-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2021-10-03
2021-10-10
2010-05-01
2008-07-01
Czy jest na świecie jakaś kobieta, która nie słyszała o Scarlett O’Hara? (paluszek w górę) Ja o Scarlett słyszałam już jako mała dziewczynka, gdzieś tam podejrzałam kawałek filmu, z którego niewiele zrozumiałam, ale Vivien Leigh jako Scarlett zapadła mi głęboko w pamięci. Wiele lat później sięgając po tą książkę miałam bardzo mieszane uczucia. A bo dość gruba (hm, prawie 1000 str.), a bo historyczna, a wszelkie bitwy, wojny, powstania i bunty nie szczególnie mnie interesują i szczerze to… strasznie nudzą. Chciałam iść na skróty i obejrzeć prawie 4-godzinny film, ale miałam dziwne przeczucie, że oglądając film stracę cos ważnego i jednocześnie zniechęcę się do bliższego poznania historii Scarlett. Po wielu dylematach wybrałam więc wersję pisaną, no bo jak to - nie przeczytać o losach najsławniejszej i najbarwniejszej postaci literackiej - Scarlett O'Hary?
Zazwyczaj czytając książkę w pewien sposób utożsamiamy się z głównym bohaterem, lubimy lubić bohatera/bohaterkę i lubimy jak główny bohater jest miły, zabawny, charyzmatyczny. Scarlett jest arogancka, przebiegła, wyniosła, dumna i mogłabym tak wymienić jeszcze wiele cech, które napawają nas obrzydzeniem oraz wstrętem. Dlatego też czytając książkę nienawidzę i kocham Scarlett na przemian i nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, jakie uczucia w rzeczywistości żywię do głównej bohaterki, może dlatego, że co przewracana strona są to inne uczucia - tutaj współczucie, tutaj podziw, a tutaj złość. Uważam, że trzeba być mistrzem pióra, aby napisać powieść, której bohaterka ma tyle irytujących i negatywnych cech, a mimo to z zapartym tchem czytelnik śledzi jej losy, kibicuje jej, podziwia ją lub wścieka się na nią. Z przyjemnością czytało się jak zielonooka śliczność przeistacza się z rozpieszczonego dziecka w silną, zdecydowaną kobietę.
I mimo, że może moja dusza nie należy do tych nadzwyczajnie romantycznych to tragiczne losy Scarlett zrobiły na mnie spore wrażenie, wycisnęły kilka łez i wiele razy spowodowały, że brakowało mi tchu z wrażenia.
"Boga biorę na świadka, Boga biorę na świadka, że Jankesi nie pokonają mnie nigdy. Przetrwam to wszystko, a jak wojna się skończy, nigdy w życiu nie będę więcej głodna. Ani ja, ani nikt z moich bliskich. Choćbym miała kraść i zabijać – Bóg mi świadkiem, że nigdy więcej głodna nie będę."To cytat z książki, ale jednocześnie z filmu, więc jeśli ktoś nie czytał, a oglądał to zapewne pamięta tą dramatyczna kwestię, którą wypowiada Scarlett, a słowa te były w pewien sposób przypieczętowaniem jej przemiany w zdecydowaną, bezwzględną i dążącą do osiągnięcia swych celów kobietę. Bo jak Scarlett obiecała, że nigdy więcej głodna nie będzie, to obietnicy dotrzymała i to za wszelką cenę.
Wiele kobiet sugeruje się opinią, że jest to zwykłe romansidło – otóż to nieprawda – to jest niezwykłe romansidło. I mimo, że główną bohaterką jest Scarlett i to wokół niej kręci się cała fabuła to wspaniale zarysowane są także postacie z drugiego planu – Rhett, Ashley i Melanie. Tak naprawdę żyją oni w miłosnym czworokącie, bardzo burzliwym i skomplikowanym uczuciowo. W książce zazwyczaj dzieje się wszystko to, czego czytelnik nie tylko się nie spodziewa, ale nie chce, aby to się zdarzyło. I w ten sposób małżeństwa zawierane są bez aprobaty czytelnika, umierają osoby, które czytelnik uwielbia, trudności w miłości mają pary, którym czytelnik kibicuje. Zakończenie oczywiście też nie to, na które przez tyle stron czeka czytelnik, ale to dzięki temu książka nabiera takich rumieńców i tylu wyrazistych kolorów.
I z pewnością nie jest to powieść napisana niezrozumiałym językiem o niezrozumiałych rzeczach. Język jest prosty, przystępny, pisarka w lekki sposób buduje humorystyczne dialogi, cięte riposty głównej bohaterkia także w realistyczny sposób wyrażone są naiwne i często głupiutkie myśli Scarlett. I pomimo tego, że akcja toczy się w czasach tak bardzo nam odległych, to książka opowiada o wciąż aktualnych sprawach – o miłości i o prawdziwych, silnych uczuciach.
Margaret Mitchell jest naprawdę mistrzynią, wielka szkoda, że tragiczny wypadek spowodował, że ta wspaniała pisarka używająca tak lekkiego pióra nie zdołała napisać kontynuacji przygód Scarlett. Kontynuacje tych losów napisali już inni pisarze, a wiadomo, że to już nie to samo... niestety.
"Przeminęło z wiatrem" to pozycja obowiązkowa dla każdej kobiety i możecie ją kochać lub nienawidzić, ale na pewno historia Scarlett nie pozostanie wam obojętna, a o tej powieści można by napisać kolejną powieść, tyle emocji pozostaje w człowieku po jej przeczytaniu.
I powtarzając ostatnie słowa bohaterki „Nie chcę teraz o tym myśleć, pomyślę o tym jutro” chcę wam kochani przekazać, że nie ma co myśleć jutro, już dziś zabierzcie się za myślenie o przeczytaniu tej niezwykłej powieści.
Czy jest na świecie jakaś kobieta, która nie słyszała o Scarlett O’Hara? (paluszek w górę) Ja o Scarlett słyszałam już jako mała dziewczynka, gdzieś tam podejrzałam kawałek filmu, z którego niewiele zrozumiałam, ale Vivien Leigh jako Scarlett zapadła mi głęboko w pamięci. Wiele lat później sięgając po tą książkę miałam bardzo mieszane uczucia. A bo dość gruba (hm, prawie...
więcej mniej Pokaż mimo to2000-01-01
2013-03-23
2008-01-01
Czytam wasze opinie i widzę, że ta ksiązka Coelho jak żadna inna podzieliła nas na tych, którzy ją kochją i którzy jej nienawidzą. I każde z nas się zastanawia jak to możliwe że komuś się to podoba czy nie podoba. Tak mam właśnie ja. Weszłam na opinie i myślałam, że znajdę porywające zachęcania i namawiania aby do tej ksiązki sięgnąć jak najszybciej, a tu obok takich opinii znalazło miejsce wiele zdań "Nie polecam" "Przestrzegam". Ale ja sobie myślę, że to chyba dobrze, że książka wzbudza tak różnorodne odczucia, znaczy że jest kontrowersyjna.
Ja jestem w tej grupie kochającej. Uważam, że to jedna z najlepszych książek Coelho, niebanalna historia opisana w stylu coelhowskim, czyli dającym do myślenia i zastanowienia się nad sprawami, nad którymi do tej pory nie zawracaliśmy sobie głowy. Każdy z nas pewnie nie raz już spotkał swojego Demona. Nie będę tu nikogo namawiała do przeczytania tej książki, bo i tak albo ją pokochasz albo znienawidzisz a moja opinia nie ma na to wpływu.
Czytam wasze opinie i widzę, że ta ksiązka Coelho jak żadna inna podzieliła nas na tych, którzy ją kochją i którzy jej nienawidzą. I każde z nas się zastanawia jak to możliwe że komuś się to podoba czy nie podoba. Tak mam właśnie ja. Weszłam na opinie i myślałam, że znajdę porywające zachęcania i namawiania aby do tej ksiązki sięgnąć jak najszybciej, a tu obok takich opinii...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-11-13
2021-01-12
2012-07-15
2016-11-18
2006-01-01
Jeszcze nikt nie pisał o flamenco w taki sposób. Dzięki tej książce w zupełnie nowy sposób odkrywam muzykę i taniec. Odkrywam i przeżywam. Hiszpańska kultura oraz obyczaje są mi szczególnie bliskie, dlatego może ta książka tak utkwiła mi w pamięci. Główny bohater, osobnik, który porzuca wszystko, dom przyjaciół pracę i wyrusza z gitarą na poszukiwanie swojego "ja" jest dla mnie osobistym bohaterem życia. Podziwiam Jasona Webstera i równocześnie mu zazdroszczę. Przeżył w swoim życiu prawdziwe duende, dosłownie oraz w przenośni.
Jeszcze nikt nie pisał o flamenco w taki sposób. Dzięki tej książce w zupełnie nowy sposób odkrywam muzykę i taniec. Odkrywam i przeżywam. Hiszpańska kultura oraz obyczaje są mi szczególnie bliskie, dlatego może ta książka tak utkwiła mi w pamięci. Główny bohater, osobnik, który porzuca wszystko, dom przyjaciół pracę i wyrusza z gitarą na poszukiwanie swojego "ja" jest dla...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-05-06
2013-04-24
2006-01-01
2005-01-01
2005-01-01
2006-01-01
2005-01-01
2010-01-01
Stephenie Meyer to chyba ostatnimi czasy tak samo gorące nazwisko jak Edward Cullen, którego pisarka sama stworzyła. Ten tytuł poleciła mi Josia i czasami jest tak, że podchodzimy do pewnych książek sceptycznie. A bo na początku trochę straszy jej objętość, a także zraża opis, szczególnie dla osób, które nie przepadają za UFO i S-F, a bo znowu będą jakieś niestworzone historyjki o kochających się wampirach (no ile można). Ale że ufam mojej Josi w kwestii książkowej to się zacięłam i dałam szansę „Intruzowi” do 50 strony. I wystarczyło, bo "Intruz" wciąga już od 10tej. Każdy, kto odważy się sięgnąć do tej książki niech uważa - ta książka równa się brak jedzenia w lodówce, zaniedbana higiena osobista oraz brak ciągłego snu, nie wspominając już o zaniedbaniu obowiązków zawodowych (niech żyją e-booki!) Stephenie Meyer udowadnia, że nie jest tylko podrzędną pisarką, która wylansowała się komercyjną opowiastką o pięknym wampirze Edwardzie i zgrai innych pięknych utalentowanych wampirów. Stephenie to kobieta z ogromną wyobraźnią, fantazją i tak lekkim piórem, że aż zazdroszczę. "Intruz" to inna, wyższa półka i muszę przyznać, że zanim ją skończyłam wymyśliłam z 10 różnych zakończeń, trochę smutnych trochę happyendowych. Ale jakie zakończenie wybrała autorka tego oczywiście nie zdradzę. Czytałam z zapartym tchem, przewracałam strony jak szalona, czasem szybko przelatywałam tylko tekst oczami, bo chciałam jak najszybciej poznać odpowiedź na pytanie „Co dalej, no co dalej?” Radzę nie bać się tej książki i naprawdę dać jej szansę, wciąga i trzyma w napięciu do ostatnich stron, świetne realistyczne opisy, czytało się szybko, prosto, gładko i nawet w połowie książki stwierdziłam, że fabuła, która wydała mi się na początku śmieszna i banalna, nagle zmusza mnie do myślenia i refleksji.
Stephenie Meyer to chyba ostatnimi czasy tak samo gorące nazwisko jak Edward Cullen, którego pisarka sama stworzyła. Ten tytuł poleciła mi Josia i czasami jest tak, że podchodzimy do pewnych książek sceptycznie. A bo na początku trochę straszy jej objętość, a także zraża opis, szczególnie dla osób, które nie przepadają za UFO i S-F, a bo znowu będą jakieś niestworzone...
więcej mniej Pokaż mimo to
Idąc do biblioteki i przechadzając się wśród półek wybieramy książki, które zainteresują nas tytułem, grzbietem bądź też zobaczymy nazwisko znanego nam pisarza. Taką książkę wyciągamy z półki i szukamy opisu, który decyduje o tym czy książka ląduje pod pachą czy z powrotem na półce. Z książką Lionel Shriver było inaczej – wybrałam ją pod wpływem impulsu – dość gruba, więc rzuciła mi się w oczy, chwyciłam ją i zobaczyłam okładkę. Nie musiałam czytać opisu, żeby stwierdzić, że książkę z całą pewnością zabieram ze sobą do domu.
Nie boję się ciężkich tematów ani trudnego języka, nie boję się nudnych pierwszych 50 stron książki, jeśli tylko okaże się, że warto. A było warto, bo po przeczytaniu ostatniego zdania długo trzymałam książkę na kolanach, nie wspominając o tym, że w bibliotece rośnie już kara za przetrzymanie książki, bo wciąż jakoś nie mam serca jej oddać. A teraz muszę z kimś porozmawiać o Kevinie. O tym fikcyjnym Kevinie, ale także o prawdziwych „bohaterach”, takich jak Eric Harris i Dylan Klebold.
Tytułowy Kevin kilka dni przed swoimi 16 urodzinami wkracza do szkoły uzbrojony i dokonuje masowego mordu – zabija 9 uczniów oraz 2 dorosłych. Jego matka Eva próbuje w listach do swojego męża odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Opisuje relacje Kevina z rodzicami, rówieśnikami a także z rodzeństwem od momentu urodzenia po dzień zbrodni jakiej się dopuścił, dzień który Eva symbolicznie nazywa Czwartkiem. Matka opisuje Kevina jako złego, okrutnego, przebiegłego i wyrachowanego chłopca. Ale czy dzieci rodzą się złe? Czy to możliwe, że dziecko rodzi się jako socjopata, psychopata, morderca? Według Evy, Kevin właśnie taki się urodził. Nie chciał ssać pokarmu, nie przestawał płakać, nie bawił się zabawkami tylko je niszczył, chodził w pieluszce do 10 roku życia... co ciekawe, zła w Kevinie nie widział jego ojciec, który usprawiedliwiał każde jego przewinienie, a nietypowe zachowania nazywał „dziecięcymi wybrykami”, z których Kevin na pewno wyrośnie. Lionel Shriver tak wyraźnie i żywo zarysowała każdą postać, że czytając książkę czytelnik wścieka się na ojca za obdarzenie syna tak ślepą miłością, oburza zachowaniem matki, która tak bezwzględnie oceniała swoje dziecko, a także czuje współczucie do Kevina-socjopaty, który mimo dokonania tak makabrycznej zbrodni wzbudza sympatię (a może jednak litość?).
Kiedy zdarza się taka tragedia, ludzie myślą tylko o ofiarach i ich biednych, pogrążonych w smutku i żalu rodzicach. Mało kto pomyśli o rodzicach zbrodniarza, o tym co muszą czuć, myśleć, przeżywać. Kto poczuje współczucie dla matki, która musi żyć z myślą, że wydała na świat mordercę? Kto jej pomoże uporać się z trudnościami, a także kto pomyśli, że również i ona straciła swoje dziecko? Mało kto zdaje sobie także sprawę jak trudno jest żyć z przyklejoną łatką „matka mordercy”. Ta książka przedstawia właśnie tą drugą stronę, jednak trudno nazwać tę stronę obiektywną. Eva pisząc listy do męża, szuka odpowiedzi tylko na jedno pytanie „dlaczego?”. Odwiedzając Kevina w więzieniu dla nieletnich nie raz zadaje to pytanie synowi, wydaje jej się, że tylko on może udzielić jej odpowiedzi na to pytanie, jednak kiedy odpowiedź już pada, Eva wciąż nie dostrzega najważniejszego – nie widzi swojej roli, jaką odegrała w tej tragedii. Niechciane macierzyństwo, obwinianie syna o zakończenie kariery zawodowej, brak jakiejkolwiek chęci porozumienia się z chłopcem. Eva nie chciała mieć dzieci, ale kiedy już się na nie zdecydowała marzyła o słodkim, spokojnym bobasku, który będzie jej pozwalał przesypiać noce, który będzie ją rozbawiał radosnym szczebiotaniem i będzie się do niej tulił podczas nocy pełnej koszmarów. Kiedy urodził się Kevin – płaczący i niespokojny – oceniła to jako złośliwość, wrogość i nienawiść skierowana do niej. A przecież to było tylko dziecko potrzebujące zapewne miłości oraz troski i jak nikt potrafiące rozpoznać fałszywe i wymuszone zainteresowanie, jakim obdarzała je matka.
Jeśli siedzicie w domu i narzekacie na nudę to naprawdę polecam książkę Lionel Shriver "Musimy porozmawiać o Kevinie". Jak tylko przebrniecie przez pierwszych 50 stron to zapewniam, że później będzie trzeba siłą was odciągać od lektury i na pewno nie będziecie żałować poświęconego jej czasu. Warto przeczytać, bo podczas czytania nasuwa się mnóstwo ciężkich pytań. I kiedy zaczynamy sami odnajdywać odpowiedzi na niektóre z nich, autorka podsuwa nam mocne, zaskakujące zakończenie, które na pewno każdego wbije w fotel i sprawi, że długo nie będziecie mogli o tej książce zapomnieć, a co najważniejsze... z pewnością będziecie chcieli porozmawiać z kimś o Kevinie.
A najgorsza jest świadomość, że książka nie jest całkowitą fikcją, jest dramatem rodzinnym, częściowo opartym na prawdziwych wydarzeniach. Bo czyż w dzisiejszych czasach „masakry w szkołach” to nie powszechność?
Stany, szkoła Columbine, rok 1999 – dwójka 18-latków Eric Harris i Dylan Klebold wchodzą na teren szkoły z bronią palną i zabijają 12 rówieśników i 1 nauczyciela, 24 rannych. Na końcu popełniają samobójstwo. Obaj chłopcy uzdolnieni i nadzwyczaj inteligentni, obaj pochodzący z dobrych rodzin. Podobno podczas ataku jeden z napastników krzyczał: "To jest to, co zawsze chcieliśmy zrobić. To jest świetne!". Do popełnienia zbrodni przygotowywali się rok czasu, gromadząc broń i eksperymentując z ładunkami wybuchowymi. Dlaczego nikt nie zareagował?
Finlandia, szkoła Jokela, rok 2007 - 18-letni Pekka-Eric Auvinen zabija 8 osób w swoim liceum, w tym dyrektorkę, następnie strzela sobie w głowę. Podobno desperat zapowiadał atak w Internecie. Dlaczego nikt nie zareagował?
Niemcy, szkoła Albertville, rok 2009 - 17-letni Tim Kretschmer zabija 15 osób. W szkole uchodził za grzecznego i niepozornego. Podobno kilkanaście godzin przed atakiem napisał na forum: "Mam broń. Usłyszycie o mnie jutro. Zapamiętajcie nazwę miejsca: Winnenden". Dlaczego i w tym przypadku nikt nie zareagował?
Mogłabym tak wymieniać, w Ameryce masakry w szkołach to powszechność, już nie zajmują nawet pierwszych stron gazet. Zastanawiam się tylko co siedzi w głowach takich uczniów, którzy budzą się rano i myślą „a co tam, dziś powystrzelam paru kumpli, będzie fajnie”? Jak to możliwe, że często są to nieprzeciętnie inteligentni uczniowie, że czasem swoją zbrodnię planują miesiącami zanim wcielą ją w życie? Panuje przekonanie, że ci chłopcy na pewno pochodzą z patologicznych rodzin, otóż nie... najczęściej wywodzą się z tzw. „dobrych domów”, mieszkają w spokojnej dzielnicy, rodzice mają dobrze płatne prace. Co takiego skłania tych nastolatków do takiej zbrodni? Czy to wina rodziców – ich brak zainteresowania dzieckiem? Czy to wina dziecka i jego złej natury? Czy to wina rówieśników, którzy wykazują się coraz większym okrucieństwem? Czy to wina społeczeństwa, które promuje brutalność i aprobuje przemoc w bajkach/filmach/grach? Czy to wina prawa, które nie ogranicza dostępu do broni i materiałów wybuchowych?
Zastanawiam się czy ten problem dosięgnie również kiedyś nas...?
Nasuwa się tyle pytań i niestety podejrzewam, że istnieje również tyle samo różnych odpowiedzi. A najważniejsze z pytań to chyba: jak można zapobiec takiej tragedii?
Idąc do biblioteki i przechadzając się wśród półek wybieramy książki, które zainteresują nas tytułem, grzbietem bądź też zobaczymy nazwisko znanego nam pisarza. Taką książkę wyciągamy z półki i szukamy opisu, który decyduje o tym czy książka ląduje pod pachą czy z powrotem na półce. Z książką Lionel Shriver było inaczej – wybrałam ją pod wpływem impulsu – dość gruba, więc...
więcej Pokaż mimo to