-
ArtykułyZakładki, a także wszystko, czego jako zakładek używamy. Czym zaznaczasz przeczytane strony książek?Anna Sierant29
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać372
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać8
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2023-01-24
LIRYZM TO LODOWA TKANKA*
Zupełnie jak totalitaryzm. Gdy o nim myślę, przed oczami jawi mi się arktyczne piekło syberyjskich łagrów i nieme pytanie haka, na którym kiedyś, w małej chatce na Północy, powiesiła się rosyjska poetka, Marina Cwietajewa. Po chwili widzę ustrój totalitarny przyszłości, rodem z "Fahrenheit 451", i dochodzę do wniosku, że gdybym – na wzór bohaterów filmu – miała dokonać wyboru jednej książki, wartej nauczenia się na pamięć i zachowania dla przyszłych pokoleń, byłby to tomik „5 poematów” Marka K.E. Baczewskiego, zawierający w sobie i ten hak, i ten ziąb, i czytanie czarnego na czarnym przez dygot i dotyk...
Otwieram oczy: dyktatury brak. Mamy za to wolność – tę wpisaną w ludzki los, ale też – taką, dla której możliwa jest każda, choćby i największa podłość czy dwuznaczność, zestrojone w związki między słowem a życiem i śmiercią, między mówieniem i pisaniem a istotą cielesności, którym Baczewski przypatruje się również w pozostałej części swojego przejmującego, wieloaspektowego zbioru. Więcej – tworzy je. Łącząc ze sobą m. in. znak i ból, śpiew i kanibalizm, liczbę i śmierć, układa własną mitologię procesów kulturowych. Fikcyjną oraz (ponieważ) uderzająco autentyczną:
Prawda to zmyślenie nieco bardziej skuteczne
od innych i jako taka musi być trzymana pod
specjalnym nadzorem, w domu wariatów i wariantów.
Jeśli więc chcielibyście się dowiedzieć, skąd przywędrowało do człowieka pismo, dlaczego my, Polacy, nie potrzebujemy dekonstrukcji, który filozof byłby szczęśliwy na froncie, jak ma się szczęście do szaleństwa i dlaczego „wszystkie trupy są nasze” – czytajcie poematy Baczewskiego. W pewnym sensie robi on dla poezji to, co Michel Foucault uczynił dla filozofii: „wydrąża” ją i – łącząc punkty skrajne zgrabiałej powierzchni – wygrywa na tak powstałym instrumencie niezwykle poruszającą melodię. W ostatnim, poświęconym pamięci Mariny Cwietajewej utworze, poeta tak formułuje swoje twórcze credo:
odwołać ciszę, wyrwać z łagru
milczenia to, co najczystsze, bez rymu: brzmienie.
* Tytuł recenzji i cytaty kursywą pochodzą z tomiku Marka K.E. Baczewskiego „5 poematów”.
LIRYZM TO LODOWA TKANKA*
Zupełnie jak totalitaryzm. Gdy o nim myślę, przed oczami jawi mi się arktyczne piekło syberyjskich łagrów i nieme pytanie haka, na którym kiedyś, w małej chatce na Północy, powiesiła się rosyjska poetka, Marina Cwietajewa. Po chwili widzę ustrój totalitarny przyszłości, rodem z "Fahrenheit 451", i dochodzę do wniosku, że gdybym – na wzór bohaterów...
Szalenie mi się spodobało i przypadło do przekonania określenie z opinii Kalissy „dramat magiczny”, jak i cała jej analiza. Od siebie dodam możliwy współczesny (a więc – niezamierzony przez autora) trop interpretacyjny końcówki utworu: o ile całość dramatu jest zanurzona we właściwym czasom Szekspira myśleniu kolonialnym, o tyle zakończenie można czytać jako utratę – symbolicznej i realnej – władzy białego człowieka nad „dalekimi krajami”, skąd główny protagonista Prospero wraca pozbawiony swoich „władz magicznych”, zdany na łaskę i niełaskę własnych pobratymców – a więc, jako swoistą detronizację i wycofanie się „białego imperatora”. Myślę, że taka interpretacja mogłaby być szczególnie owocna w teatrologicznym rozumieniu dramatu – chętnie bym zobaczyła przedstawienie realizujące ten trop. ;)
Szalenie mi się spodobało i przypadło do przekonania określenie z opinii Kalissy „dramat magiczny”, jak i cała jej analiza. Od siebie dodam możliwy współczesny (a więc – niezamierzony przez autora) trop interpretacyjny końcówki utworu: o ile całość dramatu jest zanurzona we właściwym czasom Szekspira myśleniu kolonialnym, o tyle zakończenie można czytać jako utratę –...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Virginia Woolf opowiada w "Falach" koleje życia grupki przyjaciół, od wczesnego dzieciństwa do późnej starości, spędzonego głównie w Wielkiej Brytanii bliżej początku XX wieku. Autorka obywa się bez fabularnych "wypełniaczy", nie prawi też morałów. Najdonośniej rozbrzmiewają tu te rozmowy, które słyszymy, kiedy wokół zapada cisza: dialogi podświadomości z niedookreślonym „ty”, które czynią nasze istnienie możliwym.
Jinny "skacze jak płomyki przebiegające między szczelinami w ziemi. Porusza się. Tańczy. Ani na chwilę nie przestaje poruszać się i tańczyć". Jest impulsywna, może odrobinę lekkomyślna. Susan za to spokojniejsza, bardziej godna zaufania, ale zarazem – tradycjonalistyczna, widząca swą przyszłość w małżeństwie. Rhoda to marzycielka żyjąca w świecie wyobraźni. Trapią ją różne niepokoje, które opisuje: "Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała".
Równie ciekawie i różnorodnie rysują się postaci męskie: Bertrand jest – z wyboru i zamiłowania – "opowiadaczem" historii, w których sens i realność sam zaczyna wątpić na koniec. Louis romansuje z kolejnymi kobietami, czując się jednocześnie wyobcowany z powodu swojego pochodzenia. Neville – wielki esteta – zakochuje się nieszczęśliwie w przystojnym koledze z klasy, Percivalu.
Wszystkie te his-/herstories – dzięki zastosowaniu przez pisarkę techniki strumienia świadomości – poznajemy z punktu widzenia (i odczuwania) bohaterów. To jednak nie jedyna innowacja wprowadzona przez Woolf. Znajdziemy tu także dwa odważne, jak na tamte czasy, wątki homoseksualne, do dziś aktualne w swojej sugestywności. Pierwszym reprezentantem tej "opcji" jest Neville, zadurzony – jak wspominałam – w szkolnym koledze. Drugi natomiast "casus" przedstawię słowami samej zainteresowanej, mianowicie Rhody: "Wybieram jakąś nie znaną mi twarz po drugiej stronie sali i nie mogę pić herbaty, kiedy naprzeciw mnie siedzi ta dziewczynka, której imienia nie znam. Krztuszę się. Gwałtowność uczucia wstrząsa mną na wszystkie strony". Jest to więc homoseksualizm doświadczany w dość wczesnej młodości. Nie podejrzewam oczywiście pisarki o chęć zinfantylizowania w ten sposób safizmu. Widzę tu raczej ciekawe odwrócenie pokutującego stereotypu, że lesbijką zostaje się w wyniku rozczarowujących wczesnych kontaktów z płcią przeciwną. I że w miłości lesbijskiej "chodzi tylko o seks".
Portretując cykle i obroty "kół losu", pisarka używa alegorii burzliwych zjawisk przyrody. Dzięki temu perypetie bohaterów nabierają egzystencjalnej głębi. Również dlatego warto wysłać w kierunku tej książki energię swojej wyobraźni. Powróci jak fala.
Virginia Woolf opowiada w "Falach" koleje życia grupki przyjaciół, od wczesnego dzieciństwa do późnej starości, spędzonego głównie w Wielkiej Brytanii bliżej początku XX wieku. Autorka obywa się bez fabularnych "wypełniaczy", nie prawi też morałów. Najdonośniej rozbrzmiewają tu te rozmowy, które słyszymy, kiedy wokół zapada cisza: dialogi podświadomości z niedookreślonym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Mam trzy definicje.
Pierwsza, taka najbardziej oczywista czy powierzchowna, brzmiałaby:
Poezja to prawda wsłuchania w naturę. Jakby podmiotka nie chciała (tu cytat z Macieja Woźniaka) przeszkadzać „ziemi mówić jej własnym, wilgotnym językiem”. I ta niechęć do „wchodzenia naturze w słowo” ma jak dla mnie genialny wyraz już na poziomie interpunkcji – nawiasy w tytułach! – jakby autorka wiedziała, że gest nazywania wiąże się z symboliczną przemocą, więc zamiast tego pozwala przyrodzie przemówić (przede wszystkim poprzez bardzo kojący, wyciszony rytm) i tylko nieznacznie jej wtóruje.
To zatopienie w przyrodzie czuć w takich frazach jak:
„nie wiem [...] czyimi płucami oddycham”
czy:
„ziemia na współ ziemia”
Jednocześnie poprzez to imaginarium przyrody te wiersze w absolutnie cudowny dla mnie sposób wyrażają jedność narodzin i śmierci, np. we fragmentach:
„oddech obieg ziemi
połączenia atomów i rozpad wpływanie
tlenu bulgotanie wody wdech
fotosynteza zanikanie tkanek”
„gdy rośnie las las umiera”
„nie da się oddzielić
zranione od niezranionego żywicą”
Druga definicja: poezja to prawda języka uchwyconego in statu nascendi, wyłaniania się języka z nicości. Pod względem totalności doświadczenia mogłabym porównać projekt Pauliny Pidzik tylko z „Falami” Virginii Woolf. Podobny jest rytm, duża liryczność, zanurzenie w przyrodzie, i podobny jest też punkt wyjścia, taka jakaś dziecięca naiwność i bezbronność percepcji, jakby uczenie się świata od początku:
„pierwsze jest granatowe gdzie mnie nie było gdzie
zabrakło przybyło na ileś z dlaczego
próbuję zapamiętać to które zaczynało ale nie znam jeszcze
słów”
(z wiersza „(odpamiętywanie pierwsze)”)
U PP to stwarzanie świata na nowo wiąże się oczywiście z nazywaniem po raz pierwszy, ale inaczej niż u Adama w Biblii, nie jest to akt narzucający, despotyczny, tylko raczej dialogizujący:
„przesuwamy łóżka dłonie splatamy przeciw
jakby to mogło ochronić
tamto to niebo tamte jesiony”
Pytania, jakie mi się nasunęły przy lekturze tego tomu, to m.in.: jaka jest relacja człowieka do przyrody? Co było pierwsze: język czy świat? Czy śmierć jest końcem/przeciwieństwem życia, czy jego częścią?
Trzecia definicja pochodzi od poetki Laury Riding Jackson, która pisała:
„wiersz jest odsłonięciem prawdy tak fundamentalnego i ogólnego rodzaju, że poza słowem >>poezja<< żadna nazwa nie jest tu adekwatna oprócz słowa >>prawda<<”.
Mam trzy definicje.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPierwsza, taka najbardziej oczywista czy powierzchowna, brzmiałaby:
Poezja to prawda wsłuchania w naturę. Jakby podmiotka nie chciała (tu cytat z Macieja Woźniaka) przeszkadzać „ziemi mówić jej własnym, wilgotnym językiem”. I ta niechęć do „wchodzenia naturze w słowo” ma jak dla mnie genialny wyraz już na poziomie interpunkcji – nawiasy w tytułach! –...