-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
Piotr Ibrahim Kalwas, mieszkający w Egipcie Polak, który kilkanaście lat temu przeszedł na islam ‒ dosłownie ‒ wychodzi na ulicę Aleksandrii, by opowiedzieć czytelnikowi o islamie, tradycjach muzułmańskich, o codziennym życiu w Egipcie i o jego mieszkańcach. W zbiorze "Egipt: haram halal" nie ma wielbłądów, plaż Hurghady, tłumów turystów kłębiących się przy piramidach w Dolinie Królów. Są za to tętniące życiem ulice Aleksandrii, pyszne jedzenie i Egipcjanie, którzy opowiadają o swoim niezwykłym egzotycznym świecie.
"Egipt: haram halal" to zbiór reportaży o życiu w Egipcie, o kulturze i tradycjach islamskich. Kalwas pisze o sprawach niezwykle istotnych z punktu widzenia nie tylko Egipcjanina czy obcokrajowca mieszkającego w Aleksandrii, ale ogólnie z perspektywy ludzkiej. Wydarzenia, które opisuje, m.in. rewolucje i przewroty w państwach islamskich z ostatnich lat, mają wpływ na cały świat. Ważne miejsce w tekstach Kalwasa zajmuje demokracja i spojrzenie na ten ustrój społeczny z punktu widzenia Europejczyka i Egipcjanina, a także tradycja, która w zbiorze "Egipt: haram halal" jawi się raczej jako hamulec przemian społecznych niż wartość godna pielęgnowania. Tradycjonalizm w świecie islamskim prowadzi do łamania praw człowieka, całkowitego odbierania kobietom prawa do samostanowienia, a nierzadko nawet do śmierci.
Przeczytałam w internecie, że w poprzednich książkach Kalwas rozlicza się z cywilizacją i kulturą Zachodu, także z katolicyzmem, i szczerze mówiąc, przez chwilkę obawiałam się mało obiektywnych peanów islamskiego konwertyty, dowodzącego wyższości kultury muzułmańskiej nad chrześcijańską. Jakże miło się rozczarowałam! "Egipt: haram halal" to książka, której autor krytycznie podchodzi właśnie do islamu i kultury arabskiej, ale jest to mądra krytyka człowieka, który kocha i docenia tamten świat, zdaje sobie sprawę z jego wartości, chce go nam pokazać i opisać, nie zamierza jednak robić tego fałszywie, nieobiektywnie. Mimo że przeszedł na islam i uwielbia Egipt, Kalwas pisze z perspektywy Europejczyka. Jego zachodnie pochodzenie pozwala mu zachować dystans i trzeźwy osąd w zderzeniu z tamtejszą kulturą i religią.
Chyba najbardziej fascynującym wątkiem zbioru Kalwasa jest stosunek Egipcjan do kultury zachodniej, która miesza się w Egipcie w wielkim tyglu tradycji i zasad religijnych najczęściej nieakceptowalnych z perspektywy Europejczyka. Wynikiem tej kotłowaniny jest dziwaczna mieszanka pragnień o nowoczesnej demokracji ‒ której większość Egipcjan zupełnie nie rozumie ‒ ze ślepym, wręcz nierozumnym kierowaniem się restrykcyjnymi zasadami religijnymi, co tak naprawdę wynika z nieumiejętności czy strachu przed samodzielnym myśleniem, z obawy przed popełnieniem bluźnierstwa. Kalwas na każdym kroku wytyka to swoim egipskim rozmówcom. Swoją drogą jego rozmowy z mieszkańcami Aleksandrii, sklepikarzami, właścicielami restauracji i egipskimi przyjaciółmi są doprawdy fascynujące. Wyjątkowe są szczególnie filozofujące rozmowy z egipskim intelektualistą ‒ profesorem A.
Swoje reportaże z Egiptu Kalwas bogato okrasza opisem tradycji i obyczajów, które dla Europejczyka często są trudne do pojęcia, także tych najbardziej dramatycznych i kontrowersyjnych, jak obrzezanie kobiet, kara śmierci przez ukamienowanie czy okrucieństwo kobiet wobec swoich córek i wnuczek. Egipt w zbiorze Ibrahima Kalwasa jawi się jako kraj ogromnych kontrastów: młode kobiety pod hidżabem i burką noszą ostry makijaż i obcisłe "europejskie" ubrania; mężczyźni, którym zależy na tym, by ożenić się z obrzezaną dziewicą, regularnie odwiedzają burdele, przemysł pornograficzny kwitnie, a za zdradę kobiet karze się ukamienowaniem; dzieciom zasłania się oczy przed telewizorem na scenach pocałunków, lecz nikt nie widzi niczego zdrożnego, gdy oglądają choćby najkrwawsze filmy. W obyczajowości muzułmańskiej autor dostrzega obsesję seksualności i kobiecego ciała, które ‒ nieosiągalne (przynajmniej przed ślubem), zabronione ‒ postrzegane jest jako zagrożenie, dlatego trzeba je zakryć lub zniszczyć.
Kalwas bezlitośnie obnaża to zakłamanie, obłudę i totalny brak logiki. Jednak mimo tych wszystkich gorzkich aspektów życia w świecie muzułmańskim po przeczytaniu reportaży Kalwasa poczułam wielką ochotę, by zobaczyć Bibliotekę Aleksandryjską, poczuć na twarzy pył i podmuch gorącego powietrza znad Sahary i spróbować tego pysznego jedzenia. "Egipt: haram halal" to taka książka, która na chwilę przenosi na afrykańskie wybrzeże Morza Śródziemnego nawet w środku północnoeuropejskiej zimy.
http://www.manufakturatekstu.pl/
Piotr Ibrahim Kalwas, mieszkający w Egipcie Polak, który kilkanaście lat temu przeszedł na islam ‒ dosłownie ‒ wychodzi na ulicę Aleksandrii, by opowiedzieć czytelnikowi o islamie, tradycjach muzułmańskich, o codziennym życiu w Egipcie i o jego mieszkańcach. W zbiorze "Egipt: haram halal" nie ma wielbłądów, plaż Hurghady, tłumów turystów kłębiących się przy piramidach w...
więcej mniej Pokaż mimo to
Recepta na świetny duet pisarsko-ilustratorski? Dwie zatwardziałe feministki, kilkadziesiąt mocno ociekających ironią felietonów, trochę szalonych ilustracji stworzonych ciekawą techniką i fioletowo-różowa okładka. Agnieszka Graff pisze bardzo konkretnie, nie boi się poruszać nawet najbardziej kontrowersyjnych tematów, często ironizuje, co nadaje tekstom smaczku, bezlitośnie obnaża i wyszydza brak wiedzy i pokrętny sposób myślenia przeciwników równouprawnienia oraz równych szans życiowych kobiet i mężczyzn.
Graff pisze o tym, co w Polsce uznawane jest za niepodważalną świętość ‒ wszak wszyscy Polacy są katolikami i nikomu nic do tego, ile co roku z naszych podatków otrzymuje szacowna instytucja Kościoła katolickiego. Konwencja przeciw przemocy w rodzinie? Toż to zamach na świętą podstawową komórkę życia społecznego, w której żona posłusznie sprząta, zmywa, pierze, gotuje, pracuje zawodowo, pomaga w odrabianiu lekcji i uważa, coby nie dostać w pysk, kiedy szanowny małżonek wróci z pracy na lekkim rauszu i coś mu się nie spodoba. Patologia? To nas nie dotyczy! Taka rzeczywistość to tylko w najgorszych nizinach społecznych! Really? Naprawdę tak myślicie czy po prostu przyjemniej jest tak myśleć i nie dostrzegać, co się dzieje u sąsiadów?
Ingerencja władz i protesty przeciwko sztukom teatralnym? Pff, dobre sobie. Agnieszka Graff swój felieton o Golgota Picnic pisała w styczniu 2015 roku. Teraz dopiero rzeczywistość polityczna stworzyła jej prawdziwy materiał pisarski. Zresztą stwarza na co dzień. Weźmy pod uwagę chociażby wspaniałe równouprawnienie na rynku pracy. Chciałyście pracować? To macie swoją pracę! A że o kilkaset złotych gorzej płatną niż mężczyźni to już inna sprawa. Bez przesady, nawet równouprawnienie musi mieć swoje granice! Facet musi więcej zarabiać, w przeciwnym razie mógłby zwątpić w wagę roli ojca i żywiciela rodziny. A to już prosta droga do wyginięcia gatunku.
Tematyka felietonów Graff ściśle oscyluje wokół najnowszych wydarzeń z życia społeczno-politycznego w Polsce, dlatego w wielu tekstach autorka jawi się jako demaskatorka obłudy i zakłamania opinii publicznej. Każdy rozdział otwiera rozmowa Marty Frej i Agnieszki Graff na tematy, które zostaną poruszone w tej konkretnej części. Oczywiście jest tu sporo tych diabelskich słów, których tak bardzo boi się polska prawica, za którymi od razu wietrzy czarne rogi i zapach wrzącej smoły: gender, in vitro, aborcja, antykoncepcja, równouprawnienie itd. Same zberezeństwa. Z drugiej strony biorąc pod uwagę, jak bardzo nośne są to obecnie tematy, a każdy polityk w Polsce jest specjalistą od tego, co kobiecie potrzeba, chyba wszyscy ci znawcy powinni się zapoznać z książką "Memy i graffy". Swoją drogą jestem pod wrażeniem, jaką karierę zrobiło słowo gender. Taka sobie badawcza kategoria humanistyczna stosowana przez akademików do opisu rzeczywistości społecznej. A mówią, że humaniści w odwrocie...
Jako osoba ceniąca ładnie zaprojektowane książki nie mogę nie wspomnieć o szacie graficznej "Memów i graffów". Felietony Agnieszki Graff zostały sensownie podzielone na cztery części, a wyselekcjonowane memy Marty Frej dobrano tak, że idealnie pasują do tekstów. Trochę cukierkowa, lekko kiczowata, ale jednak interesująca szata graficzna książki to mrugnięcie okiem, gra ze stereotypami kulturowymi, które każą widzieć w feministkach wykolczykowanego babochłopa obnażającego się na manifach i innych marszach szmat. Książka ma ciekawy format ‒ trochę obniżone B5, pierwsza i czwarta strona okładki mają skontrastowany kolor i ‒ z czym się wcześniej nie spotkałam ‒ szerokie skrzydełko tylko na pierwszej stronie okładki.
Nie jestem szczególnie obiektywnym krytykiem tekstów Graff, a memy Frej uwielbiam od dawna. Dla mnie "Memy i graffy" to świetna książka i czytało mi się ją doskonale przede wszystkim dlatego, że niemal w stu procentach zgadzam się światopoglądowo z paniami autorkami. Zatem jeśli nie boicie się tych wszystkich zberezeństw i bluźnierstw, jakże niepasujących do współczesnej polskiej rzeczywistości politycznej, w której niebawem pewnie zaczną nam wszystkiego zabraniać, polecam "Memy i graffy". Ja pewnie nie raz wrócę do tej książki.
http://manufakturatekstu.blogspot.com/
Recepta na świetny duet pisarsko-ilustratorski? Dwie zatwardziałe feministki, kilkadziesiąt mocno ociekających ironią felietonów, trochę szalonych ilustracji stworzonych ciekawą techniką i fioletowo-różowa okładka. Agnieszka Graff pisze bardzo konkretnie, nie boi się poruszać nawet najbardziej kontrowersyjnych tematów, często ironizuje, co nadaje tekstom smaczku,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-21
Dawno, dawno temu w cygańskim taborze gdzieś na wschodzie Polski przyszła na świat dziewczynka. Miała wielkie oczy i czarne włosy, była śliczna jak laleczka, dlatego wszyscy zaczęli ją nazywać Papuszą, co po cygańsku znaczy „lalka”. Dziewczynka dorastała wśród swoich, ucząc się, jaka jest rola kobiety w taborze. Była częścią tego cygańskiego świata, ale przede wszystkim częścią lasu. Jednak nie była to jedna z wielu kobiet żyjących w taborze, które zajmowały się głównie zdobywaniem jedzenia i pieniędzy i rodzeniem dzieci. Młoda Cyganka okazała się Inna, gdyż obdarzona została niezwykłym darem tworzenia poezji, przez co wkrótce doznała odrzucenia ze strony swoich ziomków i już do końca życia miała nosić piętno odtrącenia.
Równie dobrze tak mogłaby się zaczynać biografia [?] Bronisławy Wajs ‒ Papuszy, cygańskiej poetki, która została odsunięta przez środowisko romskie, gdyż kontaktując się z warszawskim literatem, romologiem Jerzym Ficowskim, rzekomo zdradziła mu cygańskie tajemnice, które opublikował w swojej książce "Cyganie polscy". Alienacja i piętno zdrajczyni sprawiły, że Papusza doznała załamania nerwowego i do końca życia wielokrotnie leczyła się w szpitalach psychiatrycznych. Historia tragicznego życia poetki została poruszona w najnowszej książce Angeliki Kuźniak "Papusza", która moim zdaniem, mimo niekwestionowanych walorów literackich, nie ma prawa pretendować do miana biografii. Czyż można napisać biografię postaci, na mapie życia której jest tak wiele czarnych plam? Niemal każda publikacja dotycząca życia Papuszy będzie kolejną legendą, w której akcentuje się niezwykłą wrażliwość, piętno odrzuconej, bezpłodność czy wreszcie chorobę psychiczną. Bez wątpienia są to fakty, które najłatwiej sprzedać i które wywołują najwięcej emocji. Jakże łatwo z tych informacji wykreować historię "poetki przeklętej", jak nazwała Papuszę Julia Hartwig.
Swoją opowieść o Bronisławie Wajs rozpoczyna Kuźniak w gorzowskim mieszkaniu Wajsów rok po śmierci Dyźka ‒ męża Papuszy. Dzięki temu książka kompozycją przypomina wspomnienia starej kobiety, która opowiada swoje życie ‒ autorka oddaje głos poetce. O tym, że Papusza była postacią niezwykłą, nie trudno przekonać. Cyganka, która pisała wiersze, czuła ogromną potrzebę rozwijania się w kierunkach, które nie były do końca typowe dla społeczności romskiej, sama nauczyła się czytać i pisać; a z drugiej strony poetka, która ‒ jak większość cygańskich kobiet ‒ nie miała żadnego wykształcenia, była przesądna, a kiedy zaszła taka potrzeba, kradła. Papusza była kobietą z lasu, tam tkwiło źródło jej niezwykłej poezji i po osiedleniu się aż do śmierci tęskniła za życiem w taborze. Można by się zastanawiać, jak potoczyłoby się życie Papuszy, gdyby urodziła się kilkadziesiąt lat później. Bez wątpienia początek lat 50. ‒ czas debiutu poetki, a jednocześnie inicjacja akcji narzucającej Cyganom osiadły tryb życia ‒ sprawił, że Papusza tak naprawdę żyła poza środowiskiem cygańskim, ale nie była też pełnoprawnym członkiem społeczeństwa gaździów. Dla jednych i drugich była Inna, nie dziwi zatem, że sytuacja ta odbiła się na jej zdrowiu psychicznym.
Tematyka cygańska stała się ostatnio niezwykle modna, ruszyły badania naukowe dotyczące Romów, w 2011 roku ukazała się rozprawa Magdaleny Machowskiej "Papusza. Bronisława Wajs. Między biografią a legendą", a film Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze o poetce stał się wydarzeniem na festiwalu filmowym w Karlowych Varach. Największą zaletą reportażu Angeliki Kuźniak, poza rzetelnym opracowaniem źródeł, bez wątpienia jest ogromna empatia autorki, którą czytelnik wyczuwa na kartach książki (tak ważna, by nie pójść o krok za daleko, nie popuścić wodzy fantazji i nie wykreować kolejnej legendy) ‒ próba przybliżenia nam niezwykłej wrażliwości poetki.
Dawno, dawno temu w cygańskim taborze gdzieś na wschodzie Polski przyszła na świat dziewczynka. Miała wielkie oczy i czarne włosy, była śliczna jak laleczka, dlatego wszyscy zaczęli ją nazywać Papuszą, co po cygańsku znaczy „lalka”. Dziewczynka dorastała wśród swoich, ucząc się, jaka jest rola kobiety w taborze. Była częścią tego cygańskiego świata, ale przede wszystkim...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-08-01
Siedemdziesiąta rocznica powstania w getcie warszawskim stała się impulsem do wznowienia przez wydawnictwo Czarne książki Anki Grupińskiej "Ciągle po kole". Jak mówi podtytuł, są to rozmowy z żołnierzami getta, które autorka przeprowadziła w latach 1985-2000. Wywiady opatrzone zostały szczegółowymi objaśnieniami opracowanymi przez Grupińską z pomocą Aliny Skibińskiej, dzięki czemu czytelnik nie gubi się w morzu faktów, nazw, miejsc, które dla nas mogą jawić się niczym z innego świata ‒ bo w pewnym sensie są z innej rzeczywistości, ze świata, który przestał istnieć. Większość rozmówców Grupińskiej już nie żyje, tym bardziej zapis rozmów jest ważnym dokumentem tamtych lat, ale nie tylko ‒ przede wszystkim jest to świadectwo tego, jak różni ludzie różnie mogą odbierać te same wydarzenia.
Autorka starała się dowiedzieć jak najwięcej, by skonfrontować ze sobą informacje usłyszane od poszczególnych osób, i mimo że często pytała o szczegóły, dociekała, myślę, że jej głównym celem było po prostu wysłuchanie wspomnień kobiet i mężczyzn ‒ żołnierzy, którzy walczyli w powstaniu w getcie; ludzi, których rodziny i przyjaciele ginęli w obozach koncentracyjnych, którzy musieli żyć z myślą, że zostali skazani na śmierć. Grupińską interesują powojenne losy rozmówców, ale też ich opinie na temat Holokaustu, ocena szans powstańców z getta warszawskiego czy przetrwania państwa Izrael. Ważniejszy niż dążenie do prawdy przez duże P jest człowiek.
Grupińska przeprowadziła dziesięć wywiadów, spośród których pierwszy i ostatni ‒ z Markiem Edelmanem ‒ spinają tom swoistą klamrą kompozycyjną. Pozostali rozmówcy to: Szmuel Ron, Masza Glajtman Putermilch, Pnina Grynszpan-Frymer, Aron Karmi, Luba Gawisar, Adina Blady Szwajger, Halina, Hajka, Bełchatowska i jej mąż Bronek Szpigel oraz Kazik Ratajzer. W rozmowach z Edelmanem, zatytułowanych "Co było znaczące w getcie? Nic! Nic! Nie mówcie bzdur!" oraz "To wszystko nie ma żadnego znaczenia", zadziwia zniecierpliwiony ton rozmówcy, Edelman mówi niechętnie, jakby miał dosyć tego tematu, jego odpowiedzi są krótkie i dosadne, jest ironiczny, a jednocześnie bardzo bezpośredni. Uważa, że te rozmowy są bez sensu, bo współcześnie nie jesteśmy w stanie zrozumieć tamtych strasznych wydarzeń, a poza tym przecież "to wszystko nie ma żadnego znaczenia"...
Wstrząsającym jest ‒ choć być może wcale nie powinno dziwić ‒ iż na pytanie "Czy odwiedzisz kiedyś Polskę?" większość z tych ludzi stanowczo odpowiada "nie". Szmuel Ron mówi: "Mój stosunek do Polski jest taki, jak do starej ukochanej miłości... której nie chcę widzieć". Mimo iż minęło kilkadziesiąt lat, powrót do tamtych czasów musiał być trudny, choć był to też powrót do okresu dzieciństwa, które w większości przypadków aż do wybuchu wojny toczyło się szczęśliwe. Byli wśród nich tacy, którzy pochodzili ze zasymilowanych rodzin, wszyscy czuli się w Polsce u siebie. Przerażające jest, że tak często się zapomina, iż polscy Żydzi nie mieszkali u nas, ale u siebie. Polska była ich krajem i tak się tutaj czuli. Szczególnie zainteresował mnie wywiad z Adiną Blady Szwajger zatytułowany "Tak naprawdę ‒ w 1942 roku wyszłam z domu i nigdy do niego nie wróciłam" ‒ rozmowa o bardzo osobistych sprawach: o strachu, śmierci, Bogu, człowieczeństwie, bohaterstwie, winie, o na zawsze utraconym domu. Rozmowa mądra i głęboka.
Z opowieści rozmówców Grupińskiej wyłania się obraz żydowskiego nastolatka, w zasadzie jeszcze dziecka, które w obliczu nadchodzącej śmierci buntuje się i postanawia walczyć, bronić się, a przy tym uratować jak najwięcej swoich. To opowieść o dzieciństwie w przedwojennej Warszawie, o wymordowanej w obozach rodzinie, o miłości i pragnieniach, których zrealizowanie okazało się niemożliwe w tamtych okrutnych latach. Ich słowa są świadectwem zadziwiającego pragnienia życia młodych ludzi, którym codziennie zaglądał w oczy strach i głód, wokół ginęli ich bliscy i znajomi, a oni sami przez kilka lat żyli ze świadomością, że wydano na nich wyrok, chociaż nikomu niczego złego nie zrobili. Po prostu urodzili się Żydami.
Książka Anki Grupińskiej, jakże ważna w czasach gdy deprecjonuje się rolę i postawę bohaterów z getta warszawskiego, jest moim zdaniem obowiązkową lekturą dla zainteresowanych tematyką Holocaustu, ale chyba też dla wszystkich, którzy ośmielają się wyrażać sądy na temat tamtych wydarzeń.
Siedemdziesiąta rocznica powstania w getcie warszawskim stała się impulsem do wznowienia przez wydawnictwo Czarne książki Anki Grupińskiej "Ciągle po kole". Jak mówi podtytuł, są to rozmowy z żołnierzami getta, które autorka przeprowadziła w latach 1985-2000. Wywiady opatrzone zostały szczegółowymi objaśnieniami opracowanymi przez Grupińską z pomocą Aliny Skibińskiej,...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-14
Pasterz Zikiya dorasta w Irango na płaskowyżu we wschodnim Kongu. Mieszka tylko z matką ‒ nie ma ojca, a wujowie zrobią wszystko, by zagrabić jego krowy. Aby zapewnić sobie prawo do majątku po ojcu, nastoletni Zikiya żeni się. Mimo że rodzi mu się dwójka dzieci, chłopak nie zamierza zostać w rodzinnej miejscowości. Chce się uczyć ‒ w tym celu wyrusza daleko od domu. Na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy Assani (Zikiya zmienia imię) studiuje, zaogniający się konflikt pomiędzy Hutu i Tutsi zaczyna przekraczać granice Rwandy. Po zestrzeleniu prezydenckiego samolotu w Rwandzie na uniwersytecie, na którym studiuje Assani, wrze, Hutu jawnie podburzają do mordowania Tutsi. Powiedzenie "dobry Tutsi to martwy Tutsi" staje się normą.
Gdy Assani dowiaduje się, że jest Tutsi, postanawia wstąpić do nowo utworzonego Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego, partii założonej przez Tutsi, którzy w obliczu czystek musieli uciekać z Rwandy. Dodatkowo odkrycie rodzinnej tajemnicy skłania młodego mężczyznę do zerwania z kulturą, w której został wychowany. Ma dość despotycznych wujów, ciągle czyhających na jego majątek, którzy chcą wpływać na każdy aspekt życia chłopaka, m.in. wybierają mu żonę. Wszystko to stanowi drogę Assaniego w kierunku wojny ‒ jednego z najbardziej krwawych konfliktów zbrojnych na świecie od zakończenia II wojny światowej.
"Godzina rebeliantów" to przejmująca opowieść o losach młodego człowieka, który nagle dowiaduje się, że należy do znienawidzonej nacji. Assani niejako urodził się jako ktoś uwikłany w straszny konflikt ‒ jest Tutsi, jego przodkowie pochodzą z Rwandy. Historia dorastającego Zikiyi przeplata się z jego losami jako dorosłego mężczyzny ‒ Assaniego, generała kongijskiej armii. Lieve Joris przedstawiła czytelnikowi prawdziwą historię życia człowieka u władzy, jednak musiała przekształcić jego biografię tak, by nie został rozpoznany ‒ mogłoby to sprowadzić na niego konsekwencje karne za działania z najmroczniejszego okresu jego życia. Autorka miała niełatwe zadanie ‒ w konsekwencji powstało coś pomiędzy reportażem a powieścią, dzieło do pewnego stopnia uniwersalne, w którym najbardziej istotna jest relacja pomiędzy człowiekiem i historią. Chyba właśnie głównie do tego dążyła autorka.
Książka Joris to opowieść o konflikcie pomiędzy Hutu i Tutsi widziana z perspektywy konkretnego człowieka, o życiu w niebezpiecznym kraju w czasie gwałtownych przemian. Jednak tak naprawdę nie historia jest tu najważniejsza. To przede wszystkim przejmująca narracja o przyjaźni i zdradzie, o dotkliwej samotności i trudnych wyborach pojedynczego człowieka, od których zależy życie wielu ludzi. "Godzina rebeliantów" nie jest łatwą lekturą; europejski czytelnik, który najczęściej ma mgliste pojęcie o afrykańskich konfliktach zbrojnych, brnie przez nią jak przez błoto, ale kiedy już się przedrze, zobaczy dramat człowieka, nie żołnierza, nie Tutsi, nie Murzyna, po prostu człowieka.
Pasterz Zikiya dorasta w Irango na płaskowyżu we wschodnim Kongu. Mieszka tylko z matką ‒ nie ma ojca, a wujowie zrobią wszystko, by zagrabić jego krowy. Aby zapewnić sobie prawo do majątku po ojcu, nastoletni Zikiya żeni się. Mimo że rodzi mu się dwójka dzieci, chłopak nie zamierza zostać w rodzinnej miejscowości. Chce się uczyć ‒ w tym celu wyrusza daleko od domu. Na...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-11-07
Autorka książki była trzydziestoparoletnią singielką mieszkającą w Nowym Jorku, gdy poznała Marka ‒ ekscentrycznego farmera, którego marzeniem było zbudować samowystarczalne gospodarstwo. Farma miała zapewniać ekologiczną żywność mieszkańcom okolicy: wołowinę, wieprzowinę, kurczaki, jajka, warzywa, mąkę i ziarna. Wychowana w mieście dziewczyna stanęła przed dylematem, czy zrezygnować z wygodnego wielkomiejskiego życia na rzecz ciężkiej pracy na farmie i wspólnego życia z ukochanym mężczyzną.
Kristin i Mark postanowili postawić wszystko na jedną kartę, kupili starą, zapuszczoną farmę, konie, krowy, nasiona, mimo że wydali przy tym ostatnie oszczędności. To wszystko wymagało od nich mnóstwo determinacji, wiary, że im się uda i ciężkiej pracy. Ale udało się. Delikatna, wychowana w mieście Kristin nagle musi się nauczyć doić krowy, hodować świnie i obsługiwać maszyny rolnicze. Kobieta opisuje, jak obserwowała fizyczne zmiany, które w niej zaszyły: szerokie barki, zmarszczki, coraz bardziej szorstka skóra. Ale najbardziej zadziwiające jest, że mimo ogromnego wysiłku, codziennego zmęczenia, naprawdę jej to sprawia radość.
Książka dla mieszczuchów, którzy marzą, by zmienić swoje życie, wyprowadzić się na wieś, zlikwidować konto na Facebooku, zostawić telewizor i komputer, ale nie mają odwagi. Sugestywne opisy autorki pozwalają się oderwać od rzeczywistości, poczuć zapach cudownego jedzenia i zrelaksować się. "Brudna robota. Zapiski o życiu na wsi, jedzeniu i miłości" to książka o ludziach, którzy osiągnęli szczęście tam, gdzie wielu widzi tylko trud i znój. Potrafili znaleźć sens życia w ciężkiej pracy, jednak to wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie uczucie, które ich połączyło.
Autorka książki była trzydziestoparoletnią singielką mieszkającą w Nowym Jorku, gdy poznała Marka ‒ ekscentrycznego farmera, którego marzeniem było zbudować samowystarczalne gospodarstwo. Farma miała zapewniać ekologiczną żywność mieszkańcom okolicy: wołowinę, wieprzowinę, kurczaki, jajka, warzywa, mąkę i ziarna. Wychowana w mieście dziewczyna stanęła przed dylematem, czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-08-23
Dla większości ludzi, a na pewno dla większości Polaków, słowo Cygan jest synonimem złodzieja, oszusta, lenia, któremu nie chce się pracować, woli natomiast, wykorzystując jakieś niecne sztuczki, wyłudzać pieniądze od uczciwie zarabiających, acz naiwnych ludzi. Dowodem na to, że myślimy w taki sposób są choćby stereotypy językowe, typu cyganić. Romowie kojarzą nam się pewnie również z kolorowymi taborami, specyficzną muzyką i tańcem – po dodaniu jednego do drugiego mamy wizerunek człowieka prowadzącego łatwy i wesoły żywot, niczym się nieprzejmującego. Szkoda, że nie potrafimy patrzeć obiektywnie i przede wszystkim realnie.
Właśnie taki – nieuproszczony, rzeczywisty obraz Romów ukazuje Lidia Ostałowska w zbiorze reportaży Cygan to Cygan. Jest to właściwie czternaście opowieści pisanych od 1996 do 2012 roku, które przedstawiają losy grup Cyganów w kilku krajach Europy, między innymi w Rumunii, Bułgarii, Czechach i na Słowacji, również w Polsce. Autorka na przykładzie konkretnych ludzi i rodzin obrazuje obyczaje Cyganów, biedę i problemy socjalne, pragnienie lepszego życia, a przede wszystkim trudności w budowaniu więzi między Romami i gadziami (nie-Cyganami). Niestety nadal bardzo często Cyganom zarzuca się, że są aspołeczni, nie potrafią żyć we wspólnocie narodowej, mówi się o nich, że nie potrafią się nigdzie osiedlić, wędrówkę mają we krwi, wolą żebrać niż uczciwie pracować. Szkoda, że nie zauważamy, że sami nie potrafimy stworzyć Romom dogodnych warunków do zbudowania wspólnoty, izolujemy ich i odsuwamy jak brudny, niewygodny problem.
Każdy z reportaży Ostałowskiej jest wyjątkowy, każdy stanowi krótką formę, ale przekazuje mnóstwo treści. Pisząc o Cyganach, autorka stara się walczyć z falą stereotypów, które w nas siedzą i których jakoś nie można wyplenić. Wielką wartością książki jest to, że w gruncie rzeczy nie pokazuje ofiar, jest to obraz bardzo wiarygodny, wcale nie podmalowany, autorka nie zaprzecza niektórym zarzutom, które stawiamy Cyganom, ale pokazując bardzo różnorodne problemy ludności cygańskiej, stara się skłonić czytelnika do zastanowienia się, skąd te wszystkie problemy się biorą. Bo na pewno nie z natury czy usposobienia Romów, jak twierdzą ludzie, którzy wolą zamknąć oczy na to, co na świecie jest nie do końca dobre i poukładane.
Dla mnie ta książka jest esencją humanizmu i na pewno wiele razy do niej wrócę. Odbieram ją trochę jak wielki wyrzut skierowany w stronę władz państw europejskich, ale też do zwykłych obywateli, przypominający, że w XXI pierwszym wieku nadal odsuwamy, izolujemy drugiego człowieka, bo ma inny kolor skóry czy inne obyczaje, a nie potrafimy stworzyć mu miejsca wśród nas. Zbiór po raz pierwszy został wydany w roku 2000, naprawdę warto sięgnąć po uzupełnione wznowienie, w dodatku z piękną okładką. Cóż dodać – lektura obowiązkowa dla każdego, kto, jak ja, interesuje się historią Romów i innych odsuniętych przez historię grup etnicznych. Dla mnie była wstępem do drugiego reportażu Lidii Ostałowskiej Farby wodne, którego recenzja wkrótce pojawi się na moim blogu.
Dla większości ludzi, a na pewno dla większości Polaków, słowo Cygan jest synonimem złodzieja, oszusta, lenia, któremu nie chce się pracować, woli natomiast, wykorzystując jakieś niecne sztuczki, wyłudzać pieniądze od uczciwie zarabiających, acz naiwnych ludzi. Dowodem na to, że myślimy w taki sposób są choćby stereotypy językowe, typu cyganić. Romowie kojarzą nam się...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07-25
Mokradełko ‒ Katarzyna Surmiak-Domańska
Kiedy w 2011 roku ukazała się książka Kato-tata. Nie-pamiętnik Halszki Opfer (pseudonim, niem. opfer ‒ ofiara), recenzenci z oburzeniem pisali o wstrząsającym dzieciństwie dziewczynki przez lata gwałconej przez ojca przy cichym przyzwoleniu matki. Najczęściej używane określenia to "szokujący", "przerażający", "trauma", "przestroga". Katarzyna Surmiak-Domańska postanowiła sprawdzić, jakie reakcje wywołała książka Opfer w jej rodzinnej miejscowości ‒ w Mokradełku (nazwa zmyślona, ale jakże trafna). W tym celu przeprowadziła rozmowy z jej sąsiadami, członkami rodziny: mężem, bratową, teściową, oraz tę najważniejszą, z matką Halszki. I tu wielkie zaskoczenie. Najprzychylniejsze opinie mówią, że to, co autorka Kato-taty pisze w swojej książce, jest prawdą, ale nie powinna tego robić, bo tak nie zachowuje się ofiara, powinna wziąć pod uwagę, jaki to będzie miało wpływ na jej rodzinę. Inni uważają, że to wszystko kłamstwa, a nawet jeśli nie, to Halszka być może "czarowała" swego ojca (opinia matki!).
Poza tym sąsiadom się nie podoba, że Halszka ‒ osoba energiczna, gadatliwa, taki kolorowy ptak ‒ przedstawia siebie jako ofiarę. Jakże to? Jaka z niej ofiara? Przecież ofiara molestowania powinna być cichą szarą myszką stroniącą od ludzi, a przede wszystkim od mężczyzn. A tu nie dość, że mąż, to jeszcze kochanek. Większość osób wypowiadających się w książce jest zdania, że nawet jeśli w tym domu doszło do tragedii, to po co od razu o tym pisać książkę, po co szkalować zmarłego już ojca, starą matkę? Jakże łatwo nam jest utożsamić się z oprawcami, szkoda, że nie potrafimy wczuć się w sytuację ofiary. Szczególnie jeśli jej obraz nie ma zbyt wiele wspólnego z naszymi wyobrażeniami. Do tego dochodzi skomplikowana relacja z matką, która do dziś nie chce przyznać, że Halszka napisała w swojej książce prawdę o ich rodzinie. Surmiak-Domańska doskonale zobrazowała sytuację ofiary, która im bardziej jest poniżana, tym bardziej zależna od kata, tym bardziej pragnie jego akceptacji. Mam wrażenie, że dziś tak przedstawia się relacja Halszki z jej matką. Mokradełko stanowi obraz PRL-owskiej rodziny, w której panuje sztywny patriarchat, a ojcu, niezależnie od tego, czy pije, bije i poniża, należy się bezwzględny szacunek. Ale nie łudźmy się, że to minęło wraz ze zmianą systemu.
Zastanawia mnie, jak wielu ludzi myśli podobnie głupio i naiwnie jak sąsiadka Halszki: "Pocieszające jest przynajmniej to, że tak niewielu ludzi pisze takie książki. To znaczy, że, na szczęście, niewielu ludzi jest tak krzywdzonych". Czytając komentarze pod recenzjami Kato-taty na blogach, zwróciłam uwagę, że wiele osób pisze, że to nie jest książka dla nich, że jest zbyt traumatyczna, niektórzy piszą nawet, że trudno im było doczytać wywiady z Halszką Opfer. No tak, nikt nie twierdzi, że to jest temat łatwy, ale ze względu na to, że jest trudny, jest też ważny. A najłatwiej się zamknąć w swoim kolorowym świecie i udawać, że reszta świata jest równie piękna i nic złego się w nim nie dzieje. A gdy, nie daj Boże, coś do nas dotrze przez tę szczelną powłokę, reagujemy, tworząc własne Mokradełko. W końcu najłatwiej jest zanegować trudne fakty, podkopać trochę wiarygodność ofiary, bo przecież "ten pan wyglądał tak sympatycznie". Tylko czy to nie jest czysta hipokryzja? Poza tym, cóż jest warta taka zakłamana rzeczywistość?
Reakcje mieszkańców Mokradełka niestety świetnie odzwierciedlają zachowania naszego społeczeństwa, które doskonale potrafi zignorować krzyki zza ściany i inne łatwo dostrzegalne oznaki krzywdy u sąsiadów, bo "przecież to nie moja sprawa", co nie przeszkadza nam na co dzień plotkować o tym, kto ile ma pieniędzy, jakim jeździ samochodem i czy ma kochanka. Książka Katarzyny Surmiak-Domańskiej, poza tym że przedstawia tragiczną historię Halszki, stanowi bardzo negatywną diagnozę polskiego społeczeństwa. Mokradełko to ważna książka, dlatego że zadaje mnóstwo ważnych, choć trudnych, pytań. Nie sugeruje gotowych rozwiązań, ale skłania do myślenia. Nie mogę również nie wyrazić swojego zachwytu nad samą formą ‒ książka jest przede wszystkim świetnie skomponowana. Myślę, że tę książkę po prostu należy przeczytać i nie bać się, że popsujemy sobie własny obraz ludzkości i polskiego społeczeństwa. I tak prędzej czy później do tego dojdzie. Chyba czas najwyższy, żeby coś zmienić. Polecam wszystkim, którzy nie boją się otworzyć oczu.
Mokradełko ‒ Katarzyna Surmiak-Domańska
Kiedy w 2011 roku ukazała się książka Kato-tata. Nie-pamiętnik Halszki Opfer (pseudonim, niem. opfer ‒ ofiara), recenzenci z oburzeniem pisali o wstrząsającym dzieciństwie dziewczynki przez lata gwałconej przez ojca przy cichym przyzwoleniu matki. Najczęściej używane określenia to "szokujący", "przerażający", "trauma", "przestroga"....
2012-07-22
Motto do Morderstwa na mokradłach brzmi: "Najbardziej krwawe morderstwa zawsze zdarzają się w sennych angielskich wioskach". Po przeczytaniu debiutanckiej książki Saszy Hady nie jestem pewna, czy są one najbardziej krwawe, ale na pewno wyjątkowo intrygujące. Fabułę swojego utworu umieściła autorka na angielskiej prowincji, w małej wiosce położonej pośród moczarów. I właśnie w tej, wydawałoby się nudnej, prowincjonalnej wsi, gdzie wszyscy się doskonale znają i wszystko o sobie wiedzą, dochodzi do makabrycznego morderstwa ‒ kucharka państwa Bradburych w spiżarni znajduje odciętą głowę mężczyzny. Niestety policja nie potrafi sobie poradzić z tą zagadką, dlatego Helen Bradbury postanawia zatrudnić legendarnego detektywa Alfreda Bendelina (dyskrecja gwarantowana). Problem tylko w tym, że Alfred Bendelin nie istnieje ‒ jest bohaterem książki Ruperta Marleya i przyczyną bólu głowy Nicholasa Jonesa. Zaplątałam fabułę i nikt już nie wie, o co chodzi? Zapewne tak, ale to kolejny powód, żeby przeczytać Morderstwo na mokradłach. Pewne jest tyle, że Nick i Rupert wyjeżdżają do Little Fen, by rozwiązać sprawę tajemniczego mordu.
Morderstwo to nie jest klasyczny kryminał z dynamiczną akcją, wręcz przeciwnie ‒ wydarzenia toczą się tak jak zwykle się to dzieje na prowincjonalnej wiosce, tyle że teraz wszystko kręci się wokół morderstwa w domu Bradburych. Aby rozwiązać zagadkę, Nick musi poznać wszystkich mieszkańców Little Fen i to właśnie bohaterowie są największą zaletą powieści. Poczynając od głównego bohatera ‒ nieśmiałego funkcjonariusza Scotland Yardu, który za każdym razem, gdy zrobić coś "niestosownego", słyszy w głowie głosy swoich ciotek, przez ekscentrycznego pisarza Ruperta Marleya (który czasami przywodzi na myśl sympatyczną wersję Doriana Graya), jedyną w swoim rodzaju plotkarę pannę March, matkę idealną Ann Hope, aż po pozostałe postaci. Właściwie każda z nich jest wyjątkowa, każdą z nich można lubić, ale też można odnieść wrażenie, że każda z bohaterów coś ukrywa. To nie są bohaterowie papierowi, czarno-biali. No i najważniejsze: każdy z nich może okazać się mordercą.
Autorka spełniła istotny warunek powieści detektywistycznej ‒ fabuła podsuwa czytelnikowi wskazówki dotyczące rozwiązania, jednak nie wszystkie są właściwe, dlatego mimo że każda z postaci budzi sympatię, każdą z nich podejrzewamy o najgorsze w różnych fragmentach książki. W dodatku atmosfera wioski, w której wszyscy się znają i interesują się głównie wydarzeniami z życia innych mieszkańców, powoduje mnóstwo komicznych sytuacji (moim typem jest ciekawski sklepikarz, pan Mead).
Myślę, że książka zainteresuje czytelników także dlatego, że wypełnia lukę na polskim rynku kryminałów jako jedna z niewielu, która czerpie z tradycji angielskiej powieści detektywistycznej. Zadowoli zarówno fanów Arthura Conan Doyle'a, jak i Agathy Christie, ale także tych, których znudziły już rodzime kryminały, powtarzające te same rozwiązania. Powieść rzeczywiście wciąga, poczynając od pierwszej, aż po ostatnią (swoją drogą świetną) scenę. Ale nic dziwnego, nic tak nie rozładowuje napięcia jak dawka śmiechu.
Polecam książkę i czekam na kolejne części przygód Nicka Jonesa vel Alfreda Bendelina.
Motto do Morderstwa na mokradłach brzmi: "Najbardziej krwawe morderstwa zawsze zdarzają się w sennych angielskich wioskach". Po przeczytaniu debiutanckiej książki Saszy Hady nie jestem pewna, czy są one najbardziej krwawe, ale na pewno wyjątkowo intrygujące. Fabułę swojego utworu umieściła autorka na angielskiej prowincji, w małej wiosce położonej pośród moczarów. I właśnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-07-08
Komisarz Marek Przygodny z Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu dostaje zgłoszenie o morderstwie popełnionym na starszym człowieku. Na miejscu zbrodni policjanci zastają makabryczny widok: oskalpowanego i przebitego strzałą staruszka. Niestety ekipa techniczna nie znajduje na tyle istotnych śladów, by pozwoliły Przygodnemu podjąć trop. Tymczasem kilka dni później we Wrocławiu ginie kolejny starszy człowiek. Osobą, która łączy obu zamordowanych jest pielęgniarz Piotr Ratajczyk, który, jak się okazuje, wzbogacił się na śmieci obu swoich podopiecznych i ma alibi na czas obydwu morderstw. Czy Ratajczyk zabił swoich starszych pacjentów? Jaka jest tutaj rola dziennikarza wrocławskiego "Kuriera"? I co wspólnego mają ze sprawą pacjenci szpitala psychiatrycznego?
Gdzie mól i rdza to kryminał i wątek kryminalny został tutaj najmocniej podkreślony, ale łagodzą go nieco rodzime realia pracy w policji. Akcja powieści toczy się we Wrocławiu – można by powiedzieć, że jest to kolejna dobra książką, która czytelnikom będzie się kojarzyła z konkretnych miastem (podobnie jak kryminały Krajewskiego od razu przywodzą na myśl Wrocław czy Lwów, a proza Huellego czy Chwina Gdańsk). Nazw miejscowych jest dużo – właściwie można spacerować po mieście z książką w ręce według punktów, które się w niej pojawiają. Pollak z dystansem i ironią przedstawił pracę w polskiej policji, często konfrontując ją z wyobrażeniami, które ukształtowały w nas amerykańskie seriale kryminalne. Doskonałym przykładem jest chociażby praca policjantów Wójcika i Wojtkiewicza, którzy świetnie obrazują powiedzenie, że polscy policjanci pracują w parach, bo jeden potrafi pisać, a drugi czytać. Przy okazji dostaje się też Poczcie Polskiej. Jednak ta krytyka i satyryczne obrazowanie nie mają w sobie nic ze złośliwości – wręcz przeciwnie, bohaterowie często wywołują śmiech, ale w gruncie rzeczy budzą sympatię.
Jako postać szczególnie sympatyczna i zupełnie łamiąca stereotyp polskiego policjanta przedstawiony został główny bohater, komisarz Marek Przygodny – uczciwy, inteligentny, z poczuciem humoru, a do tego czytający książki. Stróż prawa z krwi i kości, o którym można powiedzieć, że "ma nosa", a swoją inteligencję potrafi spożytkować do rozwiązania nawet najtrudniejszej zagadki kryminalnej. W powieści pojawia się również wątek osobisty Przygodnego – problemy małżeńskie, które mogą skończyć się rozwodem. Przy okazji dostajemy porcję naprawdę świetnych przemyśleń bohatera z kapitalną rozmową z dziennikarzem Kuriatą w knajpie.
Nie jest to typowy kryminał, w którym najważniejsza jest dynamiczna akcja, a czytelnik z wypiekami na twarzy czeka na rozwiązanie zagadki. Owszem, wątek kryminalny skonstruowany jest tak, że trudno się domyślić, kto jest mordercą. Ale prawdziwą frajdę dają świetne, inteligentne spostrzeżenia komisarza Przygodnego, jego rozmowy z aspirantem Gajdą i dziennikarzem Kuriatą. Do tego ironiczne komentarze, które sprawiają, że uśmiech wykwita na ustach. Podsumowując, świetnie skonstruowany wątek kryminalny, inteligentne, często ironiczne dialogi, takie książki lubię! Idealna lektura wakacyjna, serdecznie polecam.
Komisarz Marek Przygodny z Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu dostaje zgłoszenie o morderstwie popełnionym na starszym człowieku. Na miejscu zbrodni policjanci zastają makabryczny widok: oskalpowanego i przebitego strzałą staruszka. Niestety ekipa techniczna nie znajduje na tyle istotnych śladów, by pozwoliły Przygodnemu podjąć trop. Tymczasem kilka dni później we...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-12
Wydawca na okładce napisał o tej książce horror metafizyczny. Szczerze mówiąc, niewiele mi to powiedziało, bo jakoś te słowa, w moim mniemaniu, nie bardzo do sobie pasują i chyba przez to miałam trochę inne wyobrażenie tej powieści. Co jednakże nie znaczy, że się rozczarowałam. Poza tym od razu odebrałam tę nazwę jako gatunek powieści. Bo co to właściwie jest horror metafizyczny? Poszperałam w Internecie i znalazłam słowa Leszka Kołakowskiego: "A oto na czym ów horror polega: jeśli nic prawdziwie poza Absolutem nie istnieje, Absolut jest niczym; jeśli nic prawdziwie nie istnieje poza mną, ja sam jestem niczym"*. Być może słowa "horror metafizyczny" są kluczem do interpretacji Punktu wyjścia.
Narratorami i bohaterami powieści są Damian i Rafał. Historię każdego z nich poznajemy w kolejnych, naprzemiennie ułożonych rozdziałach. Damian jest początkującym pisarzem, żyjącym z zasiłku samotnikiem, dla którego każdy kontakt z innymi ludźmi jest ogromnym wysiłkiem. Całymi dniami siedzi w swoim mieszkaniu i wpatruje się w jeden punkt, dosłownie zapadając się w siebie. W każdej chwili czuje ogromny dyskomfort, który wynika właściwie z jego istnienia, o swoim ciele mówi, że jest jak dzika bestia. Bohater ma wyraźne problemy ze swoją podmiotowością, z określeniem samego siebie. Świat istniejący wokół wydaje się być jałowy, szary, martwy. Wszystko widzi w ponurych barwach. Pisanie było dotychczas jego jedynym ratunkiem, odskocznią od brzydoty rzeczywistości, ale teraz nawet budowanie kolejnej fabuły z obrazów, które notorycznie atakują jego świadomość, nie daje mu satysfakcji. Z resztą każda z tych fabuł ma w sobie jakieś piętno choroby, defektu, wykoślawienia.
Damian chowa się w kreowanych przez siebie fabułach, bo to daje mu kontrolę nad tymi światami, nadaje im sens, którego brakuje w świecie rzeczywistym. Po każdym przebudzeniu w swoim mieszkaniu bohater musi umieścić samego siebie w konkretnej czasoprzestrzeni, gdyż tylko to stwarza mętne poczucie bezpieczeństwa. Damian żyje w świecie na poły onirycznym, w którym bardzo cienka jest granica między jawą a snem, dosłownie, gdyż bohater często nie potrafi określić, kiedy ostatnio spał, budzi się jak z jakiegoś transu i nie potrafi sobie przypomnieć żadnego szczegółu z ostatnich kilku dni. Do tego dochodzą zachowania maniakalne, mówi, że jedyną stałą wartością w jego życiu jest zapięty rozporek, dlatego co chwilę to sprawdza. Wszystko to ma swoje źródła w dzieciństwie Damiana. Właściwie można by powiedzieć, że Damian to stereotypowy artysta ‒ egocentryk zamknięty w chorobliwej rzeczywistości, nie mogący znaleźć sensu. Taki obraz pisarza plus umiejscowienie fabuły w Krakowie przyniosły mi na myśl skojarzenia z młodopolskimi dekadentami.
Drugi z bohaterów-narratorów to Rafał. Chłopak żyjący od imprezy do imprezy, szukający adrenaliny w bijatykach, alkoholu, seksie i narkotykach. Bohater żyje na krawędzi ryzyka i pragnie coraz bardziej ekstremalnych doznań. Ich realizację częściowo umożliwia mu nowo poznana znajoma ‒ Klaudia. W tych częściach powieść epatuje okrucieństwem i erotyką. Nie jestem fanką podziałów na literaturę kobiecą i męską, bo pokazują, że Joyce był kobietą, jednak gdyby spojrzeć z tej perspektywy, to Punkt wyjścia jest powieścią męską.
Wydawałoby się, że Damian i Rafał są zupełnie innymi ludźmi, czego innego szukają w życiu i nie mają ze sobą wiele wspólnego. Nic bardziej mylnego. Łączy ich to, że obaj żyją na krawędzi ryzyka: jeden ryzykuje, że ktoś mu w końcu tak obije mordę, że więcej nie wstanie, drugi ‒ że pogrąży się w chorobie psychicznej. Obaj starają się znaleźć sposób, by ukryć pustkę, jaka zieje w ich życiu. Właściwie obaj stoją nad przepaścią, mają w sobie jakiś pierwiastek destrukcji, a ich zachowania są na granicy absurdu. Rafał ma podobne problemy z własną tożsamością jak Damian. Zdaje sobie sprawę, że po momentach upojenia, odlotu, spowodowanego przez seks, narkotyki czy bijatykę, przychodzi kac, świadectwo moralnego upadku. W dalszych partiach powieści okazuje się, że bohaterowie mają ze sobą więcej wspólnego, niż się czytelnikowi na początku wydawało.
Trzecią kluczową postacią Punktu wyjścia jest pustelnik mieszkający w białej chacie, który bywa narratorem powieści. Bohater ten to w pewnym sensie spiritus movens tego, co dzieje się w powieści. Rzeczywistość wykreowana przez Kaina to świat, w którym nie do końca wiadomo, kto jest kim, i właściwie nikt nie może być pewien swojej tożsamości, to świat podrobionego Absolutu. Świat, który składa się właśnie z takich Rafałów i Damianów.
Najbardziej spodobał mi się język powieści, szczególnie w partiach, w których narratorem jest Damian, głównie ze względu na zabawę językiem, mnóstwem popularnych, utartych zwrotów, które autor przeinacza. W rozdziałach, w których narrację prowadzi Rafał język jest dużo bardziej brutalny, pełen wulgaryzmów, mieszanką slangu młodzieżowego i wtrętów z gwary krakowskiej, których tak nie znoszę. Jeszcze to irytujące wtenczas! Choć z drugiej strony bywały momenty, w których sposób mówienia Rafała wywoływał u mnie wybuchy śmiechu. Ujęło mnie też bogactwo sensów, wielość możliwych odczytań powieści. A także nawiązania literackie, kulturowe, powiedzonka i frazeologizmy przeinaczone przez autora na swoją modłę, gdyż taka proza skłania do myślenia i zwyczajnie daje frajdę w odczytywaniu tych odniesień intertekstualnych. Naprawdę sprawnie napisana proza. Zwykle wychodzę z założenia, że dobra powieść musi albo zachwycić, albo doprowadzić do furii. Myślę, że Punkt wyjścia spełnia te kryteria.
Nie polecam, jeśli jesteście przesadnie wrażliwi i szukacie lekkiej, przyjemnej lektury z wciągającą fabułą, natomiast polecam, jeśli potraficie cieszyć się formą, językiem, każdą przeczytaną stroną niekoniecznie odprężającej książki, ale z pewnością dającej do myślenia.
*http://skowronski.krzysztof.w.interii.pl/Filozofia%20Polska%202010%2012.htm; 11.03.2012 r.
Wydawca na okładce napisał o tej książce horror metafizyczny. Szczerze mówiąc, niewiele mi to powiedziało, bo jakoś te słowa, w moim mniemaniu, nie bardzo do sobie pasują i chyba przez to miałam trochę inne wyobrażenie tej powieści. Co jednakże nie znaczy, że się rozczarowałam. Poza tym od razu odebrałam tę nazwę jako gatunek powieści. Bo co to właściwie jest horror...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-11
W Świecie Wynurzonym trwa wojna z oddziałami Tyrana, który dążąc do zniszczenia wszystkiego, co żywe, przy pomocy odrażających Famminów zajmuje kolejne Krainy. Rada Czarodziejów wespół z Akademią Jeźdźców Smoka organizuje kontrofensywę, jednak ich siły nie są na tyle duże, by pokonać Tyrana. Gdzieś w tym świecie wojennej zawieruchy odnajduje się Nihal ‒ dziewczynka o zadziwiających granatowych włosach i szpiczastych uszach, przez wielu uznawana za dziwadło, relikt przeszłości. Nihal jest ostatnią przedstawicielką rasy Pół-Elfów, która kilkanaście lat wcześniej została zgładzona przez Tyrana. Wychowywana przez płatnerza, którego uważała za swojego ojca, zafascynowana mieczami i wszelką bronią, pragnie zostać wojowniczką. Beztroskie dzieciństwo Nihal zostaje przerwane, gdy Salazar, jej ukochane miasto zostaje zaatakowane przez oddziały Tyrana. Dziewczynka musi szybko dorosnąć i odnaleźć swoją życiową drogę. Pomagają jej czarodziejka Soana i młody czarodziej, Sennar, który zostanie najlepszym przyjacielem Nihal. Zrozpaczona dziewczyna pragnie zemścić się na Tyranie, w tym celu zamierza wstąpić do Akademii Jeźdźców Smoka ‒ elitarnej szkoły, w której dotychczas nie było żadnej kobiety.
Kroniki Świata Wynurzonego to trylogia autorstwa młodej włoskiej pisarki Licii Troisi. Seria stała się bestsellerem w ojczyźnie autorki. Pierwszy, zatytułowany Nihal z Krainy Wiatru, tom stanowi przejmującą opowieść o dziewczynce, która żyje w świecie, w którym panuje zło. Będąc dzieckiem, dowiaduje się, że jest ostatnią przedstawicielką rasy Pół-Elfów, w dodatku wygląda inaczej niż otaczający ją ludzie, przez co zaczyna czuć się jak dziwadło. Opuszczona przez bliskich, samotna, cel swojego życia odnajduje w mordowaniu wroga. Nie ma pojęcia, że może istnieć świat pokoju, w którym nie trzeba codziennie przelewać krwi przeciwnika. Z resztą taki świat nie miałby dla niej żadnego sensu. Na szczęście Nihal spotyka na swojej drodze mądrych przyjaciół ‒ jednym z nich jest gnom Ido, który uświadamia dziewczynie, że walka dla samej walki nie ma żadnego sensu, a jej zapamiętanie w zabijaniu w czasie bitwy może być zagrożeniem dla innych żołnierzy. Dziewczyna wyrusza w podróż, by znaleźć sobie miejsce w świecie i sens dalszego życia.
Licia Troisi z dużym pietyzmem budowała rzeczywistość Świata Wynurzonego, podzielonego na osiem Krain, które zamieszkują ludzie, nimfy, gnomy, duszki leśne itd. W tym samym miejscu toczy się akcja następnej serii Troisi ‒ Wojny Świata Wyburzonego. Autorce wyraźnie zależało, by rozmyć linię pomiędzy dobrem i złem, między innymi przez ukazanie rozterek ideowych Nihal, problemów w Radzie Czarodziejów oraz jej rywalizacji z Akademią Jeźdźców Smoka. Fabuła jest niezwykle bogata w przełomowe dla bohaterki wydarzenia, w interesujący i nienużący sposób przedstawione zostały też rozterki Nihal. Przygody, które spotykają bohaterkę rzeczywiście są ciekawe, z pewnością mogą wciągnąć młodego czytelnika, bowiem zdecydowanie jest to powieść dla młodzieży.
W Świecie Wynurzonym trwa wojna z oddziałami Tyrana, który dążąc do zniszczenia wszystkiego, co żywe, przy pomocy odrażających Famminów zajmuje kolejne Krainy. Rada Czarodziejów wespół z Akademią Jeźdźców Smoka organizuje kontrofensywę, jednak ich siły nie są na tyle duże, by pokonać Tyrana. Gdzieś w tym świecie wojennej zawieruchy odnajduje się Nihal ‒ dziewczynka o...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-06
Mam przed sobą drugą część II już tomu przygód arkanisty Kvothe'a i trochę żałuję, że już skończyłam ją czytać. W tym tomie Kvothe jest przede wszystkim podróżnikiem, i to nie byle jakim - trafia nawet do baśniowej krainy Wróżów, w której żyje legendarna, znana głównie z pieśni, Feluriana. Kobieta, o ile można ją tak nazwać, jest kim w rodzaju modliszki - swoim urokiem wabi niepotrafiących się jej oprzeć mężczyzn, by doprowadzić ich do rozkosznej i jednocześnie przerażającej śmierci w trakcie wielogodzinnych... no właśnie, czego, dowiecie się w trakcie lektury "Strachu mędrca". Ja zaznaczę tylko, że jej spotkanie z naszym magikiem będzie wyjątkowo ekscytujące.
Jednak w pierwszej części tomu pożegnaliśmy się z bohaterem, gdy ten, z polecenia maera Alverona, wyruszał tropić bandytów grasujących na ziemiach władcy. Kompania Kvothe'a przedstawia się wyjątkowo ciekawie, dzięki czemu między podróżnikami dojdzie do wielu interesujących sytuacji. Ostatecznie Kvothe dotrze na ziemie Ademów, gdzie przejdzie szkolenie na członka ich szkoły (także obfitujące w wiele ciekawych zdarzeń).
Nasz bohater w kolejnych częściach zdecydowanie dorasta, dzięki czemu zdarzają mu się coraz dziwniejsze, ale też coraz ciekawsze przygody. Skłamałabym, mówiąc, że ta część jest gorsza od poprzedniej, a możliwości rozwijania fabuły nadal jest mnóstwo, dlatego żywię skrytą nadzieję na trzeci tom powieści. Patrick Rothfuss niezmiennie zadziwia rozmachem swojej prozy, bogactwem wątków legendarnych i mitycznych, ale też po prostu pomysłem na wciągające rozwinięcie fabuły.
Mam przed sobą drugą część II już tomu przygód arkanisty Kvothe'a i trochę żałuję, że już skończyłam ją czytać. W tym tomie Kvothe jest przede wszystkim podróżnikiem, i to nie byle jakim - trafia nawet do baśniowej krainy Wróżów, w której żyje legendarna, znana głównie z pieśni, Feluriana. Kobieta, o ile można ją tak nazwać, jest kim w rodzaju modliszki - swoim urokiem wabi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Hadrian Blackwater i Royce Melborn są złodziejami do wynajęcia. Właśnie dostali kolejne zlecenie: mają wykraść z zamku pewien miecz, który w rękach właściciela oznacza śmierć wielu ludzi. Royce jak zwykle sceptycznie podchodzi do niezaplanowanych akcji, ale w końcu ustępuje Hadrianowi, który chce przede wszystkim pomóc zleceniodawcy. Niestety sprawa się komplikuje i panowie zostają wplątani w śmierć króla i porwanie następcy tronu...
Tak zaczyna się akcja powieści Królewska krew autorstwa Michaela J. Sullivana, która to powieść wraz z Wieżą elfów składa się na najnowszy tom przygód dwóch złodziei tworzących organizację o nazwie Riyria. Części te przedstawiają pozornie dwa różne zlecenia, których wykonania podejmują się Hadrian i Royce. Łączy je jednak wątek poszukiwania następcy imperatora, który ma pomóc Kościołowi Nyphrona przejąć kontrolę nad wszystkimi królestwami.
W świecie przedstawionym żyją obok siebie ludzie, elfy i krasnoludy, jednak nie ma między nimi przyjaznych stosunków. Szczególnie elfy uważane są przez ludzi za istoty gorsze, dlatego muszą się ukrywać w lasach, gdzie głodują i umierają. Zaborczy Kościół Nyphrona stara się przejąć władzę nad poszczególnymi królestwami, w tym celu zamierza osadzić na tronie imperatorskim kogoś, kim łatwo będzie manipulować. Sullivan kreuje rzeczywistość ludzi bardzo okrutnych, wręcz bezwzględnych, którzy nie cofną się przed niczym, by osiągnąć swój cel. W świat wielkiej polityki zostaje wciągniętych dwóch złodziei.
Autor starał się zbudować postaci głównych bohaterów na zasadzie przeciwieństwa: Royce wychował się na ulicy i jak każdy człowiek, którego spotkała wielka niesprawiedliwość, jest obojętny na ludzkie nieszczęścia, bohater ukrywa wiele ciekawych informacji na temat swojego pochodzenia oraz tego, czym zajmował się zanim stworzył Riyrię. Jego surowość równoważona jest przez uczucie, jakim darzy pewną właścicielkę domu publicznego. Przeciwwagą dla charakteru Royce'a jest także postać jego kompana. Hadrian to były żołnierz, który po zakończeniu służby przyłączył się do Royce'a, potrafi doskonale posługiwać się mieczem, wręcz nie ma sobie równych i przyniosło mu to wielką sławę. Bohater jest człowiekiem bardzo wrażliwym, często wykonuje zlecenie, bo jest mu po prostu kogoś żal lub chce komuś pomóc, przez co notorycznie wciąga Royce'a w nowe tarapaty. Sullivan wykreował postaci dobrych złodziei, jednak nie są one do końca prawdopodobne psychologicznie - bezwzględny Royce zbyt często ustępuje przed altruistyczną postawą Hadriana, która z kolei zupełnie przeczy jego roli jako złodzieja, a więc kogoś, kto łamie zasady moralne. Nie mniej jednak sam pomysł kreacji bohaterów zasługuje na uznanie.
Upadające królestwa, królewny-czarownice, magia i czarodzieje, istoty przypominające smoki, elfy - wszystko to tworzy klimat fantasy w klasycznym gatunku, jednak zdecydowanie brakowało mi specyficznego języka, który tworzy magiczny nastrój fantastyki, jak w powieściach Tolkiena czy Sapkowskiego. Bowiem w sferze języka i poetyki powieść Sullivana jest raczej mierna - jest to język bardzo prosty, wręcz potoczny, przez co książka momentami mnie irytowała. Brakowało mi także bardziej poetyckich opisów świata przedstawionego. Ubytki te częściowo rekompensowały zabawne dialogi pomiędzy Royce'm i Hadrianem.
Powieść operuje wieloma wątkami sensacyjnymi, dzięki czemu wciąga czytelnika i, mimo iż jest dość obszerna, czyta się ją szybko. Na dynamikę akcji wpływają liczne opisy walk, jakie toczą złodzieje oraz sytuacje napięcia, gdy Hadrian i Royce realizują kolejne zlecenia. Z kolei, biorąc pod uwagę warstwę edytorską, trzeba przyznać, że książka została wydana na naprawdę wysokim poziomie - może stanowić wzór pracy wydawniczej.
Hadrian Blackwater i Royce Melborn są złodziejami do wynajęcia. Właśnie dostali kolejne zlecenie: mają wykraść z zamku pewien miecz, który w rękach właściciela oznacza śmierć wielu ludzi. Royce jak zwykle sceptycznie podchodzi do niezaplanowanych akcji, ale w końcu ustępuje Hadrianowi, który chce przede wszystkim pomóc zleceniodawcy. Niestety sprawa się komplikuje i panowie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Strach mędrca to kolejny tom przygód Kvothe'a, który przebywa na uniwersytecie już niemalże rok, rozwija się, dojrzewa, wpada w coraz poważniejsze tarapaty i nie przestaje poszukiwać prawdy o Chandrianach. Utwór stanowi oczywiście dalszy ciąg opowieści rudowłosego oberżysty z Imienia wiatru, a pomiędzy pierwszym i drugim tomem powieści minęła tylko jedna noc. Zaczęłam się zastanawiać, czy można zacząć lekturę serii od najnowszego tomu i doszłam do wniosku, że jednak kluczem do zrozumienia Strachu mędrca jest znajomość pierwszej książki Rothfussa. W przeciwnym razie czytelnik nie wychwyci licznych aluzji do przeszłości bohatera, która miała ogromny wpływ na jego dalsze postępowanie, a przede wszystkim nie będzie w stanie zrozumieć motywacji jego działań. Najnowsza książka Rothfussa została podzielona na dwie części – druga z nich ukaże się na początku przyszłego roku. Jest to pewnego rodzaju niedogodność, szczególnie dla niecierpliwych czytelników, którzy muszą czekać, by poznać dalsze losy bohatera, ale myślę, że każdy, kto przeczytał Imię wiatru, z radością sięgnie po kolejne tomy. Poza tym teksty te są dość obszerne i gdyby wydawnictwo zdecydowało się wydać w jednej części Strach mędrca, powieść miałaby grubo ponad tysiąc stron.
Często dzieje się tak, że kolejne części cyklu czy serii są napisane na dużo gorszym poziomie, bo pisarz wyczerpał najciekawsze wątki i po prostu pisze, żeby pisać. Na szczęście w przypadku Strachu mędrca nic takiego nie miało miejsca, powiem nawet, iż jest odwrotnie – druga część wciąga i intryguje jeszcze bardziej. Myślę, że Patrick Rothfuss jest przede wszystkim świetnym gawiędziarzem, który lubuje się w opowiadaniu różnorodnych historii. Takich opowieści jest w Strachu mędrca kilka, choćby historia zakonu Amyr, czy opowieść głównego bohatera o starym żebraku, która nabiera cech wręcz parabolicznych. W końcu, jak powiedział Mistrz Sympatii, "cała prawda świata zawiera się w opowieściach".
W najnowszym tomie autor szczególnie zaakcentował wątek przyjaźni Kvothe'a z Simmonem i Wilem, którzy cierpliwie pomagają koledze wykaraskać się z kolejnych kłopotów. Przy okazji poruszył temat pochodzenia i stereotypów związanych z postrzeganiem pewnych nacji. Kvothe wywodzi się z ludu Edema Ruh, którzy spędzają życie, wędrując ze swoimi grupami artystycznymi i są postrzegani jak Romowie – powszechnie uważa się, że żyją z kradzieży, porywają dzieci i uprawiają tajemnicze praktyki pseudoreligijne. Główny bohater swoją postawą chce pokazać, że wcale nie jest gorszy od innych, wręcz przeciwnie – jego pochodzenie jest powodem do dumy, gdyż dzięki niemu jest prawdziwym artystą, mistrzem lutni, a muzyka jest tym, czego potrzebuje do życia.
Fabuła powieści wyraźnie dzieli się na dwie części – w pierwszej z nich akcja toczy się głównie wokół życia bohatera na uniwersytecie, druga z kolei jest zdecydowanie bardziej dynamiczna, gdyż autor wysyła Kvothe'a w daleką, pełną przygód podróż. Obie części spaja postać ukochanej bohatera, Denny.
Myślę, że osobom, które czytały Imię wiatru, nie trzeba specjalnie reklamować Strachu mędrca, nie mniej jednak czytelnikom lubującym się w powieściach przygodowych z wątkami fantasy polecam ją z pełną odpowiedzialnością.
Strach mędrca to kolejny tom przygód Kvothe'a, który przebywa na uniwersytecie już niemalże rok, rozwija się, dojrzewa, wpada w coraz poważniejsze tarapaty i nie przestaje poszukiwać prawdy o Chandrianach. Utwór stanowi oczywiście dalszy ciąg opowieści rudowłosego oberżysty z Imienia wiatru, a pomiędzy pierwszym i drugim tomem powieści minęła tylko jedna noc. Zaczęłam się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Co doprowadziło legendarnego Kvothe'a – hermetyka, mistrza sympatii i alchemii, a w mniej przychylnej bohaterowi wersji złodzieja i królobójcę – do ciepłej posadki karczmarza? Ten tajemniczy rudowłosy mężczyzna opowiada historię swojego dzieciństwa i młodości wędrownemu Kronikarzowi oraz swemu uczniowi, Bastowi. Są to losy chłopca, który pragnął poznać imię wiatru. Kvothe przedstawia swoim słuchaczom dziecko wywodzące się z Edema Ruh, które do dwunastych urodzin żyło w szczęśliwej rodzinie, podróżując wraz z trupą teatralną swoich rodziców-artystów i ich przyjaciół. Niestety w czasie jednego z postojów rodzinny tabor został zaatakowany przez tajemniczych ludzi – zginęli wszyscy poza Kvothem, który na chwilę oddalił się od obozu. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to dzieło Chandrian. Kim są Chandrianie? Skąd się bierze niebieski płomień? I czy możliwe, że w dziecięcej piosence tkwi ziarno prawdy? Na te pytania pragnie odpowiedzieć Kvothe. Wszystko, co robi, jest temu podporządkowane, nie ma innych marzeń.
Temat powieści zasadniczo nie wprowadza niczego nowatorskiego. Mianowicie młody chłopiec, właściwie jeszcze dziecko, traci rodziców w koszmarnych okolicznościach, musi sobie radzić sam, a celem jego życia staje się wyjaśnienie, co i dlaczego wydarzyło się tamtego tragicznego dnia. Kvothe wstępuje na uniwersytet, gdzie znosi negatywnie ukierunkowanego w stosunku do niego profesora, jak i studentów, którzy zazdroszczą mu inteligencji, sprytu, a przede wszystkim tego, że dużo szybciej niż rówieśnicy – ba, nawet szybciej niż starsi od niego uczniowie – pnie się po szczeblach kariery uniwersyteckiej. Schemat ten jest często spotykany w literaturze fantastycznej i przygodowej, najbardziej znanym przykładem jest oczywiście seria powieści o Harry'm Potterze. Tym, co stanowi pewne novum jest w książce Patricka Rothfussa konstrukcja fabuły: najpierw poznajemy dorosłego Kvothe'a, z pozoru zwykłego karczmarza w jakiejś zapadłej mieścinie, dopiero potem zapoznajemy się ze studentem, którego spotykają w życiu bardzo dziwne rzeczy. Taka struktura fabuły sprawia, że czytelnik ma ochotę przeczytać to grube, prawie dziewięciusetstronicowe tomiszcze jak najszybciej, by dowiedzieć się, jak bohater wylądował w karczmie.
Po przeczytaniu powieści zaczęłam się zastanawiać, ile tak naprawdę jest fantastyki w Imieniu wiatru. Owszem, są tajemnicze, siejące grozę postacie – Chandrianie, autor zapoznaje nas z arkanami alchemii i sympatii, wspomina o Krainie Elfów, mamy smoka, przypominające wielkie pająki screale oraz umiejętności na miarę czarnoksiężników. Ale w zasadzie na tym się kończą elementy fantasy. Tak naprawdę książkę Rothfussa zakwalifikowałabym jako powieść przygodowo-podróżniczą, bo choć główny bohater wcale nie przemieszcza się za często w przestrzeni (w każdym miejscu spędza po kilka lat), czytelnik może odnieść wrażenie, że fabuła utworu to nic innego, jak podróż Kvothe'a w kierunku prawdy. Jest to też bez wątpienia powieść inicjacyjna – bohater dorasta i dojrzewa do odkrycia tajemnicy, którą skrywa przeszłość. Postać wrażliwego i jeszcze bardzo dziecinnego Kvothe'a-studenta mocno kontrastuje z kreacją Kvothe'a-karczmarza, w którego duszy zalega niepokojący mrok. I właściwie tym, do czego dąży czytelnik wraz z rozwojem fabuły, jest odkrycie, jakie to spustoszenia poczyniły w psychice bohatera kolejne wydarzenia.
Postać Kvothe'a skonstruowana została w ciekawy sposób z punktu widzenia psychologii – jest kimś, kogo można by nazwać herosem-żebrakiem. Z jednej strony jawi się jako genialny uczeń, potężny hermetyk, który sympatię ma we krwi i sam właściwie nie zdaje sobie sprawy z potęgi swojej mocy, z drugiej – jest sierotą, dzieckiem ulicy, biedakiem, który w swoim krótkim życiu wiele razy kradł i żebrał. Bohater z pewnością zdobędzie sympatię czytelnika, wzbudzi litość, gdy niemalże umiera z głodu i zamarza na ulicach Tarbean, i wielki podziw, gdyż jest w stanie położyć na szali wszystko, co posiada, by osiągnąć swój cel. Ma przy tym duszę wrażliwego artysty, który cudownie gra na lutni, i prawdziwego dżentelmena, jeśli idzie o zachowanie w stosunku do kobiet. Właśnie, kobiety – w książce Rothfussa pojawia się ich kilka, każda jest w jakiś sposób ważna dla bohatera i żadna nie jest zwyczajna.
Na tych dziewięciuset stronach wydarzeń jest mnóstwo, więc nie ma mowy o nudzie i monotonii. Zarówno stan ducha, jak i sakiewki Kvothe’a zmienia się bardzo szybko. Wspominam o tym, bo pieniądze oznaczają być albo nie być bohatera w społeczności akademickiej i od ich posiadania w dużej mierze zależy jego postępowanie. Dynamika zdarzeń jest zadziwiająca, student co rusz wpada w kolejne tarapaty, co w połączeniu z ciekawą sferą psychologiczną zadowoli nawet najbardziej wymagającego czytelnika. Partie tekstu, w których akcja toczy się w karczmie wzbudzają strach, a nawet przerażenie i są utrzymane niemalże w konwencji horroru, natomiast wspomnienia Kvothe’a są mniej złowieszcze, ale za to bardziej wciągają i zaciekawiają wątkami przygodowymi. Przyznam, że trochę rozczarowało mnie otwarte zakończenie i czułam pewien niedosyt z tym związany, ale tym chętniej sięgnę po pierwszą część drugiego tomu, Strach mędrca, która właśnie trafiła do księgarń.
Powieść napisana została prostym w odbiorze językiem. Ciekawym elementem są utarczki słowne (choć nie tylko) Kvothe’a z największych wrogiem, Ambrose’m oraz dwoma najlepszymi przyjaciółmi. Do warstwy edytorskiej nie mam zbyt wielu zastrzeżeń, gdyż Rebis wydaje książki niemalże bezbłędne, to znaczy jest w nich zadziwiająco mało literówek i błędów składu. Oprawę graficzną nazwałabym poprawną – nie wzbudza zachwytu, ale oba tomy zostały spójnie skomponowane. Natomiast żałuję, że publikacja wydrukowana została na zwykłym papierze, a nie na tzw. dmuchanym, który sprawia, że książka jest dużo lżejsza i tym samym bardziej poręczna, co w przypadku dziewięciusetstronicowej powieści ma niebagatelne znaczenie.
Powieść Imię wiatru to pierwszy tom cyklu Kroniki Królobójcy autorstwa Patricka Rothfussa, debiut powieściowy autora, który na zachodzie odniósł duży sukces, a u nas przeszedł właściwie bez echa. A szkoda, bo to bardzo mądra i głęboka książka. Utwór o dążeniu do osiągnięcia celu, o drodze, którą każdy człowiek musi przejść, zanim zmądrzeje, o odkrywaniu tego, co jest w życiu ważne. Oczywiście jest to również rozrywka na całkiem niezłym poziomie, ale myślę, że te elementy, które zwykle mają sprzedać powieść – wartka akcja, chwytliwi bohaterowie, wątek miłosny itd. – były dla jej autora mniej ważne. I dobrze!
Co doprowadziło legendarnego Kvothe'a – hermetyka, mistrza sympatii i alchemii, a w mniej przychylnej bohaterowi wersji złodzieja i królobójcę – do ciepłej posadki karczmarza? Ten tajemniczy rudowłosy mężczyzna opowiada historię swojego dzieciństwa i młodości wędrownemu Kronikarzowi oraz swemu uczniowi, Bastowi. Są to losy chłopca, który pragnął poznać imię wiatru. Kvothe...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dwudziestopięcioletnia Camilla Ferrand, wnuczka earle’a, uważana jest za starą pannę, która nie może sobie znaleźć męża. Tak naprawdę piękna i niezależna dziewczyna nie zamierza wychodzić za mąż, gdyż nie chce być marionetką w rękach jakiegokolwiek mężczyzny. Jej rodzina bardzo martwi się tą niezwykłą decyzją. Chcąc podnieść na duchu poważnie chorego dziadka, Camilla wyznaje, że zaręczyła się z niejakim panem Lassiterem. To niewinne i nieprzemyślane kłamstwo ściągnie na bohaterkę całą lawinę kłopotów i zmusi ją do dalszego oszukiwania rodziny. Gdy wścibska ciotka Beryl zaczyna coś podejrzewać, Camilla musi znaleźć wyjście z tej trudnej sytuacji. Los stawia na jej drodze tajemniczego lorda Benedykta Wincrossa, którego obecność w Chevington Park jeszcze bardziej skomplikuje życie dziewczyny.
Główna bohaterka momentami budzi śmiech, gdy coraz bardziej plącze się w swoich, początkowo niewinnych, kłamstwach. Paradoksalnie, obecność Benedykta w rodzinnej posiadłości dziewczyny jeszcze bardziej gmatwa tę trudną sytuację. Camilla zdaje sobie sprawę, że gdyby wyszła na jaw prawda, o tym, co wymyśliła, jej reputacja byłaby zrujnowana, a i honor całej rodziny mógłby ponieść uszczerbek. Dziewczyna jest silną osobowością i ma bardzo nowoczesne poglądy jak na początek XIX wieku - uważa nawet, że kobiety powinny mieć prawo do głosowania. Ciekawymi postaciami utworu są też ciotka Beryl, która podejrzewa pannę Ferrand o najgorsze, oraz jej świątobliwy syn – pastor Harold, uważany za strasznego nudziarza. Oboje, choć są źródłem dodatkowych problemów Camilli, swoimi staroświeckimi przekonaniami wnoszą do powieści dużą dozę humoru.
Mistyfikacja Candace Camp to ciepły, błyskotliwy i pełen humoru romans historyczny z zagmatwaną intrygą w tle. Tym, co dodatkowo dynamizuje fabułę i wprowadza element niespodzianki jest wątek kryminalny. Benedykt musi rozpracować szajkę przemytników i dowiedzieć się, kto zabił jej przywódcę, by zająć jego miejsce. Akcja utworu toczy się w czasie wojen napoleońskich w Wielkiej Brytanii, dlatego pojawiają się też motywy szpiegowskie. Jednak jest to przede wszystkim powieść o miłości, która spada na bohaterów w zupełnie nieoczekiwanym momencie, w dodatku główni bohaterowie od początku nie mają o sobie zbyt dobrej opinii. Mistyfikacja to utwór lekki i przyjemny, idealny, by się odstresować i przenieść na jakiś czas w rzeczywistość epoki napoleońskiej.
Dwudziestopięcioletnia Camilla Ferrand, wnuczka earle’a, uważana jest za starą pannę, która nie może sobie znaleźć męża. Tak naprawdę piękna i niezależna dziewczyna nie zamierza wychodzić za mąż, gdyż nie chce być marionetką w rękach jakiegokolwiek mężczyzny. Jej rodzina bardzo martwi się tą niezwykłą decyzją. Chcąc podnieść na duchu poważnie chorego dziadka, Camilla...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sługa Imperium to drugi tom cyklu Imperium autorstwa Raymonda E. Feista i Janny Wurts. Saga przedstawia losy Mary z rodu Acoma, która musi przejąć obowiązki władcy po śmierci ojca i brata. Młoda kobieta zamierza pomścić bliskich, którzy zginęli z ręki Jingu Minwanabiego i odbudować dawną potęgę rodu. W pierwszym tomie, zatytułowanym Córka Imperium, bohaterka zmuszona jest znaleźć męża z zacnej rodziny, by poprawić pozycję Acoma w Rozgrywce Rady i zapewnić sobie opiekę w politycznym świecie. Kolejna część przedstawia losy Mary po haniebnej śmierci małżonka – dziewczyna na nowo obejmuje funkcję głowy rodu i poznaje Kevina z Zűn, jeńca wojennego pochodzącego z barbarzyńskiej Midkemii, którego kupuje na targu niewolników. Spotkanie to na zawsze zmieni życie Mary, a przede wszystkim jej spojrzenie na świat i rządzące nim reguły.
Fabuła powieści skupia się na przedstawieniu zdarzeń z życia głównej bohaterki i jej największego wroga, Jingu Minwanabiego. W poszczególnych rozdziałach odwiedzamy domy obojga antagonistów oraz miejsca, w których dochodzi do starć pomiędzy nimi. Jest to bardzo burzliwy okres dla Kelewanu – toczy się wyniszczająca wojna z Midkemią, a przedstawiciele rodów buntują się przeciw usunięciu stanowiska Warlorda i rosnącej władzy Cesarza. Mara zdaje sobie sprawę, że musi się jak najlepiej przygotować do nadchodzącej konfrontacji z Minwanabimi. Na szczęście dziewczyna ma mądrych popleczników: pierwszego doradcę i starą niańkę w jednej osobie – Nacoyę, dzielnego wojownika Keyoke i Kevina, którego poglądy mają coraz większy wpływ na decyzje władczyni.
Mara to bardzo ciekawa postać – z wyglądu delikatna i krucha, potrafi być świetnym strategiem, przewidywać zamierzenia swoich wrogów i knuć skomplikowane intrygi, których celem jest zniszczenie przeciwników. To typ kobiety niezwykle niebezpiecznej, choć przez jakiś czas niedocenianej przez wrogów. Pod wpływem Kevina, który pochodzi z Midkemii – jak się okazuje, zupełnie innego świata – dziewczyna zmienia swoje podejście do tradycji i honoru, które są najważniejszymi wartościami w Imperium Tsuranuanni. Jego mieszkańcy wierzą, że każdy człowiek odradza się po śmierci w innym wcieleniu, w zależności od zasług może awansować lub spaść w hierarchii: z niewolnika może stać się służącym lub przynależeć do kasty rządzących, ale nie ma możliwości zmienić klasy społecznej za życia. Służący czy wojownik z danego rodu, po śmierci swojego pana, może popełnić honorowe samobójstwo albo stać się wygnańcem, nie może natomiast przyjąć się na służbę u kogoś innego.
Kelewan to świat, w którym nie pomaga się słabszym i biedniejszych, gdyż są takimi z woli bogów. Natomiast najbardziej honorowym zachowaniem w obliczu porażki jest rzucenie się na miecz. Kevin opisuje Marze własny świat, w którym nie istnieje coś takiego, jak niewolnictwo, a kobiety nie są przedmiotem w rękach swoich mężów, ojców czy braci. Dziewczyna początkowo uznaje słowa barbarzyńcy za bluźnierstwa, ale z czasem coraz więcej o tym myśli i dochodzi do wniosku, że Imperium znajduje się w przełomowym momencie i jest to doskonały czas na zmiany. Tylko jak przekonać do nich lordów Kelewanu...
Spiski, intrygi, wojny, zmiany dynastyczne – wszystko to sprawia, że Sługa Imperium jest niezwykle pasjonującą i wciągającą lekturą. Dzięki tym wydarzeniom akcja toczy się bardzo szybko, a sytuacja w Kelewanie zmienia się jak w kalejdoskopie. Wydarzenia z Córki Imperium w kolejnym tomie zostały rozwinięte w sposób równie ciekawy, a nowe wątki całkowicie zaspokoiły moje oczekiwania wobec lektury. Mam tylko nadzieję, że ostatnia część będzie równie satysfakcjonująca. Podsumowując, pozostaje mi nadmienić, że Mara Acoma jest jedną z moich ulubionych postaci literatury fantasy.
Sługa Imperium to drugi tom cyklu Imperium autorstwa Raymonda E. Feista i Janny Wurts. Saga przedstawia losy Mary z rodu Acoma, która musi przejąć obowiązki władcy po śmierci ojca i brata. Młoda kobieta zamierza pomścić bliskich, którzy zginęli z ręki Jingu Minwanabiego i odbudować dawną potęgę rodu. W pierwszym tomie, zatytułowanym Córka Imperium, bohaterka zmuszona jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Fatum” Piotra Rowickiego to zbiór dziesięciu opowiadań kryminalnych, których akcja toczy się w siedemnastowiecznym Gdańsku. Miasto, z doskonale rozwiniętym portem, było wówczas jednym z najważniejszych nadbałtyckich punktów handlowych, jednym z miast hanzeatyckich, dlatego przewijało się przez nie mnóstwo ludzi, w tym wielu obcokrajowców, którzy przybywali, by ubijać tutaj interesy. Gdańscy mieszczanie byli oczywiście głównie pochodzenia niemieckiego. W książce Rowickiego Gdańsk z jednej strony jawi się jako perła architektury, miejsce pełne urzekających zakamarków, ale z drugiej jest to miasto handlowe, pełne portowych spelun, w których zmęczeni podróżnicy, marynarze i kupcy przepuszczają ciężko zarobione pieniądze na gdańską okowitkę. Poza tym to miejsce niebezpieczne, w którym na ludzi czekają mrożące krew w żyłach wypadki.
Bohaterem tytułowego opowiadania jest stary Gdańszczanin, Filip Tritt, który zakochuje się z wzajemnością w dużo młodszej Holenderce Saskii. Niestety niedługo przed planowanym ślubem dziewczyna zostaje zamordowana – konkretnie uduszona pasem od kontusza. Władze miasta odpowiedzialnością za ten czyn obarczają niedoszłego męża. Jego przyjaciel, Kasper Bażyński stara się dowiedzieć czegoś, co uratuje Tritta przed niechybnym spotkaniem z katem. W tym celu wchodzi do łóżka pewnej wścibskiej wdowie, która zajmuje się głównie jedzeniem i podglądaniem innych, dzięki czemu może wiedzieć, kto tak naprawdę jest winny tej zbrodni.
Z kolei „Homer” to tekst, w którym autor przedstawia czytelnikowi Bartka Hőhna, zwyczajnego ucznia Gdańskiego Gimnazjum w zupełnie zwyczajnej sytuacji, aby go na końcu nieoczekiwanie uśmiercić i podsumować to słowami: „Wtorek mimo świetnego początku źle się skończył. Bartek Hőhn, uczeń Gdańskiego Gimnazjum, spoczął w jednej z beczek w podziemiach okazałego domu profesora Jeremiasza Mischkego”. Większość utworów w zbiorze Rowickiego ma tak wstrząsające i fatalne w skutkach dla bohaterów zakończenia. Podobnie jest na przykład ze służącą Dorotką, która znajduje pod łóżkiem swych Państwa poćwiartowane ciało swojej Pani i nie zamierza zostać żoną Pana, który proponuje jej małżeństwo w zamian za milczenie o jego zbrodni.
Opowiadania Rowickiego przedstawiają tragiczne losy ludzi, nad którymi bez wątpienia ciąży jakieś fatum, jednak zostały one ukazane z dużą dozą czarnego humoru. Historie z jednej strony wstrząsające, w gruncie rzeczy śmieszą czytelnika, który może odnieść wrażenie, że autor na zakończenie puszcza do niego oko i przypomina, że na szczęście to tylko fikcja literacka. Tym, co w znacznym stopniu wpływa na humor w tych opowiadaniach są także motywy erotyczne, dość rubaszne, przez co zabawne.
Właściwie każde z opowiadań Rowickiego jest perełką jeśli chodzi formę. Nie czytałam żadnej z powieści autora, ale muszę przyznać, że zasługuje on na miano mistrza małych form literackich. Potrafi skonstruować fabułę swoich opowiadań tak, by maksymalnie wciągnąć, a na koniec zaskoczyć czytelnika. Język opowiadań jest prosty, natomiast w dialogach autorowi zdarza się archaizować. Na uwagę zasługuje też szata graficzna książki, myślę, że okładka przyciągnie wzrok czytelników buszujących w księgarni między półkami z kryminałami. Nie podoba mi się jednak pomysł powtarzania co kilka stron grafiki znajdującej się na okładce.
Teksty Piotra Rowickiego ociekają krwią i zaskakują czarnym humorem, jednocześnie śmieszą i wprawiają w osłupienie, a z racji mistrzowskiej formy z pewnością zainteresują nawet najbardziej wymagającego czytelnika.
„Fatum” Piotra Rowickiego to zbiór dziesięciu opowiadań kryminalnych, których akcja toczy się w siedemnastowiecznym Gdańsku. Miasto, z doskonale rozwiniętym portem, było wówczas jednym z najważniejszych nadbałtyckich punktów handlowych, jednym z miast hanzeatyckich, dlatego przewijało się przez nie mnóstwo ludzi, w tym wielu obcokrajowców, którzy przybywali, by ubijać tutaj...
więcej mniej Pokaż mimo to
Iza Klementowska przechadza się ulicami Maputo, dawnego Lourenço Marques, z połamanych kawałków bruku starając się wyczytać historię miasta, tłucze się przeludnionymi autobusami po dziurawych drogach Mozambiku, by rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać z jego mieszkańcami ‒ tak metaforycznie, bezpośrednio odnosząc się do treści książki, można scharakteryzować technikę pisarską reportażystki.
Mozambik ‒ kraj w Afryce południowo-wschodniej, dawna kolonia portugalska, która w 1975 roku odzyskała niepodległość po okresie walki ruchu narodowowyzwoleńczego, by następnie na długie lata pogrążyć się w zamęcie wojny domowej. Przed przeczytaniem "Szkieletu białego słonia" niewiele byłabym w stanie powiedzieć o tym afrykańskim kraju, po przeczytaniu czuję niedosyt ‒ rzeczywistość opisywana w reportażu Klementowskiej okazała się na tyle fascynująca, że chcę więcej.
Klementowska przedstawia historię Mozambiku od czasów najstarszych, gdy portugalscy podróżnicy dotarli do wschodnich wybrzeży czarnego kontynentu, pisze o osadnictwie portugalskim i utworzeniu kolonii będącej ośrodkiem handlu ludźmi, a także o dominacji kolonistów nad rdzenną ludnością, o trudnych, nieakceptowanych przyjaźniach pomiędzy czarnymi i białymi. Opowieść o dawnych czasach przeplata autorka z dwudziestowieczną historią Mozambiku ‒ pisze o działaniach narodowowyzwoleńczego ruchu FRELIMO, o represjach, jakim poddawani byli działacze dążący do zrównania w prawach białych i czarnych, o prawie 24h/20 zmuszającym mieszkańców portugalskiego pochodzenia, także tych urodzonych w Afryce, do opuszczenia Mozambiku w ciągu 24 godzin z możliwością spakowania 20-kilogramowego bagażu.
Jednak nie są to suche reporterskie informacje ‒ w reportażu Klementowskiej najważniejszy jest człowiek; bohaterów jest wielu, a każdy przedstawia swoją historię (nawet o wydarzeniach z XVII wieku autorka pisze w czasie teraźniejszym), dzięki czemu czytelnik może emocjonalnie wczuć się w tragiczne z reguły wydarzenia. Autorka rozmawiała zarówno z czarnymi Mozambijczykami, jak i z potomkami portugalskich osadników, dlatego obraz Mozambiku, jaki wyłania się z reportażu, wydaje się pełny.
Bez większej przesady można stwierdzić, iż Klementowska posiada jakąś szczególną zdolność obrazowania, wizualizacji wydarzeń, o których pisze. Nawet jeśli te zdarzenia miały miejsce 400 lat temu, w czasie gdy do wybrzeży dzisiejszego Mozambiku przybili pierwsi podróżnicy i jezuiccy misjonarze, czytelnik może odnieść wrażenie, iż jest ich świadkiem. Dzięki temu oraz za sprawą umiejętnego operowania charakterystycznym szczegółem "Szkielet białego słonia" ‒ a szczególnie fragmenty o historii portugalskiej kolonii ‒ czyta się niczym wciągającą powieść.
Mozambik, jak niemal cała Afryka, jest krajem postkolonialnych kontrastów, które udało się oddać w "Szkielecie białego słonia". W czasie gdy czytałam reportaż Klementowskiej, robiłam korektę "Lustra o północy" Adama Hochschilda ‒ reportażu o przemianach w RPA pod koniec lat osiemdziesiątych, który ukaże się w Czarnym w lipcu ‒ i momentami miałam wrażenie, że miesza mi się treść obu książek, na tak wielu poziomach losy rdzennych mieszkańców Mozambiku i Południowoafrykańczyków pod jarzmem apartheidu są zbieżne.
Jedyne, co mogę zarzucić autorce: tekstu jest za mało. Myślę, że z korzyścią dla książki i dla nas, jej czytelników, byłoby, gdyby reportaż był ciut obszerniejszy. Mimo małego niedosytu wywołanego objętością jestem pod wielkim wrażeniem balansu pomiędzy faktografią a literackością i chętnie przeczytałabym kolejną książkę o Mozambiku.
http://www.manufakturatekstu.pl/
Iza Klementowska przechadza się ulicami Maputo, dawnego Lourenço Marques, z połamanych kawałków bruku starając się wyczytać historię miasta, tłucze się przeludnionymi autobusami po dziurawych drogach Mozambiku, by rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać z jego mieszkańcami ‒ tak metaforycznie, bezpośrednio odnosząc się do treści książki, można scharakteryzować...
więcej Pokaż mimo to