nie można mieć tego za złe. Wypełniają swoje zadania, gdyż wyłącznie do tego zostały stworzone. Już dawno nie miałem szansy obcowania z tak barwnymi i niejednolitymi postaciami, jakie zostały zaserwowane w tej powieści. Ogrom pracy włożony w ich kreację jest widoczny na każdej stronie.
Świat po którym przyjdzie nam się poruszać jest dosyć wątły i ograniczony, jednak w tym wypadku nie jest to żaden minus. Akcja toczy się wyłącznie w jednym miejscu, mianowicie w klasztorze dominikanów Convento de Santa Cruz la Real w Segovii. Specjalnie pomijam tutaj kwestię związane z wyjazdami do stolicy kraju jak i Watykanu, gdyż nie wnoszą one nic wartego uwagi. Podczas lektury trzeba przygotować się na stosowne opisy, które dodają niezwykłego uroku. Ich szczegółowość jest godna podziwu, widać spore przygotowania autorki w tej materii. Osobiście zakochałem się w przedstawionej Hiszpanii, w owym tajemniczym klasztorze. Klimat, charakter, niezwykłe przedstawienie otaczającego świata. W takim towarzystwie lektura nie może się dłużyć, a tym bardziej nie znuży nikogo, kto po nią sięgnie.
Historia przedstawiona na łamach tego dzieła jest bardzo zawiła i mroczna. Wszystko zaczyna się jednak od zaciągniętego u Boga długu, który musi zostać spłacony. Wysłanie syna do klasztoru owocuje coraz to nowszymi tajemnicami, a ciekawość niesie jedynie cierpienie. Ambicje, duma, ślepe zapatrzenie i manipulacja. Owe składniki są głównymi składowymi tutejszej akcji. Wszystko rozgrywa się w określonym tempie, które jest bardzo porywiste. Trudno narzekać na nudę, wszechobecny jest efekt „jeszcze jednej strony”. Wielowątkowość akcji jest ogromna, na szczęście wiele się wyjaśnia w logiczny sposób. Niektóre niedopowiedzenia rozstrzygną się zapewne w kolejnych tomach, lecz już teraz jest fenomenalnie. Dałem się porwać temu nurtowi i nie żałuję ani jednej minuty spędzonej na lekturze.
Dla mnie „Czarna Legenda: Archanioł” to naprawdę fenomenalna książka, która porywa całą sobą. Bardzo łatwo się w niej zakochać. Tempo akcji, świetna fabuła, rewelacyjni bohaterowie. Czego chcieć więcej od książki. Osobiście nie mogę doczekać się kolejnego tomu. Polecam każdemu czytelnikowi z czystym sumieniem.
Moja ocena: 10/10
Artius
W tym miejscu pragnę podziękować wydawnictwu Novae Res za przekazanie egzemplarza do recenzji.
Po więcej recenzji zapraszamy na blog KZTK:
http://koszztk.blogspot.com/
"Mury klasztoru były świadkiem strasznych wydarzeń, które starałem się wiernie odtworzyć na kartach tego dziennika. Obawiam się jednak, że niebawem świadkiem jeszcze gorszych rzeczy będzie cała Hiszpania...” – ten wycinek z opisu zdaje się w sposób trafny przedstawiać zawartość tego dzieła. Nieznane tajemnice historii, które swój początek miały w klasztornych murach mogą...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z Alicją w Krainie Czarów mam pewien dość nietypowy problem. Nieszczególnie przepadam za oryginałem napisanym przez Lewisa Carrolla. Nie potrafię dopatrzyć się w niej magii, która uwiodła tysiące czytelników i sprawiła, że historia Alicji stała się znana na całym świecie. Za to uwielbiam wszelkiego rodzaju wariacje i nowe wersje opowieści na temat dziewczynki, podążającej za Białym Królikiem i samej Krainy Czarów. Więc gdy tylko usłyszałam o polskim wydaniu Are You Alice? nie zastanawiałam się nad zakupem, tylko dałam porwać się w wir, jak się okazało wyjątkowo zwariowanej przygody. Zapraszam do poznania Alicji w wersji… męskiej i udziału w grze w zabicie Białego Królika.
Do Krainy Czarów trafia dziwny chłopak. Nie zna swojej przeszłości, jest niczym biała kartka, nie zna nawet swojego imienia, jednak ze wszystkich sił pragnie odnaleźć swoje miejsce i zagubioną tożsamość. Gdy Kot z Cheshire nazywa go Alicją, bez większych oporów przyjmuje nowe imię, tym samym stając się jednym z pionków w grze o zabicie Białego Królika. By stać się Alicją z Krainy Czarów trzeba spełnić bowiem jeden warunek, podporządkowując się rozkazowi Królowej Kier, odnaleźć i zabić Białego Królika, odpowiedzialnego za sprowadzanie nowych postaci do Krainy Czarów i nadawanie im imion, będącego jednocześnie twórcą gry i panujących w Krainie Czarów zasad. Pomocnikiem i swego rodzaju ochroniarzem tymczasowej Alicji zostaje Szalony Kapelusznik, jednak nasz bohater szybko przekonuje się iż nie jest pierwszą osobą, która próbowała zdobyć miano Alicji, gdy na jego życie zaczynają nastawać Żale – będące cieniami tych, którym nie udało się wygrać gry…
Tak wygląda początek zwariowanej, pełnej magii i niebezpieczeństwa historii, w której rzeczywistość i fikcja mieszają się ze sobą. Kraina Czarów z kart mangi Are You Alice? jest miejscem jeszcze bardziej niezwykłym niż ta z powieści Lewisa Carrolla – jej bohaterowie są świadomi iż żyją na kartach powieści, co więcej większość z nich została do niej ściągnięta przez Białego Królika, który poprzez nadanie im imion przyporządkowuje im odpowiednie role, i tak przykładowo Królową Kier jest tutaj mężczyzna. Owa zamiana płci, także w przypadku Alicji, jest kolejnym dość nietypowym, za to bardzo interesującym zabiegiem. Do tego Kraina Czarów rządzi się licznymi, w wielu przypadkach zdawałoby się absurdalnymi zasadami. I jeszcze ta dziwna gra w zabicie Białego Królika? Alicja, tak jak i czytelnik początkowo jest przytłoczona zarówno natłokiem informacji, jak i absurdalnością wielu z nich, postanawia jednak ze wszelkich sił walczyć o zdobycie nowej tożsamości, a z biegiem czasu okazuje się, że tak jak i wielu przypadkach w szaleństwie Krainy Czarów tkwi metoda…
Mieszkańcy Krainy Czarów to zbieranina różnych intrygujących indywiduów, nie stroniących od przemocy. Opisywanie chociażby samych głównych bohaterów zajęłoby zbyt dużo czasu, powiem więc tylko ogólnie, tak oryginalną zbieraninę jak postacie z Are You Alice? niełatwo odnaleźć. Jestem pewna, że nie spotkaliście tak irytującej, bezczelnej, a jednocześnie zapadającej w pamięć Alicji, której nie sposób nie polubić. Fakt iż jest ona mężczyzną, to tylko kolejny z faktów wpływających na jej wyjątkowość.
Fabuła Are You Alice? łączy ze sobą dwa światy, jeden stworzony na kartkach papieru, będący wejściem do napisanej powieści, drugi rzeczywisty. Czytelnik szybko przekona się, że granica między nimi jest bardzo cienka, a odróżnienie rzeczywistości od fantazji autora nie zawsze jest łatwym zadaniem, czasami wręcz niemożliwym. Nie raz też postać będąca jedynie tworem plamy atramentu będzie miała więcej uczuć i będzie bardziej ludzka niż jej autor.
Przygody męskiej wersji Alicji są jeszcze bardziej zwariowane niż oryginał, a Kraina Czarów w mangowej odsłonie jest miejscem równie zakręconym i nieprawdopodobnym co śmiertelnie niebezpiecznym. Absurd miesza się tu po równi z wszechobecnymi tajemnicami i czyhającym na każdym kroku zagrożeniem i możecie być pewni, że niemal wszystko czego doświadczy nasza Alicja i postacie, które napotka na swojej drodze, nie będą takie jakimi wydawały się na pierwszy rzut oka.
Jaki jest więc finał tak zwariowanej, pełnej chaosu serii? Powiem krótko: niezwykle zaskakujący. Chociażby dla niego osoby, które odrzuci początkowe nagromadzenie wielu zwariowanych elementów i dezorientacja jaką może wywołać zagmatwana fabuła, zmierzająca Bóg jeden wie w jakim kierunku, powinny wytrwać u boku nietypowej Alicji do samego końca. Wiele z początku zwariowanych wątków i zachowań postaci z czasem nabiera sensu, a całość zaczyna układać się w logiczną całość. Jeżeli miałabym oceniać Are You Alice? na tle innych wydanych w Polsce tytułów, nie tylko tych mangowych, to zakończenie serii jest jednym z najciekawszych i najinteligentniejszych jakie miałam okazję poznać. I Was również zachęcam do przekonania się gdzie leży granica między fikcją, a rzeczywistością i odkrycia nieznanego oblicza Krainy Czarów. Z pewnością nie będziecie zawiedzeni.
Za stronę wizualną odpowiada Ikumi Katagiri, która swoje rysunki oparła na projektach postaci stworzonych przez Taguraę Tohru. Kraina Czarów i jej mieszkańcy na jej rysunkach są nie tylko wyjątkowo przyjemni dla oka, ale także pełni magii i uroku. Rysunki są bardzo szczegółowe, każda z postaci jest wyjątkowa, mimika jest świetnie oddana, a tła szczegółowe i pełne detali. Chciałoby się powiedzieć, że Kraina Czarów ożyła na kartach mangi za sprawą Ikumi Katagiri. Wyjątkowo spodobały mi się także wstawki nawiązujące do powieści Lewisa Carrolla i zawierające między innymi fragmenty oryginalnej Alicji w Krainie Czarów.
Za wydanie mangi odpowiada wydawnictwo Waneko. Tomiki ukazały się w standardowym formacie, w obwolucie i z jedną kolorową stroną w każdym tomie, nie zabrakło także dodatków na końcu niektórych tomów. A jeżeli o dodatkach już mowa, polskie wydanie doczekało się także wyjątkowo pięknego plakatu, zakładki i notesu, dokładanych do przedpłat kolejno pierwszego i ostatniego tomu serii.
Are You Alice? to dla mnie jedna z ciekawszych wariacji na temat Alicji z Krainy Czarów, a także jedna z ciekawszych i najbardziej oryginalnych serii mangowych jakie ukazały się w Polsce. Jeżeli szukacie intrygującej, nieco szalonej, a przede wszystkim zaskakującej historii z niebanalnym zakończeniem nie musicie szukać dalej. Czeka na Was dwunastotomowa przygoda, jakiej długo nie zapomnicie. Więc: czy odważycie się wziąć udział w grze w zabicie Białego Królika?
Ocena: 10/10
https://koszzksiazkami.pl/are-you-alice-recenzja/
Z Alicją w Krainie Czarów mam pewien dość nietypowy problem. Nieszczególnie przepadam za oryginałem napisanym przez Lewisa Carrolla. Nie potrafię dopatrzyć się w niej magii, która uwiodła tysiące czytelników i sprawiła, że historia Alicji stała się znana na całym świecie. Za to uwielbiam wszelkiego rodzaju wariacje i nowe wersje opowieści na temat dziewczynki, podążającej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś przesiąkniętą cyberpunkiem. Trafiamy do olbrzymiego tworu zwanego Miastem, znajdującego się gdzieś w bliżej nieokreślonej części wszechświata. Jednak o ile miasto w Abarze można było nazwać olbrzymim, to w przypadku Blame! będzie to określenie niewystarczające. Ten samoistnie rozrastający się od tysięcy lat twór trudno objąć słowami. Niehi w Blame! w pełni pokazuje rozmach swojej wyobraźni i wciąga czytelnika w klasyczną historię drogi przez świat, który z pozoru jest jedną zamkniętą całością, w rzeczywistości jednak tworzy on istny labirynt będący połączeniem ruin dawnych cywilizacji, często niemających o swoim wzajemnym istnieniu bladego pojęcia, grobowców wymarłych społeczności i pustkowi, które nie pamiętają kiedy ostatni raz stanęła na nich ludzka czy też nieludzka stopa. W Blame! granica między człowiekiem, a maszyną bowiem praktycznie zanikła, a powołane do życia istoty i ludzie, nie raz nie mający w sobie już wiele z tego co my byśmy nazwali człowieczeństwem, poruszają wyobraźnie czytelnika na równi z niesamowitym Miastem.
Głównym bohaterem historii jest Killy – enigmatyczny mężczyzna przemierzający kolejne poziomy Miasta w poszukiwaniu kogoś posiadającego tzw. gen terminala sieciowego, który niegdyś umożliwiał ludziom połączenie z siecią i kontrolę otoczenia, a który obecnie za sprawą licznych mutacji jest niezwykle trudny do odnalezienia. Tak w dużym skrócie można opisać główną oś fabularną serii, stanowiącą pretekst do wędrówki po niezwykłym Mieście, która to z kolei pozwala czytelnikowi na powolne zbieranie informacji o świecie do którego tym razem Nihei wrzucił zarówno jego jak i bohaterów Blame!.
Tak jak w Abarze autor nie bawił się w żadne wprowadzenia i ograniczając się wyłącznie do krótkiego „Może na Ziemi. Może w przyszłości” wrzuca czytelnika na głęboką wodę, rozsypując przez nim fragmenty układanki i zachęcając do poszukiwania kolejnych w celu odpowiedzi na narastające z każdą stroną pytania. Zarówno w przypadku Abary jak i Blame! warto pokusić się o ponowną lekturę, bowiem obie historie czytane po raz kolejny, gdy już dysponujemy pewną wiedzą na temat stworzonych przez autora światów, zyskują w oczach czytelnika inny wymiar.
Największym atutem Blame! ponownie jest niezwykle mroczne i tajemnicze uniwersum, pobudzające wyobraźnie czytelnika i zmuszające do uważnego śledzenia fabuły. Bohaterowie w trakcie swojej podróży natrafiają nie tylko na odizolowane od reszty świata społeczności, o odmiennych kulturach i sposobach życia, ale także niezwykłe istoty, w większości śmiertelnie niebezpieczne i pozostałości dawnych, wysoce zaawansowanych technologii, z których większa część dalej jest zdatna do użytku, jednak wiedza na ich temat przepadła w odmętach czasu.
Fabuła cały czas trzyma czytelnika w napięciu, nigdy nie wiadomo bowiem z której strony nadejdzie zagrożenie. Nie raz istota czy osoba którą początkowo uznaliśmy za sprzymierzeńca będzie chciała zabić bohaterów. A skoro już o bohaterach mowa, nie ma ich zbyt wielu, jednak każdy cechuje się silną osobowością, którą powoli poznajemy w trakcie lektury poprzez ich czyny i nieliczne dialogi.
Blame! ukazało się w Polsce nakładem wydawnictwa J.P.Fantastica jako edycja specjalna w powiększonym formacie i dwóch wydaniach – w miękkiej i twardej oprawie – dostępnej wyłącznie w preorderze. Pod względem formatu żadna z dotychczas wydanych mang nie dorównuje wielkości Blame!. Zabieg ten jest w moim odczuciu jak najbardziej zrozumiały, bowiem powiększony format w pełni pozwala cieszyć się fenomenalną kreską Niheia. Sceneria Miasta wzbudza zachwyt, osobiście też nie mogła wręcz napatrzyć się na nieliczne, ale cudowne kolorowe ilustracje i aż żałowałam, że Blame! tak jak Wolverine Snikt! nie doczekał się edycji w pełnym kolorze.
W Blame! na końcu każdego tomu znajduje się kilka stron wyjaśnień na temat fabuły, pojawiającej się w mangach terminologii, postaci czy polskiego tłumaczenia, podobnych do tego co mieliśmy już okazję zobaczyć podczas lektury Abary. I podobnie jak w przypadku pierwszej wydanej w Polsce mangi Niheia stanowią one nieocenione źródło wiedzy pozwalające lepiej zrozumieć fabułę Blame!.
Blame! z czystym sumieniem mogę zaliczyć do grona najlepszych mang jakie miałam okazję przeczytać i z pewnością jeszcze nie raz wrócę do tej pozycji. Nihei oczarował mnie po raz kolejny, a fantastyczne wydanie w jakim ukazała się ta pozycja sprawia, że posiadanie tego tytułu na półce to czysta przyjemność. Jeżeli cenicie sobie piękną kreskę, niebanalny świat, wymagającą lekturę, a przy tym jesteście miłośnikami cyberpunku i science-fiction jest to dla Was pozycja obowiązkowa.
https://koszzksiazkami.pl/blame-tomy-1-6-recenzja/
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś...
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś przesiąkniętą cyberpunkiem. Trafiamy do olbrzymiego tworu zwanego Miastem, znajdującego się gdzieś w bliżej nieokreślonej części wszechświata. Jednak o ile miasto w Abarze można było nazwać olbrzymim, to w przypadku Blame! będzie to określenie niewystarczające. Ten samoistnie rozrastający się od tysięcy lat twór trudno objąć słowami. Niehi w Blame! w pełni pokazuje rozmach swojej wyobraźni i wciąga czytelnika w klasyczną historię drogi przez świat, który z pozoru jest jedną zamkniętą całością, w rzeczywistości jednak tworzy on istny labirynt będący połączeniem ruin dawnych cywilizacji, często niemających o swoim wzajemnym istnieniu bladego pojęcia, grobowców wymarłych społeczności i pustkowi, które nie pamiętają kiedy ostatni raz stanęła na nich ludzka czy też nieludzka stopa. W Blame! granica między człowiekiem, a maszyną bowiem praktycznie zanikła, a powołane do życia istoty i ludzie, nie raz nie mający w sobie już wiele z tego co my byśmy nazwali człowieczeństwem, poruszają wyobraźnie czytelnika na równi z niesamowitym Miastem.
Głównym bohaterem historii jest Killy – enigmatyczny mężczyzna przemierzający kolejne poziomy Miasta w poszukiwaniu kogoś posiadającego tzw. gen terminala sieciowego, który niegdyś umożliwiał ludziom połączenie z siecią i kontrolę otoczenia, a który obecnie za sprawą licznych mutacji jest niezwykle trudny do odnalezienia. Tak w dużym skrócie można opisać główną oś fabularną serii, stanowiącą pretekst do wędrówki po niezwykłym Mieście, która to z kolei pozwala czytelnikowi na powolne zbieranie informacji o świecie do którego tym razem Nihei wrzucił zarówno jego jak i bohaterów Blame!.
Tak jak w Abarze autor nie bawił się w żadne wprowadzenia i ograniczając się wyłącznie do krótkiego „Może na Ziemi. Może w przyszłości” wrzuca czytelnika na głęboką wodę, rozsypując przez nim fragmenty układanki i zachęcając do poszukiwania kolejnych w celu odpowiedzi na narastające z każdą stroną pytania. Zarówno w przypadku Abary jak i Blame! warto pokusić się o ponowną lekturę, bowiem obie historie czytane po raz kolejny, gdy już dysponujemy pewną wiedzą na temat stworzonych przez autora światów, zyskują w oczach czytelnika inny wymiar.
Największym atutem Blame! ponownie jest niezwykle mroczne i tajemnicze uniwersum, pobudzające wyobraźnie czytelnika i zmuszające do uważnego śledzenia fabuły. Bohaterowie w trakcie swojej podróży natrafiają nie tylko na odizolowane od reszty świata społeczności, o odmiennych kulturach i sposobach życia, ale także niezwykłe istoty, w większości śmiertelnie niebezpieczne i pozostałości dawnych, wysoce zaawansowanych technologii, z których większa część dalej jest zdatna do użytku, jednak wiedza na ich temat przepadła w odmętach czasu.
Fabuła cały czas trzyma czytelnika w napięciu, nigdy nie wiadomo bowiem z której strony nadejdzie zagrożenie. Nie raz istota czy osoba którą początkowo uznaliśmy za sprzymierzeńca będzie chciała zabić bohaterów. A skoro już o bohaterach mowa, nie ma ich zbyt wielu, jednak każdy cechuje się silną osobowością, którą powoli poznajemy w trakcie lektury poprzez ich czyny i nieliczne dialogi.
Blame! ukazało się w Polsce nakładem wydawnictwa J.P.Fantastica jako edycja specjalna w powiększonym formacie i dwóch wydaniach – w miękkiej i twardej oprawie – dostępnej wyłącznie w preorderze. Pod względem formatu żadna z dotychczas wydanych mang nie dorównuje wielkości Blame!. Zabieg ten jest w moim odczuciu jak najbardziej zrozumiały, bowiem powiększony format w pełni pozwala cieszyć się fenomenalną kreską Niheia. Sceneria Miasta wzbudza zachwyt, osobiście też nie mogła wręcz napatrzyć się na nieliczne, ale cudowne kolorowe ilustracje i aż żałowałam, że Blame! tak jak Wolverine Snikt! nie doczekał się edycji w pełnym kolorze.
W Blame! na końcu każdego tomu znajduje się kilka stron wyjaśnień na temat fabuły, pojawiającej się w mangach terminologii, postaci czy polskiego tłumaczenia, podobnych do tego co mieliśmy już okazję zobaczyć podczas lektury Abary. I podobnie jak w przypadku pierwszej wydanej w Polsce mangi Niheia stanowią one nieocenione źródło wiedzy pozwalające lepiej zrozumieć fabułę Blame!.
Blame! z czystym sumieniem mogę zaliczyć do grona najlepszych mang jakie miałam okazję przeczytać i z pewnością jeszcze nie raz wrócę do tej pozycji. Nihei oczarował mnie po raz kolejny, a fantastyczne wydanie w jakim ukazała się ta pozycja sprawia, że posiadanie tego tytułu na półce to czysta przyjemność. Jeżeli cenicie sobie piękną kreskę, niebanalny świat, wymagającą lekturę, a przy tym jesteście miłośnikami cyberpunku i science-fiction jest to dla Was pozycja obowiązkowa.
https://koszzksiazkami.pl/blame-tomy-1-6-recenzja/
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś...
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś przesiąkniętą cyberpunkiem. Trafiamy do olbrzymiego tworu zwanego Miastem, znajdującego się gdzieś w bliżej nieokreślonej części wszechświata. Jednak o ile miasto w Abarze można było nazwać olbrzymim, to w przypadku Blame! będzie to określenie niewystarczające. Ten samoistnie rozrastający się od tysięcy lat twór trudno objąć słowami. Niehi w Blame! w pełni pokazuje rozmach swojej wyobraźni i wciąga czytelnika w klasyczną historię drogi przez świat, który z pozoru jest jedną zamkniętą całością, w rzeczywistości jednak tworzy on istny labirynt będący połączeniem ruin dawnych cywilizacji, często niemających o swoim wzajemnym istnieniu bladego pojęcia, grobowców wymarłych społeczności i pustkowi, które nie pamiętają kiedy ostatni raz stanęła na nich ludzka czy też nieludzka stopa. W Blame! granica między człowiekiem, a maszyną bowiem praktycznie zanikła, a powołane do życia istoty i ludzie, nie raz nie mający w sobie już wiele z tego co my byśmy nazwali człowieczeństwem, poruszają wyobraźnie czytelnika na równi z niesamowitym Miastem.
Głównym bohaterem historii jest Killy – enigmatyczny mężczyzna przemierzający kolejne poziomy Miasta w poszukiwaniu kogoś posiadającego tzw. gen terminala sieciowego, który niegdyś umożliwiał ludziom połączenie z siecią i kontrolę otoczenia, a który obecnie za sprawą licznych mutacji jest niezwykle trudny do odnalezienia. Tak w dużym skrócie można opisać główną oś fabularną serii, stanowiącą pretekst do wędrówki po niezwykłym Mieście, która to z kolei pozwala czytelnikowi na powolne zbieranie informacji o świecie do którego tym razem Nihei wrzucił zarówno jego jak i bohaterów Blame!.
Tak jak w Abarze autor nie bawił się w żadne wprowadzenia i ograniczając się wyłącznie do krótkiego „Może na Ziemi. Może w przyszłości” wrzuca czytelnika na głęboką wodę, rozsypując przez nim fragmenty układanki i zachęcając do poszukiwania kolejnych w celu odpowiedzi na narastające z każdą stroną pytania. Zarówno w przypadku Abary jak i Blame! warto pokusić się o ponowną lekturę, bowiem obie historie czytane po raz kolejny, gdy już dysponujemy pewną wiedzą na temat stworzonych przez autora światów, zyskują w oczach czytelnika inny wymiar.
Największym atutem Blame! ponownie jest niezwykle mroczne i tajemnicze uniwersum, pobudzające wyobraźnie czytelnika i zmuszające do uważnego śledzenia fabuły. Bohaterowie w trakcie swojej podróży natrafiają nie tylko na odizolowane od reszty świata społeczności, o odmiennych kulturach i sposobach życia, ale także niezwykłe istoty, w większości śmiertelnie niebezpieczne i pozostałości dawnych, wysoce zaawansowanych technologii, z których większa część dalej jest zdatna do użytku, jednak wiedza na ich temat przepadła w odmętach czasu.
Fabuła cały czas trzyma czytelnika w napięciu, nigdy nie wiadomo bowiem z której strony nadejdzie zagrożenie. Nie raz istota czy osoba którą początkowo uznaliśmy za sprzymierzeńca będzie chciała zabić bohaterów. A skoro już o bohaterach mowa, nie ma ich zbyt wielu, jednak każdy cechuje się silną osobowością, którą powoli poznajemy w trakcie lektury poprzez ich czyny i nieliczne dialogi.
Blame! ukazało się w Polsce nakładem wydawnictwa J.P.Fantastica jako edycja specjalna w powiększonym formacie i dwóch wydaniach – w miękkiej i twardej oprawie – dostępnej wyłącznie w preorderze. Pod względem formatu żadna z dotychczas wydanych mang nie dorównuje wielkości Blame!. Zabieg ten jest w moim odczuciu jak najbardziej zrozumiały, bowiem powiększony format w pełni pozwala cieszyć się fenomenalną kreską Niheia. Sceneria Miasta wzbudza zachwyt, osobiście też nie mogła wręcz napatrzyć się na nieliczne, ale cudowne kolorowe ilustracje i aż żałowałam, że Blame! tak jak Wolverine Snikt! nie doczekał się edycji w pełnym kolorze.
W Blame! na końcu każdego tomu znajduje się kilka stron wyjaśnień na temat fabuły, pojawiającej się w mangach terminologii, postaci czy polskiego tłumaczenia, podobnych do tego co mieliśmy już okazję zobaczyć podczas lektury Abary. I podobnie jak w przypadku pierwszej wydanej w Polsce mangi Niheia stanowią one nieocenione źródło wiedzy pozwalające lepiej zrozumieć fabułę Blame!.
Blame! z czystym sumieniem mogę zaliczyć do grona najlepszych mang jakie miałam okazję przeczytać i z pewnością jeszcze nie raz wrócę do tej pozycji. Nihei oczarował mnie po raz kolejny, a fantastyczne wydanie w jakim ukazała się ta pozycja sprawia, że posiadanie tego tytułu na półce to czysta przyjemność. Jeżeli cenicie sobie piękną kreskę, niebanalny świat, wymagającą lekturę, a przy tym jesteście miłośnikami cyberpunku i science-fiction jest to dla Was pozycja obowiązkowa.
https://koszzksiazkami.pl/blame-tomy-1-6-recenzja/
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś...
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś przesiąkniętą cyberpunkiem. Trafiamy do olbrzymiego tworu zwanego Miastem, znajdującego się gdzieś w bliżej nieokreślonej części wszechświata. Jednak o ile miasto w Abarze można było nazwać olbrzymim, to w przypadku Blame! będzie to określenie niewystarczające. Ten samoistnie rozrastający się od tysięcy lat twór trudno objąć słowami. Niehi w Blame! w pełni pokazuje rozmach swojej wyobraźni i wciąga czytelnika w klasyczną historię drogi przez świat, który z pozoru jest jedną zamkniętą całością, w rzeczywistości jednak tworzy on istny labirynt będący połączeniem ruin dawnych cywilizacji, często niemających o swoim wzajemnym istnieniu bladego pojęcia, grobowców wymarłych społeczności i pustkowi, które nie pamiętają kiedy ostatni raz stanęła na nich ludzka czy też nieludzka stopa. W Blame! granica między człowiekiem, a maszyną bowiem praktycznie zanikła, a powołane do życia istoty i ludzie, nie raz nie mający w sobie już wiele z tego co my byśmy nazwali człowieczeństwem, poruszają wyobraźnie czytelnika na równi z niesamowitym Miastem.
Głównym bohaterem historii jest Killy – enigmatyczny mężczyzna przemierzający kolejne poziomy Miasta w poszukiwaniu kogoś posiadającego tzw. gen terminala sieciowego, który niegdyś umożliwiał ludziom połączenie z siecią i kontrolę otoczenia, a który obecnie za sprawą licznych mutacji jest niezwykle trudny do odnalezienia. Tak w dużym skrócie można opisać główną oś fabularną serii, stanowiącą pretekst do wędrówki po niezwykłym Mieście, która to z kolei pozwala czytelnikowi na powolne zbieranie informacji o świecie do którego tym razem Nihei wrzucił zarówno jego jak i bohaterów Blame!.
Tak jak w Abarze autor nie bawił się w żadne wprowadzenia i ograniczając się wyłącznie do krótkiego „Może na Ziemi. Może w przyszłości” wrzuca czytelnika na głęboką wodę, rozsypując przez nim fragmenty układanki i zachęcając do poszukiwania kolejnych w celu odpowiedzi na narastające z każdą stroną pytania. Zarówno w przypadku Abary jak i Blame! warto pokusić się o ponowną lekturę, bowiem obie historie czytane po raz kolejny, gdy już dysponujemy pewną wiedzą na temat stworzonych przez autora światów, zyskują w oczach czytelnika inny wymiar.
Największym atutem Blame! ponownie jest niezwykle mroczne i tajemnicze uniwersum, pobudzające wyobraźnie czytelnika i zmuszające do uważnego śledzenia fabuły. Bohaterowie w trakcie swojej podróży natrafiają nie tylko na odizolowane od reszty świata społeczności, o odmiennych kulturach i sposobach życia, ale także niezwykłe istoty, w większości śmiertelnie niebezpieczne i pozostałości dawnych, wysoce zaawansowanych technologii, z których większa część dalej jest zdatna do użytku, jednak wiedza na ich temat przepadła w odmętach czasu.
Fabuła cały czas trzyma czytelnika w napięciu, nigdy nie wiadomo bowiem z której strony nadejdzie zagrożenie. Nie raz istota czy osoba którą początkowo uznaliśmy za sprzymierzeńca będzie chciała zabić bohaterów. A skoro już o bohaterach mowa, nie ma ich zbyt wielu, jednak każdy cechuje się silną osobowością, którą powoli poznajemy w trakcie lektury poprzez ich czyny i nieliczne dialogi.
Blame! ukazało się w Polsce nakładem wydawnictwa J.P.Fantastica jako edycja specjalna w powiększonym formacie i dwóch wydaniach – w miękkiej i twardej oprawie – dostępnej wyłącznie w preorderze. Pod względem formatu żadna z dotychczas wydanych mang nie dorównuje wielkości Blame!. Zabieg ten jest w moim odczuciu jak najbardziej zrozumiały, bowiem powiększony format w pełni pozwala cieszyć się fenomenalną kreską Niheia. Sceneria Miasta wzbudza zachwyt, osobiście też nie mogła wręcz napatrzyć się na nieliczne, ale cudowne kolorowe ilustracje i aż żałowałam, że Blame! tak jak Wolverine Snikt! nie doczekał się edycji w pełnym kolorze.
W Blame! na końcu każdego tomu znajduje się kilka stron wyjaśnień na temat fabuły, pojawiającej się w mangach terminologii, postaci czy polskiego tłumaczenia, podobnych do tego co mieliśmy już okazję zobaczyć podczas lektury Abary. I podobnie jak w przypadku pierwszej wydanej w Polsce mangi Niheia stanowią one nieocenione źródło wiedzy pozwalające lepiej zrozumieć fabułę Blame!.
Blame! z czystym sumieniem mogę zaliczyć do grona najlepszych mang jakie miałam okazję przeczytać i z pewnością jeszcze nie raz wrócę do tej pozycji. Nihei oczarował mnie po raz kolejny, a fantastyczne wydanie w jakim ukazała się ta pozycja sprawia, że posiadanie tego tytułu na półce to czysta przyjemność. Jeżeli cenicie sobie piękną kreskę, niebanalny świat, wymagającą lekturę, a przy tym jesteście miłośnikami cyberpunku i science-fiction jest to dla Was pozycja obowiązkowa.
https://koszzksiazkami.pl/blame-tomy-1-6-recenzja/
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś...
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś przesiąkniętą cyberpunkiem. Trafiamy do olbrzymiego tworu zwanego Miastem, znajdującego się gdzieś w bliżej nieokreślonej części wszechświata. Jednak o ile miasto w Abarze można było nazwać olbrzymim, to w przypadku Blame! będzie to określenie niewystarczające. Ten samoistnie rozrastający się od tysięcy lat twór trudno objąć słowami. Niehi w Blame! w pełni pokazuje rozmach swojej wyobraźni i wciąga czytelnika w klasyczną historię drogi przez świat, który z pozoru jest jedną zamkniętą całością, w rzeczywistości jednak tworzy on istny labirynt będący połączeniem ruin dawnych cywilizacji, często niemających o swoim wzajemnym istnieniu bladego pojęcia, grobowców wymarłych społeczności i pustkowi, które nie pamiętają kiedy ostatni raz stanęła na nich ludzka czy też nieludzka stopa. W Blame! granica między człowiekiem, a maszyną bowiem praktycznie zanikła, a powołane do życia istoty i ludzie, nie raz nie mający w sobie już wiele z tego co my byśmy nazwali człowieczeństwem, poruszają wyobraźnie czytelnika na równi z niesamowitym Miastem.
Głównym bohaterem historii jest Killy – enigmatyczny mężczyzna przemierzający kolejne poziomy Miasta w poszukiwaniu kogoś posiadającego tzw. gen terminala sieciowego, który niegdyś umożliwiał ludziom połączenie z siecią i kontrolę otoczenia, a który obecnie za sprawą licznych mutacji jest niezwykle trudny do odnalezienia. Tak w dużym skrócie można opisać główną oś fabularną serii, stanowiącą pretekst do wędrówki po niezwykłym Mieście, która to z kolei pozwala czytelnikowi na powolne zbieranie informacji o świecie do którego tym razem Nihei wrzucił zarówno jego jak i bohaterów Blame!.
Tak jak w Abarze autor nie bawił się w żadne wprowadzenia i ograniczając się wyłącznie do krótkiego „Może na Ziemi. Może w przyszłości” wrzuca czytelnika na głęboką wodę, rozsypując przez nim fragmenty układanki i zachęcając do poszukiwania kolejnych w celu odpowiedzi na narastające z każdą stroną pytania. Zarówno w przypadku Abary jak i Blame! warto pokusić się o ponowną lekturę, bowiem obie historie czytane po raz kolejny, gdy już dysponujemy pewną wiedzą na temat stworzonych przez autora światów, zyskują w oczach czytelnika inny wymiar.
Największym atutem Blame! ponownie jest niezwykle mroczne i tajemnicze uniwersum, pobudzające wyobraźnie czytelnika i zmuszające do uważnego śledzenia fabuły. Bohaterowie w trakcie swojej podróży natrafiają nie tylko na odizolowane od reszty świata społeczności, o odmiennych kulturach i sposobach życia, ale także niezwykłe istoty, w większości śmiertelnie niebezpieczne i pozostałości dawnych, wysoce zaawansowanych technologii, z których większa część dalej jest zdatna do użytku, jednak wiedza na ich temat przepadła w odmętach czasu.
Fabuła cały czas trzyma czytelnika w napięciu, nigdy nie wiadomo bowiem z której strony nadejdzie zagrożenie. Nie raz istota czy osoba którą początkowo uznaliśmy za sprzymierzeńca będzie chciała zabić bohaterów. A skoro już o bohaterach mowa, nie ma ich zbyt wielu, jednak każdy cechuje się silną osobowością, którą powoli poznajemy w trakcie lektury poprzez ich czyny i nieliczne dialogi.
Blame! ukazało się w Polsce nakładem wydawnictwa J.P.Fantastica jako edycja specjalna w powiększonym formacie i dwóch wydaniach – w miękkiej i twardej oprawie – dostępnej wyłącznie w preorderze. Pod względem formatu żadna z dotychczas wydanych mang nie dorównuje wielkości Blame!. Zabieg ten jest w moim odczuciu jak najbardziej zrozumiały, bowiem powiększony format w pełni pozwala cieszyć się fenomenalną kreską Niheia. Sceneria Miasta wzbudza zachwyt, osobiście też nie mogła wręcz napatrzyć się na nieliczne, ale cudowne kolorowe ilustracje i aż żałowałam, że Blame! tak jak Wolverine Snikt! nie doczekał się edycji w pełnym kolorze.
W Blame! na końcu każdego tomu znajduje się kilka stron wyjaśnień na temat fabuły, pojawiającej się w mangach terminologii, postaci czy polskiego tłumaczenia, podobnych do tego co mieliśmy już okazję zobaczyć podczas lektury Abary. I podobnie jak w przypadku pierwszej wydanej w Polsce mangi Niheia stanowią one nieocenione źródło wiedzy pozwalające lepiej zrozumieć fabułę Blame!.
Blame! z czystym sumieniem mogę zaliczyć do grona najlepszych mang jakie miałam okazję przeczytać i z pewnością jeszcze nie raz wrócę do tej pozycji. Nihei oczarował mnie po raz kolejny, a fantastyczne wydanie w jakim ukazała się ta pozycja sprawia, że posiadanie tego tytułu na półce to czysta przyjemność. Jeżeli cenicie sobie piękną kreskę, niebanalny świat, wymagającą lekturę, a przy tym jesteście miłośnikami cyberpunku i science-fiction jest to dla Was pozycja obowiązkowa.
https://koszzksiazkami.pl/blame-tomy-1-6-recenzja/
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś...
Ponownie pragnę polecić Wam wyjątkowy tytuł, mający sporo wspólnego, z ukochanymi przeze mnie, baśniami. „Baśniarz” to książka wyjątkowa i nietypowa pod każdym względem. Jeżeli szukacie inteligentnej powieści, po której lekturze długo nie będziecie mogli się otrząsnąć koniecznie sięgnijcie po powieść Atonii Michaelis.
Najwspanialsze historie zazwyczaj zaczynają się od błahych rzeczy, czy z pozoru nic nieznaczących wydarzeń. Tak było również w przypadku Anny, szkolnej szarej myszki, znacznie odstającej od swoich rówieśników z klasy maturalnej. Nieinteresująca się imprezami i chłopakami, spokojna dziewczyna żyjąca w świecie swoich marzeń i gry na flecie pewnego dnia odnajduje szmacianą lalkę. To właśnie za sprawą tej niepozornej dziecięcej zabawki rozpocznie się jej trudna znajomość z polskim handlarzem pasmanterii Ablem Tannatekiem. Chłopaka skrywającego za zasłoną samotności i tajemniczości drugie, zupełnie inne oblicze – wrażliwego baśniarza, który swoimi opowieściami zmienia rzeczywistość, opisując ją, jako niezwykłą przygodę. Co się jednak wydarzy, gdy snuta baśń odsłoni swoje mroczne oblicze, a granica między nią a rzeczywistością zacznie zanikać?
„-Młoda damo – powiedział starszy pan, który właśnie wyszedł pod rękę ze swoją żoną z kawiarni – młoda damo, czy mogę służyć chusteczką? Pani płacze.
-Och, rzeczywiście. Widzi pan, a ja myślałam, że się śmieję. Jak bardzo można się pomylić – odpowiedziała”.
Na wstępie wypada powiedzieć, że nie jest to kolejna przewidywalna i nudna do bólu opowieść o miłości dwójki z pozoru niepasujących do siebie osób, które przyciągają się jak przysłowiowe przeciwieństwa. Nie mamy tutaj także do czynienia z powieścią z gatunku fantasy, o czym w pierwszej chwili pomyślałam czytając lakoniczny opis z tyłu okładki. W „Baśniarzu” nic, bowiem nie jest takie, jak na pierwszy rzut oka się wydaje. Już sama okładka intryguje z jednej strony ukazując dziewczynę z rozpostartymi ramionami, z tylu zaś kryjąc wycelowany w nią pistolet. Także krwistoczerwone litery na zielonym tle dają do myślenia. Bowiem z pozoru banalny początek historii, korzystający z oklepanego już motywu fascynacji grzecznej wrażliwej dziewczyny - chłopakiem, z marginesu społeczeństwa, skrywa w sobie drogę do tajemnicy okupionej krwią wielu osób, prowadzącej czytelnika w niezbadane obszary ludzkiego umysłu, ujawniając bestię, która tkwi w każdym człowieku i zdolność do popełniania najokrutniejszych czynów w imię wyższych wartości.
„-To jest miejsce gdzie, wszystkie wołania wpadają do morza, bo nie sięgają dalej. Na dnie morza widziałem leżące słowa, tysiące słów, wraki zdań, pytania i odpowiedzi, które nigdy nie dotarły do celu.. – wyjaśnił mors.
-Jakie to smutne! Cmentarzysko słów! – zawołała Mała Królowa.”
Książka na swój sposób jest przeraźliwie smutna. Pokazuje jak trudne jest życie oraz jak okrutne potrafią być nawet najpiękniejsze baśnie. A może na odwrót? Poprzez okrucieństwo skryte w słowach baśni próbuje pokazać nam jest ciężko jest żyć? Obserwując przeplatające się w powieści dwa światy, będziecie mieli problem odróżnić, co jest prawdą, a co jedynie słowami baśniarza.
„Czuła smak słów, czuła sól wody morskiej i krew wilka, a za słowami czuła zimę. A za zimą czuła trzeci smak, który odkryła dopiero po chwili: był to smak strachu.”
Na stronach „Baśniarza” przeczytamy o tym jak ważne jest zaufanie i jak łatwo je stracić, o wielkiej sile miłości, nie tylko tej między kobietą i mężczyzną, ale także tej wynikającej z więzów krwi i wsparcia, jakie daje nam rodzina oraz jak ciężko jest żyć, gdy jesteśmy go pozbawieni. Krzywdy zadane rękami tych, którzy powinni nas chronić są tymi najboleśniejszymi, które rzutują na całe życie. Będzie tutaj także mowa o bezkrytycznej akceptacji drugiej osoby taką, jaką jest, nawet wtedy, gdy jej zachowanie rani i przynosi ból. Czy jest to wada czy zaleta musicie już ocenić sami. W poświeceniu głównej bohaterki jest, bowiem zarazem coś pięknego jak i strasznego. To czy w czynach Anny zobaczycie szczyt głupoty czy heroizmu zależy tylko od was.
Niezależnie od tego czy lubicie tego typu literaturę, uważam, że każdy powinien sięgnąć po „Baśniarza”. Historia, jak i bohaterowie, wykreowani przez Antonie Michaelis mają w sobie jakąś magię, która zaklina czytelnika niczym opowiadane przez Abla historie Annę. Dajcie się zaczarować słowom „Baśniarza”, z pewnością zostaną z wami na długo wstrząsając i zmuszając do przemyśleń, nie tylko nad losami bohaterów, ale nad własnym życiem i konsekwencjami, jaki niesie każda podjęta decyzja. Życie to nie bajka, a nawet, gdy próbujemy postrzegać je w ten sposób, w końcu następuje moment, gdy bańka mydlana oddzielająca nas od rzeczywistości pęka, zmuszając nas do konfrontacji ze światem, który wcale nie jest przyjaznym miejscem.
Ocena: 10/10
Andromeda
Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Dreams.
Ponownie pragnę polecić Wam wyjątkowy tytuł, mający sporo wspólnego, z ukochanymi przeze mnie, baśniami. „Baśniarz” to książka wyjątkowa i nietypowa pod każdym względem. Jeżeli szukacie inteligentnej powieści, po której lekturze długo nie będziecie mogli się otrząsnąć koniecznie sięgnijcie po powieść Atonii Michaelis.
Najwspanialsze historie zazwyczaj zaczynają się od...
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś przesiąkniętą cyberpunkiem. Trafiamy do olbrzymiego tworu zwanego Miastem, znajdującego się gdzieś w bliżej nieokreślonej części wszechświata. Jednak o ile miasto w Abarze można było nazwać olbrzymim, to w przypadku Blame! będzie to określenie niewystarczające. Ten samoistnie rozrastający się od tysięcy lat twór trudno objąć słowami. Niehi w Blame! w pełni pokazuje rozmach swojej wyobraźni i wciąga czytelnika w klasyczną historię drogi przez świat, który z pozoru jest jedną zamkniętą całością, w rzeczywistości jednak tworzy on istny labirynt będący połączeniem ruin dawnych cywilizacji, często niemających o swoim wzajemnym istnieniu bladego pojęcia, grobowców wymarłych społeczności i pustkowi, które nie pamiętają kiedy ostatni raz stanęła na nich ludzka czy też nieludzka stopa. W Blame! granica między człowiekiem, a maszyną bowiem praktycznie zanikła, a powołane do życia istoty i ludzie, nie raz nie mający w sobie już wiele z tego co my byśmy nazwali człowieczeństwem, poruszają wyobraźnie czytelnika na równi z niesamowitym Miastem.
Głównym bohaterem historii jest Killy – enigmatyczny mężczyzna przemierzający kolejne poziomy Miasta w poszukiwaniu kogoś posiadającego tzw. gen terminala sieciowego, który niegdyś umożliwiał ludziom połączenie z siecią i kontrolę otoczenia, a który obecnie za sprawą licznych mutacji jest niezwykle trudny do odnalezienia. Tak w dużym skrócie można opisać główną oś fabularną serii, stanowiącą pretekst do wędrówki po niezwykłym Mieście, która to z kolei pozwala czytelnikowi na powolne zbieranie informacji o świecie do którego tym razem Nihei wrzucił zarówno jego jak i bohaterów Blame!.
Tak jak w Abarze autor nie bawił się w żadne wprowadzenia i ograniczając się wyłącznie do krótkiego „Może na Ziemi. Może w przyszłości” wrzuca czytelnika na głęboką wodę, rozsypując przez nim fragmenty układanki i zachęcając do poszukiwania kolejnych w celu odpowiedzi na narastające z każdą stroną pytania. Zarówno w przypadku Abary jak i Blame! warto pokusić się o ponowną lekturę, bowiem obie historie czytane po raz kolejny, gdy już dysponujemy pewną wiedzą na temat stworzonych przez autora światów, zyskują w oczach czytelnika inny wymiar.
Największym atutem Blame! ponownie jest niezwykle mroczne i tajemnicze uniwersum, pobudzające wyobraźnie czytelnika i zmuszające do uważnego śledzenia fabuły. Bohaterowie w trakcie swojej podróży natrafiają nie tylko na odizolowane od reszty świata społeczności, o odmiennych kulturach i sposobach życia, ale także niezwykłe istoty, w większości śmiertelnie niebezpieczne i pozostałości dawnych, wysoce zaawansowanych technologii, z których większa część dalej jest zdatna do użytku, jednak wiedza na ich temat przepadła w odmętach czasu.
Fabuła cały czas trzyma czytelnika w napięciu, nigdy nie wiadomo bowiem z której strony nadejdzie zagrożenie. Nie raz istota czy osoba którą początkowo uznaliśmy za sprzymierzeńca będzie chciała zabić bohaterów. A skoro już o bohaterach mowa, nie ma ich zbyt wielu, jednak każdy cechuje się silną osobowością, którą powoli poznajemy w trakcie lektury poprzez ich czyny i nieliczne dialogi.
Blame! ukazało się w Polsce nakładem wydawnictwa J.P.Fantastica jako edycja specjalna w powiększonym formacie i dwóch wydaniach – w miękkiej i twardej oprawie – dostępnej wyłącznie w preorderze. Pod względem formatu żadna z dotychczas wydanych mang nie dorównuje wielkości Blame!. Zabieg ten jest w moim odczuciu jak najbardziej zrozumiały, bowiem powiększony format w pełni pozwala cieszyć się fenomenalną kreską Niheia. Sceneria Miasta wzbudza zachwyt, osobiście też nie mogła wręcz napatrzyć się na nieliczne, ale cudowne kolorowe ilustracje i aż żałowałam, że Blame! tak jak Wolverine Snikt! nie doczekał się edycji w pełnym kolorze.
W Blame! na końcu każdego tomu znajduje się kilka stron wyjaśnień na temat fabuły, pojawiającej się w mangach terminologii, postaci czy polskiego tłumaczenia, podobnych do tego co mieliśmy już okazję zobaczyć podczas lektury Abary. I podobnie jak w przypadku pierwszej wydanej w Polsce mangi Niheia stanowią one nieocenione źródło wiedzy pozwalające lepiej zrozumieć fabułę Blame!.
Blame! z czystym sumieniem mogę zaliczyć do grona najlepszych mang jakie miałam okazję przeczytać i z pewnością jeszcze nie raz wrócę do tej pozycji. Nihei oczarował mnie po raz kolejny, a fantastyczne wydanie w jakim ukazała się ta pozycja sprawia, że posiadanie tego tytułu na półce to czysta przyjemność. Jeżeli cenicie sobie piękną kreskę, niebanalny świat, wymagającą lekturę, a przy tym jesteście miłośnikami cyberpunku i science-fiction jest to dla Was pozycja obowiązkowa.
https://koszzksiazkami.pl/blame-tomy-1-6-recenzja/
Na koniec pozostawiliśmy tytuł, który wywołał chyba największe poruszenie z dotychczas wydanych pozycji autorstwa Tsutomu Niheia, a także przyniosła autorowi największy rozgłos, czyli słynne Blame! zaliczane do klasyki cyberpunku i science-fiction.
W przypadku tego tytułu czytelnik ponownie otrzymuje mroczną, postapokaliptyczną wizję świata, tym razem na wskroś...
O to nadszedł ten moment, w którym trzeba pożegnać się z Davianem i Caedenem. Czy uda im się pokonać zło? Czy można zmienić przyszłość? Przedstawiamy ,,Blask ostatecznego kresu” – finał trylogii Licaniusa.
Davian nadal jest uwięziony w nieznanej krainie, wie, że nie może w niej umrzeć, co nie znaczy, że Czcigodni nie będą próbować złamać, go w inny sposób.
Wirr powoli zaczyna rozumieć różne zagrywki polityczne, jednak nadal jest mu bardzo ciężko. Tym bardziej że nie ma wokół siebie swoich najbliższych przyjaciół.
Z kolei plan, który obmyślił Caeden zmierza ku końcowi, ale zanim się on ziści, czeka go jeszcze zmierzenie się z konsekwencjami swoich dawnych uczynków.
Przyznam szczerze, że gdy tylko książka trafiła w moje ręce, to z jednej strony bardzo się ucieszyłam i od razu chciałam się za nią zabrać i dowiedzieć się jak to się wszystko skończy, tym bardziej że przez swoją objętość (ponad tysiąc stron), wiedziałam, że przeczytanie jej zajmie mi trochę czasu, z drugiej jednak strony bardzo nie chciałam rozstawać się ze wszystkim bohaterami. Niestety wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. A trzeci tom trylogii Licaniusa był bardzo dobry, mogę nawet stwierdzić, że najlepszy z całej trylogii.
O „Blasku ostatecznego kresu” na pewno nie można powiedzieć, że jest nudny. Dzieje się w nim tyle, że czasami zastanawiałam się, czy autor da w końcu, chociaż chwilę odetchnąć bohaterom. Niestety miał on dla nich zupełnie inny plan. Praktycznie każdy bohater pod wpływem wszystkich przeżyć przechodzi przemianę. Jedną z największych przeszedł Caeden, który ostatecznie uzmysławia sobie, niektóre ważne prawdy.
Osoby, które mają w planach ten tom, muszą przygotować się na to, że jest on bardzo krwawy, wiele osób straci życie, niestety nie tylko bohaterowie, którzy byli mało istotni dla fabuły.
W tej książce bardzo podobało mi się to, jak autor połączył ze sobą wszystkie wątki. Każda postać, która pojawiła się nawet na chwilę, pojawiła się w jakimś konkretnym celu. Praktycznie wszystko zostało w jakiś sposób wyjaśnione (poza historią Aelrica i Decji, ale o nich ma powstać osobna książka). Niektóre końcowe wydarzenia udało mi się odgadnąć, niektóre jednak były dla mnie zaskoczeniem. Ostatecznie jestem bardzo zadowolona z zakończenia, chociaż nie spodziewałam się, że to, co na końcu miało miejsce, tak mi się spodoba.
O czym warto też wspomnieć, to, to, że na samym początku jest streszczenie poprzednich tomów. Często w wielu trylogiach lub dłuższych seria bardzo mi tego brakuje, zwłaszcza gdy czas pomiędzy wydaniem poszczególnych tomów, jest dość długi i nie zawsze wszystko pamiętam. A tak w tej książce od razu mogłam zagłębić się w historię i nie miałam wrażenia, że o czymś zapomniałam.
Podsumowując, cała trylogia Jamesa Islingtona jest jedną z lepszych serii fantasy, jaką miałam ostatnio przyjemność przeczytać. Każdy tom, chociaż wydawało mi się to niemożliwe, był coraz lepszy, a do „Blasku ostatecznego kresu” nie mam absolutnie co do czego się przyczepić. Więc jeśli, ktoś się zastanawia czy warto po nią sięgnąć, to ja mogę z czystym sumieniem polecić ją każdemu, kto lubi wartką akcję i ciekawą fabułę. Z pewnością nikt, kto postanowi sięgnąć po tę serię, nie będzie zawiedziony.
Recenzja dostępna na stronie Kosz z Książkami.
https://koszzksiazkami.pl/blask-ostatecznego-kresu-recenzja/
O to nadszedł ten moment, w którym trzeba pożegnać się z Davianem i Caedenem. Czy uda im się pokonać zło? Czy można zmienić przyszłość? Przedstawiamy ,,Blask ostatecznego kresu” – finał trylogii Licaniusa.
Davian nadal jest uwięziony w nieznanej krainie, wie, że nie może w niej umrzeć, co nie znaczy, że Czcigodni nie będą próbować złamać, go w inny sposób.
Wirr powoli...
„Okręt badawczy „Accipiter” przemierza bezkres kosmicznej próżni, a jego załoga pogrążona jest w głębokiej kriostazie. Nieliczni świadomi są dramatu, który rozgrywa się na pokładzie. Astrochemik Håkon Lindberg budzi się przedwcześnie z kriogenicznego snu i widzi, jak ginie jeden z ostatnich członków załogi. Prócz niego rzeź przetrwał tylko nawigator, Dija Udin Alhassan.” – ten krótki wycinek zawiera w sobie jedynie przedsmak tego, co znajdziemy w książce. Kosmiczne podróże, odkrywanie nowych, planet i cywilizacji, a także ekspansje kolonizacyjne są nieodłącznymi elementami każdej książki science fiction. Czy długofalowy plan zasiedlenia nieznanych galaktyk powiedzie się, a ludzkość przetrwa najgorsze czasy? Czy naprawdę jesteśmy jedyną, inteligentną formą życia w otaczającym nas wszechświecie? Jeżeli chcecie poznać finał tych niezwykłych igrzysk, to serdecznie zapraszamy do lektury dzieła Remigiusza Mroza pt. „Chór zapomnianych głosów”.
Astrochemik Håkon Lindberg, oraz nawigator Dija Udin Alhassan to główni bohaterowie, jednak nie można powiedzieć, że są oni najważniejsi, bowiem wiele innych postaci również odgrywa bardzo istotne role dla rozwoju fabuły. Niemniej to ten bardzo dobrze dopasowany duet wita nas w kosmicznej przestrzeni, na pokładzie statku Accipiter. Trudno opisać ich w kilku słowach, bowiem charaktery, jak i wygląd fizyczny zmienia się w zależności od rozgrywanych wydarzeń zarówno w czasie jak i przestrzeni. Z całą stanowczością mogę stwierdzić, że autor mocno napracował się przy ich tworzeniu. Złożoność ich osobowości jest przeogromna, co tylko komplikuje sprawy, ale mimo tego wszystko trzyma się spójnej całości.
Oprócz powyższego duetu napotkamy wiele świetnie skonstruowanych osobistości, które na długo zapadną w naszej pamięci. Każda postać ma rolę do spełnienia i nie ma tutaj przypadkowych postaci. W niektórych momentach może wydawać się, że ktoś jest zbędny, lecz to tylko pozory. Trudno szukać ciekawszych bohaterów drugoplanowych.
Świat przedstawiony jest naprawdę ogromny, można by rzec, iż jest kosmiczny. Tak naprawdę będziemy podróżować po całym wszechświecie, w dodatku w różnych wariantach czasowych. Takie zagranie wymaga niebywałego umysłu, bowiem ogarnięcie tego wszystkiego jest nie lada wyczynem. Całość jest spójna, brak jakichkolwiek niedociągnięć i niespójności. Kosmos w takim wydaniu jest przepiękny.
Największym atutem tego dzieła jest fabuła. Historia zawarta na kartach tej książki powala na kolana. Wielowątkowość może przerażać na początku, jednak im dalej, tym wszystko nabiera sensu tworząc spójną całość. Dawno nie miałem w ręku książki o tak zaawansowanej i złożonej historii. Dzięki temu czytanie tego tytułu jest czystą przyjemnością, aż żal przerywać lekturę. Symptom jeszcze jednej strony jest bardzo częstym zjawiskiem w tym przypadku. Ogromnym plusem jest tempo fabuły. Rwie do przodu niczym prom kosmiczny, nie pozostawiając czasu na odłożenie książki na bok.
W moim przekonaniu „Chór zapomnianych głosów”, to prawdziwe arcydzieło literackie, nowy wyznacznik jakości. Trudno doszukiwać się tutaj błędów, chociaż takowe na pewno gdzieś się znajdą. Śmiało można przymknąć na nie oko, bowiem mamy przed sobą świetne dzieło zwalające z nóg największych twardzieli. Czy warto? Gorąco i szczerze polecam wszystkim, niezależnie od upodobań literackich.
Ocena: 10/10
Chodara Krzysztof (Artius)
W tym miejscu pragnę podziękować wydawnictwu za przekazanie egzemplarza do recenzji.
Po więcej recenzji zapraszamy na blog KZTK:
http://koszztk.blogspot.com/
„Okręt badawczy „Accipiter” przemierza bezkres kosmicznej próżni, a jego załoga pogrążona jest w głębokiej kriostazie. Nieliczni świadomi są dramatu, który rozgrywa się na pokładzie. Astrochemik Håkon Lindberg budzi się przedwcześnie z kriogenicznego snu i widzi, jak ginie jeden z ostatnich członków załogi. Prócz niego rzeź przetrwał tylko nawigator, Dija Udin Alhassan.” –...
więcej mniej Pokaż mimo to
,,Czerwone wilczątko” zwróciło moją uwagę z wielu powodów. Przede wszystkim lubię historie oparte na znanych wszystkim baśniach i bajkach, nie będę też ukrywać, że kupiła mnie strona wizualna tego tytułu. Wystarczyło kilka przykładowych plansz udostępnionych na stronie wydawnictwa by zakochać się w pracach Amélie Fléchais. Nie spodziewałam się jednak, że historia wilczka odzianego w czerwony kapturek może zaskoczyć mnie czymś więcej niż pięknie narysowaną historią opowiedzianą z nieco innej perspektywy. Szybko okazało się, że czekało mnie miłe zaskoczenie.
Wilki zazwyczaj przedstawiane są jako te złe, jednak nie sposób nie pokochać już od pierwszych stron małego wilczątka, które odziane w czerwony kapturek niesie upolowanego przez swoją mamę zająca, który ma być prezentem dla jego babci. Nietrudno się domyślić, że tak jak w oryginalnej historii wilczątko zbacza ze ścieżki w wyniku czego trafia na niebezpiecznych nieznajomych – ludzi. A dokładniej małą dziewczynkę, która wcale nie wydaje się być taka straszna jak z opowieści rodziców, co więcej oferuje mu pomoc w zdobyciu nowego zająca dla babci – bowiem poprzedniego nasz słodki bohater zdążył zjeść w trakcie swojej wędrówki. Jednak tak jak w przypadku ,,Czerwonego kapturka” dziewczynka przynosi nieroztropnemu wilczątku nieszczęście, okazuje się bowiem być córką myśliwego i zwabia naszego bohatera wprost w pułapkę.
Amélie Fléchais pozostawia czytelnikowi decyzję opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu i wybrania swojej wersji zakończenia historii, przedstawiając nam dwie wersje tych samych wydarzeń – jednej widzianej z perspektywy wilków, drugiej z ludzkiej. Tym samym ,,Czerwone wilczątko” zyskuje głębię, której nie sposób znaleźć w ,,Czerwonym kapturku”, który na tacy podaje zakończenie i płynący z niego morał.
Owa głębia poruszyła mnie na równi co strona wizualna tego tytułu. Las, który przemierza wilczątko jest przepiękny, a tytułowy bohater po prostu uroczy i nie trudno stracić serce dla tego małego wilczka. Autorka wspaniale operuje kolorami, które idealnie oddają nastrój historii – od momentu spotkania dziewczynki stają się one coraz bardziej ponure, a otoczenie traci ze swego uroku na rzecz posępnej szarości. Każdy z rysunków jest staranie dopracowany i opowiada o wiele więcej niż wskazywałby na to tekst, którego jest w tym tytule naprawdę niewiele, a mimo tego całość nie traci na swym bogactwie.
Tradycyjną wersję ,,Czerwonego kaptura” spokojnie można dać dzieciom, bez obaw iż nie zrozumieją przesłania historii. Z ,,Czerwonym wilczątkiem” sprawa już nie jest taka prosta, choć początkowo historia zdaje się biec znanym wszystkim torem, szybko okazuje się, że autorka miała do przekazania coś więcej niż tylko znaną wszystkim historię mówiącą o tym iż warto się słuchać rodziców, nie zbaczać z bezpiecznych ścieżek czy też udowadniającą, że nie należy ufać nieznajomym. Historia wilczka w czerwonym kapturku nie jest już tak oczywista, a zawarty w niej morał może być dla wielu młodszych czytelników trudny do zrozumienia. To tytuł nad którym zdecydowanie warto pochylić się wraz z dzieckiem. Bo o ile starsi miłośnicy komiksów bez problemu odnajdą się w tej przepięknie przedstawionej historii i być może tak jak ja zachwycą się nowym podejściem do historii ,,Czerwonego kapturka”, to w przypadku młodych czytelników warto upewnić się, że zrozumieją one historię młodego wilczka, myśliwego i jego córki.
W Polsce ,,Czerwone wilczątko” ukazało się nakładem wydawnictwa Kultura Gniewu w twardej oprawie i powiększonym formacie. Całość została wydrukowana na wysokiej jakości papierze, co wraz z wraz z powiększonym formatem, pozwala w pełni cieszyć się przepięknymi pracami Amélie Fléchais.
,,Czerwone wilczątko” stanowi dla mnie prawdziwą perełkę. Nie ukrywam iż uwielbiam wszelkiego rodzaju wariacje na temat klasycznych bajek i baśni i przyznam szczerze, że nie sądziłam, że ktoś jeszcze będzie w stanie zaskoczyć mnie czymś oryginalnym w historii ,,Czerwonego kapturka”. Amélie Fléchais udowodniła mi, że się mylę i zabrała w przepiękną i zaskakującą podróż. I Was również zachęcam abyście przekonali się gdzie zawędruje wilczątko, które zboczyło z bezpiecznej ścieżki do domku babci.
https://koszzksiazkami.pl/czerwone-wilczatko-recenzja/
,,Czerwone wilczątko” zwróciło moją uwagę z wielu powodów. Przede wszystkim lubię historie oparte na znanych wszystkim baśniach i bajkach, nie będę też ukrywać, że kupiła mnie strona wizualna tego tytułu. Wystarczyło kilka przykładowych plansz udostępnionych na stronie wydawnictwa by zakochać się w pracach Amélie Fléchais. Nie spodziewałam się jednak, że historia wilczka...
więcej mniej Pokaż mimo to
Rozsiądźcie się wygodnie, i posłuchajcie opowieści ze świata słowiańskich bogów, które wyszły spod pióra Witolda Jabłońskiego. Jestem pewna, że ,,Dary bogów” sprawią, że na kilka pięknych godzin zapomnicie o całym świecie i przeniesiecie się do pradawnych czasów, gdy bogowie i ludzie razem kroczyli po tym świecie.
,,Dary bogów” to mitologia słowiańska opowiedziana w zupełnie nowy, przystępniejszy, a przede wszystkim bardziej urokliwy sposób. W czternastu opowieściach, utrzymanych w formie gawędy, autor przybliża czytelnikom świat słowiańskich bogów. Począwszy od jego powstania, poprzez stworzenie pierwszych ludzi, a następnie burzliwe dzieje młodego świata w których losy śmiertelnych co rusz krzyżowały się z tymi boskimi. Przyjdzie nam być świadkami boskich cudów, nadludzkich wyzwań stawianych śmiertelnym, a bohaterowie opowiadań będą wystawiani na liczne, czasami wydawałoby się niemożliwe do wykonania próby i wraz z nimi przyjdzie nam również kroczyć po łąkach Wyraju czy też zapuścimy się na jałowe pustkowia groźnej Krainy Zmarłych.
Przyznam szczerze, że lektura ,,Darów bogów” stanowiła moje pierwsze spotkanie z twórczością Witolda Jabłońskiego. Oczywiście słyszałam wcześniej o pisarzu, nawet miałam okazję go spotkać, ale jakoś ciągle odkładałam zapoznanie się z jego twórczością na później. Teraz wiem, że był to duży błąd. Już od pierwszych stron zakochałam się w stylu w jakim napisana jest książka. Autor wciąga w opowiadaną przez siebie historię, zachwyca ciekawą narracją, pięknym językiem – życzę sobie abym częściej trafiała na tak napisane książki.
Warto także dodać, że poza samymi opowieściami na końcu książki znajdziemy posłowie, w którym autor przybliża czytelnikowi słowiańskie bóstwa i obrzędy związane z ich czczeniem. Poza wyjaśnieniem zagadnień związanych z mitologią słowiańską Witold Jabłonki dzieli się także źródłami z których korzystał pisząc ,,Dary bogów”, a które mogą stanowić ciekawą lekturę uzupełniającą, dla tych którzy zechcą bardziej zagłębić się w świat nakreślony w mitach.
Za wydanie ,,Darów bogów” odpowiada wydawnictwo Genius Creations i jakościowo książka nie odstaje od innych pozycji tego wydawnictwa. Miłym dodatkiem do lektury są z pewnością ilustracje, które możemy znaleźć wewnątrz książki. Osobiście jedynie żałuję, że książka nie ukazała się w twardej oprawie, ponieważ z pewnością będę do niej często wracać.
,,Dary bogów” są również dostępne w formie audiobooka na stronie Audioteka.pl. Audiobook został zrealizowany w formie Superprodukcji Audioteki – oznacza to, że poza zespołem lektorów wcielających się w poszczególnych bohaterów i narratora w osobie Wiktora Zborowskiego, słuchaniu książki towarzyszy muzyka i różnego rodzaju odgłosy oddające dziejące się w książce wydarzenia. I muszę przyznać, że podczas słuchania czułam się jakbym rzeczywiście siedziała w ciemną noc przy ognisku i słuchała bajarza opowiadającego o dawnych dziejach. Coś magicznego.
Miłośnikom słowiańskich klimatów i mitologii z pewnością nie trzeba tej książki polecać. Osobiście jednak poleciłabym tą książkę każdemu, niezależnie od upodobań literackich – Witold Jabłoński objawił mi się jako niezwykle uzdolniony gawędziarz, a styl w jakim napisana jest książka skradł moje serce. Dlatego uważam, że ,,Dary bogów” mogą spodobać się każdemu, ponieważ jest to, krótko mówiąc, bardzo dobra książka, w dodatku pięknie napisana. Dla mnie zaś z pewnością będzie to początek przygody z twórczością pana Witolda.
Recenzja dostępna na stronie Kosz z Książkami.
https://koszzksiazkami.pl/dary-bogow-recenzja/
Rozsiądźcie się wygodnie, i posłuchajcie opowieści ze świata słowiańskich bogów, które wyszły spod pióra Witolda Jabłońskiego. Jestem pewna, że ,,Dary bogów” sprawią, że na kilka pięknych godzin zapomnicie o całym świecie i przeniesiecie się do pradawnych czasów, gdy bogowie i ludzie razem kroczyli po tym świecie.
,,Dary bogów” to mitologia słowiańska opowiedziana w...
Rozsiądźcie się wygodnie, i posłuchajcie opowieści ze świata słowiańskich bogów, które wyszły spod pióra Witolda Jabłońskiego. Jestem pewna, że ,,Dary bogów” sprawią, że na kilka pięknych godzin zapomnicie o całym świecie i przeniesiecie się do pradawnych czasów, gdy bogowie i ludzie razem kroczyli po tym świecie.
,,Dary bogów” to mitologia słowiańska opowiedziana w zupełnie nowy, przystępniejszy, a przede wszystkim bardziej urokliwy sposób. W czternastu opowieściach, utrzymanych w formie gawędy, autor przybliża czytelnikom świat słowiańskich bogów. Począwszy od jego powstania, poprzez stworzenie pierwszych ludzi, a następnie burzliwe dzieje młodego świata w których losy śmiertelnych co rusz krzyżowały się z tymi boskimi. Przyjdzie nam być świadkami boskich cudów, nadludzkich wyzwań stawianych śmiertelnym, a bohaterowie opowiadań będą wystawiani na liczne, czasami wydawałoby się niemożliwe do wykonania próby i wraz z nimi przyjdzie nam również kroczyć po łąkach Wyraju czy też zapuścimy się na jałowe pustkowia groźnej Krainy Zmarłych.
Przyznam szczerze, że lektura ,,Darów bogów” stanowiła moje pierwsze spotkanie z twórczością Witolda Jabłońskiego. Oczywiście słyszałam wcześniej o pisarzu, nawet miałam okazję go spotkać, ale jakoś ciągle odkładałam zapoznanie się z jego twórczością na później. Teraz wiem, że był to duży błąd. Już od pierwszych stron zakochałam się w stylu w jakim napisana jest książka. Autor wciąga w opowiadaną przez siebie historię, zachwyca ciekawą narracją, pięknym językiem – życzę sobie abym częściej trafiała na tak napisane książki.
Warto także dodać, że poza samymi opowieściami na końcu książki znajdziemy posłowie, w którym autor przybliża czytelnikowi słowiańskie bóstwa i obrzędy związane z ich czczeniem. Poza wyjaśnieniem zagadnień związanych z mitologią słowiańską Witold Jabłonki dzieli się także źródłami z których korzystał pisząc ,,Dary bogów”, a które mogą stanowić ciekawą lekturę uzupełniającą, dla tych którzy zechcą bardziej zagłębić się w świat nakreślony w mitach.
Za wydanie ,,Darów bogów” odpowiada wydawnictwo Genius Creations i jakościowo książka nie odstaje od innych pozycji tego wydawnictwa. Miłym dodatkiem do lektury są z pewnością ilustracje, które możemy znaleźć wewnątrz książki. Osobiście jedynie żałuję, że książka nie ukazała się w twardej oprawie, ponieważ z pewnością będę do niej często wracać.
,,Dary bogów” są również dostępne w formie audiobooka na stronie Audioteka.pl. Audiobook został zrealizowany w formie Superprodukcji Audioteki – oznacza to, że poza zespołem lektorów wcielających się w poszczególnych bohaterów i narratora w osobie Wiktora Zborowskiego, słuchaniu książki towarzyszy muzyka i różnego rodzaju odgłosy oddające dziejące się w książce wydarzenia. I muszę przyznać, że podczas słuchania czułam się jakbym rzeczywiście siedziała w ciemną noc przy ognisku i słuchała bajarza opowiadającego o dawnych dziejach. Coś magicznego.
Miłośnikom słowiańskich klimatów i mitologii z pewnością nie trzeba tej książki polecać. Osobiście jednak poleciłabym tą książkę każdemu, niezależnie od upodobań literackich – Witold Jabłoński objawił mi się jako niezwykle uzdolniony gawędziarz, a styl w jakim napisana jest książka skradł moje serce. Dlatego uważam, że ,,Dary bogów” mogą spodobać się każdemu, ponieważ jest to, krótko mówiąc, bardzo dobra książka, w dodatku pięknie napisana. Dla mnie zaś z pewnością będzie to początek przygody z twórczością pana Witolda.
Recenzja dostępna na stronie Kosz z Książkami.
https://koszzksiazkami.pl/dary-bogow-recenzja/
Rozsiądźcie się wygodnie, i posłuchajcie opowieści ze świata słowiańskich bogów, które wyszły spod pióra Witolda Jabłońskiego. Jestem pewna, że ,,Dary bogów” sprawią, że na kilka pięknych godzin zapomnicie o całym świecie i przeniesiecie się do pradawnych czasów, gdy bogowie i ludzie razem kroczyli po tym świecie.
,,Dary bogów” to mitologia słowiańska opowiedziana w...
Od pewnego czasu nałogowo słucham audiobooków w trakcie pracy, nie dość, że dzięki temu lepiej się pracuje, to dodatkowo zyskuje się kilka godzin na poznawanie kolejnych tytułów, na których czytanie brakuje już czasu w trakcie dnia. Ostatnio miałam okazję zapoznać się z superprodukcją Audioteki – ,,451 stopni Fahrenheita” Raya Bradbury’ego i dziś pragnę Was zaprosić do udania się w świat, w którym mole książkowi są traktowani niczym najgorsi przestępcy.
Guy Montag jest strażakiem. Jednak w świecie wykreowanym przez Raya Bradbury’ego zawód ten przybiera oblicze diametralnie różne od tego, które my znamy. Montag zamiast gasić pożary, zawodowo zajmuje się w ich wzniecaniem. Za jego, oraz innych strażaków, sprawą ogień pożera książki – uważane za źródło wszelkiego nieszczęścia, których posiadanie jej objęte oficjalnym zakazem. Do wszystkich osób, które przyłapane zostaną na ich posiadaniu wysyłane są oddziały straży pożarnej, które za pomocą ognia dokonują swoistego oczyszczenia.
Gdyby nie pewne spotkanie, Montag nie widziałby w swojej pracy nic złego i żył dalej, wraz ze swoją żoną, w pustym domu, którego praktycznie jedynym wystrojem są monitory pozwalające na udział w swego rodzaju interaktywnych reality show, stanowiących główną rozrywkę i wypełniających wolny czas praktycznie wszystkich ludzi. Traf jednak chciał, że pewnego dnia na drodze Montaga staje Clarisse – młoda dziewczyna, która zaczyna zadawać pytania, które z kolei zmuszają bohatera na spojrzenie z zupełnie nowej i jakże innej od dotychczasowej perspektywy na swoje dotychczasowe życie. I nie tylko jego własne, ale także na to w jakim kierunku podąża świat i ludzkość. Gnany coraz większą ciekawością, poszukujący odpowiedzi na pytania, których większość ludzi nie chce sobie zadawać, Montag zaczyna znosić do swojego domu książki.
Książka Raya Bradbury’ego mimo swojej niewielkiej objętości kryje w sobie niezwykle bogatą treść, kreując przed czytelnikiem wizję świata, w którym indywidualizm postrzegany jest jako coś złego, a z kolei analfabetyzm uznawany jest za normę. Świata w którym ludzkość tak pędzi do przodu, że streszczenie streszczenia stanowi już nadmiar informacji, liczy się tylko to co szybkie i efektowne, a przy tym nie wymagające myślenia. Palenie książek służy tutaj jako jeden z symboli pokazujący powolną degradację ludzkości i sprowadzanie jednostki do posłusznych pionków w wielkiej maszynie. Jest to wizja, która niezwykle pobudza wyobraźnię, a jednocześnie przyprawia od dreszcze, gdy zobaczymy, jak wiele z tego o czym w 1953 roku pisał Bradbury zaczyna mieć odzwierciedlenie w otaczającej nas rzeczywistości.
Z treścią książki miałam okazję zapoznać się za sprawą jednej z najnowszych superprodukcji Audioteki. I muszę przyznać, że jest to jeden z najlepszych audiobooków jakie miałam okazję przesłuchać. Ciężka, dość mroczna muzyka dodaje powieści niesamowitego klimatu, tak samo jak liczne odgłosy odzwierciedlające bieżące wydarzenia – w szczególności mówię tutaj o odgłosach płonącego ognia, które w momencie, gdy słucha się o paleniu książek przyprawią chyba każdego czytelnika o dreszcze. Bardzo spodobało mi się również zwrócenie uwagi na takie detale jak ten, gdy pojawiają się fragmenty w których Montag słucha innego z bohaterów powieści przez umieszczoną w uchu jakby pluskwę – głos było słychać tylko w jednej ze słuchawek. Niby niewielka rzecz, a sprawia, że wszystko staje się bardziej realne, a sama książka jeszcze silniej oddziałuje na czytelnika.
,,451 stopni Fahrenheita” wywarło na mnie ogromne wrażenie i choć była to krótka przygoda, w świecie w którym z pewnością żyć bym nie chciała, to na pewno zostanie ona na długo w mojej pamięci i nie raz jeszcze do niej wrócę. To równie fantastyczna, co przerażająca wizja świata, w którym ludzkość w zamian za pozorne bezpieczeństwo i ułudę szczęścia zaprzedała swoją wolną wolę zmieniając się w coś chyba najbardziej przypomina bezmózgie, podporządkowane mediom i systemowi zombie. Jakby już sam świat pozbawiony książek nie był dość makabryczną wizją.
https://koszzksiazkami.pl/451-stopni-fahrenheita-recenzja/
Od pewnego czasu nałogowo słucham audiobooków w trakcie pracy, nie dość, że dzięki temu lepiej się pracuje, to dodatkowo zyskuje się kilka godzin na poznawanie kolejnych tytułów, na których czytanie brakuje już czasu w trakcie dnia. Ostatnio miałam okazję zapoznać się z superprodukcją Audioteki – ,,451 stopni Fahrenheita” Raya Bradbury’ego i dziś pragnę Was zaprosić do...
więcej Pokaż mimo to