rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jakiś czas temu przeczytałem książkę "Zły Człowiek" Jarosława Kowal, która bardzo mocno do mnie przemówiła. "Najgorszy człowiek na świecie" od razu skojarzył mi się z nią, ale sądziłem, że to czysty przypadek.

A może nie...

Skojarzeń ze "Złym Człowiekiem" miałem wiele: retrospekcje do najmłodszych lat bohatera/bohaterki; duża liczba nazw zespołów; klubów; skakanie pomiędzy zdarzeniami z różnych okresów życia bohatera/bohaterki; pauzy w postaci sesji terapeutycznych; ciemna strona świata rozrywki; "wewnętrzna emigracja", czyli alternatywny świat, który u Halber wciąż jest rzeczywisty, u Kowala momentami surrealistyczny; Krystyny są trzy, Jacków było bodajże sześciu... A do tego autorzy obydwu książek zajmują się dziennikarstwem muzycznym.

Język Halber jest wprawdzie znacznie prostszy, ale nie prostacki, raczej oszczędny. Czasami jest dzięki temu bardzo naturalny, a czasami bardzo irytujący (np. kiedy zdania zaczynają się od "więc"). Irytowałem się zresztą dosyć często, np. przy nawiązaniach do reklam typu: "Podejmuję wyzwanie Actimela" czy "colgate whitening dla całej rodziny", przez natłok nazwisk filozofów wrzuconych nie wiadomo po co (jakby autorka krzyczała: "Chleję, ale nie jestem głupia!"), przez mnóstwo irytujących makaronizmów (ja też pozwolę sobie na jeden - "naparzają się z całą rootsową, plemienną mocą" wymusiło na mnie facepalm), przez nazywanie palenia marihuany narkomanią (to kwestia dyskusyjna, ale mnie nieco rozbawiło takie określenie).

Trudno sądzić, że Halber faktycznie inspirowała się tak niszową książką, jak "Zły człowiek" Kowala, ale podobieństw jest tak dużo, że aż czułem się z nimi niekomfortowo. Może po prostu ci, którzy piszą o muzyce mają wypaczone głowy właśnie w tym kierunku.

Sposób narracji Halber mógłby wciągać, gdyby nie to, że temat został przewałkowany na wszelkie możliwe sposoby i po prostu nudzi. Jest jak kolejny kryminał czy kolejne romansidło. Kilka lat temu media przestały lansować piosenkarki i aktorów, a zamiast tego pojawili się tancerze i kucharze. Teraz najwyraźniej nastał czas alkoholików. Według Halber trzeba mieć "w ku*rwę odwagi", żeby przyznać się do alkoholizmu, ale przyjęcie jej książki dementuje ten pogląd - nagle okazało się, że niemal każdy jest chleje bez ograniczeń, a do tego chce opisywać swoje popieprzone życie. "Najgorszy [...]" nastawiony jest na szokowanie już chociażby przez nazywanie autork polską Charlotte Roche na okładce książki. Czemu nikt w Niemczech nie nazywa siebie niemieckim Żulczykiem albo niemiecką Halber? Kompleksy i zaściankowość... De facto szoku jest tutaj niewiele, ot byle pamiętnik, jakich w polskich domach są setki.

Z trudem dobrnąłem do 78 strony, po czym przeprowadziłem eksperyment i przeniosłem się na 278 stronę. Wiecie co tam znalazłem? Dokładnie to samo... Te same myśli w nieco innych zdaniach, nuda i banał na poziomie maratonu wszystkich trzech części filmowego "Hobbita". Odpuściłem.

Sztucznie napompowany bestseller, którego sukces świadczy wyłącznie o tym, że Halber ma wielu znajomych w mediach i w "światku artystycznym", bo to oni napędzili sprzedaż tego gniota, podobnie, jak sztucznie napędzono przeboje typu "Ona tańczy dla mnie" czy "Gangnam style". Halber sama o tym napisała ("I dobijacie targu – on ci sprzedaje mieszkanie, ty jemu koleżankę, a pod koniec roku wydajecie płytę. Może coś z tego będzie"), a później wzbiła się na wyżyny hipokryzji i właśnie w ten sposób wypromowała bardzo przeciętną i wtórną książkę. Do pewnego stopnia "Najgorszy człowiek na świecie" nieznacznie różni się od "Jak dobrze wyglądać po 40-tce" Krzysztofa Ibisza. Niespecjalnie oryginalne biadolenie znanej postaci, a w dodatku spisane niespecjalnie górnolotnym językiem, które i tak jeszcze przed napisaniem skazane było na komercyjny sukces.

Po przeczytaniu 78 stron (oraz 278 i 279 strony) "Najgorszego [...]" nie poczułem ani krzty żalu, współczucia czy empatii. Krystyna i Małgorzata od zawsze wiedzą, jak się sprzedać, teraz sprzedają inny towar i to wszystko. Podejrzewam, że Halber (podobnie jak Kowal przy "Złym człowieku") zastosowała pewnego rodzaju autoterapię, ale ta w jej wykonaniu zdecydowanie nie powinna opuszczać szuflady. Czytanie "Najgorszego [...]" niewiele różni się od przerzucania pustych kartek – w kółko to samo, nuda, nuda i jeszcze raz nuda.

Jakiś czas temu przeczytałem książkę "Zły Człowiek" Jarosława Kowal, która bardzo mocno do mnie przemówiła. "Najgorszy człowiek na świecie" od razu skojarzył mi się z nią, ale sądziłem, że to czysty przypadek.

A może nie...

Skojarzeń ze "Złym Człowiekiem" miałem wiele: retrospekcje do najmłodszych lat bohatera/bohaterki; duża liczba nazw zespołów; klubów; skakanie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od początku czułem, że jeżeli książka nazywa się "Śmierć moja", a nie "Moja śmierć", to będzie źle i nie myliłem się. Koszmarnie nudna pozycja, a przy tym mocno pretensjonalna.

Od początku czułem, że jeżeli książka nazywa się "Śmierć moja", a nie "Moja śmierć", to będzie źle i nie myliłem się. Koszmarnie nudna pozycja, a przy tym mocno pretensjonalna.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Nudne, bełkotliwe, goniące za trendami, napisane słabym językiem i tylko pozornie kontrowersyjnie. Kalka dziesiątek innych książek, szkoda czasu.

Nudne, bełkotliwe, goniące za trendami, napisane słabym językiem i tylko pozornie kontrowersyjnie. Kalka dziesiątek innych książek, szkoda czasu.

Pokaż mimo to


Na półkach:

"Kieszonkowy atlas kobiet" pochłonąłem łapczywie w dwa wieczory, a pozaliteracka działalność Sylwii Chutnik sprawiała, że odczuwałem do niej jeszcze większą sympatię. Przy "Cwaniarach" poczułem się jednak mocno zawiedziony, ale zwiastunem tragedii było zachowanie samej autorki.

Niby banał, ale imię i nazwisko na pół okładki i malusieńki tytuł pod spodem nasunęły mi z automatu pytanie o rozmiar ego Sylwii Chutnik. Wygląda to jeszcze marniej niż nazwisko Schwarzeneggera przed Cloneyem w czołówce "Batman i Robin"... To jednak nie koniec minusów okładki. U szczytu - nie na rewersie - znajduje się kilka banalnych słów od Joanny Bator. Czyżby autorka "W krainie czarów" miała świadomość, jak marną książkę wyprodukowała, że aż musiała skorzystać ze wsparcia znanej koleżanki po fachu?

Mam wrażenie, że zbiór opowiadań Chutnik jest czymś w rodzaju albumu z odrzutami sesyjnymi. Nikt by tego nie wydał, gdyby miał to być debiut, ale, że autorka potrafi się sprzedać, opowiedzieć o kulisach sławy (jak niewiele trzeba, żeby być sławnym...) w telewizji, to i przepuszczenie gniota spod jej palców nie może być aż tak ryzykowne. Odnoszę wrażenie, że wielu recenzentów przytłoczyła ta kampania promocyjna i nie widzą, że królowa jest naga...

"W krainie czarów" to kompilacja tekstów o niczym. Polacy specjalizują się w tego typu twórczości i czasem znakomicie potrafią zapełnić dwieście-trzysta stron mimo szczątkowej fabuły, Sylwii nie udało się. Pierwsze, tytułowe opowiadanie to kolejna (ostatnio modna) reminiscencja lat 80. płynnie przechodząca w sentymentalny bełkot, pozorne zobojętnienie na bycie "chłopczycą" i jakaś niezdrowa radość z odkrywania swojej "dziewczęcości". Sporadycznie pojawiające się przeklęcia (np. "pierdolone szklanki do kawy") są jak "dupa" w ustach dziecka, które zaraz po wyrwaniu się tego ohydnego wulgaryzmu niepewnie oczekuje na reakcję rodziców. Całą ta licha historyjka ewidentnie ma wydusić łzy i jestem pewien, że znajdą się osoby, które to łykną. Kiedy jednak czytam: "Chwilę później biegłam ulicą i łapałam taksówkę drżącym głosem", to zastanawiam się jedynie, czy nie łatwiej byłoby zadzwonić taryfę... A może akcja rozgrywa się w alternatywnej rzeczywistości, gdzie nie wymyślono komórek. Ponadto nie wiem, dlaczego "to by" autorka zamieniła na "toby", ale jeśli miał być to sposób na oddanie charakteru języka mówionego w pisanym to nie wyszło.

Opowiadanie "Anna" ponownie uderza w łzawą nutę i podsyca lament nad starością. "Do tego nie słyszała, kiedy więc córka stanęła obok niej, to aż cała podskoczyła" - Chutnik usilnie próbuje pisać słowem mówionym, ale nikt w ten sposób nie mówi. Pisze więc jakimś własnym, niezrozumiałym językiem. Opis typowego polskiego podwórka jest tak płytki i banalny, że aż żal regresji zmysłu postrzegania autorki. Najbardziej boli jednak natłok stereotypów (także w późniejszych opowiadaniach), których nie spodziewałbym się po działaczce obwieszczającej wszem i wobec, że walczy ze stereotypizacją. Anna jest zawiedzioną życiem kurą domową, wrzeszczy na syna o głupim imieniu, przynależy do kuchni i miotły, oczywiście tylko ona z poczucia obowiązku wychowuje dziecko, a jej mąż nadużywa alkoholu i nie interesuje go nic poza kolejną butelką. Jeżeli to jest "czułość i empatia" w stosunku do swoich bohaterów, którą na okładce wychwala Joanna Bator, to mam nadzieję, że nikt mi nigdy tych uczuć nie okaże. Największym absurdem jest natomiast sytuacja, w której odnaleziona zostaje jakaś starsza kobieta, a koleżanka tytułowej bohaterki od razu domyśla się, że jest to matka Anny. Chyba Sylwia Chutnik naoglądała się zbyt wielu hollywoodzkich produkcji przed spisaniem swoich marnych opowiadań.

"Pola" to znowu starość, znowu stereotypowy wizerunek kobiety, znowu bez empatii i czułości. Język Sylwii okropnie zawodzi, np. "nie skończ się nagle, jak film przerywany reklamami" - przerywany czy nie kończy się tak samo... Albo "Mocna jak pięść kawa" - co to ma być? Cios może być mocny, ale pięść sama w sobie?

"Bożena z poznańskiej" to znowu historia starości, ale jednocześnie jest to jedyny solidny fragment "W krainie czarów". W końcu i historia stylizowana na dokument, i język poświadczają, że pod Sylwię Chutnik nie podszywa się jej zła siostra bliźniaczka, która chce za wszelką cenę zniszczyć karierę niegdyś dobrej pisarki. Niestety to tylko krótki przebłysk, "Wszystko zależy od pani" i "Dancing" to siedliska stereotypów i idiotyczne historyjki nastawione na wzruszanie czytelników. "Niewinne czarodziejki" są kolejnym dramatem, którego ciężar jest nienaturalnie duży, a opis stosunku seksualnego jest tak fatalny, że zacząłem poważnie rozważać celibat: "Sutek kurczy się zmieszany i wygląda jak rodzynek znaleziony w kącie, bo komuś upadł przy pieczeniu ciasta". Naprawdę, Sylwio?! Naprawdę?! Dalej też pojawiają się kwiatki: "A może ona mi się oświadczy, jak na pornograficznym filmie - po ostrej orgii ślub" - specem nie jestem, ale takiego filmu porno jeszcze nie widziałem.

"Pan Tadeusz" to chwilowy powrót solidnego języka, ale temat znowu banalny - zastój w życiu przez niezałatwione sprawy z przeszłości, banał. Do tego kolejny stereotyp - ojciec despota. W "Przeszkadzały" głównym bohaterem jest natomiast tylko pozornie mężczyzna. W rzeczywistości to opowieść o kobietach, w której mężczyzna jest tylko nośnikiem agresji. Sama intryga jest szyta tak grubymi nićmi, że po drugiej stronie wiadomo, jak się zakończy. W tym momencie poczułem się tak bardzo zażenowany, że odłożyłem "W krainie czarów" na regał, tego się nie da czytać.

Apeluję do czytelników, aby nie dali się złapać w pułapkę pozytywnych recenzji i dokładnie przyjrzeli się tekstowi, po który sięgnęli. Wielu debiutantów w ostatnich latach napisało bez porównania lepsze książki, ale nie mogą liczyć na tak rozległą promocję. Długo czekałem na powrót Chutnik do formy i chyba już się nie doczekam. Nie sądzę, żebym odnalazł siły na jej ewentualne przyszłe książki, bo styl autorki staje się niebezpiecznie bliski banalnym romansom powielającym schematy znane od dekad. "W krainie czarów" to jedna z gorszych książek, jakie miałem w rękach i nawet na zmarnowanie czasu znam szereg ciekawszych sposobów.

"Kieszonkowy atlas kobiet" pochłonąłem łapczywie w dwa wieczory, a pozaliteracka działalność Sylwii Chutnik sprawiała, że odczuwałem do niej jeszcze większą sympatię. Przy "Cwaniarach" poczułem się jednak mocno zawiedziony, ale zwiastunem tragedii było zachowanie samej autorki.

Niby banał, ale imię i nazwisko na pół okładki i malusieńki tytuł pod spodem nasunęły mi z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fatalne. Marnej klasy moralizatorstwo, a zaraz próba wmówienia czytelnikowi, że istnieje jedna właściwa ścieżka życia. Może ciut lepsze niż Coelho, ale i tak nie zasługuje na drugą gwiazdkę.

Fatalne. Marnej klasy moralizatorstwo, a zaraz próba wmówienia czytelnikowi, że istnieje jedna właściwa ścieżka życia. Może ciut lepsze niż Coelho, ale i tak nie zasługuje na drugą gwiazdkę.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Czytałem tę książkę bardzo długo, ale nie męczyłem jej ani przez chwilę. To bardzo trudna pozycja i nie dziwię się, że kilka osób we wcześniejszych opiniach skrytykowało jej przystępność. Przed każdym ponownym sięgnięciem po nią musiałem wziąć głęboki oddech, wyłączyć muzykę, wyłączyć słuch i maksymalnie skupić się na treści. Warto było.

Napisało to już kilka osób, napiszę i ja - autor "Złego Człowieka" posługuje się niesamowitym językiem. Jasne, jest tu sporo wulgaryzmów, ale nie jest to proste chamstwo, jak w "Leokadii w krainie czarów", raczej konieczna naturalność niczym u Bukowskiego albo "Trainspotting". Bardzo mi odpowiada spostrzegawczość Kowala i jej przenoszenie na papier, myślę, że to umiejętność pokroju Masłowskiej, serio, dawno nie czytałem książki, przy której co chwila myślałbym: "No rzeczywiście, że też sam tego wcześniej nie nazwałem". Bardzo podoba mi się wplatanie symboli popkultury, pełno tu nazwisk muzyków (w tym bóg rocka - Iggy Pop), tytułów filmów itp. Myślę jednak, że przydałyby się przypisy, bo chociaż orientuję się dosyć dobrze, to kilka razy musiałem wyszukiwać, o co chodzi.

Świetna jest także oprawa książki - minimalistyczna okładka, podziękowania (przypominające podziękowanie wewnątrz albumów z muzyką). Aż chce się oglądać tę książkę, jako dobrze wykonany przedmiot. Czułem się niemal jak japońska inteligencja obcująca z amerykańskim rzemiosłem w "Człowieku z wysokiego zamku".

Szkoda, że "Złego Człowieka" nie wydało większe/bardziej znane wydawnictwo. Może wówczas nie byłby absolutną niszą dla fanów szperania we współczesnej polskiej literaturze, ale pozycją powszechnie rozchwytywaną. Oby tak było przy kolejnej książce Kowala.

Czytałem tę książkę bardzo długo, ale nie męczyłem jej ani przez chwilę. To bardzo trudna pozycja i nie dziwię się, że kilka osób we wcześniejszych opiniach skrytykowało jej przystępność. Przed każdym ponownym sięgnięciem po nią musiałem wziąć głęboki oddech, wyłączyć muzykę, wyłączyć słuch i maksymalnie skupić się na treści. Warto było.

Napisało to już kilka osób, napiszę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przeczytałem w jeden wieczór, następnego nie pamiętałem już o czym czytałem.

Przeczytałem w jeden wieczór, następnego nie pamiętałem już o czym czytałem.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Doskonały przykład siły w prostocie, momentami wręcz w prostactwie.

Nie będę ukrywał, że zaczęło się od Iggy'ego Popa - lata temu dotarła do mnie informacja, że użyczy piosenki do filmu "Trainspotting", więc jako oddany fan udałem się do kina. Przez lata nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że istnieje również książka o tym tytule, a dopiero teraz odważyłem się zmierzyć z inną wersją historii, którą wciąż uwielbiam.

Zazwyczaj książki o ćpaniu (np. "Lęk i odraza w Las Vegas" czy "Dzieci z dworca zoo") pobudzają ciekawość, wręcz wytwarzają kilkudniowe natręctwo myślenia o skosztowaniu takiego życia. Welshowi udało się napisać o narkotykach zupełnie inaczej, w 100% zniechęcająco (co już w filmie nie jest tak oczywiste). Realia przez niego wykreowane są ohydne jak świat stworzony przez Nicka Cave'a w "Gdy oślica ujrzała anioła" - za żadne skarby nie chciałbym tam być, ale nie potrafię odmówić sobie czytania o tym upodlonym miejscu.

Tłumacz robił, co mógł, żeby oddać klimat szkockiego dialektu, wyszło całkiem nieźle, ale podejrzewam, że czytanie "Trainspotting" w oryginale to jeszcze większa przyjemność. Język jest w przeważającej mierze uliczny i wulgarny, ale im główny bohater mniej ćpa, tym wyraźniejsze są jego przebłyski intelektu. Podobnie jak w "Lęk i odraza w Las Vegas" ćpuński cug co jakiś czas przerywany jest myślą, nad którą warto się zatrzymać, a jednocześnie tempo czytania nie spada, treść wciąż wciąga.

Spodziewałem się najwyżej niezłej książki, a jest bardzo dobrze, niemniej film w tym wypadku przerósł swój pierwowzór.

Doskonały przykład siły w prostocie, momentami wręcz w prostactwie.

Nie będę ukrywał, że zaczęło się od Iggy'ego Popa - lata temu dotarła do mnie informacja, że użyczy piosenki do filmu "Trainspotting", więc jako oddany fan udałem się do kina. Przez lata nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że istnieje również książka o tym tytule, a dopiero teraz odważyłem się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jedna z pierwszych (i nielicznych) książek w całości poświęconych zjawisku znanym współczesnym jako "friendzone". Klasyczna (jak na życie, nie koniecznie literaturę) historia wg schematu: on chciał - ona się wahała - w końcu został sam.

Nie dzieje się prawie nic, momenty dosyć nudne, na szczęście świetny język i do przeczytania w jeden wieczór.

Jedna z pierwszych (i nielicznych) książek w całości poświęconych zjawisku znanym współczesnym jako "friendzone". Klasyczna (jak na życie, nie koniecznie literaturę) historia wg schematu: on chciał - ona się wahała - w końcu został sam.

Nie dzieje się prawie nic, momenty dosyć nudne, na szczęście świetny język i do przeczytania w jeden wieczór.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Poznałem "Ubika" jako grę komputerową. Był bodajże 1998 rok, jak na tamte czasy wygląda całkiem nieźle i potrafiła wciągnąć. Dopiero jakieś 3-4 lata później odkryłem, że "Ubik" był najpierw książką i bezzwłocznie sięgnąłem po pierwowzór. To trochę jak z produktem o nazwie Ubik, który w książce przybiera różne formy, szkoda tylko, że mimo tak wielu ekranizacji twórczości Dicka, wciąż nie powstał film "Ubik" (a rzekomo były takie plany).

Przyjęło się, że "Ubik" to najważniejsze dzieło Pikeja (nieszczęsne inicjały) i jedno z najwybitniejszych w gatunku s-f. Osobiście zdecydowanie wolę "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?", "Człowieka z wysokiego zamku" i przede wszystkim "Przez ciemne zwierciadło", ale nie potrafię wytoczyć absolutnie żadnego zarzutu pod adresem tejże pozycji. Prosta w przekazie, lecz zawiła w fabule, pozycja obowiązkowa, ale tego żadnemu fanowi s-f nie trzeba mówić.

Poznałem "Ubika" jako grę komputerową. Był bodajże 1998 rok, jak na tamte czasy wygląda całkiem nieźle i potrafiła wciągnąć. Dopiero jakieś 3-4 lata później odkryłem, że "Ubik" był najpierw książką i bezzwłocznie sięgnąłem po pierwowzór. To trochę jak z produktem o nazwie Ubik, który w książce przybiera różne formy, szkoda tylko, że mimo tak wielu ekranizacji twórczości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno nie walczyłem z książką przez tak długi czas... Co jest tym dziwniejsze, że zaserwowałem ją sobie w formie audiobooka.

Witkowski świetnie widzie, w tej kwestii nie ma dyskusji, jednak znacznie gorzej opisuje, a już tragicznie odczytuje. Pomijam już monotonny głos, przy którym Lucjan Szołajski brzmi jak komentator sportowy, ale kuleje nawet akcentowanie, a wpadki typu "dwa tysiące dziesiątego roku" czy "wziąść" wołają o pomstę do prof. Miodka.

Oceniając jednak samą książkę - nie czytającego - mam wrażenie, że autor posługuje się pozornie ciekawym językiem, w rzeczywistości jednak zapętlonym, kopiującym samego siebie. Niedawno natrafiłem w sieci na statystki bogactwa słownika amerykańskich raperów (http://rappers.mdaniels.com.s3-website-us-east-1.amazonaws.com/), na tym przykładzie Witkowski jest jak DMX, a np. Masłowska jak Wu-Tang Clan. W pierwszych akapitach co chwila padają słowa "borsuczeje", "Hiszpan Mariola", "ostentacyjnie", "pitawal", "otoman"... Przydałby się autorowi słownik synonimów albo chociaż uważne przeczytanie własnych słów przed publikacją. Witkowski nabija się z języka, jakim pisane są pitawale, ale momentami zdecydowanie wolałbym czytać jeden z nich niż dalej brnąć w "Drwala".

Najdurniejszy fragment to: "[...] ale jeśli ów naćpany drwal zażył olamzapinę, to nie obudzi się nawet gdybym przeniósł jego łóżko na sam środek widowni granego ze wzmacniaczami heavy metalowego koncertu". Lepiej nie pisać o czymś, o czym nie ma się pojęcia...

Pozycja niestety mierna, w moim odczuciu bardzo przereklamowana, językowo wręcz ułomna.

Dawno nie walczyłem z książką przez tak długi czas... Co jest tym dziwniejsze, że zaserwowałem ją sobie w formie audiobooka.

Witkowski świetnie widzie, w tej kwestii nie ma dyskusji, jednak znacznie gorzej opisuje, a już tragicznie odczytuje. Pomijam już monotonny głos, przy którym Lucjan Szołajski brzmi jak komentator sportowy, ale kuleje nawet akcentowanie, a wpadki typu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znakomita książka, w której nie dzieje się prawie nic. Całość można by streścić w dosłownie kilku zdaniach, ale to właśnie wniknięcie w psychikę głodującego człowieka powoduje, że Hamsun wykreował niezwykle intymną historię. Jako zwolennik niebanalnego języka byłem w niebo wzięty, przemierzając strony "Głodu", a kiedy już dotarłem do końca, sam poczułem się głodny dalszego ciągu.

Znakomita książka, w której nie dzieje się prawie nic. Całość można by streścić w dosłownie kilku zdaniach, ale to właśnie wniknięcie w psychikę głodującego człowieka powoduje, że Hamsun wykreował niezwykle intymną historię. Jako zwolennik niebanalnego języka byłem w niebo wzięty, przemierzając strony "Głodu", a kiedy już dotarłem do końca, sam poczułem się głodny dalszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka, do której podchodziłem obciążony z jednej strony jej kultem, z drugiej ultrakonserwatywnymi, homofobicznymi i obskuranckimi przekonaniami autora. W ostatecznym rozrachunku przymknąłem oko na pozaksiążkowe życie Carda, bo historia, którą opowiedział w "Grze Endera" to wyżyny sci-fi, niższe chyba tylko od Dicka i Lema.

Książka, do której podchodziłem obciążony z jednej strony jej kultem, z drugiej ultrakonserwatywnymi, homofobicznymi i obskuranckimi przekonaniami autora. W ostatecznym rozrachunku przymknąłem oko na pozaksiążkowe życie Carda, bo historia, którą opowiedział w "Grze Endera" to wyżyny sci-fi, niższe chyba tylko od Dicka i Lema.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie filmy jak "Zagubiona autostrada", albumy jak "Allegory and Self" (albo jakikolwiek inny z dorobku Psychic TV) i książki jak "Kochanie, zabiłam nasze koty", w których nie do końca wiadomo o co chodzi, ale ich forma zachwyca w stopniu kompensującym wszelkie znaki zapytania mnożące się w treści.

Tu i ówdzie pojawiały się opinie, że Masłowska nie dała rady, że w "Wojnie..." wcieliła się w dresiarza, a sama nie potrafi wybić się ponad nużące grafomaństwo. Dopuszczałem taką możliwość, ale sympatia do osobowości autorki nie pozwoliła mi zniechęcić się. Całe szczęście! Z całym szacunkiem, ale przypisywanie grafomaństwa "zabitym kotom" może zostać wypowiedziane chyba tylko przez fana Comy albo Strachów na lachy, czytelnika Grocholi, Bakuły lub innych językowych banałów. Masłowska robi ze słowami, co tylko zechce, nie raz zatrzymywałem się na którymś ze zdań, ponownie czytałem i nie mogłem uwierzyć, że można było wymyślić coś tak dobrego i zupełnie niepretensjonalnego. Czytam sporo polskiej literatury z XXI wieku, jak na razie nikt nie może równać się z Dorotą.

Treść książki nie jest bardzo oryginalna, to kolejny komentarz współczesnego świata, ale w pełni uzasadniony, bo lepszy od większości poprzednich. Komentarze o higienie, europejskim kinie, kolekcjonowaniu książek, pisaniu, o "magicznych kobietach-drzewach" i przede wszystkim o światku artystycznym są celne niczym ciosy Isao Machii. W moim odczuciu "Kochanie, zabiłam nasze koty" to najlepsza polska książka w ostatnich latach.

Są takie filmy jak "Zagubiona autostrada", albumy jak "Allegory and Self" (albo jakikolwiek inny z dorobku Psychic TV) i książki jak "Kochanie, zabiłam nasze koty", w których nie do końca wiadomo o co chodzi, ale ich forma zachwyca w stopniu kompensującym wszelkie znaki zapytania mnożące się w treści.

Tu i ówdzie pojawiały się opinie, że Masłowska nie dała rady, że w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Solidna książka, czytałem z przyjemnością, choć z kilkoma momentami przemęczenia (zwłaszcza, gdy napięcie erotyczne na papierze narastało). Kołbus świetnie radzi sobie z językiem, co jest niestety coraz rzadszą cechą początkujących autorów. Jest to wprawdzie język dosyć typowy dla współczesnej literatury polskiej (najwyraźniej widoczny u Masłowskiej), ale przecież nie każda książka musi odkrywać Amerykę.

Solidna książka, czytałem z przyjemnością, choć z kilkoma momentami przemęczenia (zwłaszcza, gdy napięcie erotyczne na papierze narastało). Kołbus świetnie radzi sobie z językiem, co jest niestety coraz rzadszą cechą początkujących autorów. Jest to wprawdzie język dosyć typowy dla współczesnej literatury polskiej (najwyraźniej widoczny u Masłowskiej), ale przecież nie każda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam w zwyczaju dokańczać rozpoczęte książki, ale przy tej miałem znaczne trudności. Temat nie jest ani nowy w literaturze, ani nowatorsko potraktowany, co w połączeniu z całkowicie przeciętnym językiem, jakim posługuje się autor daje marny efekt. Dużo gwiazdek na lubimyczytać nie zawsze przekłada się na jakość książki.

Mam w zwyczaju dokańczać rozpoczęte książki, ale przy tej miałem znaczne trudności. Temat nie jest ani nowy w literaturze, ani nowatorsko potraktowany, co w połączeniu z całkowicie przeciętnym językiem, jakim posługuje się autor daje marny efekt. Dużo gwiazdek na lubimyczytać nie zawsze przekłada się na jakość książki.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Temat - tak, styl - nie.

Temat - tak, styl - nie.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Już początek tej opowieści robi niesamowite wrażenie:

"Czy istnieją jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne pisarza? Jeśli ktoś nie chce mówić o sobie, romantycznie i lirycznie uogólniać swojej osobowości, jeśli nie czuje się zmuszony, aby opowiedzieć szczerze o swych nadziejach i porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby prawdomówność mogła to wszystko podnieść do rangi uogólnienia, nie zaś w sferę medycyny lub w najlepszym razie psychologii - jeśli ktoś nie chce tego robić, woli zaś dyskretnie pozostać w cieniu, ukrywając taktownie sprawy osobiste, wpatrzony w swoje tworzywo jak rzeźbiarz w swój materiał, kształtując go, ucząc się jednocześnie na nim, jeśli jak pewien typ klasyków stara się nie popadać łatwo w zwątpienie - nawet kiedy nie da się zaprzeczyć, że czysty nonsens jawi się na każdym kroku - wówczas pisanie staje się czynnością trudniejszą i bardziej samotną, a także bardziej bezsensowną".

Dalej, na zaledwie kilkunastu stronach, Dürrenmatt udowadnia, że takie historie wciąż istnieją, a stworzona przez niego jest jedną z najciekawszych, jakie czytałem. Treść kojarzy mi się nieco z "Procesem" Kafki - balansowanie na granicy świata rzeczywistego i absurdu oraz ukazanie, jak można zniszczyć jednostkę przez instytucjonalną zmowę - niemniej jest to skojarzenie dalekie od podejrzenia o kopiowanie. Doskonała książka na wieczorne posiedzenie.

Już początek tej opowieści robi niesamowite wrażenie:

"Czy istnieją jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne pisarza? Jeśli ktoś nie chce mówić o sobie, romantycznie i lirycznie uogólniać swojej osobowości, jeśli nie czuje się zmuszony, aby opowiedzieć szczerze o swych nadziejach i porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby prawdomówność mogła to wszystko...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dywagacje starego nudziarza, który chce odebrać młodości jej prawa, a o dzieciach pisze tak: "gdyby mu pozwolić na robienie tego, co mu się podoba, nie byłoby zbrodni, w której by się nie pogrążyło". Trudno jest mi zgodzić się z chociażby jednym zdaniem zapisanym przez Augustyna.

Dywagacje starego nudziarza, który chce odebrać młodości jej prawa, a o dzieciach pisze tak: "gdyby mu pozwolić na robienie tego, co mu się podoba, nie byłoby zbrodni, w której by się nie pogrążyło". Trudno jest mi zgodzić się z chociażby jednym zdaniem zapisanym przez Augustyna.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Popnauka stworzona raczej dla sukcesu wydawniczego niż dla poszerzenia wiedzy teoretycznej, ale na bardzo solidnym poziomie i świetnie napisana.

Popnauka stworzona raczej dla sukcesu wydawniczego niż dla poszerzenia wiedzy teoretycznej, ale na bardzo solidnym poziomie i świetnie napisana.

Pokaż mimo to