rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Księżyc myśliwych Julita Bielak, Katarzyna Krenz
Ocena 6,5
Księżyc myśliwych Julita Bielak, Kata...

Na półkach:

Na Księżyc Myśliwych miałam apetyt już od 2016 roku. Można powiedzieć, że nawet wilczy apetyt, inspirując się tym bardzo magnetyzującym tytułem. Przeczytałam sporo recenzji na lubimy czytać i na zaprzyjaźnionych blogach, moje oczekiwania urosły do niebotycznych rozmiarów, aż w końcu przy okazji którejś wizyty w bibliotece udało się.

Księżyc Myśliwych to owiana pewną dozą tajemniczości książka z pogranicza thrillera, literatury obyczajowej i psychologicznej. Autorki określiły ją jako post-postmodernistyczny eklektyzm na granicy gry pozorów, czarnego humoru i autotematyzmu (co swoją drogą brzmi trochę snobistycznie, nie sądzicie?) Ale do rzeczy: mamy niemiecką wyspę Sylt, raczej skąpaną w deszczu i raczej nieprzyjemną od przenikliwych wiatrów. Mamy bohaterów – malarza przesiadującego w lokalnym barze z sekretną przeszłością, wdowę po zaginionym na morzu badaczem oceanu, wesołą Angielkę Rose oraz pobitego Cyryla. To ciekawe towarzystwo jest połączone przeróżnymi więzami zależności. Akcja obraca się wokół popularnego motywu „kto zabił”(/„kto pobił”). Lecz Księżyc Myśliwych to prawdziwy koktajl form i stylów. Szczególnie wyróżniają się listy pomiędzy autorkami, niby wtrącone tak „a propos”, żeby nieco spowolnić akcję, a urastają w mojej ocenie do rangi prawdziwych perełek. Listy to tematyczny misz-masz, przypominający trochę notesy nastolatek, w których można znaleźć wszystko, od przepisów, po linki do Youtube. Na szczęście najwięcej miejsca poświęcono jednak poważniejszym przemyśleniom. Autorki zapełniły strony swojej powieści maksymalnie dużą liczbą odniesień filmowych (postać Bergmana przywołana zostaje częściej niż niektórzy bohaterowie) i literackich (Karen Brixten). Co drugie zdanie zasługuje na nieśmiertelność w formie cytatu. Warstwa językowa to piątka z plusem. Co w takim razie nie zadziałało?

Gdyby autorki poprzestały na samych listach, wyrzucając całą tą nieciekawą historię fabularną byłoby to z korzyścią dla wszystkich. A tak to za piękną otoczką, kryje się… pustka. Ta książka to według mnie wydmuszka. Bardzo piękna, owszem, ale jednak wydmuszka. Z przykrością to mówię, ale ta powieść nie ma w sobie nic odkrywczego, nic zapadającego w pamięć, nic co wyniosłoby ją ponad przeciętność. Historia jest po prostu prosta (może nawet prostacka w pewnych momentach), miałam wrażenie, że momentami leciała po banałach. Oczywiście to nic złego, tak samo jak nie każdy ma ochotę w sobotę wieczór studiować „Wojnę i pokój” zamiast oglądać seriale na Comedy Central tak samo nie każdy oczekuje od dzieła pań Krenz i Bielak, że stanie w jednym szeregu ze światowymi klasykami.

Ja niestety oczekiwałam tego – dlatego poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko. Jestem pełna nadziei, że autorki objawią jeszcze swój talent, jeśli tylko znajdą pomysł na chociaż trochę ciekawszą historię. Polecam – nie polecam. Zależy czego szukacie.

Na Księżyc Myśliwych miałam apetyt już od 2016 roku. Można powiedzieć, że nawet wilczy apetyt, inspirując się tym bardzo magnetyzującym tytułem. Przeczytałam sporo recenzji na lubimy czytać i na zaprzyjaźnionych blogach, moje oczekiwania urosły do niebotycznych rozmiarów, aż w końcu przy okazji którejś wizyty w bibliotece udało się.

Księżyc Myśliwych to owiana pewną dozą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Urok Wodnikowego Wzgórza jest subtelny. Tkwi w prawie rzeczywistym zapachu nagrzanego brzegu rzeki, porośniętego trzciną, falującą w rytm popołudniowego wiatru. Smakuje świeżymi warzywami prosto z domowego ogródka. Przywodzi na myśl moment ciszy tuż przed zachodem słońca, kiedy cała przyroda nieruchomieje w zachwycie.

R. Adams napisał Wodnikowe Wzgórze za namową córek, które jako dzieci były pierwszymi słuchaczami tej historii. Książka odniosła sukces zwłaszcza w ojczyźnie autora, gdzie wpisała się na stałe do klasyki literatury. W Polsce Wodnikowe Wzgórze cieszy się (zupełnie niesłusznie według mnie) mniejszą popularnością. A szkoda, bo to piękna książka.

Krótko o fabule – Wodnikowe Wzgórze to opowieść o królikach. I proszę, nie zniechęcajcie się po przeczytaniu tego zdania! Mimo, że bohaterami książki są zwierzęta, problemy mają bardzo ludzkie. Historia rozpoczyna się, gdy kilku mieszkańców królikarni w Standford postanawia opuścić dotychczasowy dom, przeczuwając bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo. W czasie wędrówki muszą mierzyć się z najróżniejszymi niebezpieczeństwami, czy to pod postacią samotnego psa wałęsającego się po polach, czy rzeki „nie do przeskoczenia”. Nie dajcie się zwieść przyziemności króliczych kłopotów. Pan Adams snuje swoje historie wciągając czytelnika w główny nurt wydarzeń, z drugiej strony pozostawiając dużo miejsca na własne interpretacje lub rozszyfrowywanie metafor. I wszystko to jest nienachalne. Bo wbrew pozorom ten króliczy exodus nie jest alegorią ludzkich dziejów. Owszem, czasem można się w niej przejrzeć niczym w lustrze, ale są to tylko momenty. Zupełnie inaczej niż przykładowo w Folwarku zwierzęcym, gdzie czytelnikowi cały czas towarzyszy świadomość, że nie o same zwierzęta tu chodzi. Wodnikowe Wzgórze jest mniej abstrakcyjne, co nie znaczy, że gorsze. Powieść płynie spokojnym rytmem – można się nią rozkoszować. Podział na mikro rozdziały sprawia, że czujemy się jakbyśmy pili ulubioną kawę w wakacyjny poranek – powoli, niespiesznie, bez szaleństwa w myślach.

Warto też chwilę przystanąć nad warstwą przyrodniczą – tak bliską naszym puchatym bohaterom. Natura oprócz tego, że jest z oczywistych względów tłem wydarzeń, to największa ozdoba tej historii. Opisy przyrody są bogate w gatunki, tekstury, zapachy, barwy. Te plastyczne obrazy są często porównywane ze światem kreowanym przez Tolkiena we Władcy Pierścieni. I rzeczywiście jest w nich pewne podobieństwo. Tyle, że Adams opisuje realny świat – znawcy wychwycą to od razu. Przyroda opisana przez autora przypomina stare obrazki botaniczne – te precyzyjne, wnikliwie opisane rysunki roślin o ponadczasowym uroku.

Wodnikowe Wzgórze to jedna z moich ulubionych książek. Wracam do niej kiedy chcę na chwilę przystanąć. Polecam absolutnie każdemu!

Urok Wodnikowego Wzgórza jest subtelny. Tkwi w prawie rzeczywistym zapachu nagrzanego brzegu rzeki, porośniętego trzciną, falującą w rytm popołudniowego wiatru. Smakuje świeżymi warzywami prosto z domowego ogródka. Przywodzi na myśl moment ciszy tuż przed zachodem słońca, kiedy cała przyroda nieruchomieje w zachwycie.

R. Adams napisał Wodnikowe Wzgórze za namową córek,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Camille, tytułowa bohaterka - reporterka, przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, aby napisać reportaż o niewyjaśnionych morderstwach małych dziewczynek. Powrót do domu jest bolesny, okazuje się, że stare ramy schematów i stereotypów, w których wyrastała, po latach uwierają jeszcze mocniej. Tym bardziej, że jej osobiste relacje z rodziną są bardzo złe. W tym małomiasteczkowym klimacie gorącego Missouri Camille miota się ze szklanką czegoś mocniejszego w ręku od jednego wywiadu do drugiego. Gdzieś w tle tego wszystkie toczy się śledztwo. Gdzieś tu jest morderca.

Ostre przedmioty to książka pełna wyrazistych kobiecych charakterów. Mężczyźni w tej historii właściwie nie istnieją. Camille - typ pełen demonów, cała pokryta bliznami, niby dziennikarka, ale z gatunku tych nienajlepszych, co i raz pakująca się do czyjegoś łóżka (wybór przypadkowy). Na początku wydawało się, że odkrywanie tej postaci będzie intrygujące, lecz według mnie po jakimś czasie stało się po prostu irytujące. Osobiście nie jest dla mnie wiarygodna. Dalej Adora, matka Camille, matka-psychopatka chciałoby się powiedzieć. Jej postać była odrobinę bardziej przekonująca, lecz nie na tyle, żeby w nią "uwierzyć". Najwięcej zadatków na ciekawą osobowość miała Amma, młodsza siostra Camille. Typowa Quenn Bee, tyranka i dręczycielka, a jednocześnie zwichnięta psychicznie dziewczynka. Można by to było kupić, gdyby nie jej wiek... 13 lat.

Dużo jest w tej książce niepokoju, bardzo niesmacznych kawałków i jakiejś nieuchwytnej odrazy. Autorka wrzuciła do "Ostrych przedmiotów" właściwie wszystkie elementy thrillerów. I tak mamy: wielką rezydencję ze służbą, porcelanowe wanny, narkotyczne sny pomieszane z chorą rzeczywistością, przedsiębiorstwo przetwórstwa mięsnego i oczywiście ostre przedmioty. A jednak mimo wszystko ta książka jest płytka, nie porusza do głębi. Może dlatego, że trudno tu się z kimkolwiek identyfikować, albo dlatego, że amerykański styl życia jest tak różny od tego na Starym Kontynencie. Brak tu czegokolwiek oryginalnego. Zieje z niej jakaś taka pustka. Nie jest to ani dobry thriller, bo akcja nie trzyma bynajmniej w napięciu, ani dobra książka psychologiczna, bo postacie wyrysowane są zdecydowanie za grubą kreską (budowanie charakterów przez autorkę wyobrażam sobie tak: pani X - "jakaś tam osobowość" dodajmy jeszcze alkohol. Narkotyki. Szpital Psychiatryczny. Ojciec nieznany. Kompleksy. I jeszcze, jeszcze, jeszcze więcej. Przecież ma być strasznie prawda? przesada!).

Po tak przeciętnym debiucie jestem tym bardziej zaskoczona jak bardzo udała się pani Flynn "Zaginiona dziewczyna". Raczej nie polecam.

Camille, tytułowa bohaterka - reporterka, przyjeżdża do rodzinnej miejscowości, aby napisać reportaż o niewyjaśnionych morderstwach małych dziewczynek. Powrót do domu jest bolesny, okazuje się, że stare ramy schematów i stereotypów, w których wyrastała, po latach uwierają jeszcze mocniej. Tym bardziej, że jej osobiste relacje z rodziną są bardzo złe. W tym małomiasteczkowym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze skojarzenia: tulipany, wiatraki, sery, rowery, kanały, legalna marihuana, prostytutki na ulicy Czerwonych Latarni, Rembrandt i Van Gogh, muzyka elektroniczna. Ile z tych obrazków to "prawdziwa" Holandia? Jaki naprawdę jest ten mały, płaski kraj wciśnięty między Niemcy i Belgię, zbudowany właściwie na dnie morza?

Marek Orzechowski w przyjemny, gawędziarski sposób opowiada o Holandii - kraju, który go fascynuje i do którego wciąż go ciągnie. Mimo, że mieszka w Belgii, ma zaskakująco wiele do powiedzenia o jej sąsiadce. Przytacza anegdoty z własnych obserwacji, podpiera się wieloma opracowaniami i badaniami statystycznymi. Opowieść tylko z grubsza spięta jest klamrami rozdziałów - bardziej przypomina leniwie płynącą pogawędkę przy piwku.

Dużo miejsca jest poświęcone historii Holandii - ale spokojnie - w wydaniu lekkostrawnym i przyjemnym. Bo kto wiedział, że to właśnie Holendrzy, jako chyba jedyni w Europie zamienili ustrój republikański w monarchię, a nie odwrotnie? Zdawaliście sobie sprawę, że Holandia była potęgą na morzu i do dziś ma największa na świecie flotę? No i kto słyszał, że Nowy Jork pierwotnie nosił nazwę Nowy Amsterdam? Ot, takie ciekawostki ma do zaoferowania "historyczna" część książki.

Później jest jeszcze ciekawiej. Orzechowski stara się złapać ten nieuchwytny klimat kraju, duszę jego mieszkańców i opowiedzieć o nich coś więcej niż widać na widokówkach. Okazuje się to wcale nie prostym zadaniem (i to pomimo permanentnie odsłoniętych wielkich okien - serio - żaluzje i firanki to towar w Holandii zbędny). Kolejne odcienie charakteru typowego Holendra wychodzą autorowi świetnie! Obraz staje się wielowymiarowy i na pewno nie płaski (w odróżnieniu od krajobrazu).

Zdecydowanie polecam, wszystkim, którzy byli lub będą w tym pięknym kraju.

Pierwsze skojarzenia: tulipany, wiatraki, sery, rowery, kanały, legalna marihuana, prostytutki na ulicy Czerwonych Latarni, Rembrandt i Van Gogh, muzyka elektroniczna. Ile z tych obrazków to "prawdziwa" Holandia? Jaki naprawdę jest ten mały, płaski kraj wciśnięty między Niemcy i Belgię, zbudowany właściwie na dnie morza?

Marek Orzechowski w przyjemny, gawędziarski sposób...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Scott Carney stąpa po niepewnym gruncie zbrukanych krwią i nie tylko nieetycznych praktyk, które po drugiej stronie świata są właściwie powszechne. Gdy bogaci pacjenci europejskich i amerykańskich szpitali z niecierpliwością oczekują w długich kolejkach na przeszczep, w Indiach biedna kobiecina, która nie ma czym nakarmić swoich dzieci, sprzedaje swoją nerkę za kilkaset dolarów. I żałuje, że może sprzedać tylko jedną. Zagmatwana plątanina pośredników, niejasne regulacje prawne, korupcja i za oceanem ta sama nerka osiąga wartość kilkuset tysięcy dolarów. Czego się nie robi żeby nie umrzeć. Czego się nie robi żeby przeżyć.

Czerwony rynek to jednak nie tylko organy. Towarem może być wszystko - wykopany szkielet czyjejś babci, bo przecież największe uniwersytety świata muszą jakoś uczyć studentów. A co jest lepszego od prawdziwych kości? Opuszczone (a tak naprawdę porwane) dzieci z biednych dzielnic azjatyckich miast. A jeśli jakaś para nalega na dziecko z ich własnym zestawem genów to towarem staje się nawet czyjaś macica. Organy, kości, dzieci, krew, nawet zwykłe włosy. Okazuje się, że w dzisiejszym świecie wszystko jest na sprzedaż. Jeśli tylko znajdzie się ktoś, kto jest w stanie wyłożyć wystarczająco ładną sumkę, wtedy na pewno znajdzie się też ktoś, kto choćby i spod ziemi (!) wyciągnie to, co jest konieczne.

Carney maluje te czerwone, brudne i mroczne obrazy precyzyjnie i z wprawą. Szokuje, to pewne. Na pewno też zostawia miejsce na pytania: "dlaczego tak się dzieje, dlaczego to wszystko jest możliwe?" A przede wszystkim odkrywa hipokryzję naszego świata - przymykanie oczu, patrzenie przez palce, żądzę pieniądza. Sporo miejsca w książce poświęcone jest rozważaniom nad powodami, dla których proces od dawcy do biorcy jest prawie w całości utajniony. Jakie argumenty przytaczają lekarze, żeby nie informować biorców krwi czy narządów od kogo dostali życie.

Książka jest bardzo ciekawa, chociaż podświadomie czuć, że nie cały potencjał tematu został wykorzystany. Niektóre rozdziały potraktowane są trochę zbyt pobieżnie. Inne niepotrzebnie rozciągnięte (niektóre frazy powtarzają się nawet po kilka razy). Jednak te niedociągnięcia, głównie natury warsztatowej, raczej nie wpływają na ocenę całości. Jeśli lubicie dobre reportaże albo zajmujecie się medycyną - polecam

więcej recenzji: adres-wyobraznia.blogspot.com

Scott Carney stąpa po niepewnym gruncie zbrukanych krwią i nie tylko nieetycznych praktyk, które po drugiej stronie świata są właściwie powszechne. Gdy bogaci pacjenci europejskich i amerykańskich szpitali z niecierpliwością oczekują w długich kolejkach na przeszczep, w Indiach biedna kobiecina, która nie ma czym nakarmić swoich dzieci, sprzedaje swoją nerkę za kilkaset...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasem zapominam o tym jak wielki jest świat. Wiecie, mam wrażenie, że wszystko co ważne dzieje się tu i teraz. Moją sceną jest moje miasto (moje miasta chciałabym powiedzieć), czasem rozszerzam ją przy istotnych wydarzeniach, czasem (zdecydowanie za rzadko!) podróże otwierają mi oczy i widzę coś i n n e g o. Ale tak jak mówię, centrum mojego wszechświat jest tutaj, w Polsce. Dlatego, tak ekscytujące jest p o z n a w a n i e czegoś nowego. Przeczytałam ostatnio naprawdę interesującą książkę - "Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie". I powiem Wam, warto!

ak jak napisałam, mój ograniczony świat niezbyt chłonnie przyjmuje zalew informacji, z których większość jest negatywna, a pozostała część naciągana. Nie mam telewizji, czytam tylko wiadomości ekonomiczne i kulturalne, więc z jednej strony spokojniej mi się żyje, z drugiej zostaję zaskoczona wydarzeniami dla większości oczywistymi.

O Kurdach wiedziałam tylko tyle, że mają coś wspólnego z Bliskim Wschodem, a to "coś" było bardzo nieokreślone. Sformułowanie Chemiczny Ali nie mówiło mi nic. Na temat sytuacji politycznej Iraku czy Iranu nie wiedziałam nic popartego faktami. Słabo, wiem.

Dlatego kiedy zupełnie przypadkiem wpadła w moje ręce książka o Kurdach, nie spodziewałam się niczego specjalnego. A tu niespodzianka. Nie dość, że historia tego narodu jest ciekawa (bardzo krwawa, ale też budząca podziw), to jeszcze opowiedziana w przystępny sposób. Bohaterami kolejnych rozdziałów, które są osobnymi historiami są najróżniejsi ludzi, co zwłaszcza w literaturze faktu jest potrzebne, bo pozwala na bardziej obiektywne spojrzenie. I tak, opisane jest podejście Kurdów do islamu, poszukiwane są przyczyny ich wyobcowania w Iraku, Iranie czy Turcji, przybliżone zostają makabryczne karty ich historii, zarówno takie, w której byli ofiarami, ale też te, w której stawali się bratobójcami. Rozważania o przyszłości Kurdów, marzenia o niepodległości... Naprawdę jest co czytać.

Nie chcę dużo pisać, żeby zbyt wiele nie zdradzać. Po prostu - przeczytajcie : )

adres-wyobraznia.blogspot.com

Czasem zapominam o tym jak wielki jest świat. Wiecie, mam wrażenie, że wszystko co ważne dzieje się tu i teraz. Moją sceną jest moje miasto (moje miasta chciałabym powiedzieć), czasem rozszerzam ją przy istotnych wydarzeniach, czasem (zdecydowanie za rzadko!) podróże otwierają mi oczy i widzę coś i n n e g o. Ale tak jak mówię, centrum mojego wszechświat jest tutaj, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zanim George R. R. Martin odkrył, że receptą na sukces literacki jest poprowadzenie ciągu wydarzeń dokładnie na odwrót niż podpowiada happy endowska część naszych umysłów, Lemony Snicket zrobił to samo tylko w wersji dla dzieci. Zaraz, zaraz powiedziałam dla dzieci? Cóż, w mojej opinii Seria Niefortunnych Zdarzeń zdecydowanie nie jest dla dzieci, mimo, że za taką stara się uchodzić.

Historia opowiada o dziejach trójki dzieciaków, Wioletki, Klausa i Słoneczka, które właśnie straciły rodziców. Od tego momentu wszystko zaczyna iść nie tak. Fatum nie opuszcza ich ani na moment, a wszystko przyobleczone jest czarnym humorem. Od razu zaznaczam: to książki bardzo specyficzne i pewnie nie wszystkim się podobają. I zdecydowanie nie można brać ich dosłownie. Są przede wszystkim dziwne.

W ogóle wszystko w tej serii jest bardzo charakterystyczne. Tajemniczy jest autor piszący pod pseudonimem, wtrącający czasem malutkie dygresje z własnego (?) życia, dedykujący każdą część równie enigmatycznej Beatrycze. Dziwne są "zapowiedzi" kolejnych części na końcu każdej książki. Ale najbardziej surrealistyczna jest atmosfera Serii Niefortunnych Zdarzeń - iście kafkowska, pełna absurdu, ale i wypełniona wytworami niewyczerpanej wyobraźni. Próżno tu szukać realizmu, nawet tego bajkowego. Sięgając po Serię Niefortunnych Zdarzeń trzeba się przestawić na inny rodzaj percepcji. Styl Snicketa jest tak szczególny, że albo się go pokocha albo znienawidzi.

Książeczki, mimo że udają "grubsze" w rzeczywistości dają się przeczytać spokojnie w jeden wieczór.

Ja osobiście uwielbiam całą serię ; )

adres-wyobraznia.blogspot.com

Zanim George R. R. Martin odkrył, że receptą na sukces literacki jest poprowadzenie ciągu wydarzeń dokładnie na odwrót niż podpowiada happy endowska część naszych umysłów, Lemony Snicket zrobił to samo tylko w wersji dla dzieci. Zaraz, zaraz powiedziałam dla dzieci? Cóż, w mojej opinii Seria Niefortunnych Zdarzeń zdecydowanie nie jest dla dzieci, mimo, że za taką stara się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ponad tysiąc stron przygód Reynevana, Ślązaka z urodzenia, husyty z wyboru, a lekarza-magika z talentu. On i jego przyjaciele przemierzają zniszczone wojnami Czechy co i rusz pakując się w nowe kłopoty. A wszystko to zaczęło się oczywiście przez kobietę i paradoksalnie w kobiecych ramionach się kończy.

Tak oto w kilku zdaniach można opisać trylogię husycką Andrzeja Sapkowskiego. To było moje pierwsze spotkanie z tym autorem, ale już wiem, że nie ostatnie. Chociaż powieści łotrzykowskie nie należą do stałych bywalców na moim nocnym stoliku do czytania, styl, język i pewna lekkość lektury sprawiły, że naprawdę bawiłam się całkiem nieźle.

Jak to przy seriach bywa trudno uniknąć porównań kolejnych książek do siebie. W tym przypadku, niestety tendencja była delikatnie spadkowa, ale nie zrażajcie się. Intryga z grubsza trzymała się kupy, kolejne porwania i ucieczki, mimo swojej obfitości dały się przeżyć (chociaż momentami nużyły, no bo ileż można?).

W trylogii husyckiej wydarzenia historyczne mieszają się z fikcją literacką. Niektórym mniej zorientowanym może być nawet trudno je rozróżnić (kłaniają się lekcje historii). Jeśli zamiast historii woleliście geografię, albo mieszkacie w Zachodniej Polsce lub w jakikolwiek sposób ten teren jest Wam bliski to w każdej z części znajdziecie mnóstwo odniesień to rzeczywistych miejsce z tamtego rejonu. Ja sama mieszkam tu od niedawna, a ta lektura trochę pomogła nie czuć mi się wciąż jak turystka : ) Wszystko to pomieszane było z zarazem mrocznym i magicznym światem. I chociaż elementy fantastyki szyte są czasami grubymi nićmi, to stanowią raczej tło niż sedno powieści.

Andrzej Sapkowski, który słynie z bogactwa językowego w trylogii husyckiej nie skąpił swojego daru. Stylizacja językowa jest przebogata, aż można się nią zachłysnąć. Delikatny humor i skądinąd wiele trafnych wypowiedzi, które szybko przemieniły się w cytaty zdobią chyba wszystkie książki Sapkowskiego. Dla przykładu podam Wam jeden z moich ulubionych cytatów, który (o dziwo!) usłyszałam pierwszy raz wiele lat wcześniej. Utkwił mi mocno w pamięci, stąd moje ogromne zdziwienie, gdy zobaczyłam to zdanie w "Narrenturmie".

"Gdy się ucieka, ucieka się jak wilk. Nigdy po ścieżkach, którymi się kiedyś chodziło."

Generalnie książki mogą się podobać. Jeśli tylko macie na nie dużo czasu (są naprawdę grube) i lubicie Sapkowskiego to warto przeczytać.

Ponad tysiąc stron przygód Reynevana, Ślązaka z urodzenia, husyty z wyboru, a lekarza-magika z talentu. On i jego przyjaciele przemierzają zniszczone wojnami Czechy co i rusz pakując się w nowe kłopoty. A wszystko to zaczęło się oczywiście przez kobietę i paradoksalnie w kobiecych ramionach się kończy.

Tak oto w kilku zdaniach można opisać trylogię husycką Andrzeja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli nie czytaliście - od razu zamknijcie dzisiejszą notkę. Bo dziś pokusiłam się o interpretację.

"Życie Pi" to alegoryczna i pełna symboli książka autorstwa Yanna Martela. Autor to podróżnik, a właściwie wędrowiec. Mieszkał w wielu zakątkach świata, zajmował się różnymi rzeczami, od zmywania naczyń, po pracę w hospicjum. Można powiedzieć, że z niejednego pieca chleb jadł. "Próbował" też różnych religii - co ciekawe nie wyniósł ich z domu, bo wychował się w ateistycznej rodzinie, ale poznawał je w trakcie swoich licznych wypraw. Zaczęło się od hinduizmu.

Podobnie zaczyna się życie bohatera powieści, o oryginalnym imieniu Piscine (od nazwy jakiegoś słynnego basenu w Europie). Chłopak jednak sam sobie nadaje imię Pi. Co prawda Pi nie podróżuje po całym świecie, bo jest tylko małym chłopcem, w małej miejscowości w Indiach. Ale już jako tak młoda osoba zaczyna poszukiwania Boga. "Z urodzenia" jest hindusem, ale przeżywa fascynację chrześcijaństwem i islamem. Właściwie wyznaje każdą z tych religii. Nie krępują go konwenanse, rytuały i dogmaty, dlatego nie widzi w tym żadnego antagonizmu. Jednak jego wiara zostaje wystawiona na próbę. Bo oto kiedy jego rodzina postanawia przenieść się do Kanady, statek którym płyną tonie. A że ojciec Pi był dyrektorem ZOO, razem ze statkiem i załogą na dno idą też najróżniejsze zwierzęta. Jednak nie wszystkie. Pi koniec końców trafia na szalupę. Z tygrysem bengalskim. Z hieną. I z orangutanem.

Książka opisuje jego ponad półroczną walkę o przeżycie na środku oceanu z tymi niesamowitymi współpasażerami. Pustka oceanu, sztormy, głód, strach - wszechogarniający i stale obecny. Aż można go wyczuć przez kartki książki. Powieść z miejsca przypomniała mi taki program "O krok od śmierci" emitowany dawno temu przez Discovery (chyba). Historia jest tak ekstremalna, że nie wierzymy, że mogła się wydarzyć naprawdę, żeby nieoczekiwanie... uwierzyć w nią. Dzieje się to właściwie nie-wiadomo-kiedy i nie-wiadomo-dlaczego. A kiedy na koniec historii przytoczona zostaje rozmowa Pi z Japończykami, którzy próbują ustalić co się wydarzyło i w trakcie tej wymiany zdań zostaje zasiane ziarno niepewności - nie było żadnych zwierząt w szalupie, to tylko ludzie doprowadzenie do granic wytrzymałości zaczęli się nawzajem zabijać, i wtedy nagle cała historia nabiera nowego wymiaru. Czy była tylko metaforą? Dlaczego chcemy wierzyć, że była prawdziwa?

Dopiero po zamknięciu książki zaczynają się pytania. "Życie Pi" jest reklamowane jako powieść "po przeczytaniu, której uwierzymy w Boga". Ja się nie zgadzam z tym, ale doceniam spryt w tym zagraniu. Bo będąc ukierunkowanym na "filozoficzny" odbiór historii, oprócz survivalowej relacji próbujemy dostrzec drugie dno. Ową metaforę, tak bardzo ukochaną przez właściwie wszystkie religie. To taka nauka o nas samych. Większość z nas ma w sobie coś takiego, że pragnie w coś wierzyć. Potrzebujemy tego, żeby sobie poukładać zbyt skomplikowany świat. Może potrzebujemy tego, że przeżyć? Miałam wrażenie, że Pi wymyślając (?) historię o tygrysie, uratował swoją psychikę. Zapewne takie zjawisko w psychologii ma swoją nazwę, rozdziały w grubych książkach i liczne prace dyplomowe. Umysł ludzki jest niesamowity, że zdołał stworzyć taki system radzenia sobie z traumą. Pi mógł przeżyć tak makabryczne chwile, że żeby jakoś funkcjonować zamienił w swoich wspomnieniach ludzi w zwierzęta. Dziwne prawda?

I jest to wielka zaleta tej powieści - pozostawienie otwartego pola dla interpretacji. Czytałam różne komentarze, zarówno pod filmem jak i książką i zdumiewało mnie to, że każdy zauważał w niej coś innego. Jedni dyskutowali nad podejściem do religii, inni skupiali się na samej przygodzie, niektórzy szukali drugiego dna, a wyjątki widziały ich co najmniej kilka.

Jakkolwiek "Życie Pi" nie stanie się jedną z moich ulubionych lektur, doceniam to, że na pytanie o czym była ta książka nie ma jednej odpowiedzi

Jeśli nie czytaliście - od razu zamknijcie dzisiejszą notkę. Bo dziś pokusiłam się o interpretację.

"Życie Pi" to alegoryczna i pełna symboli książka autorstwa Yanna Martela. Autor to podróżnik, a właściwie wędrowiec. Mieszkał w wielu zakątkach świata, zajmował się różnymi rzeczami, od zmywania naczyń, po pracę w hospicjum. Można powiedzieć, że z niejednego pieca chleb...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

"Szaleństwo, prawdziwe szaleństwo zdolne jest przebić pięścią mur."

Tym cytatem Terry'ego Pratchetta zaczyna się zbiór opowiadań o Berlinie. Traktują one o podziale miasta nie tylko w formie fizycznej - o murze przecinającym Berlin na pół; o murze dzielącym Europę na Wschodnią i Zachodnią. Mówią o murze między ludźmi, o tym czy naprawdę istniał i czy rzeczywiście upadł.

Berlin, podobnie jak całe Niemcy, został podzielony po II wojnie światowej na 4 strefy kontrolowane przez USA, Francję, ZSRR i Wielką Brytanię. Powoli zaczynała się zimna wojna. Sojusz powstały na potrzeby walki z Hitlerem zaczynał się rozpadać, a antagonizmy między Wschodem, a Zachodem zaczynały być coraz bardziej widoczne. Jednak to nie historia o państwach i "wielkich" tego świata, dla których mur był tylko kreską na mapie, jednym z elementów skomplikowanej gry politycznej. "12 kawałków o Berlinie" opowiada o zwykłych ludziach, którym zagrodzono drogę z pracy do domu. Zabrano ogród. Uniemożliwiono spotkania z narzeczoną. Historia zawsze jest najbardziej niezwykła właśnie w takich wspomnieniach.

Czytając tę książkę myślałam o tym, że każdy kraj ma swój niewidzialny, wewnętrzny mur. Jest w spojrzeniach ludzi, którzy patrzą na innych - tych mających inny odcień skóry i modlących się do innego Boga albo wyznających inne poglądy. Wszędzie tam, gdzie słowo "różnice" równoznaczne jest z "niebezpieczne". Trudne są te dzisiejsze mury, a przecież powstały z tych samych powodów co berliński. Ciężej je obalić, skoro istnieją tylko w głowach.

Wracając do samej książki - duże wrażenie na mnie zrobił także... wiek autorów. Są niewiele starsi ode mnie, a oprócz tego, że piszą bardzo dobrze, to jeszcze zdają się podchodzić bardzo dojrzale do tematu. Punkt dla pokolenia 80, 90.

Ozdobą reportaży są fotografie pokazujące "blizny" - te miejsca w Berlinie, które jeszcze nie tak dawno dźwigały na swych barkach kawałki muru. Dzisiaj tylko wprawne oko dostrzeże, że nie są to zwykle skwerki i cudze płoty. Szkoda jedynie, że nie dotyczą stricte opisywanych miejsc.

Jednym słowem polecam. Nie tylko tym, którzy lubią Berlin.

adres-wyobraznia.blogspot.com

"Szaleństwo, prawdziwe szaleństwo zdolne jest przebić pięścią mur."

Tym cytatem Terry'ego Pratchetta zaczyna się zbiór opowiadań o Berlinie. Traktują one o podziale miasta nie tylko w formie fizycznej - o murze przecinającym Berlin na pół; o murze dzielącym Europę na Wschodnią i Zachodnią. Mówią o murze między ludźmi, o tym czy naprawdę istniał i czy rzeczywiście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Smaczny kąsek dla wielbicieli dobrych, psychologicznych powieści. Pozornie zapowiada się na zwyczajny thriller: ot, zniknięcie żony w piątą rocznicę ślubu. Kto spodziewa się pościgów, nagłych zwrotów akcji, zmartwychwstania siostry bliźniaczki, tudzież trupów w szafie (a może?) i innych tego typu szaleństw, niemal zawsze obecnych w dzisiejszych kryminałach, może czuć się zawiedziony. Za to wszyscy inni - docenicie wyrafinowanie tej książki.

Nie będę nakreślać Wam zarysu fabuły, bo mieści się w samym tytule - dziewczyna znika. Pierwszym podejrzanym staje się automatycznie mąż. Ale ta książka jest bardzo nieoczywista i w sumie nie chodzi w niej o samą zagadkę. To świetne studium toksycznych związków, szaleńczej miłości i prozy życia, która podstępnie kradnie żar uczuć zostawiając tylko puste miejsce na nudę. Amy i Nick, którzy na przemian są narratorami powieści opowiadają o sobie nawzajem. Z każdym kolejnym akapitem dorzucają trochę nowego do obrazu partnera, co sprawia, że obraz zmienia się d i a m e t r a l n i e.

Język jest bardzo przystępny, czyta się lekko. Tutaj gra prowadzona jest nie tylko między dwójką głównych bohaterów, ale zostaje w nią wciągnięty także czytelnik. Zabił czy nie zabił? Kim ona jest? Autorka bawi się z nami (albo nami) - czasami wydaje się, że rozgryźliśmy to wszystko, czasami wyłapujemy nieścisłości i myślimy: "o mam Cię!", żeby zaraz potem zorientować się, że to był blef, podwójny blef. Wyobrażam sobie, że niektórych może irytować takie granie na nosie. Mi się to bardzo podobało.

Całkiem ciekawe były także przemyślenie Amy lub Nicka dotyczące bardziej ogólnych tematów. Oczywiście skupiali się głównie na sobie, ale od czasu do czasu dawali się poznać jako cyniczni obserwatorzy współczesnego świata.

Myślę, że im bardziej czytelnik będzie podzielać ich pokrętne spojrzenie na świat i związki, tym więcej będzie miał satysfakcji z lektury.

Dlatego ja polecam z czystym sercem. Jeśli macie ochotę obejrzyjcie również film (to od niego zaczęłam przygodę z tą historią). Jest naprawdę dobry!

adres-wyobraznia.blogspot.com

Smaczny kąsek dla wielbicieli dobrych, psychologicznych powieści. Pozornie zapowiada się na zwyczajny thriller: ot, zniknięcie żony w piątą rocznicę ślubu. Kto spodziewa się pościgów, nagłych zwrotów akcji, zmartwychwstania siostry bliźniaczki, tudzież trupów w szafie (a może?) i innych tego typu szaleństw, niemal zawsze obecnych w dzisiejszych kryminałach, może czuć się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Billa Brysona poznałam w trakcie zabawy z czytaniem 100 najlepszych książek BBC. Jego "Zapiski z małej wyspy" były strzałem w dziesiątkę. Tym razem ten publicysta i podróżnik w jednej osobie bierze na warsztat swoją ojczyznę - supermocarstwo, kraj "naj" - USA. Jakie są jego przemyślenia na temat własnego kraju po latach życie w Europie?

Na pewno w większości zabawne. Bill Bryson serwuje nam ten rodzaj humoru, który bardzo lubię, trochę autoironii, mnóstwo dystansu do siebie, wszystko lekkie i przyjemne. Domyślam się, że prywatnie musi być bardzo fajnym człowiekiem (jaki inny napisałby felieton o tym, że fascynują go niszczarki do papieru). Z wnikliwością naukowca prowadzi obserwacje życia amerykańskiego, beztroskiego społeczeństwa. A wnioski... wcale nie są zaskakujące :) Bo Amerykanie naprawdę są trochę tacy jak w stereotypach - uwielbiają niezdrowe jedzenie równie mocno jak swoje samochody, których używają do przedostania się nawet tylko na druga stronę ulicy. Nie znają granic w wymyślaniu coraz to nowych patentów na biznes. Są niesamowicie optymistyczni i tacy jakby głupsi. USA to kraj, który wysyła ludzi w kosmos, a innym ludziom drukuje instrukcje użytkowania plastykowej reklamówki. Kraj absurdów, prawda?

Bill Bryson nie może wyjść z podziwu, że np. na szamponach do włosów jest informacja z numerem czynnej całą dobę infolinii, na którą można zadzwonić i... (sama nie wiem, powiedzieć, że szampon słabo się pieni?). Tłumaczy również dlaczego dla Amerykanów tak ważne jest Święto Dziękczynienia, za co oni właściwie dziękują i dlaczego przez to bagatelizują Boże Narodzenie.

Wśród wielu naprawdę dobrych tekstów zdarzają się niestety trochę gorsze - głównie te w których autor marudzi niemiłosiernie. Chyba każdy trochę ostrzej ocenia swoje własne podwórko niż "obce kraje" - tam mocniej zwracamy uwagę na wszystko co jest lepsze, sprawniejsze, ładniejsze i ciekawsze niż u nas. Dlatego można zrozumieć skąd to narzekanie u Billa Brysona. Zdecydowanie odczuwa się również upływ czasu. Książka wydana pod koniec lat 90 - tych, jest dziś nieco przeterminowana - z jednej strony dodaje to uroku (kto nie wspomina z rozrzewnieniem kaset VHS, kart telefonicznych i dyskietek komputerowych) a drugiej mamy świadomość, że Ameryka musi być dziś inna.

Generalnie "Zapiski z wielkiego kraju" oceniam równie dobrze jak "Zapiski z małej wyspy" (porządne 7/10). Chyba dodam też mały plusik za krótką formę - felietony ze względu na małą objętość miały spójny charakter i nadawały się do czytania nawet przy małej ilości wolnego czasu.

Przeczytajcie, polecam : )

adres-wyobraznia.blogspot.com

Billa Brysona poznałam w trakcie zabawy z czytaniem 100 najlepszych książek BBC. Jego "Zapiski z małej wyspy" były strzałem w dziesiątkę. Tym razem ten publicysta i podróżnik w jednej osobie bierze na warsztat swoją ojczyznę - supermocarstwo, kraj "naj" - USA. Jakie są jego przemyślenia na temat własnego kraju po latach życie w Europie?

Na pewno w większości zabawne. Bill...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rodzinne ciepło, trochę humoru, szczypta niedorzecznego romantyzmu i burza loków (najprędzej rudych) to przepis na niejedną książeczkę z serii zwyczajowo zwanej Jeżycjadą. Małgorzata Musierowicz od wielu lat serwuje nam zapiski z kolejnych perypetii rodziny Borejko. Ostatnio zaznajomiłam się bliżej z najnowszą* częścią pod tajemniczym tytułem "Feblik".

Starzy przyjaciele kolejnych pokoleń Borejków zapewne nie zdziwią się, że po raz kolejny bohaterem powieści jest Ignacy Grzegorz, przy umiarkowanych wtrąceniach pozostałych członków rodziny. Tym, którzy nie przepadają za tym młodzieńcem, powiem tylko, że Ignacy w tej części zdaje się być po lekkim liftingu - co prawda dalej ma problemy z prowadzeniem samochodu, ale wiele zachowań wskazuje na to, że dorósł, dojrzał i ogólnie zmężniał. Akcja rozgrywa się upalnym latem, właściwie zaraz po zdarzeniach z "Wnuczki do orzechów", znów na łonie natury (czyżby tęsknota autorki za bliższym kontaktem z przyrodą?).

Tradycyjnie już wszystko kręci się wokół miłości. Właściwie każda książka pani Musierowicz z tego cyklu opowiada historię zakochania. A jak różne były te historie na przestrzeni lat! Wspominam wigilijną miłość Elki (jaka szkoda, że nigdy już nie poświęcono jej miejsca w kolejnych częściach), ucieczkę Nutrii przez całą Polskę przed zakochanym w niej Nerwusem, złośliwą i zazdrosną o trzech braci Lelujka Laurę, pozytywną Trollę i uwielbiającego ją małego Józinka. Tyle tego było. Każda z tych historii jest inna, ale wszystkie łączy pewne miłe oderwanie od rzeczywistości. I chyba za to właśnie kochamy Borejków. Że w ich świecie dobro zawsze zwycięża, a miłość, jaka by nie była, jest naprawdę piękna w swej istocie.

I tak, tak wiem, że te nowsze części to już nie ten sam klimat, co na początku. Ale wiecie co? Mi to nie przeszkadza. Czytam, bo lubię. Wracam, bo czasami naprawdę tęsknię za tymi beztroskimi historyjkami.

*edit: właśnie zorientowałam się, że została wydana już kolejna, 22. część Jeżycjady - Ciotka Zgryzotka. Heheh trudno być na bieżąco.

adres-wyobraznia.blogspot.com

Rodzinne ciepło, trochę humoru, szczypta niedorzecznego romantyzmu i burza loków (najprędzej rudych) to przepis na niejedną książeczkę z serii zwyczajowo zwanej Jeżycjadą. Małgorzata Musierowicz od wielu lat serwuje nam zapiski z kolejnych perypetii rodziny Borejko. Ostatnio zaznajomiłam się bliżej z najnowszą* częścią pod tajemniczym tytułem "Feblik".

Starzy przyjaciele...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia "Idź, postaw wartownika" jest dość skomplikowana. Napisana pięćdziesiąt lat temu, odrzucona przez wydawcę, stała się szkieletem, na którym Harper Lee oparła "Zabić drozda" - swoją do niedawna jedyną, a jednocześnie rewelacyjną powieść.

Wyczekiwałam tej książki od kiedy tylko usłyszałam, że ma się pojawić. "Zabić drozda" należy do moich ulubionych tytułów. Nieważne dla mnie było, czy "Idź, postaw wartownika" będzie kontynuacją, czy pierwowzorem. Liczyłam jedynie na podobną magię, którą zaczarowała mnie Harper Lee, na efekt wow i długie przemyślenia po lekturze. Albo chociaż takie ogólne pozytywne wrażenie.

A jak było? Chyba średnio. Co prawda zgodnie z zapowiedziami książka burzy idealistyczny obraz Atticusa, rozmywa wyraźny podział na "czarne" i "białe". Niby dobrze. Teoretycznie porusza inny problem - idealizowanie ludzi i sytuacji oraz kłopot z zaakceptowaniem odmiennego zdania u bardzo bliskich osób. Albo może inaczej - fabuła wciąż kręci się wokół rasizmu, ale akcent jest położony nie na samo zjawisko dyskryminacji, a na radzenie sobie z reakcjami na nią. Wszystko naprawdę zapowiada się nieźle. Więc czego brakuje? Sama nie wiem, chyba właśnie jakiejś magii. Po prostu nie wciągnęłam się (chociaż czyta się lekko!) i po kilka dniach czuję, że lektura nie zostawiła żadnego trwałego śladu w mojej głowie.

Mam takie przykre wrażenie, że gdyby nie nazwisko autorki, książka "Idź, postaw wartownika" przeszłaby bez echa. Dla mnie to swego rodzaju szkic przed wielkim dziełem.

Historia "Idź, postaw wartownika" jest dość skomplikowana. Napisana pięćdziesiąt lat temu, odrzucona przez wydawcę, stała się szkieletem, na którym Harper Lee oparła "Zabić drozda" - swoją do niedawna jedyną, a jednocześnie rewelacyjną powieść.

Wyczekiwałam tej książki od kiedy tylko usłyszałam, że ma się pojawić. "Zabić drozda" należy do moich ulubionych tytułów. Nieważne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Tylko martwi ujrzeli koniec wojny."

II wojna światowa opętała właściwie całą Ziemię. Naród powstał przeciwko narodowi, a brat podniósł rękę na brata. W tym całym chaosie zniszczeń i śmierci już nie wiadomo kto zaczął i dlaczego. O co była ta cała wojna. Dlaczego. "Ścieżki Północy" to powieść z wojną w tle - duża część akcji rozgrywa się w japońskim obozie jenieckim. Poznajemy tam młodego lekarza Dorriga Evansa, który w zielonym piekle dżungli stara się zachować jak najwięcej swoich żołnierzy przy życiu. I to w rzeczywistości przepełnionej przemocą, głodem i niewolniczą pracą ponad siły, przy braku właściwie jakichkolwiek lekarstw. I mimo, że książka zawiera również wątki obyczajowe, a nawet romantyczne, bo niespełniona miłość Dorriga - Amy wypełnia jego myśli właściwie przez cały pobyt w obozie i późniejsze życie, to jednak zawsze ostatnie słowo będzie należało do Wojny.

Czytanie tej książki momentami zdaje się sprawiać fizyczny ból - tak bardzo żałujemy, że nie wszystko kończy się happy endem. Trudno pogodzić się z tym, że nie wszyscy dobrzy przeżyją, nie wszystkich złych dosięgnie kara. A później nawet granica między tymi dobrymi, a złymi rozmywa się. I to też boli, bo w życiu jest podobnie. Przeraża do szpiku kości bezsens tego całego cierpienia. Trudno to wszystko zrozumieć.

Ale "Ścieżki Północy" to także, a może przede wszystkim, powieść o samotności. Takiej permanentnej, która sprawia, że w niczym nie znajdujemy prawdziwego spełnienia. Dorrigo mimo, że przez społeczeństwo postrzegany jest jako bohater, ma ciepłą żonę i dzieci, a liczne kochanki dostarczają mu rozrywki i dodają życiu adrenaliny, jest wciąż głęboko samotny. Wydaje mi się, że poczucie odosobnienia towarzyszyło mu nawet w ramionach ukochanej Amy.

Cała historia składa się z fragmentów, w których zmienia się perspektywa i czas. Na początku trudno się w tym połapać, przez co ciężko się wkręcić w powieść. To takie jakby migawki, z których w pamięci zostają te najbardziej wstrząsające. To smutna, gorzka książka, która nie zostawia wiele miejsca na nadzieję. Jeśli jednak macie ochotę na bardziej ambitną literaturę to może Wam się spodobać.

adres-wyobraznia.blogspot.com

"Tylko martwi ujrzeli koniec wojny."

II wojna światowa opętała właściwie całą Ziemię. Naród powstał przeciwko narodowi, a brat podniósł rękę na brata. W tym całym chaosie zniszczeń i śmierci już nie wiadomo kto zaczął i dlaczego. O co była ta cała wojna. Dlaczego. "Ścieżki Północy" to powieść z wojną w tle - duża część akcji rozgrywa się w japońskim obozie jenieckim....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak, tak, gdybym prowadziła ranking książek, które doprowadziły mnie do granic zirytowania "Sprzysiężenie osłów" wygrałoby bezkonkurencyjnie. Denerwujący był główny bohater - Ignacy. Tłusty, przemądrzały obibok, który żyje na utrzymaniu matki. Absurdalny był humor, który zamiast śmiechu powodował u mnie jedynie grymas na twarzy. Groteskowa akcja, język naszpikowany dialektem nowoorleańskim, pomieszanie z poplątaniem.

"Sprzysiężenie osłów" (lub "Sprzysiężenie głupców" w zależności od wydania) opowiada historię w zamiarze śmieszną. Bo i oto jesteśmy świadkami kolejnych katastrof w życiu Ignacego: jego prób znalezienia pracy lub zorganizowania partii politycznej z miejscowej bohemy. Zamiar może i słuszny, bo zdarzenia i osoby są rzeczywiście niedorzeczne. Ale każdy kto zobaczy chociaż cień rzeczywistości w tej przerysowanej historii będzie się bawił zdecydowanie mniej lub wcale. Pod etykietką "komedii" kryje się prawdziwy dramat. Dlatego lektura "Sprzysiężenia osłów" nie była dla mnie odprężającą rozrywką.

Zrozumcie mnie dobrze, to niezła książka. Związana jest z nią smutna historia - jej autor John Kennedy Toole popełnił samobójstwo po tym jak wydawnictwo nie zgodziło się wydać jego "Sprzysiężenia osłów".Wiedząc o tym, inaczej się ją odbiera. To zdarzenie kładzie się cieniem na całą opowieść. Autor miał duży potencjał, nawet sądząc tylko po tym jednym tytule. Jednakże nawet świetna historia wypełniona samymi antypatycznymi postaciami nie wzbudzi sympatii.

W tej książce było tyle goryczy, wewnętrznej pustki, głupoty! absurdu i bezmyślności, że wymęczyła mnie bardzo. Dlatego choć doceniam kunszt pisarski pana Toole, to jednak nie mogę jej ocenić na więcej niż 5/10. Nie poleciłabym również nikomu. Jedynym plusem było dla mnie zakończenie - cieszę się, że nie odpuściłam sobie w połowie (a chciałam).

adres-wyobraznia.blogspot.com

Tak, tak, gdybym prowadziła ranking książek, które doprowadziły mnie do granic zirytowania "Sprzysiężenie osłów" wygrałoby bezkonkurencyjnie. Denerwujący był główny bohater - Ignacy. Tłusty, przemądrzały obibok, który żyje na utrzymaniu matki. Absurdalny był humor, który zamiast śmiechu powodował u mnie jedynie grymas na twarzy. Groteskowa akcja, język naszpikowany...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gawędy o sztuce Bożeny Fabiani to coś, co na pewno Wam się spodoba, jeśli tak jak ja jesteście wrażliwi na sztukę i moglibyście oglądać obrazy godzinami. Baa a jeszcze o nich słuchać! Bożena Fabiani opowiada lekko i bardzo zajmująco, zupełnie jakby zwykła popijać herbatkę w niedzielne popołudnia z Caravaggiem czy Rubensem. Chwilę poświęca na życie prywatne malarzy, sporo opowiada na temat ich najważniejszych obrazów, wszystko to w naprawdę przyjemny sposób. Polecam Wam zwłaszcza audiobooki, bo autorka ma dobry głos.

Ja zaczęłam swoją przygodę z jej twórczością od środka, bo od "Dalszych gawęd o sztuce. XVII wiek". I powiem Wam, jestem naprawdę zadowolona, że sięgnęłam po tę książkę. Każdy artysta ma poświęcony sobie rozdział, który w audiobooku trwa około pół godziny (idealnie dla nie mających czasu). W tej części poznajemy bliżej m.in. Vermeera i Rembrandta, wspomnianych wcześniej Rubensa i Caravaggia, a także pierwszą znaną kobietę - malarkę Artemisię Gentileschi. "Poznajemy" to dobre słowo, bo gawędy nie zawierają suchych i bezpłciowych faktów, a prawdziwe ciekawostki z życia tych wybitnych twórców. Dziś w erze mass mediów, facebooka i ekshibicjonizmu z własnej nieprzymuszonej woli nie stanowi problemu, żeby dowiedzieć się dowolnych i czasami bardzo osobistych rzeczy o kimkolwiek. Ale w XVII wieku? Dlatego ilość pracy jaka została włożona, aby wyciągnąć z mroków przeszłości biografie artystów budzi podziw.

Więc jeszcze raz polecam Wam z całego serca "Dalsze gawędy o sztuce. Wiek XVII" oraz całą serię. Jeśli martwicie się, że przytłoczą Was trudne nazwy lub zawiłe historie - spokojnie - gawędy są dla każdego, a zwłaszcza dla początkujących.

adres-wyobraznia.blogspot.com

Gawędy o sztuce Bożeny Fabiani to coś, co na pewno Wam się spodoba, jeśli tak jak ja jesteście wrażliwi na sztukę i moglibyście oglądać obrazy godzinami. Baa a jeszcze o nich słuchać! Bożena Fabiani opowiada lekko i bardzo zajmująco, zupełnie jakby zwykła popijać herbatkę w niedzielne popołudnia z Caravaggiem czy Rubensem. Chwilę poświęca na życie prywatne malarzy, sporo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Motyl" przedstawia historię kobiety po pięćdziesiątce, wykładowcy Harvardu, szczęśliwej żony i matki. Alice wiedzie naprawdę satysfakcjonujące życie, gdy nagle spada na nią wiadomość o chorobie. I to o chorobie zarówno strasznej jak i nieuleczalnej, która kawałek po kawałeczku zabiera jej pamięć i świadomość. Alzheimer, bo tak brzmi diagnoza, kradnie tej wszystko co było dla niej ważne - błyskotliwy umysł, karierę, wspomnienia, nadwyręża relacje z bliskimi... zabiera jej samą siebie.

Lisa Genova napisała wyjątkową książkę nie tylko ze względu na temat, ale i jego ujęcie. Historia przedstawiona jest z perspektywy Alice, a nie z "zewnątrz". Na początku nie stanowi to różnicy, lecz wraz z postępem choroby głównej bohaterki sami przestajemy się orientować gdzie toczy się akcja, jaka jest pora dnia, czasami jesteśmy zdezorientowani prowadzoną rozmową. Pozwala to prawie namacalnie poczuć jak przerażający jest Alzheimer.

Historia, mimo że dramatyczna, pozbawiona jest tanich chwytów. Początkowo miałam obawy, że temat zostanie nieco spłycony. I owszem można w całej powieści wyczuć coś takiego amerykańskiego. Jednak bez cienia wątpliwości muszę uznać "Motyla" za bardzo dojrzałą pozycję. Nie upraszcza ani nie uwzniośla trudnej sytuacji rodziny Alice. Nie ma w niej patosu. Nie wydaje osądów. Autorka przedstawia różne typy zachowań i reakcji, a ocenę słusznie pozostawia czytelnikom.

Powieść nie tylko dla chorych lub ich bliskich, ale dla wszystkich, którzy mają serce po właściwej stronie. Bardzo wzruszająca książka. Szczerze mówiąc zastanawiałam się czy podołam jej ze względu na duży ładunek emocjonalny jaki niesie. Koniec końców, cieszę się, że ją przeczytałam.

"Motyl" przedstawia historię kobiety po pięćdziesiątce, wykładowcy Harvardu, szczęśliwej żony i matki. Alice wiedzie naprawdę satysfakcjonujące życie, gdy nagle spada na nią wiadomość o chorobie. I to o chorobie zarówno strasznej jak i nieuleczalnej, która kawałek po kawałeczku zabiera jej pamięć i świadomość. Alzheimer, bo tak brzmi diagnoza, kradnie tej wszystko co było...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Korespondenci.pl Dorota Kowalska, Wojciech Rogacin
Ocena 7,2
Korespondenci.pl Dorota Kowalska, Wo...

Na półkach:

Kraje ogarnięte wojną to chyba ostatnie miejsca na ziemi, gdzie ktokolwiek chciałby się znaleźć. Krew, spadające bomby, ruiny, wszechobecny strach... śmierć. Śmierć, która jest zawsze obok, zawsze o krok. Nie muszę więcej mówić, nie potrzeba. Każdy od wojen ucieka. Są jednak ludzie, którzy na wieść o jakimś konflikcie pakują się i przylatują pierwszym samolotem. Nie tylko Ci, którzy w rubryce zawód mają wpisane żołnierz, nie tylko Lekarze bez Granic, nie tylko wszelkiego rodzaju wolontariusze. Korespondenci wojenni przyjeżdżają i pracują w najniebezpieczniejszych miejscach świata, żeby typowa polska rodzinka między poranną kawką, a ciasteczkiem zobaczyła 30 - sekundową relację z takiego Bliskiego Wschodu na przykład.

Co reporterzy myślą o swojej pracy? Czy widzą w niej misję czy to dla nich "tylko praca"? Jak to jest kręcić relację ze zbombardowanej szkoły? Jak dziennikarze radzą sobie z emocjami? Co myślą o sobie nawzajem? Co o wielkich tego świata, którzy te wojny rozpętują i milionach maluczkich, którzy na niej umierają?

Na te i inne pytania próbuje odpowiedzieć książka "Korespondenci.pl". Zawiera głównie wywiady, ale i wspomnienia oraz różnej formy opisy oraz zdjęcia, których bohaterami są czołowi polscy reporterzy wojenni. Sami dziennikarze mówią o sobie, że wojnę podglądają przez dziurkę od klucza. Czytelnicy natomiast przez taką samą dziurkę podglądają ich w pracy. Bo oczywiście samemu rzemiosłu reporterskiemu bohaterowie książki poświęcają sporo czasu i miejsca w swoich wspomnieniach. Nie ma w niej na szczęście taniej sensacji, żadnego breaking news, nic z tych rzeczy. Jest za to wiele na temat wiz, pieniędzy, problemów z łącznością. Proza życia w zniszczonych krajach. Niektórzy śmiało i dosadnie wyrażają swoje poglądy, niektórzy mają w sobie więcej rezerwy. Na uwagę zasługują zwłaszcza wywiady z Jackiem Czarneckim i Piotrem Góreckim. Inni wypadają przy nich odrobinę gorzej. Czasami można wyczuć w niektórych wypowiedziach charakterystyczną dla radia i telewizji manierę. Delikatną, bo delikatną, ale jednak zauważalną (przynajmniej dla mnie). Wiecie, aż dziwicie się, że nikt nie dodał na koniec "dla programu pierwszego mówił dla państwa...".

Jak jednym słowem określić tę książkę? Gorzka. To pierwsze co przychodzi do głowy na myśl o całym bezsensie wojen widzianych przez obiektyw kamery. Sporo w niej refleksji, sporo przemyśleń. Nie jest to lektura lekka, ale nie jest również przesadnie ciężka. Trudno nawet powiedzieć, żeby była odkrywcza. Dziennikarze opowiadają o wielu zabawnych (albo przynajmniej w ich przekonaniu zabawnych) sytuacjach. Czasami posiłkują się także niewybrednym słownictwem. Myślę, że "Korespondenci.pl" to książka przede wszystkim dla zainteresowanych aktualnymi problemami świata. Wtedy może się spodobać. Dla mnie całkiem dobre 6/10.

adres-wyobraznia.blogspot.com

Kraje ogarnięte wojną to chyba ostatnie miejsca na ziemi, gdzie ktokolwiek chciałby się znaleźć. Krew, spadające bomby, ruiny, wszechobecny strach... śmierć. Śmierć, która jest zawsze obok, zawsze o krok. Nie muszę więcej mówić, nie potrzeba. Każdy od wojen ucieka. Są jednak ludzie, którzy na wieść o jakimś konflikcie pakują się i przylatują pierwszym samolotem. Nie tylko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Irytacja towarzyszyła mi przy każdej z ponad 700 stron tej powieści (trafiłam chyba na najgrubsze wydanie jakie istnieje). Akcja ciągnie się jak flaki z olejem. Autorka naprawdę nie miała litości. Wydawać by się mogło, że uczynienie związku dwóch pań główną osią powieści powinno działać na plus. Jednak wypada to nieprzekonująco, przynajmniej według mnie. "Za ścianą" szumnie określana jako powieść psychologiczna o wiele mocniej skupia się na szczegółach zachowania niż na myślach głównej bohaterki. Także sam romans, nawet w wydaniu lesbijskim wydaje mi się trochę płytki. A na pewno byłby tak określony, gdyby zamiast dwóch kobiet dotyczył mężczyzny i kobiety.

Za to druga część powieści, bardziej kryminalna, odrabia straty wynikłe ze słabego początku. Więcej tu spraw do przemyślenia, generalnie robi się trochę ciekawiej. Uczucie irytacji trochę przygasa. Cóż, ode mnie "Za ścianą" otrzymuje 5/10.

Irytacja towarzyszyła mi przy każdej z ponad 700 stron tej powieści (trafiłam chyba na najgrubsze wydanie jakie istnieje). Akcja ciągnie się jak flaki z olejem. Autorka naprawdę nie miała litości. Wydawać by się mogło, że uczynienie związku dwóch pań główną osią powieści powinno działać na plus. Jednak wypada to nieprzekonująco, przynajmniej według mnie. "Za...

więcej Pokaż mimo to