-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński38
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant978
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika1979
2020-07-03
2014-08-14
Brudne ubrania, woń dawno niemytych ciał, zmierzwione włosy… – „wzrok dziki, suknia plugawa”, chciałoby się przywołać słowa wieszcza – osiedlowi pijacy, może alkoholicy, ale niekoniecznie; niekoniecznie też bezdomni. W przeważającej większości mężczyźni, zwykle w średnim wieku. Kobiety? Bardzo, bardzo rzadko, wyjątkowo, sporadycznie. Zapewne właśnie dlatego „alkoholik” to w naszej wyobraźni zawsze mężczyzna. Poza tym, jak to? Kobieta pracująca, matka dzieciom, katoliczka, Matka Polka – alkoholiczką?! Przecież to się w głowie nie mieści! Nie mieści się w głowach wszystkich obłudnie zniesmaczonych wyznawców narodowych wizji i mitów, powtarzających bzdurne teorie, że grzeczne dziewczynki z dobrych domów to nie… że porządne kobiety to by nigdy… Tak zaczyna się piekło kobiet i pułapka, bo powstrzymać się od picia już nie potrafią (uzależnienie oznacza TAKŻE bezsilność wobec alkoholu – choć to akurat wierzchołek góry lodowej, objaw niewątpliwie spektakularny, lecz chyba jednak nie najważniejszy), a poprosić o pomoc, zgłosić się na leczenie albo do Wspólnoty Anonimowych Alkoholików nie pozwala im wstyd, ale przede wszystkim piętno społeczne, stygmat: alkoholiczka = kobieta upadła… Swoją drogą od lat zastanawiam się, cóż by to miało znaczyć i dlaczego takie bzdury.
Po wsiach powiadają, że lepiej jest być znanym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem, ale to też kobiet nie dotyczy, a przynajmniej nie bezpośrednio, bo niby jaka z niej anonimowa alkoholiczka? Przecież to Ziuta od Iksińskich, cała wieś ją zna! Nie mówiąc już o tym, że prawie każdy ją miał, bo przecież wiadomo: baba pijana – d… sprzedana (kolejna polska mądrość ludowa).
Historia opowiedziana przez Mikę Dunin jest wyjątkowo bolesna i przyznaję, że kilka razy łzy ciekły mi po policzkach (np. wyścigi w napychaniu się soloną cebulą, kiedy dzieci już nic innego nie miały w domu do zjedzenia), bo tak nie powinny żyć i być traktowane dzieci, ale i później nie była to relacja wesoła, choć jej bohaterka już dorosła i – wydawałoby się – sama decydowała o swoim życiu. Bo możliwość podejmowania decyzji nie oznacza jeszcze automatycznie poukładanego, szczęśliwego, satysfakcjonującego, spełnionego życia ani realnej zdolności do zbudowania takowego – w przypadku tytułowej alkoholiczki było wręcz przeciwnie: chaos, zagubienie, brak realnego kontaktu z rzeczywistością (alkoholicy żyją w swoim własnym świecie wyobrażeń, przekonań i iluzji, i to nie tylko wtedy, kiedy są „pod wpływem”), negowanie oczywistych faktów i związków między nimi, bezradność wobec banalnych problemów, nieudane najczęściej próby zgadywania, jak ma być, jak się zachować, jak postąpić, co wybrać…
Bardzo ważne wydaje mi się uświadomienie sobie i zrozumienie, a to w książce Miki Dunin pokazane jest bardzo wyraźnie, że głównym problemem alkoholika raczej nie jest alkohol – że, jak mawiają członkowie Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, alkoholizm to choroba duszy, ciała i umysłu, a więc zdecydowanie bardziej psychiczna niż gastryczna, choć element uzależnienia fizycznego też w niej występuje. W konsekwencji oznacza to, że alkoholiczka (oczywiście także alkoholik) może przestać pić, ale choroba trwa nadal, życie w dalszym ciągu w żaden sposób nie poddaje się kierowaniu. To stan, w którym… chciałam dobrze – wyszło jak zwykle. Mika Dunin takie właśnie życie opisuje: wprawdzie od pewnego momentu alkoholu i upijania się nie było już w nim zupełnie, ale nadal wszystko rozłaziło się w szwach, szło zupełnie nie tak (a jak miało/powinno być? – to też zgadywanka), a do tego jeszcze nie bardzo wiadomo, dlaczego. Alkoholik – płci dowolnej – może nie pić, jednak często dzieje się w jego/jej życiu tak, jak to autorka opisała w rozdziale pod znaczącym tytułem „Suchy impas”: „Tamte lata mogłabym nazwać małą stabilizacją. Chciałabym je tak nazwać. Udawałam, że tym właśnie są. Robiłam wszystko, by były. Ciułałam, składałam, zbierałam, ustawiałam się. Pozamykałam większość niezamkniętych spraw z przeszłości. Zalegalizowane i wyjaśnione rozstania, odebrane dyplomy, zakończone sprawy urzędowe, pospłacane długi. Zmieniałam prace, mieszkania, próbowałam ułożyć życie osobiste, co nieodmiennie doprowadzało mnie do rozpaczy, ponieważ raz za razem kończyło się w jedyny znany i, jak już zaczęłam podejrzewać, jedyny dostępny mi sposób – porażką”*.
„Alkoholiczka” jest przejmującą i wciągającą (jak bardzo dobry kryminał albo romans) opowieścią o budzeniu się i rozwijaniu świadomości w sferze umysłowej/psychicznej, duchowej i emocjonalnej. Dzięki niej łatwiej zrozumieć określenie, które usłyszeć można często w środowisku anonimowych alkoholików: „skazani na rozwój”. Bo jeśli nawet wydaje się to niesprawiedliwe i trudne, rodzi bunt i opór, a w świecie ludzi zdrowych jest kompletnie niezrozumiałe, prawdziwi alkoholicy każdego dnia muszą wkładać wiele pracy i wysiłku w… normalność, w zwyczajne życie. I nieustannie muszą się rozwijać. Bo umrą.
Nie sądzę, żeby to właśnie Wydawnictwo, tak szanowane, z półtorawiekową tradycją, przez jakiś przypadek wydało „Alkoholiczkę” i „Alkoholika” – koncepcja, przesłanie, idea, pomysł wydają mi się czytelne i zrozumiałe: charakterystyczna, a nawet typowa dla mężczyzn zwięzła relacja, opisy konkretnych, „twardych” faktów, sytuacji i zdarzeń, dzięki „Alkoholiczce” zostają uzupełnione, dopełnione i – ponad wszelką wątpliwość – fantastycznie wzbogacone światem przeżyć i emocji nieco bardziej delikatnych, ulotnych, choć nie mniej tragicznych i bolesnych. W każdym razie, powtórzę raz jeszcze, poza cudownym przeżyciem literackim i fascynującą autobiografią, jest „Alkoholiczka” w literaturze polskiej kolejną okazją i szansą na zrozumienie, że tak naprawdę fundamentalnym, podstawowym, głównym i zasadniczym problemem alkoholików, kobiet i mężczyzn, nie jest konsumpcja etanolu w ilościach hurtowych (a co jest? – odpowiedź uważny czytelnik znajdzie w książce Miki Dunin), choć to, rzecz jasna, najbardziej rzuca się w oczy.
W ostatnich latach wiele razy zarzucano Kościołowi katolickiemu w Polsce obłudę i zakłamanie, a od wieków skostnienie, niezdolność do zmian. Katolickie Wydawnictwo WAM, wypuszczając na rynek książkę alkoholiczki, w której opisała ona… hm… szczególną relację ze sługą bożym, pokazuje, że zarzuty nie muszą być prawdziwe i niekoniecznie dotyczą całego Kościoła. Bo trzeba odwagi, by taką książkę wydać; odwagi i otwartości, i szczerości, i… gotowości na zmiany.
„Ksiądz Mateusz był młody, przystojny i uroczy. Miał cudownie kojący głos, był fantastycznie dowcipny i złośliwy w ten przyjemny, podniecający sposób, który uwielbiałam. I był wyraźnie mną zainteresowany”**.
Na koniec, po uważnej lekturze „Alkoholiczki”, jedna tylko uwaga, właściwie dygresja:
Wszyscy jesteśmy, byliśmy albo w określonych warunkach bywamy złodziejami, oszustami i kłamcami, wielu cudzołożnikami, ale trzeźwe alkoholiczki i alkoholicy nie udają przynajmniej świętoszkowato, że to nieprawda, że oni nigdy nie… Może właśnie dlatego bardziej sobie cenię opowieści uzależnionych, ale niepijących już autorów od historii ludzi pozornie przyzwoitych, na użytek sąsiadów i dalszych krewnych porządnych i bogobojnych, a jednak do samego gruntu fałszywych. Mika Dunin w „Alkoholiczce” jest prawdziwa. Prawdziwa tak bardzo, że to momentami boli…
--
* Mika Dunin, „Alkoholiczka”, wyd. WAM, 2014, s. 218.
** Tamże, s. 203.
Brudne ubrania, woń dawno niemytych ciał, zmierzwione włosy… – „wzrok dziki, suknia plugawa”, chciałoby się przywołać słowa wieszcza – osiedlowi pijacy, może alkoholicy, ale niekoniecznie; niekoniecznie też bezdomni. W przeważającej większości mężczyźni, zwykle w średnim wieku. Kobiety? Bardzo, bardzo rzadko, wyjątkowo, sporadycznie. Zapewne właśnie dlatego „alkoholik” to w...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-19
Przypomina mi się pewna anegdota. W Stanach Zjednoczonych, w plemieniu Mic-Mac, żył sobie pewien Indianin – rudy pijak notabene, ale mniejsza z tym. W folklorze i mitach tego plemienia egzystują karły, które Indianie nazywają Bugalademujs. W zasadzie żyją w górach, ale często zakradają się do domów i płatają ludziom różne figle. Oczywiście nocami, żeby ich nikt nie zobaczył i nie złapał.
Indianin miał książkę, bardzo dla niego ważną, którą czytał mnóstwo razy – nazywał ją Big Book. Podczas drugiego studiowania księgi zauważył, że w treści coś się zmieniło. Uznał wtedy, że to sprawka Bugalademujs. A pytany, czemu tak często czyta tę książkę, odpowiada (prawie) poważnie: Bugalademujs nadal to robią, nadal majstrują przy jej treści.
Wiele książek czytałem kilka-kilkanaście razy. W różnym okresie wynikało to z różnych powodów, ale zjawisko opisane wyżej zauważyłem dość wcześnie. Po latach stworzyłem teorię, zgodnie z którą nigdy nie czytamy drugi raz tej samej książki. Nawet jeśli książka jest rzeczywiście ta sama, co wyklucza wszelkie nowe wydania (poprawione i uzupełnione), inne tłumaczenia itp., to czytelnik nie jest już tą samą osobą, którą tę książkę czytała rok, dwa, a może dwadzieścia lat temu.
Kiedy doszły mnie słuchy, że Wydawnictwo WAM szykuję nowe wydanie „Alkoholiczki” i że będzie ono uaktualnione, wiedziałem, że je przeczytam – w tym przypadku nie było wątpliwości: w nowym wydaniu miały się znaleźć nowe treści, z założenia.
Po sprawdzeniu spisu treści, mogłoby się wydawać, że w książce przybył tylko jeden rozdział pod tytułem „Wciąż to nieładne słowo”, ale to pozory. W nowej „Alkoholiczce” zmian jest mnóstwo. Czasem coś przybyło, czasem ubyło, a jeszcze gdzieś indziej zostało delikatnie zmienione, poprawione, skorygowane. Można się przecież domyślić, że i autorka nie jest tą samą kobietą, która kilka lat temu pisała „Antyporadnik” i pierwszą „Alkoholiczkę”. Może dla czytelników, których interesuje tylko, kto zabił, nie będzie to miało wielkiego znaczenia, ale dla mnie obserwowanie procesu zmian okazało się fascynujące.
„Alkoholiczka” nadal jest przejmującą i wciągającą opowieścią o wychodzeniu z nałogu kobiety uzależnionej, o alkoholiczkach w Polsce, a dalej o budzeniu się i rozwijaniu świadomości w sferze umysłowej (psychicznej), duchowej i emocjonalnej. W środowisku Anonimowych Alkoholików nazywa się to „trzeźwieniem”, ale ileż w końcu można trzeźwieć?! I to też cudownie pokazane jest w nowym wydaniu – nieustający rozwój osobisty, ciągłe zmiany, wciąż nowe osiągnięcia i coraz to nowe wyzwania.
„Dotarłam do punktu, z którego każdy następny krok nie jest już krokiem uzależnionej osoby, tylko człowieka”.
[…]
„…odkryłam, że moje dotychczasowe życie obracało się wokół urojonych problemów, cierpienia, które zresztą w większości sama na siebie ściągałam, tak byłam pochłonięta tymi problemikami, że nie mogłam dostrzec istnienia innego świata, innych ludzi. Zależności między nimi, między nami”*.
Ponad wszelką wątpliwość jest to najlepsza w Polsce książka na temat alkoholizmu kobiet, znakomita lektura, tak w ogóle, podpowiedź, wskazówka, sugestia, jak kobiety (nie tylko alkoholiczki) mogą ułożyć sobie życie, biorąc za nie wreszcie odważnie pełną odpowiedzialność.
Gorąco polecam.
--
* Mika Dunin „Alkoholiczka”, wyd. II, WAM, Kraków 2018, s. 266.
Przypomina mi się pewna anegdota. W Stanach Zjednoczonych, w plemieniu Mic-Mac, żył sobie pewien Indianin – rudy pijak notabene, ale mniejsza z tym. W folklorze i mitach tego plemienia egzystują karły, które Indianie nazywają Bugalademujs. W zasadzie żyją w górach, ale często zakradają się do domów i płatają ludziom różne figle. Oczywiście nocami, żeby ich nikt nie zobaczył...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-05-25
2015-02-18
Książka Mariana Buchowskiego zaczyna się rewelacyjne, a później jest coraz lepiej.
Pierwszych kilkanaście kartek i pierwsze skojarzenie – pamiętam, jak w latach stachurowych gruchnęła wieść, że Polska ma czterdzieści miliardów dolarów długu, a więc złość na „komunę” (w cudzysłowie, bo komunizmu w Polsce nie było nigdy, nie było go nawet w ZSRR, to skąd niby u nas?), ale i zmartwienie, bo jak my go spłacimy? Dziś polski dług przekracza… bilion? trylion? kwadrylion? Oj tam, oj tam… Kto by się tym przejmował, wszyscy są zadłużeni, a obecnej władzy monstrualnego zadłużenia nikt już nie wyrzuca.
Zaprawdę powiadam wam: lepiej byłoby dla Edka Stachury, gdyby okazał się ubeckim agentem – to przynajmniej tłumaczyłoby jakoś, czemu nie pluł w swoich dziełach na „komunę”. Bo, cholera, nie pluł. Więc albo ten Stachura jakiś pokręcony, albo „komuna” mniej straszna, niż ją malują. I skończą pewnie książki Stachury na jakimś indeksie dzieł zakazanych/zapomnianych. Tu warto jednak dodać, że rzeczywiście nie pluł, lecz i nie wychwalał. Choć może się to młodym Polakom wydawać dziwne, Stachura żył w PRL, ale jakby obok PRL. I jestem pewien, że nie tylko on jeden – w końcu o kawałek tych lat zahaczyłem i ja.
Co może zrobić polityk łaknący ponad wszystko uznania, podziwu, wdzięczności, tytułu opatrznościowego męża stanu? Ano, może rzeczywiście zrobić coś spektakularnie dobrego dla narodu – to jednak droga trudna, czasochłonna, wymagająca wysiłku, nie zawsze skuteczna. Na szczęście jest też technika prostsza, nieomalże gwarantująca powodzenie, sztuczka zwana przyciemnianiem tła – chodzi o to, by przeszłość pokazać w tak strasznie ciemnych barwach, że dzień dzisiejszy wydaje się na tym tle jasny, a polityk za niego odpowiedzialny jawi się jako postać wręcz świetlista.
Czasem, czytając wspomnienia z czasów „komuny”, w której i ja żyłem, zastanawiam się, jakim cudem ktokolwiek przeżył ten sowiecki obóz koncentracyjny, ten komunistyczny reżim, ten czerwony terror, te kozackie sotnie cwałujące po ulicach od rana do nocy, to bezrobocie i głód… chociaż nie, przepraszam, z głodu Polacy uciekają na Zachód teraz, wtedy uciekali z przyczyn politycznych. W każdym razie taki właśnie koszmarny obraz „komuny” psuje Stachura.
Byli i tacy, którzy – może nawet bez jednoznacznie złej woli – posługując się… hm… koloryzowaniem (ależ jestem delikatny!), starali się obraz Stachury nieco… poprawić, sugerując na przykład, że wiersz „List do Pozostałych” nie mógł (z jakichś powodów) ukazać się inaczej niż tylko w drugim, nieoficjalnym obiegu. Bzdura kompletna – w pierwszym obiegu ukazał się wcześniej. Na szczęście na odpowiedzialność i dokładność Buchowskiego można liczyć – z takimi czy podobnymi mitami rozprawia się sprawnie i bez kompromisów.
„Buty Ikara” są dziełem dualistycznym… co najmniej, bo to wiarygodny dokument (ponad osiemset przypisów dowodzi rzetelności biografii Stachury), ale też cudownie napisana opowieść o czasach i ludziach, pasjonująca opowieść, którą z przyjemnością czytać mogą również osoby zupełnie Edwardem Stachurą niezainteresowane. I jeśli czegoś mi tu zabrakło, to jedynie zdjęć – kilkadziesiąt zamieszczonych w książce fotografii wzbudziło tylko niedosyt. Tym bardziej że zdarzenia, ale i relacje różnych osób, które się ze Stachurą zetknęły, Marian Buchowski oddaje tak… plastyczne, tak wciągająco i pociągająco, że chciałoby się je nie tylko zobaczyć, ale wręcz dotknąć.
„Kiedy zaczęła przygrywać orkiestra, w moją stronę skierował się nieznajomy mężczyzna z tej większej Sali. Prawdopodobnie nie poszłabym z nim do tańca, gdyż szedł zdecydowanie i sprawiał wrażenie, jakby był w lokalu na chwilę. Nie zdjął nawet lekkiego płaszczyka, jaki miał na sobie. Jednak w miarę jak się zbliżał i zatrzymał, aby zaprosić mnie do tańca, wszystko we mnie mówiło, że już z nim kiedyś tańczyłam, że to ktoś dla mnie wyjątkowy”*.
Biografia Stachury, jak każda naprawdę dobrze opracowana, zaczyna się od prezentacji przodków oraz wczesnego dzieciństwa przyszłego poety, które spędził on na osiedlu fabrycznym Reveil należącym administracyjnie do Charvieu w kantonie Pont-de-Chéruy. Dalsze dzieciństwo, już po sprowadzeniu się rodziny do Polski w 1948 roku, trudne relacje z ojcem – przemocowcem i autokratą (ich konflikt trwał nieomalże do końca życia ojca i poważnie wpłynął na kształtowanie się osobowości poety), szkoła, a właściwie szkoły, bo i problemów wychowawczych przysparzał młody Edward Jerzy Stachura naprawdę wiele, pierwsze i kolejne wiersze, inne utwory, tłumaczenia, małżeństwo, problemy finansowe, stypendia, egzotyczne wyjazdy zagraniczne… rok po roku, zdarzenie po zdarzeniu. Biografia nie kończy się na śmierci jej bohatera – Buchowski relacjonuje, nieomalże do dziś, rozmaite przedsięwzięcia związane z twórczością Stachury i nim samym.
„Być może z czubków uniwersyteckich katedr już widać, że Stachura się ciągle oddala, jest coraz mniejszy, znika. Tu, na dole, nie jest to takie oczywiste. Choć nikt Stachury nie lansuje”**.
--
* Marian Buchowski, „Buty Ikara”, wyd. Iskry, 2014, s. 299.
** Tamże, s. 602.
Książka Mariana Buchowskiego zaczyna się rewelacyjne, a później jest coraz lepiej.
Pierwszych kilkanaście kartek i pierwsze skojarzenie – pamiętam, jak w latach stachurowych gruchnęła wieść, że Polska ma czterdzieści miliardów dolarów długu, a więc złość na „komunę” (w cudzysłowie, bo komunizmu w Polsce nie było nigdy, nie było go nawet w ZSRR, to skąd niby u nas?), ale i...
1986
"Początek to czas dla podjęcia najbardziej pedantycznych starań, by wszystko znajdowało się na swoim miejscu. O tym wie każda siostra Bene Gesserit. Rozpoczynając studia nad życiem Muad'Diba postaraj się więc najpierw umieścić go w czasie: urodził się w 57 roku Padyszacha Imperatora Szaddama IV. A szczególnie postaraj się osadzić Muad'Diba w miejscu: planeta Arrakis. Niechaj nie zwiedzie cię to, że urodził się na Kaladanie i tam przeżył pierwsze piętnaście lat. Arrakis, planeta zwana Diuną, pozostanie jego miejscem po wsze czasy.
Z "Księgi o Muad'Dibie" pióra księżniczki Irulan"*.
Kupiłem tę książkę w 1986 roku w księgarni Literackiej w Rynku. Rynek nadal istnieje, w dawnym lokalu księgarni jest obecnie jakaś knajpa. Było to wydanie dwutomowe (nie wiem, czemu na LC te tomy są osobno - to była całość, z ciągłą numeracją stron), więc dość drogie. Zastanawiałem się nad zakupem kilka minut – w zamian mogłem mieć ze trzy inne książki. W końcu jednak kupiłem.
„Diunę” zacząłem czytać jeszcze tego samego wieczoru i już po kilkunastu kartkach poczułem złość i rozczarowanie. Wywaliłem kupę kasy na książkę, której właściwie w ogóle nie rozumiem.
"Thufir Hawat, mistrz assassinów ojca to wyjaśnił: ich śmiertelny wróg, Harkonnenowie, dostali planetę w pseudolenno i siedzieli na niej przez osiemdziesiąt lat na mocy układu z kompanią KHOAM, wydobywając geriatryczną przyprawę melanż. Teraz Harkonnenowie opuszczali Arrakis, oddaną w całkowite lenno rodowi Atrydów; było to bezsprzeczne zwycięstwo księcia Leto. Jednakże, mówił Hawat, z tej przyczyny zagraża im śmiertelne niebezpieczeństwo, ponieważ książę Leto cieszy się popularnością wśród wyższych rodów Landsraadu. Popularny człowiek wzbudza zawiść potężnych – powiedział Hawat"*.
Nie mogłem się w tym wszystkim połapać, nie wiedziałem, o co chodzi. Był to czas, w którym nie mógłbym sobie pozwolić na pozbycie się nowej książki w żaden sposób, a leżakowanie na półce nieprzeczytanych książek było wtedy w moim domu nie do pomyślenia. Przede wszystkim chodziło jednak o wydane pieniądze i o ambicję. Zastosowałem metodę, której nauczyła mnie matka: jeśli nie rozumiesz, to przeczytaj jeszcze raz. Więc zacząłem lekturę „Diuny” od początku i dopiero wtedy udało się.
Obecnie, po przeczytaniu jej przynajmniej siedem-osiem razy uważam, że to najlepsza na świecie książka z gatunku s-f. Poza tym, że jest to fantastyczna fantastyka, to jest to również jedna z najlepszych powieści o sztuce rządzenia (manipulowania) ludźmi.
"Baron powstrzymał na jej widok drżenie. Obecność Matki Wielebnej Gaius Helen Mohiam, prawdomówczyni Imperatora, zdradzała doniosłość tej audiencji"*.
„Diuna” (moje wydanie było dwutomowe) wydawała mi się skończoną całością. Dopiero później doczytałem, że Herbert napisał jeszcze dwa inne tomy, ale wątpiłem w szansę pojawienia się ich w Polsce. O jakimś uniwersum Diuny w ogóle nie było jeszcze mowy.
Czasy się zmieniły, pojawiły się wszystkie tomy (i jeszcze więcej różnych dodatków i prequeli, ale to już innych autorów). Rozpoczął się też niepojęty dla mnie do dziś proces polonizacji „Diuny”. Tak, ja wiem, że wolno, ale… po co? Zaczęło się bodajże od Phantom Pressu z 1992 roku, tego wydania z połówkami okładek. Księżniczka Irulan została w nim Irulaną, Matka Wielebna Gaius Helen Mohiam – Heleną… Później było już tylko coraz gorzej.
"Zwyczaj każe zabijać pozaświatowych przybłędów napotkanych w pustyni i brać ich wodę jako dar od Shai-huluda"*.
Kilkusetmetrowy czerw pustyni, błogosławiony Shai-hulud, został mianowany robakiem. Zniknęli Freemeni, ustępując Wolanom (szkoda, że nie od razu Polanom), w jakiejś wersji kinowej usłyszałem o geseritkach, Tancerze Oblicza zostali zmieniakami albo jakoś tak, więc już tylko czekam, aż z Muad'Diba zrobią Mundka. Oczywiście to nie jedyne wygibasy z kolejnymi przekładami.
Dałem komuś w prezencie „Diunę” wydaną przez Iskry i kupiłem wydanie Phantom Pressu, bo chciałem mieć komplet w jednolitym wydaniu. Mam takie zresztą nadal. Jednak po pewnym czasie odkupiłem sobie na Allegro wydanie z 1985-6 roku. A później jeszcze raz i jeszcze raz – dla przyjaciół.
O czym jest „Diuna”? Jak już napisałem, o sztuce sprawowania władzy, o polityce, o wolności i dyktaturze, o dorastaniu. Akcja dzieje się głównie na pustynnej planecie Arrakis, ale epizodycznie na Kaladanie – historycznej siedzibie rodu Atrydów (według jednego z tłumaczeń Atreidesów), na Giedi Prime, którą to planetą władał ród Harkonennów, na Wallach IX, gdzie mieściła się Akademia Bene Gesserit, na Salusa Secundus, więziennej planecie Imperatora, w kosmosie…
"Przeczytaliście, że Maud'Dib nie miał na Kaladanie towarzyszy zabaw wśród rówieśników. Zbyt wiele groziło mu niebezpieczeństw. Za to miał Muad'Dib wspaniałych towarzyszy wśród nauczycieli. Był tam Gurney Halleck, trubadur-wojownik. Będziecie mieli okazję zaśpiewać sobie kilka piosenek Gurneya w trakcie lektury tej książki. Był tam Thufir Hawat, stary mentat, mistrz assassinów, budzący strach w sercu samego Padyszacha Imperatora. Był tam Duncan Idaho, mistrz miecza klanu Ginaz; był doktor Wellington Yueh, imię czarne w historii zdrady, lecz świetlane w nauce; i lady Jessika wprowadzająca syna w metodę Bene Gesserit, no i oczywiście książę Leto, którego ojcowskie zalety długo pozostawały nie dostrzeżone.
Z "Historii dzieciństwa Muad'Diba" pióra księżniczki Irulan"*.
Napisałem już, że to najlepsza fantastyka, jaką czytałem. Znalazłaby się też w pierwszej dwudziestce w ogóle wszystkich książek, które poznałem. Jest odpowiednikiem sensacyjnego „Ojca chrzestnego”. Do niektórych fragmentów wracam do dziś, a konkretnie do ubiegłego tygodnia. Responsorium litanii przeciwko strachowi Bene Gesserit znam na pamięć:
"Nie wolno się bać. Strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie. A kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja"*.
--
* „Frank Herbert, „Diuna, przekład Marek Marszał, Iskry, 1985-86.
"Początek to czas dla podjęcia najbardziej pedantycznych starań, by wszystko znajdowało się na swoim miejscu. O tym wie każda siostra Bene Gesserit. Rozpoczynając studia nad życiem Muad'Diba postaraj się więc najpierw umieścić go w czasie: urodził się w 57 roku Padyszacha Imperatora Szaddama IV. A szczególnie postaraj się osadzić Muad'Diba w miejscu: planeta Arrakis....
więcej mniej Pokaż mimo to2007-05-25
James Herriot „zaistniał” w Polsce w 1980 roku książką „Wszystkie stworzenia duże i małe”. Zapoczątkowała ona kilkutomowy cykl opowiadań o wiejskim weterynarzu praktykującym w Yorkshire, jego pacjentach i ich właścicielach. Emanujące miłością do wszystkiego, co żyje i skrzące się typowo angielskim humorem książki były entuzjastycznie przyjmowane przez dorosłych i dzieci.
W roku 2001 ukazała się specjalna pozycja w dorobku Herriota (faktycznie weterynarza z zawodu) - poświęcił ją miłości swojego życia - kotom.
„Kocie opowieści” zawierają dziesięć opowiadań. Ich bohaterami są: Alfred - kot ze sklepu ze słodyczami, Oskar - kot towarzyski, Buster - bożonarodzeniowy kociak, Borys, Frisk, Olly, Ginny oraz inni przedstawiciele kociego rodu. Ich losy, rozmaite perypetie, przygody niebezpieczne i śmieszne, pokazały mi fantastyczny świat tych zwierząt - tak inny od naszego i tak bliski.
Dzięki „Kocim opowieściom” James Herriot nauczył mnie nie tylko kochać koty, ale też rozumieć ich tajemnice, indywidualizm i niesamowitą ciekawość. Co parę lat wracam do starego domu weterynarza w Yorkshire, jego ciepła, niepowtarzalnego klimatu i... kotów.
Chciałem dodać, że mam trzy koty, ale... kto tu kogo ma? :-)
James Herriot „zaistniał” w Polsce w 1980 roku książką „Wszystkie stworzenia duże i małe”. Zapoczątkowała ona kilkutomowy cykl opowiadań o wiejskim weterynarzu praktykującym w Yorkshire, jego pacjentach i ich właścicielach. Emanujące miłością do wszystkiego, co żyje i skrzące się typowo angielskim humorem książki były entuzjastycznie przyjmowane przez dorosłych i dzieci.
W...
2018-09-21
Zgodnie ze słownikiem PWN przekonanie, to zdanie oparte na przeświadczeniu o prawdziwości, słuszności czegoś. Przekonaniami posługujemy się wszyscy i jest to normalne, naturalne, powszechne i powszednie. Posługiwanie się przekonaniami upraszcza życie – ale uwaga! – „upraszcza” nie zawsze oznacza „ułatwia”, bo czasem jest wręcz przeciwnie. Zanim jednak powiążę temat przekonań z najnowszą książką Miki Dunin, pozwolę sobie jeszcze na cytat i… swego rodzaju mądrość środowiskową.
„Ludzie są bardzo przywiązani do swoich przekonań. Nie dążą do poznania prawdy, chcą tylko pewnej formy równowagi i potrafią zbudować sobie w miarę spójny świat na swoich przekonaniach. To daje im poczucie bezpieczeństwa, więc podświadomie trzymają się tego, w co uwierzyli” [1] .
W środowisku, w którym się obracam, często można usłyszeć powiedzenie: „ludzie zdrowi psychicznie, normalni, trzeźwo myślący, mają przekonania zbudowane na wiedzy i doświadczeniu; pozostali mają przekonania… zamiast wiedzy i doświadczenia”. Zabawne? Chyba jednak nie bardzo.
„Miałam dziesięć lat, gdy zostałam kurwą. Nie bardzo wiedziałam, co to znaczy ani że przywrze do mnie na ćwierć wieku. Rozumiałam jednak, że to ważne. Oznajmił mi to mój ówczesny bóg, mój ojciec” [2].
Oj, oberwie się autorce za „Miłość i inne deliria”, oberwie i to solidnie… Mika Dunin rozwala w drobiazgi kilka przekonań i to tych z gatunku fundamentalnych raczej. Takich prawd, które wygłasza się po słowach „wszyscy wiedzą, że…”, „prawda jest taka, że…”, czy podobnych. Nie lubimy, żeby odbierano nam poczucie bezpieczeństwa i równowagi (proszę raz jeszcze przeczytać słowa Laurenta Gounelle) i to tak bardzo brutalnie, bez kompromisów i znieczulenia, jak walnięcie pięścią między oczy.
Dobrze byłoby, gdyby czytelnik, otwierając książkę, zdał sobie sprawę, że staje oto w punkcie zwrotnym życia – jeśli ją przeczyta, nic już nie będzie takie samo bez względu na to, czy wróci do swoich wygodnych, cieplutkich, bezpiecznych, upraszczających codzienną egzystencję przekonań, czy zdecyduje się i odważy na rzetelne wietrzenie swoich poglądów, na mnóstwo pytań, które odtąd zaczną się pojawiać, pytań o to, skąd wiem to, co wydaje mi się, że wiem. Wtedy może okazać się, że niektóre moje „prawdy życiowe”, to jedynie odziedziczone po babci fantazje albo… lęki.
„Jedna z wielu rozmów z Mądrym Człowiekiem. O rzeczach ważnych:
- Ja sobie nie mogę poradzić z byciem puszczalską!
-Sama się dziwię, że te słowa wypadły mi z ust. Przed nikim bym sobie na coś takiego nie pozwoliła, tym bardziej, że to była najpilniej strzeżona tajemnica, nikt nie miał prawa się dowiedzieć
[…]
I tak zamykam ten przeciągnięty do niemożliwości rozdział w moim życiu. Wystarczyło powiedzieć to na głos. Wystarczyło usłyszeć, że ktoś tak nie uważa, ale nie, że mnie pociesza w tani sposób, fałszywie. On przeprowadził logiczny wywód, udowodnił mi. Sama sobie udowodniłam. I dlatego uwierzyłam. Skończyło się. Jeden mężczyzna klątwę nałożył. Inny ją zdjął”[3] .
Wydaje mi się, że najbardziej zaskoczeni będą mężczyźni – ci, którzy odważą się sięgnąć po książkę ze słowem „miłość” w tytule. Kobiety do wielu rzeczy, spraw, zdarzeń, przeżyć, mogą się nie przyznawać, ale jednak posiadają (czasem) elementarną ich świadomość. Mężczyźni – nie. Wychowani przez matki – bo ojciec zajęty był karierą, robieniem pieniędzy, graniem w piłkę z kolegami lub piciem piwa – gubią się zupełnie po zderzeniu z prawdą o uczuciach, związkach, rodzinie, odpowiedzialności, seksie…
---
1. Laurent Gounelle, „O człowieku, który chciał być szczęśliwy”, Świat Książki, 2010, tłum. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, s. 49.
2. Mika Dunin „Miłość i inne deliria”, wyd. Muza, 2018, s. 11.
3. Tamże, s. 303-305.
Zgodnie ze słownikiem PWN przekonanie, to zdanie oparte na przeświadczeniu o prawdziwości, słuszności czegoś. Przekonaniami posługujemy się wszyscy i jest to normalne, naturalne, powszechne i powszednie. Posługiwanie się przekonaniami upraszcza życie – ale uwaga! – „upraszcza” nie zawsze oznacza „ułatwia”, bo czasem jest wręcz przeciwnie. Zanim jednak powiążę temat...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-17
W pewnym momencie miałem już dosyć powieści, w których czeka się niecierpliwie na wyjaśnienie zagadki, na ujęcie zbrodniarza, na zdemaskowanie szpiega. I wszystko to zaskakujące, pod sam koniec. Zapragnąłem poczytać opowiadania. Niezbyt długie, nie sensacyjne. Bez zaskakującej puenty na końcu. Coś takiego, jak zbiór opowiadań Flannery O'Connor, jak pierwsza połowa powieści „Alkoholik”, jak „Było” Sebastiana Markiewicza albo opowiadania Borowskiego, Himilsbacha, Hłaski. Takie zwyczajne opowiadania, które przypominają mi pewną scenkę – babcia wyciąga z szafy pudło ze starymi fotografiami. Wyjmuje je pojedynczo, ogląda, pokazuje. Opowiada, kto na nich jest widoczny, kiedy zrobiono zdjęcie, w jakich okolicznościach. Do tego często jakaś anegdota, dotycząca osób albo obiektów na fotografii.
„Życie nie miałoby sensu, Gdybyśmy nie żyli wśród wariatów” [1].
„Czasem zastanawiam się, czy faktycznie nie opowiadano mi bajek, czy może to ja nie chciałem ich słuchać? Nie byłoby w tym nic dziwnego – mdły i naiwny Czerwony Kapturek nie był w stanie konkurować z opowiadaniami o dramatycznej konnej ucieczce przed bolszewikami, lub o zabawnych kawałach, jakie płatał sąsiadom pradziadek obszarnik. To po prostu nie była ta klasa. Na przykład…” [2].
„Ostatecznie, pomyślałem wtedy gorzko, mordowaliśmy inne narody, czemu więc mają nas oszczędzać? Ale one miały za co umierać: walczyły za wolność. A ty człowieku, za co umierasz? Za faszyzm? Wtedy zapłakałem pierwszy raz w życiu” [3].
Ostatni, a może właśnie najnowszy, zbiór opowiadań w takim właśnie stylu, klimacie i nastroju, jaki czytałem do wczoraj, to „Nowolipie” Józefa Hena, pisarza, który w bieżącym roku obchodził setne urodziny. „Nowolipie” to opowiadania o rodzinie, krewnych, znajomych, o szkolnych i podwórkowych kolegach, o sąsiadach i pracownikach ojca, o jego pracy zawodowej i firmie, wreszcie o mieście i jego mieszkańcach, czyli o zwyczajnym życiu zwyczajnych ludzi – począwszy od okresu sprzed pierwszej wojny światowej (dzieciństwo pisarza) do czasów prawie współczesnych.
„Trzeba powiedzieć — nie krępując się posądzeń o megalomanię — że od tego sobotniego popołudnia na bazarze nie tylko ja jestem, ale i świat jest. Bo przecież skoro my trwamy w niebycie, to i świat trwa w niebycie. Nigdy by ten świat nie stał się rzeczywistością, gdybym się nie był urodził. Aż strach o tym pomyśleć. Możemy światu wybaczyć, że będzie trwał bez nas, nawet pragniemy, żeby trwał (i zachował jakąś pamięć o nas), ale czasem trudniej darować światu, że tak długo był obojętny na to, że nas nie było” [4].
Pozycji wspomnieniowych zawsze było w ofercie wydawnictw sporo, ale w przypadku Hena i „Nowolipia” nie tylko w tym rzecz, jakie konkretnie wydarzenia i sytuacje opisuje, ale jak to robi; w jaki sposób. A jest to pisarstwo na bardzo wysokim poziomie. W przypadku pisarza tej klasy, opisywane zdarzenia mogą nawet być banalne i zwyczajne, bo dzięki magii słów, on tworzy z nich coś fascynującego.
Za najciekawsze, najbardziej urokliwe, uważam wspomnienia autora z okresu międzywojennego. Hen wspomina żydowskie ulice i dzielnice, warszawskich Żydów, zwyczaje, obrzędy, zabawy, psoty i zaloty… świat, który przestał istnieć w wyniku II Wojny Światowej, a jeżeli cokolwiek z niego pozostało, to jedynie strzępy wspomnień nielicznych starych ludzi.
„Tego ostatniego przed wojną lata, będąc w Warszawie między jednym a drugim pobytem w Świdrze, wybrałem się w upalny dzień nad Wisłę, na pływalnię Makabi. Było tłoczno, wesoło, nikt nie przyjmował do wiadomości grozy nadciągającej wojny mimo trwającej w eterze wojny nerwów. Chyba się w nią jednak nie wierzyło, w tę prawdziwą wojnę, świat, zwłaszcza tu, na plaży, wydawał się jakoś nazbyt uporządkowany, żeby ktoś ośmielił się go zburzyć, a jeśli już dopuszczało się myśl o wojnie, to krótkiej i zwycięskiej. Słońce, piasek, woda – lody »Pingwin« na patyku – oranżada – ogórki kiszone – hałas rozmów, uderzenia podbijanej piłki, plusk wioseł kajakarzy – nawoływania – atmosfera beztroski, rozleniwienia. Spokoju… Na tarasie klubowego budynku stały rozśpiewane dziewczęta. Przechylone przez balustradę, śpiewały, trzymając się za ręce i kołysząc się pod rytm muzyki” [5].
Józef Hen (Józef Henryk Cukier) pisał „Nowolipie” by zachować choć wspomnienie tego świata. Pisał chyba głównie dla swoich wnuków, do których często zwraca się w tekście bezpośrednio i formie osobowej. Na upartego mogłem być jego wnukiem i ja.
Polecam. Nie tylko czytelnikom starszym, jednak obawiam się, że dla osób bardzo młodych, opowiadania te będą równie egzotyczne, jak obrazki z życia kanibali na Fidżi.
---
[1] Jan Himilsbach, „Łzy sołtysa i inne opowiadania”, wyd. Vis-á-Vis/Etiuda, 2002.
[2] Meszuge, "Alkoholik", Wydawnictwo WAM, 2011, s. 12-13.
[3] Tadeusz Borowski, „Pożegnanie z Marią i inne opowiadania”, wyd. Miasto Książek, 2008.
[4] Józef Hen, „Nowolipie. Najpiękniejsze lata”, wyd. W.A.B., 2011, s. 8.
[5] Tamże, s. 236.
W pewnym momencie miałem już dosyć powieści, w których czeka się niecierpliwie na wyjaśnienie zagadki, na ujęcie zbrodniarza, na zdemaskowanie szpiega. I wszystko to zaskakujące, pod sam koniec. Zapragnąłem poczytać opowiadania. Niezbyt długie, nie sensacyjne. Bez zaskakującej puenty na końcu. Coś takiego, jak zbiór opowiadań Flannery O'Connor, jak pierwsza połowa powieści...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-19
Ostrzeżenie. Czytanie tej książki może spowodować, że znajdziesz się – zupełnie tego nie pragnąc – w punkcie zwrotnym życia. Zapewne nie wszyscy, ale wydaje mi się, że wielu czytelników, po albo nawet już w trakcie lektury, będzie musiało dokonać strategicznie ważnego życiowego wyboru: nadal pusta religijność albo…
Bardzo chciałem przeczytać tę książkę z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że wysoko cenię twórczość amerykańskiego franciszkanina Richarda Rohra, a po drugie – ze względu na jej podtytuł: „Duchowość i Program 12 Kroków”; nie od dziś wiem, że Rohr zafascynowany jest Programem Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików i często się na niego powołuje, zwłaszcza w „Spadać w górę” albo w „Tak, ale…”. Do przewidzenia było, że prędzej czy później poświęci temu Programowi specjalną książkę.
„Wiele wskazuje na to, że z wyjątkiem zinstytucjonalizowanej religii Anonimowi Alkoholicy tworzą największą organizację na rzecz poprawy samokontroli, jaka kiedykolwiek została powołana”[1].
Po spisie treści i wprowadzeniu Jacka Prusaka SJ, na stronie dziewiątej widnieje jedno tylko zdanie: „Ta książka napisana jest dla ciebie”[2]. Wiem oczywiście, że widnieje ono w każdym egzemplarzu, ale i tak… nieźle mnie trzepnęło. Tym bardziej czytałem dalej, łapczywie i zachłannie, z wypiekami na policzkach, żeby czym prędzej sprawdzić, czy autor miał rację, czy rzeczywiście treść będzie miała dla mnie osobiście szczególne znaczenie. I tak było.
Dygresja. Kilka razy znajdowałem już w książkach tego autora uwagi krytyczne na temat Kościoła i obawiam się, że prędzej czy później może się to skończyć tak, jak w przypadku de Mello, czyli komunikatem Kościoła katolickiego, w którym odcina się on od treści przez pisarza prezentowanych.
W „Oddychając pod wodą” Rohr zwraca na przykład uwagę, że od setek lat roztrząsamy, jak czcić Jezusa, zamiast po prostu podążać za Nim (czyżby gdziekolwiek w Biblii było wezwanie: „czcijcie mnie!”?) albo że obecnie zorganizowana religia nie jest już dla większości dobrą nowiną, a wręcz przeciwnie, staje się przyczyną masowego ateizmu, sekularyzmu i hedonizmu; wspomina też biblijnych kaznodziejów, ignorujących większość fragmentów Biblii, które wymagałyby od nich własnej, osobistej przemiany itd. Oczywiście nie krytyka zinstytucjonalizowanego Kościoła jest w tej jego książce najważniejsza.
Podstawowe założenia „Oddychając pod wodą”: istnieje bezpośredni związek pomiędzy Ewangelią a Programem Dwunastu Kroków AA i wszyscy jesteśmy uzależnieni, alkoholicy od etanolu, a pozostali od nawykowych sposobów czy metod wykonywania pewnych czynności, od postaw przyjmowanych automatycznie w określonych sytuacjach, od mechanizmów obronnych, od odziedziczonych przekonań, od innych ludzi, od rzeczy, ale szczególnie i przede wszystkim od schematów myślowych, które najwyraźniej wiodą ich/nas do grzechu.
„Pozwólcie zatem, że podsumuję to, co mówią Jezus i Program Dwunastu Kroków; jestem przekonany, że mówią dokładnie to samo, choć używają odmiennego słownictwa:
Cierpimy, by wyzdrowieć.
Poddajemy się, by zwyciężyć.
Umieramy, by żyć.
Oddajemy, by zatrzymać”[3].
Fascynacja autora Programem AA nie oznacza, na szczęście, braku krytycyzmu i realistycznej oceny faktów; Program AA uważa on za genialny, ale to nie oznacza jeszcze, że tacy są wszyscy członkowie Wspólnoty Anonimowych Alkoholików.
„Program Dwunastu Kroków zbyt często zatrzymywał się na rozwiązywaniu problemów, pomijając tym samym poziom ekstazy, czyli pełne ufności intymne spotkanie z Bogiem, które Jezus konsekwentnie nazywał »ucztą weselną«. W rezultacie całemu światu pozostawało trudne zadanie życia z jeszcze trudniejszymi »trzeźwymi alkoholikami«. Tacy ludzie nie piją już alkoholu i nie biorą narkotyków, ale ich myślenie, oparte na schemacie »wszystko albo nic«, zaburza i niszczy większość spokojnych i czystych relacji”[4].
Rohr omawia w swojej książce kolejne Kroki Programu Dwunastu Kroków AA, nadając poświęconym im rozdziałom intrygujące tytuły, na przykład „Dlaczego musimy prosić?” (Krok Siódmy), „Czy to nie przesada?” (Krok Dziesiąty), „Siew musi przynieść plon” (Krok Dwunasty).
„Kilka razy spotkałem się z zarzutem, że dostrzegam w Programie Dwunastu Kroków AA coś więcej, niż Bill W. faktycznie w nim zawarł. Potwierdzam. Zdecydowanie tak właśnie jest. Mówiąc wprost: jestem głęboko przekonany, że w Programie Anonimowych Alkoholików kryje się potencjał, z którego w ubiegłym wieku współzałożyciel AA Bill W. być może nie zdawał sobie sprawy…”[5]
W „Oddychając pod wodą” Richard Rohr dowodzi prawdziwości powyższego stwierdzenia. W pewnym momencie „gra” – wszystkich, nie tylko alkoholików czy narkomanów – toczy się nie tylko o rezygnację z alkoholu albo narkotyku, ale o całą resztę życia, a nawet… tak – o zbawienie.
„Kilka razy w życiu zadawano mi pytania w stylu: po co mi ta cała psychologia, do czego mi potrzebne to filozofowanie? – swoją drogą wydaje się, że my, Polacy, mamy bardzo specyficzne podejście do nauki zwanej filozofią, a pojęcie filozofowanie to już wyjątkowa ciekawostka, ale o tym w innym miejscu. W każdym razie rozumiałem, że tak naprawdę nie chodzi o filozofię i psychologię jako takie, ale tylko w ten sposób potrafili pytać, więc nie wdając się już w dalsze rozważania na temat związków psychologii, filozofii, duchowości i rzeczywistości, odpowiadałem mniej więcej tak: Potrzebne mi to, bo pragnę być obecny w swoim życiu. Obecność we własnym życiu jest to, w pierwszej kolejności, ład, porządek, synchronizacja, spójność tego, co mówię, tego, co myślę, tego, co robię, oraz tego, w co wierzę”[6].
„Jeśli mamy uwierzyć, że Siła Większa od nas samych może przywrócić nam zdrowie, to musimy najpierw rozwinąć w sobie zdolność prostej, czystej i niezaśmieconej obecności. Ci, którzy potrafią być obecni jednocześnie głową, sercem i ciałem, spotkają Obecność zawsze, bez względu na to, czy nazwą ją Bogiem”[7].
Ano, właśnie… tutaj wkraczamy w wymiar duchowy Programu AA, wymiar (a może bezmiar?) znacznie bardziej duchowy właśnie niż tylko religijny. Zanurzenie w rzeczywistości zawsze jest – w naturalny sposób – zbliżeniem się do Boga, a to wymaga świadomej obecności.
Rohr w cudownie prosty sposób dowodzi wyższości Kroku Piątego AA nad sakramentem pojednania. Po przedstawieniu historii ewolucji spowiedzi (na początku i przez kilkanaście wieków spowiedź jeden na jeden uważana była za wynaturzenie i wręcz zakazana) stwierdza: „Gdyby Bóg wybaczał jedynie grzechy wyznane podczas katolickiego, formalnie odprawionego sakramentu, wówczas z dużą pewnością można powiedzieć, iż 99,999% grzechów popełnionych przez ludzkość pozostałaby niewybaczona. Od strony praktycznej katolicka spowiedź stała się pobożnym, dewocyjnym ćwiczeniem i niewiele ma wspólnego z prawdziwym rozwojem sumienia oraz społecznej dojrzałości” [8].
„Oddychając pod wodą” kończą „Rady na drogę” – do każdego z Kroków/rozdziałów autor proponuje po cztery pytania/wezwania, krótkie, kilkuzdaniowe teksty, będące jakby ich kwintesencją albo sugestią dotyczącą codziennej praktyki, ale przede wszystkim zaproszeniem do głębszego przemyślenia, przeżycia, doświadczenia przeczytanych wcześniej treści.
Na koniec ważna uwaga: ta książka jest nie tylko dla alkoholików – przypominam, że z założenia wszyscy jesteśmy od czegoś albo w jakiś sposób uzależnieni – a może nawet dla alkoholików mniej niż dla pozostałych. Alkoholicy mają swoją Wielką Księgę („Anonimowi Alkoholicy” to sztandarowa pozycja Wspólnoty AA, która dała nazwę całemu ruchowi). Jednak z Programu Wspólnoty AA skorzystać mogą wszyscy, a Richard Rohr podpowiada, tłumaczy i wyjaśnia, jak tego dokonać. I to jest największa jej wartość.
Lubię ten stan ducha i umysłu, w którym dostrzegam i rozumiem, jak określone książki, ich treść i przesłanie, zaczynają działać na mnie niczym puzzle: dopełniają się i uzupełniają, co sprawia, że obraz staje się coraz bardziej wyraźny i jednoznaczny. Richard Rohr, Scott Peck, William James, Tomáš Halík, Anthony de Mello, Eckhart Tolle, Thomas Merton i wielu, wielu innych. Niektórzy z nich dołożyli do układanki po jednym fragmencie, inni całe ich zestawy, a na pewno są i tacy, których czas dopiero nadejdzie…
--
[1] Richard Rohr, „Oddychając pod wodą”, przeł. Arkadiusz Korolik, wyd. Charaktery, 2015, s. 7.
[2] Tamże, s. 9.
[3] Tamże, s. 25.
[4] Tamże, s. 21-22.
[5] Meszuge, „12 kroków od dna. Sponsorowanie”, wyd. WAM, 2015, s. 13.
[6] Meszuge, „Przebudzenie, Droga do świadomego życia”, wyd. Druga Strona, 2014, s. 38-39.
[7] Richard Rohr, „Oddychając pod wodą”, przeł. Arkadiusz Korolik, wyd. Charaktery, 2015, s. 39.
[8] Tamże, s. 66-67.
Ostrzeżenie. Czytanie tej książki może spowodować, że znajdziesz się – zupełnie tego nie pragnąc – w punkcie zwrotnym życia. Zapewne nie wszyscy, ale wydaje mi się, że wielu czytelników, po albo nawet już w trakcie lektury, będzie musiało dokonać strategicznie ważnego życiowego wyboru: nadal pusta religijność albo…
Bardzo chciałem przeczytać tę książkę z dwóch powodów: po...
2020-11-05
2020-09-11
Autor był (zmarł w 1915 roku w Warszawie) adwokatem, działaczem społecznym, polskim i żydowskim pisarzem, jednym z głównych twórców literatury jidysz. Jego „Opowiadania” są zbiorem dwudziestu jeden tekstów; książka zawiera też konieczny w tym przypadku, słowniczek, który czytałem ze sporym zainteresowaniem i dużą przyjemnością. Moja wysoka ocena „Opowiadań chasydzkich i ludowych” jest bardzo subiektywna. Właściwie zawsze taka jest, ale tym razem chcę na to zwrócić uwagę szczególnie. Ja po prostu zauroczony jestem duchowością żydowską i zwykle wysoko oceniam zbiory opowiadań autorów wyznania mojżeszowego, a także książki o dawnych czasach, w których Polacy i Żydzi żyli zgodnie obok siebie. Pół żartem, pół serio ktoś mi kiedyś podpowiedział, że tak duży sentyment do judaizmu dowodzi jakiejś cząstki krwi żydowskiej w żyłach, która tak właśnie reaguje na kontakt z tą kulturą. Sprawdziłem, a mój brat zlecił nawet specjalne badania genetyczne, i okazało się, że takich śladów w naszej przeszłości nie było, ale okazało się, że żaden z nas, w razie czego, nie miałby właściwie nic przeciw temu. Podobnie nie przeszkadzałoby mi, gdyby okazało się, że któryś z moich przodków był czarny lub żółty. Urodziłem się i wychowałem po prostu w bardzo, bardzo odmiennych czasach, w których nie do pomyślenia (ani wyobrażenia!) była agresywna propaganda partii narodowo-socjalistycznej. Na porządku dziennym była wtedy propaganda innej partii, ale… mniejsza z tym.
Tak zaczynają się „Opowieści rabiego Nachmanke” i książka w ogóle:
„Zazwyczaj snuł je w wieczór kończący sobotę, po hawdali. Należy wiedzieć, że opowiadał je w celu ujawnienia tajemnic zawartych w Torze, które można objaśnić i udostępnić prostemu zwykłemu człowiekowi tylko za pomocą przypowieści. To po pierwsze. Po drugie zaś chodziło mu o to, żeby uwolnić się w nadchodzącym tygodniu od melancholii, smutku i tęsknoty za dodatkową duszą, którą Żyd dostaje od Boga na sobotę”.
„Opowiadania chasydzkie i ludowe” zawierają utwory:
– Opowieści rabiego Nachmanke
– Kabaliści
– Cybuch rabiego
– Z powodu szczypty tabaki
– Jeśli mówią, że wariat, uwierz!
– Reb Jochanan – Gabe
– Czasy mesjasza
– Fartuch
– Między dwiema górami
– Chełmski mełamed
– Szma Israel albo Kontrabasista
– Posłaniec
– U wezgłowia konającego
– Rozlewisko
– Ormuzd i Aryman
– Bard
– Dusza
– Cudzoziemski ptak. Powiastka dla starszych
– O historii (Gorzka humoreska)
– Cud chanukowy
– Lag baomer
I, moim skromnym zdaniem, są one po prostu urzekające. Pokazują, bezpowrotnie zaginiony, świat niewielkich społeczności żydowskich w czasach przed pierwszą wojną światową.
Autor był (zmarł w 1915 roku w Warszawie) adwokatem, działaczem społecznym, polskim i żydowskim pisarzem, jednym z głównych twórców literatury jidysz. Jego „Opowiadania” są zbiorem dwudziestu jeden tekstów; książka zawiera też konieczny w tym przypadku, słowniczek, który czytałem ze sporym zainteresowaniem i dużą przyjemnością. Moja wysoka ocena „Opowiadań chasydzkich i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2008-03-23
Po latach studiów i ciężkiej pracy w Centrum Muzycznym na Fuerte Killashandra dowiaduje się, że jest dobra, bardzo dobra, ale nie wystarczająco dobra by zrobić karierę jako solistka. Jej marzenia o scenach operowych i koncertach w jednej chwili legły w gruzach.
Zawiedziona, rozczarowana i rozgoryczona – śpiewanie w chórze? nigdy! – Killashandra nawiązuje szalony romans z Carrikiem, przypadkowo poznanym członkiem Cechu Heptyckiego, a gdy ten ulega wypadkowi, odstawia go osobiście do siedziby Cechu – na planetę Ballybran.
Cech Heptycki – elitarny i tajemniczy związek „śpiewaków kryształu”, ludzi obdarzonych słuchem absolutnym, którzy pozyskują ballybrańskie kryształy, umożliwiające natychmiastową łączność w całej Galaktyce.
Pod wpływem Carrika Killashandra wstępuje do Cechu Heptyckiego, ale zawód „śpiewaków kryształu” okazuje się mieć i drugą, ciemniejszą stronę – staje się ich przeznaczeniem i przekleństwem…
Jedna z lepszych książek s-f, jakie czytałem. Może nawet tak dobra, jak „Region Węża” C. J. Cherrych.
Po latach studiów i ciężkiej pracy w Centrum Muzycznym na Fuerte Killashandra dowiaduje się, że jest dobra, bardzo dobra, ale nie wystarczająco dobra by zrobić karierę jako solistka. Jej marzenia o scenach operowych i koncertach w jednej chwili legły w gruzach.
Zawiedziona, rozczarowana i rozgoryczona – śpiewanie w chórze? nigdy! – Killashandra nawiązuje szalony romans z...
2010-05-03
Gdybym umiał tak pisać i gdybym interesował się polityką i gospodarką w stopniu daleko większym, niż to faktycznie ma miejsce, pewnie pisałbym dokładnie to samo co Ziemkiewicz. Albo prawie dokładnie, bo znalazłem dwa elementy, w których mam zdanie odmienne.
Autor z góry zastrzega, że jego książka nie jest o charakterze narodowym Polaków, a poza tym, on w ogóle w coś takiego jak „charakter narodowy” nie wierzy. No, ale czymże jest „polactwo”, jeśli nie prezentacją polskich cech (wad) narodowych w działaniu? Otóż ja w tak rozumiany „charakter narodowy” wierzę, jestem przekonany, że istnieje. Nie oznacza to, abym się upierał, że każdy Polak ma dokładnie taki sam, identyczny zestaw wad i zalet, ale wystarczy przecież, jeśli podobny „pakiet” ma pięćdziesiąt procent, albo i trochę więcej. Zresztą te „ponad pięćdziesiąt procent” wielokrotnie się w „Polactwie” przewija i powtarza.
Ziemkiewicz uważa, że nie jest prawdą, jakoby Polacy byli leniwi, bo – jak twierdzi – wystarczy Polaka przewieźć z tysiąc kilometrów na zachód, zapłacić mu w twardej, wymienialnej walucie, a natychmiast okaże się on tytanem pracy. To jest przekonanie Ziemkiewicza (i wielu innych Polaków), które nie wiem jak i skąd mu się narodziło, może w wyniku jakichś kurtuazyjnych wypowiedzi obcokrajowców. To Polacy wierzą, że Polacy za granicą są wspaniałymi, zdyscyplinowanymi, pracowitymi specjalistami i fachowcami. Być może w pojedynczych przypadkach nawet tak jest. Ale jednak w powszechnej opinii pracodawców – powszechnej, a nie jednostkowej – w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, USA, robotnik z Polski gwarantuje raczej złodziejstwo, lenistwo i pijaństwo niż dyscyplinę pracy, wysokie morale i fachowość.
O czym jest „Polactwo”? Autor odpowiada na to pytanie wielokrotnie, między innymi tak:
„Ograniczę się tylko do stwierdzenia faktu, że mamy w Polsce niewiarygodną wręcz skłonność do głupkowatego optymizmu, który dawał nam wielką siłę w chwilach narodowych katastrof (na tej zasadzie, że czyny bohaterskie najłatwiej przychodzą idiocie, bo nie umie on ogarnąć rozmiarów grożącego mu niebezpieczeństwa), ale w rzadkich momentach, kiedy odzyskamy niepodległość i moglibyśmy zacząć żyć i funkcjonować normalnie, natychmiast wprowadza on nas w świat urojeń i fantomów, uniemożliwiając rozsądną ocenę własnej sytuacji, a tym samym sensowne działanie. Otóż więc: będę pisał o polskich sprawach z brutalną szczerością nie po to, żeby się oburzać, narzekać, protestować czy temu podobne. Nie dlatego również, jakobym był cyniczny i lubił tym epatować, bo to nie ja jestem cyniczny. Ja tylko stwierdzam fakty, a jeśli budzi to w Czytelniku jakieś reakcje emocjonalne, to dlatego, że w Polsce przyjęło się nie przyjmować faktów do wiadomości”.
I faktycznie – taka kumulacja faktów, jaką proponuje, a nawet narzuca autor, jest bardzo trudna do przełknięcia i prawie niemożliwa do strawienia. Rozłożone na lata, dawkowane z umiarem przez media, w sporych odstępach czasowych, jakoś nie robią takiego wrażenia. Nie porażają aż tak bardzo. Podczas lektury wiele razy miałem ochotę protestować, nie dlatego, że z czymś tam się nie zgadzałem, ale po prostu dlatego, że więcej nie byłem już w stanie przyjąć.
Dla zilustrowania tego, o czym piszę, dwa niewielkie fragmenty tekstu:
„Nie znam na przykład kraju, który by miał w przeliczeniu na głowę mieszkańca liczniejsze władze. W polskim parlamencie zasiada 560 posłów i senatorów. Dokładnie tyle samo, co w USA. Tylko że USA liczą sobie około ćwierć miliarda mieszkańców. O jakimkolwiek zmniejszeniu liczby parlamentarzystów partie polityczne, dla których poselskie diety i ryczałty stanowią istotną część wpływów, nie chcą nawet słyszeć. Z tego samego powodu nie chcą też słyszeć o zmniejszeniu liczby radnych. W amerykańskim sześćdziesięciotysięcznym mieście pod Chicago, gdzie kiedyś bawiłem, rada miejska liczy sobie 8 osób. Kiedy mój współtowarzysz podróży powiedział, że u niego, w miejscowości liczącej sobie sześć tysięcy dusz, radnych jest ponad dwa razy tyle, autochtonom szczęki poopadały.
(...)
To bowiem, co wymyślono w Warszawie, stanowiło szczyt absurdu i pośmiewisko całego świata. Nasza stolica utrzymywała przez długi czas prawie 700 radnych (same ich roczne diety, nie licząc innych kosztów utrzymania tak licznej municypalnej władzy, stanowiły równowartość kosztu budowy jednego mostu). Tu jednak trzeba przyznać, że rzucanie grochem o ścianę dało pewien efekt – iście heroicznym wysiłkiem całej klasy politycznej udało się zmniejszyć tę liczbę o połowę, do 350. I tak jest to cyrk, zważywszy, że wielomilionowe metropolie na Zachodzie mają zazwyczaj po 40-60 radnych. Ach, omal bym zapomniał dodać – w większości wypadków pracujących społecznie”.
I drugi…
„W tym kraju, gdzie lud tak zawzięcie wyrzuca swoim elitom złodziejstwo, możesz zostać okradziony na każdym kroku. Pomińmy już plagę czujących się całkowicie bezkarnie dresiarzy czy kieszonkowców na ulicach – ponoć rozkwit bandytyzmu miał być nieuniknionym ubocznym skutkiem ustrojowej transformacji (choć osobiście sądzę, że gdyby bandziorowi groziło ze strony policji i sądu cokolwiek więcej niż spisanie danych, aż tak znowu nieuchronne by to nie było). Ale nigdzie w cywilizowanym świecie nie ryzykujesz na stacji benzynowej, że naleją ci do baku benzyny zmieszanej z wodą, lakierem, rozpuszczalnikiem czy jakimiś innymi świństwami. Jeśli przez zapomnienie zostawisz coś na chwilę bez opieki, nie masz po co zawracać. W sklepie czy knajpie bez żenady doliczą ci parę złotych do rachunku i na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent – są na to dowody w wynikach kolejnych kontroli rozmaitych inspekcji – nie doważą albo wepchną przeterminowany towar, z nabitą fałszywą datą ważności. Na każdym kroku natkniesz się na wyciągniętą po łapówkę rękę, przy czym, podobnie jak na najwyższych szczeblach władzy, dawno już nie ma to nic wspólnego z poczciwym, starym łapownictwem: rzecz jest po prostu wymuszaniem haraczu. Jeśli, dla przykładu, chcesz dostać prawo jazdy, to nie w tym sprawa, że możesz albo uczciwie nauczyć się i zdać egzamin, albo załatwić go sobie za łapówkę. Jeśli łapówki nie dasz, to nie zdasz - będziesz dwanaście, trzynaście razy oblewał manewry, aż w końcu zrozumiesz, jakie w tym kraju rządzą zasady.
Przeczytałem niedawno, że w Jarocinie zamknięto nauczyciela – dostał półtora roku w zawiasach – za wymuszanie łapówek od uczniów. Za zdanie kartkówki pięć dych, za dobry stopień z odpytywania dwie, za trójkę, czwórkę, piątkę czy szóstkę na koniec roku tyle a tyle. Wcale nie wiem, dlaczego go skazano. Przecież on właśnie, a nie kto inny, uczył dzieci prawdziwego życia w Polsce i rządzących nim zasad.
(...)
Ale u nas cudze znaczy »do wzięcia«. Polak nie ma skrupułów, by wykopać z osiedlowej rabaty i przewieźć na swoją działkę nowo posadzone krzaczki, chętnie kupuje »okazyjnie« u złodziei, a okradanie pracodawcy wydaje mu się równie oczywiste, jak ongiś wynoszenie różnych drobiazgów z państwowego biura czy fabryki. Jako przedsiębiorca Polak notorycznie nie płaci kontrahentom, obracając ich pieniędzmi, a pracowników traktuje jak złodziei, których na razie nie przyłapał. On sam z kolei tak właśnie traktowany jest przez każdy z państwowych urzędów”.
A teraz proszę sobie wyobrazić, że w taki właśnie sposób wygląda, skonstruowana jest, cała książka Ziemkiewicza. Wiele razy chciałbym, naprawdę bardzo bym chciał, wykrzyczeć autorowi w twarz, że to nie tak, że nieprawda, ale… Moja żona zrobiła dwa kursy na prawo jazdy, a więc przejechała dwa razy więcej godzin (nie licząc tych ze mną) niż się należy i – zdawała egzamin z jazdy, a dokładniej z manewrów parkingowych osiem razy, czyli dopóty, aż…
Oto Polska? Ależ nie! Oto Polacy! Właśnie…
A już na sam koniec jedno jeszcze tylko przemyślenie i wniosek po lekturze „Polactwa”. Problemem Polski nie są i chyba nigdy nie były: rozbicie dzielnicowe, rozbiory, wojny, okupacje, „komuna”.
Najpoważniejszym problemem Polski, nieustannym dla niej zagrożeniem, są stale i wciąż… Polacy.
Gdybym umiał tak pisać i gdybym interesował się polityką i gospodarką w stopniu daleko większym, niż to faktycznie ma miejsce, pewnie pisałbym dokładnie to samo co Ziemkiewicz. Albo prawie dokładnie, bo znalazłem dwa elementy, w których mam zdanie odmienne.
Autor z góry zastrzega, że jego książka nie jest o charakterze narodowym Polaków, a poza tym, on w ogóle w coś...
2017-10-15
Podtytuł („…jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”) pozornie wyczerpująco informuje, o czym jest ta książka, ale uwaga! Jeśli coś jest tak proste i oczywiste, to na pewno nie jest tak proste i oczywiste, ponad wszelką wątpliwość chodzi o coś więcej – zwłaszcza u Głowackiego – może nawet o coś zupełnie innego…
„Przyszłem”, jak wiele książek Janusza Głowackiego, to książka o Polakach. Najpierw, z rozpędu, napisałem, że o Polsce i Polakach, ale to nieprawda – Polska jest w porządku, zwyczajny kraj, jakich wiele: morze, lasy, jeziora, góry… To Polacy są problemem, nie Polska. A więc książka o Polakach. Trochę cyniczna, nieco złośliwa, prześmiewcza i szydercza – o nas samych, niestety. O autorze też – był przecież Polakiem. Momentami trochę jakby mało polskim, bo potrafił się śmiać z samego siebie, a to, między Bugiem a Odrą nie jest zdolnością występującą zbyt często, ale niewątpliwie wybitnym Polakiem.
„I jako człowiek wyrachowany kombinuję, że może w sprawie tej książki też by mi się udało Boga na swoją stronę przeciągnąć. W końcu co mu zależy, wrabiamy go w każde świństwo, które sami robimy. A przecież Bóg niewinny jest. Dał nam wolną wolę i tyle. Ach Boże, żeby nie ci księża, to bym nie miał nic przeciw Kościołowi”[1].
„Atak Al-Kaidy zjednoczył Amerykanów. A u nas? No, wiadomo. Smoleńsk podzielił to, co jeszcze było do podzielenia. Zaczyna się wielki spektakl, więc najpierw pochówek na Wawelu, z królami i Piłsudskim. Za dużo? Nie, za mało, trzeba krwi, więc narada dworu i decyzja. Samolot strącili takim czy innym sposobem Putin i KGB” [2].
„Ja nie jestem scenarzystą zawodowym. Czasem coś do kina napiszę i tyle. Scenarzystów prawdziwych zżera ambicja. Wkurwia ich, że się ich lekceważy, że się o nich nie pamięta. A przecież bez dobrego scenariusza nic dobrego by nie nakręcono. To jest akurat bzdura, ze złego scenariusza może być dobry film i odwrotnie. Scenarzyści biegają i narzekają, że reżyser ich nie rozumie, nie docenia, psuje ich genialne pomysły. Że nikogo nie obchodzą nazwiska tych, co pisali dla Buñuela, Felliniego, Spielberga albo Wajdy. Ale zapewniam Państwa, że tak myślą tylko ludzie mali, chciwi sławy, wyrachowani, próżni, zawistni, bez talentu. I bardzo mi przykro, że ja też tak myślę” [3].
Ta wyliczanka polskich wad narodowych przypomniała mi zdarzenie sprzed wielu lat. Odbywałem wtedy obowiązkową, zasadniczą służbę wojskową. Nie podobało mi się to w najmniejszym nawet stopniu, z wielu różnych powodów, których wyliczać mi się teraz po prostu nie chce, więc wykombinowałem sposób na to, by być w tym wojsku i nie być jednocześnie, albo przynajmniej być jak najmniej. W tym celu wyłudzałem zwolnienia lekarskie. Bezczelnie, z tupetem symulowałem takie lub inne choroby, domagałem się recept oraz zwolnień ze służby – kiedyś wypisywano je na drukach L4 – starsi Polacy pamiętają. Ostatecznie udało mi się w ten sposób nie służyć ponad sto dni. Pamiętam lekarza, który na mój widok teatralnie wzdychał, ale… mniejsza z tym.
Zaskoczyła mnie wtedy postawa kolegów z jednostki (tak się to nazywało – „koledzy”, choć z koleżeństwem nie miało zwykle nic wspólnego), mimo, że z powodu mojej absencji chorobowej nikt z nich nie miał więcej pracy, ani jakichkolwiek dodatkowych obowiązków, z czasem odnosili się do mnie coraz bardziej niechętnie, a w końcu wrogo. Nie potrafiłem tego pojąć, ale tylko do czasu lektury „Boso, ale w ostrogach”. Stanisław Grzesiuk opisuje w tej książce coś bardzo podobnego: migał się od ćwiczeń wojskowych, chodził na lewiznę, urywał się z zajęć, więc „koledzy z wojska” próbowali go za to pobić. Ale dlaczego??? Odpowiedzią jest, wańkowiczowskie chyba, powiedzenie: „w narodzie polskim jest morze bezinteresownej zawiści”.
Zawiść; on ma, a ja nie mam. Chciałbym to mieć, ale zdobyć się boję, jednak przecież do strachu się nie przyznam, nawet, a może zwłaszcza, przed samym sobą. Zawiść nigdy nie jest globalna, ani abstrakcyjna, przedmiotem zawiści jest najczęściej konkretna osoba. Człowiek zawistny jest zawsze nieszczęśliwy, bo nie potrafi cieszyć tym, co ma, jeśli tylko – w jego mniemaniu – ktoś inny ma więcej, lepiej lub na coś tam potrafi się zdobyć. Jeżeli nawet zawistnikowi uda się jakoś osiągnąć to, co jest przedmiotem jego zawiści, nie ucieszy się, lecz natychmiast znajdzie sobie kogoś innego, by owo uczucie, ale także cel życiowy, broń Boże, mu nie wygasły.
Zawiść właściwie zawsze związana jest z oszukiwaniem samego siebie – zawistnicy za każdym razem występują w imię jakiegoś nadrzędnego interesu, wspólnego dobra, czy czegoś takiego, bo przecież do uczuć tak niskich jak zawiść nigdy by się nie przyznali. Jako Polak, mieszkający w Polsce, z zawiścią stykam się właściwie na co dzień.
„Przyszłem” – książka zdecydowanie warta przeczytania, bez względu na to, co kto myśli o Wajdzie, Wałęsie, Kościele, polityce, czy naszej polskiej zawiści, choćby ze względu na mistrzowskie operowanie słowem.
--
1. Janusz Głowacki, „Przyszłem”, Świat książki, 2013, s. 6.
2. Tamże, s. 59.
3. Tamże, s. 156.
Podtytuł („…jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”) pozornie wyczerpująco informuje, o czym jest ta książka, ale uwaga! Jeśli coś jest tak proste i oczywiste, to na pewno nie jest tak proste i oczywiste, ponad wszelką wątpliwość chodzi o coś więcej – zwłaszcza u Głowackiego – może nawet o coś zupełnie innego…
„Przyszłem”, jak wiele książek Janusza...
1983
Kiedy kolejny raz, gdy w jakimś tam towarzystwie padło hasło "Skiroławki", kilka osób nerwowo zachichotało, a jedna, odważniejsza widać, upewniła się, że "to ta?... gdzie wszyscy ze wszystkimi, w stodole... jak zwierzęta?" - ręce mi opadły.
W "Raz w roku w Skiroławkach" erotyka jest obecna - fakt. Jest jej prawie tak dużo, jak w życiu normalnego, zdrowego człowieka. Ja bym stawiał na jakieś 7,3%.
Moje wydanie ma 492 strony łącznie, w obu tomach. Oznacza to, że ok. 455 stron jest o czymś zupełnie innym niż seks. Na przykład o psychice ludzkiej, o różnorodności i ogromnym bogactwie relacji pomiędzy ludźmi, o ich związkach z przyrodą i... ówczesną władzą, o elementarnie rozumianej sprawiedliwości i uczciwości, o winie i odkupieniu, o odpowiedzialności i honorze, o...
Ja tak mogę długo. Bo ta książka jest o bardzo, bardzo wielu rzeczach. Rzeczach, które warto zrozumieć, poznać, przeżyć...
Wracam do "Skiroławek" co kilka lat. I, jak zawsze, bardziej mnie interesują skomplikowane relacje komendanta posterunku MO z proboszczem, albo sposoby i metody zdobywania autorytetu na wsi, niż tych kilkanaście "momentów".
Kiedy kolejny raz, gdy w jakimś tam towarzystwie padło hasło "Skiroławki", kilka osób nerwowo zachichotało, a jedna, odważniejsza widać, upewniła się, że "to ta?... gdzie wszyscy ze wszystkimi, w stodole... jak zwierzęta?" - ręce mi opadły.
W "Raz w roku w Skiroławkach" erotyka jest obecna - fakt. Jest jej prawie tak dużo, jak w życiu normalnego, zdrowego człowieka. Ja bym...
Zaraz na początku, gdy czytałem treść hasła „arcydzieło”, przypomniała mi się dyskusja, dotycząca oceniania jako arcydzieło właśnie, bardzo przeciętnych pozycji. Taka ich ocena, co do tego nie mam wątpliwości, wynika z reguły wzajemności, tak zgrabnie opisanej przez Cialdiniego w „Wywieranie wpływu na ludzi”. A o arcydziele autor pisze:
„Żeby coś arcydziełem nazwać, trzeba wziąć sporą odpowiedzialność na siebie. Tak mogą orzec wielcy specjaliści, w których kompetencje i obiektywizm wątpić się nie da, albo pokolenia odbiorców. Bo arcydzieło to coś bliskiego ideału, a skąd wiemy, jaki jest ideał? Arcydzieła są ponadczasowe, choć do czasu bywają silnie przypisywane: mówimy o arcydziełach epoki, na przykład średniowiecza. To takie dzieła, które nie tylko o epokach mówią, ale tworzą te epoki, tak jak same są przez epoki tworzone”.
Tysiąc i jedno słowo/hasło. Coś w rodzaju specyficznego, prywatnego słownika (bo o słowach), w którym jest i o ich pisowni, i o gramatyce, i o etymologii, i o… tego lub innego pojęcia. Fantastyczna przygoda, werbalna uczta – jak słowami bawi się Jerzy Bralczyk, tak chyba nikt inny.
Zaraz na początku, gdy czytałem treść hasła „arcydzieło”, przypomniała mi się dyskusja, dotycząca oceniania jako arcydzieło właśnie, bardzo przeciętnych pozycji. Taka ich ocena, co do tego nie mam wątpliwości, wynika z reguły wzajemności, tak zgrabnie opisanej przez Cialdiniego w „Wywieranie wpływu na ludzi”. A o arcydziele autor pisze:
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Żeby coś arcydziełem nazwać,...