Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

„Piękna rzecz jest cenna, nieważne, ile kosztowała. Ci, którzy nie potrafią dostrzec w swoim życiu wartościowych rzeczy, nigdy nie będą szczęśliwi.”

Niby nie powinno się oceniać książek po okładce, a i tak większość ocenia. Tak samo jest z wyglądem ludzi - nie oszukujmy się, każdy z nas zwraca mniej więcej uwagę na to, kto jest jak ubrany i ogólnie jak wygląda. Niektórzy, zazwyczaj nastolatkowie, jednak czasami trochę przesadzają. I właśnie o takim postępowaniu, a bardziej o jego konsekwencjach w życiu jest książka Alex Flinn, inspirowana Piękną i Bestią.

Kyle Kingsbury był przystojny, miał pieniądze, dziewczynę - idealne życie. Teraz jednak jest bestią - nie wilkiem, niedźwiedziem czy innym zwierzęciem. Może chodzić na dwóch łapach, ma kły i pazury. Pewna wiedźma rzuciła na niego czar, ale podarowała mu dwa lata, w ciągu których może go zdjąć. Nie jest to łatwe, gdy nie przypomina się człowieka i gdy przyjaciele się od niego odwracają. W Bestii chłopak, który był Kylem opowie wam dlaczego stał się potworem i jak wyglądała jego walka z samym sobą.

Sięgając po tę książkę nie do końca wiedziałam czego się po niej spodziewać, ale kiedy zaczęłam ją czytać byłam zawiedziona po kilku pierwszych rozdziałach. Wiedziałam, że dużo osób uwielbia tę powieść i miałam nadzieję, że mnie również w jakiś sposób zachwyci. Ale nie zachwyciła. Doczytałam do 84 strony i zadawałam sobie pytanie, czy to ze mną jest coś nie tak czy z tą historią. Później była ponad 180 któraś, gdzie zaczęło był trochę ciekawiej, a dopiero około 200 strony wciągnęłam się w opowieść autorki.
Oprócz tego, że mnie trochę wynudziła, to miała trochę denerwujących bohaterów. Kyle'a, który później zmienił nie tylko imię, ale i siebie - jego myślenie i początkowe zachowanie było no cóż... idiotyczne i wyglądało to tak, jakby wiedźma zabierając mu piękno, zabrała przy okazji mózg. Później na szczęście zaczął przypominać normalnego chłopaka, którego nawet da się polubić, ale początkowy Kyle... NIE. Jego przyjaciele też zachowywali się dziwnie i ogólnie większa część tej książki była do granic możliwości absurdalna i nie potrafiłam się wczuć w tę historię. Była też przewidywalna, skończyła się dokładnie tak jak myślałam. Okej, jest inspirowana Piękną i Bestią, ale powinna zaskakiwać.

Przed 200 stroną zaczęłam lubić tę powieść. Czytanie jej nie było już nudne i denerwujące, a przyjemne. Alex Flinn pisze prosto i lekko i często nawiązuje w swojej książce do innych, znanych dzieł. Bardzo mi się to podobało, bo większości z nich nie czytałam, a w jakiś sposób poprzez postaci zachęciła mnie do tego, by po nie sięgnąć. Fajna jest również przemiana głównego bohatera, który zaczyna dostrzegać w życiu coś więcej niż tylko pieniądze i piękne rzeczy. Zaczyna rozumieć, że najważniejsze i najpiękniejsze kryje się w środku, a nie z zewnątrz.

Bestia to książka przeciętna, która rozkręca się dopiero w połowie. Gdybym miała przeczytać ją teraz od nowa, to nie zrobiłabym tego. Jest dużo lepszych powieści, po które warto sięgnąć, a ta niknie w tłumie. Bo nie wyróżnia się tak naprawdę niczym szczególnym - czyta się ją średnio dobrze (do połowy się ją raczej męczy), ma trochę dziwnych bohaterów i jest przewidywalna. I może uczucie, które musi się narodzić ma swój jakiś urok i przyjaźń, która rozkwita też została pokazana w ciekawy sposób, to jednak odradzam, jeśli nie lubicie romantycznych historii kończących się wiadomo jak.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/08/bestia-alex-flinn.html

„Piękna rzecz jest cenna, nieważne, ile kosztowała. Ci, którzy nie potrafią dostrzec w swoim życiu wartościowych rzeczy, nigdy nie będą szczęśliwi.”

Niby nie powinno się oceniać książek po okładce, a i tak większość ocenia. Tak samo jest z wyglądem ludzi - nie oszukujmy się, każdy z nas zwraca mniej więcej uwagę na to, kto jest jak ubrany i ogólnie jak wygląda. Niektórzy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Gdy pokochasz miejsce, które nazwiesz domem, staje się ono czymś więcej niż czterema ścianami, w których zamknięta jest twoja historia, ale i marzenia na przyszłość.''

Odwiedziłam Wiśniowy Dworek, razem z Anią weszłam do Jabłoniowego Wzgórza z W imię miłości i przyszła kolej na ponowne spotkanie z bohaterami obu tych książek, których drogi przetną się w powieści Dla Ciebie wszystko. Muszę przyznać, że od dawna czekałam na kontynuację pierwszej wymienionej przeze mnie pozycji, która stała się jedną z moich ulubionych lektur. Byłam strasznie ciekawa tego, co dzieje się u postaci, które tak bardzo polubiłam. Teraz wiem i dowiedziałam się tego chyba za szybko - bo od razu po odebraniu egzemplarza od listonosza.

Ania Kraska jest młodą lekarką, którą poznałam już wcześniej jako rudowłosą, dziesięcioletnią dziewczynkę. Jest również czteroletni, porzucony chłopczyk, który znajduje się w szpitalu. Ania nie potrafi przechodzić obok niego obojętnie jak inni i traktować go jako problem, którego trzeba się pozbyć. Za wszelką cenę chce mu pomóc... Jednak nie tylko ona, bo na jej drodze stanie pewien znany haker, którego szuka cały świat. Ponownie spotkałam Ariela, tajemniczego Daniela i wielu innych bohaterów, których tak bardzo polubiłam w Wiśniowym Dworku i W imię miłości.

Kiedy odebrałam egzemplarz przedpremierowy od listonosza, chciałam przeczytać tylko prolog, naprawdę. Ale z prologu zrobił się pierwszy rozdział, a z niego drugi i trzeci i... Ostatni. Nie potrafiłam odłożyć nowej powieści Katarzyny Michalak nawet na chwilę. Parę godzin później była ona już przeczytana, a ja siedziałam i nie wierzyłam w to, że skończyłam ją tak szybko. Nie miałam wrażenia, że siedzę i czytam, tylko, że jestem tam w środku razem z bohaterami i przeżywam wszystkie ich niesamowite przygody. Ale dlaczego były one tak krótkie?!

Najbardziej spodobało mi się to, jak autorka splotła losy postaci z obu książek. Anię wcześniej znałam jako dziecko, a teraz jest już dorosłą kobietą. Za to w życiu Daniela i Ariela nie zmieniło się zbyt dużo i zacznie to ulegać zmianie w tej powieści. Kiedy pisarka pokazywała coraz więcej dobrze mi znanych bohaterów - ja coraz bardziej się uśmiechałam, bo zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo za nimi tęskniłam. Tęsknić za fikcyjnymi osobami - przecież można! A za tymi z Dla Ciebie wszystko tym bardziej. Ich kreacja wyszła naprawdę rewelacyjnie - byli wyraziści i barwni, a dzięki temu nieobojętni.

Prosty, lekki język i swobodny styl to coś, za co można polubić twórczość Katarzyny Michalak. Gdy do tego doda się klimat tych powieści, wychodzi nam coś naprawdę dobrego. Chory chłopczyk, codzienne zmartwienia, starzenie się, dorastanie, umieranie, miłość, problemy z prawem - to tylko ułamek tego, co można spotkać na kartach Dla Ciebie wszystko. Obyczajówka, sensacja, romans... Idealne połączenie na lato, które chwilami może przyprawić o lekki zawrót głowy przez to, że wszystko dzieje się tak szybko, a z drugiej strony wolno. Brzmi to trochę bez sensu, ale zrozumiecie, gdy sięgniecie po tę pozycję!

Dla Ciebie wszystko to książka, która mnie bezapelacyjnie oczarowała. Pokochałam ją i bohaterów całym sercem i nie umiem wyobrazić sobie tego, że nie ma kolejnej części - albo, że nigdy może jej nie być! Spędziłam z nią cudownie czas i będę wracać do niej zapewne wielokrotnie. Może i jest chwilami przewidywalna, a postaci zachowują się czasami dziwnie, ale nie zmienia to faktu, że warto ich poznać. Bo naprawdę warto!

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/08/dla-ciebie-wszystko-katarzyna-michalak.html

„Gdy pokochasz miejsce, które nazwiesz domem, staje się ono czymś więcej niż czterema ścianami, w których zamknięta jest twoja historia, ale i marzenia na przyszłość.''

Odwiedziłam Wiśniowy Dworek, razem z Anią weszłam do Jabłoniowego Wzgórza z W imię miłości i przyszła kolej na ponowne spotkanie z bohaterami obu tych książek, których drogi przetną się w powieści Dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Ktokolwiek powiedział, że przygody na jedną noc są proste i nieskomplikowane, nigdy nie spotkał chodzącej katastrofy imieniem Bliss.''

Nigdy nie przypuszczałabym, że aż tak bardzo może spodobać mi się zwykła obyczajówka - no może nie do końca taka zwykła. Kiedy jakiś czas temu przeczytałam opis powieści Coś do stracenia, stwierdziłam, że może być to coś fajnego, czego dawno nie czytałam i postanowiłam po nią sięgnąć. Nie potrafiłam długo koło niej przechodzić i jej nie zacząć czytać. Zaczęłam. Przepadłam na parę godzin i od dawna nie bawiłam się tak nieźle, jak w przypadku tej pozycji.

Poznajcie Bliss Edwards, która studiuje na ostatnim roku aktorstwa w college'u. Ma przyjaciół, jest miła, poukładana, ale ma pewien problem. Jako jedyna z grona znajomych dziewczyn jest dziewicą i postanawia za wszelką cenę to zmienić. Przed odebraniem dyplomu. Ma dość prosty plan - pójść do pubu, poznać przystojnego nieznajomego, spędzić z nim noc i nigdy więcej się z nim nie spotkać. Jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem - Bliss spanikowana zostawia bardzo atrakcyjnego i prawie nagiego faceta w swoim łóżku. Robi to pod totalnie abstrakcyjnym pretekstem. Następnego dnia okazuje się, że mężczyzna, którego porzuciła i którego miała już nie spotkać jest jej nowym wykładowcą.

Naprawdę nie przypuszczałam, że ta powieść będzie taka zabawna. Opinie o tej książce są przeróżne, ale chyba większość zgadza się w jednym - można przy niej się świetnie bawić. Ja płakałam ze śmiechu i nie potrafiłam usiedzieć cicho, kiedy przeczytałam o kolejnej wpadce głównej bohaterki. To coś takiego, jak ktoś przede mną wywali się na lodzie, a ja nie potrafię powstrzymać się od śmiechu, chociaż powinnam. Ale chyba sami wiecie, że czasami się nie da. Przy Coś do stracenia można tarzać się po podłodze ze śmiechu i nic nie robić sobie z min zwątpienia rodziny. Co z tego, że pomyśleli, że brakuje mi piątej klepki. Kto by się przejmował.

Cora Carmack stworzyła też fajnych bohaterów. Przede wszystkim wspomniana wcześniej Bliss, która może i wkurzała czasami, ale dzięki swojej ciapowatości była po prostu... urocza i taka normalna. Kolejnym jest Garrick, który był dla mnie największym zaskoczeniem, bo myślałam, że będzie arogancki i złośliwy - co często się zdarza, a mi trochę się to znudziło. Jest za to odpowiedzialnym i porządnym facetem, który ma swoje granice. Razem tworzą zgrany duet, w którym raz coś się psuje, innym razem ulega poprawie, ale jest ciekawie!

Podobały mi się również fragmenty z nutką erotyzmu, w których autorka nie przesadzała i nie było niepotrzebnej wulgarności. Było pikantnie i uczuciowo. To też nasuwa pewien przedział wiekowy i chyba jasne jest, że dwunastolatki nie powinny sięgać po tę książkę. Minusem Coś do stracenia jest z pewnością lekka przewidywalność i to, że większość rzeczy szło zbyt łatwo i jakoś trudno było w niektóre uwierzyć. Dziwne było również zachowanie głównej bohaterki, a raczej sprawa najważniejsza - utrata dziewictwa, tak jakby uważała, że te, które go nie stracą pochodzą z epoki dinozaurów. Rozumiem, że w Ameryce jest inna mentalność ludzi i zachowują się trochę inaczej, no ale bez przesady. Na koniec literówki. Myślałam, że zwariuję od ciągłego wypisywania stron, na których są te błędy.

Coś do stracenia to książka-komedia, którą właśnie tak powinno się traktować. Jeśli ktoś weźmie ją na poważnie, to zmarnuje sobie tylko czas, bo książka się wtedy w ogóle nie spodoba. Spędziłam z nią kilka godzin i z pewnością nie są one stracone. To powieść, którą pochłania się tak szybko jak tabliczkę czekolady i nie da się od niej oderwać, dopóki się nie skończy. Niedługo wychodzi drugi tom i gdy tylko będę miała możliwość go przeczytać, to zrobię to jak najszybciej!

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/08/cos-do-stracenia-cora-carmack.html

„Ktokolwiek powiedział, że przygody na jedną noc są proste i nieskomplikowane, nigdy nie spotkał chodzącej katastrofy imieniem Bliss.''

Nigdy nie przypuszczałabym, że aż tak bardzo może spodobać mi się zwykła obyczajówka - no może nie do końca taka zwykła. Kiedy jakiś czas temu przeczytałam opis powieści Coś do stracenia, stwierdziłam, że może być to coś fajnego, czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Możliwości nie było zbyt wiele. Na ile mogłam to ocenić - najwyżej cztery. Raz: byłam martwa i znalazłam się w ogniu piekielnym. Dwa: ktoś mnie nafaszerował narkotykami. Trzy: to jakiś film. Cztery: zwariowałam.”

Szansa odwiedzenia Wenecji kusiła mnie już od dobrych kilku miesięcy, ale za każdym razem zabierałam się za coś innego. Magiczna gondola postała sobie u mnie od grudnia i przykuwała wzrok jak tylko się dało. Ale w końcu te wszystkie (no, prawie) pozytywne recenzje i zachęcanie innych do sięgnięcia po nią, sprawiły, że w końcu przeczytałam. Muszę przyznać, że autorce wyszło całkiem okej - ale o tym za chwilę.

Anna spędza wakacje w Wenecji, w której zwiedziła już wszystkie kościoły, zabytki, uliczki... I się nudzi. Na jednym ze spacerów zauważa czerwoną gondolę i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w tym mieście wszystkie gondole są czarne. Niedługo potem dziewczyna razem z rodzicami ogląda paradę historycznych łodzi i zostaje wepchnięta do wody. Wyciąga ją przystojny chłopak na pokład czerwonej gondoli. Gdy próbuje wejść na pomost, wszystko rozpływa się Annie przed oczami...

Podróże w czasie nigdy jakoś specjalnie mnie nie kręciły - wolałam poczytać o wampirach, wilkołakach i innych dziwnych stworzeniach, niż o tym, że bohaterowie przenoszą się ze współczesności do wcześniejszych epok. Dlatego po tego typu powieści sięgam bardzo rzadko. Jednak Magiczna gondola okazała się całkiem fajną lekturą, przez którą płynie się lekko i przyjemnie. Nie ma może bardzo dynamicznej akcji, ale nie da się też nudzić czytając ją.

Największym atutem książki są bohaterowie - ich kreacje są wyraziste i barwne. Anna to dziewczyna, której nie da się nie polubić - jest odważna, inteligentna i pomimo tego, że znalazła się w wieku, o którym nie wie zbyt wiele, jakoś potrafi sobie poradzić. Poza tym jej cięty język i uparte dążenie do celów wiele razy mnie rozśmieszało i poprawiało humor. Drugą ciekawą postacią jest młody mężczyzna o imieniu Sebastiano. Na początku nie wiedziałam za bardzo co o nim sądzić, ale z czasem się do niego przekonałam. Jest wiele innych bohaterów, zarówno tych dobrych jak i złych, o których nie da się zapomnieć, ale musicie poznać ich sami!

Bardzo spodobało mi się również to, w jaki sposób Eva Völler przedstawiła piętnastowieczną Wenecję - opisy były plastyczne i działały na wyobraźnię. Autorka jest znawczynią tego miasta, więc myślę, że dość sporo można dowiedzieć się dzięki lekturze Magicznej gondoli. Minusem jest za to z pewnością brak informacji o podróżach w czasie, albo ich niewielka ilość. Nie dowiedziałam się na jakiej zasadzie to działa i dlaczego tak, a nie inaczej - myślę jednak, że zmieni się to w drugiej części. Zabrakło mi tutaj też punktu kulminacyjnego, chociaż może i był, ale pisarka nie potrafiła tego przedstawić jakoś bardziej dynamicznie i tak, bym miała ochotę z niecierpliwości krzyczeć. Miałam nadzieję na coś bardziej zaskakującego, a było tak... zwyczajnie.

Magiczna gondola nie zachwyciła mnie jakoś specjalnie i też nie stała się jedną z ulubionych książek, ale uważam, że warto dać jej szansę. Przynajmniej dla samej Wenecji, która została tak ciekawie tutaj przedstawiona. Za jakiś czas pewnie sięgnę po drugi tom, aby lepiej poznać świat stworzony przez autorkę i, by zobaczyć, co słychać u bohaterów.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/08/magiczna-gondola-eva-voller.html

„Możliwości nie było zbyt wiele. Na ile mogłam to ocenić - najwyżej cztery. Raz: byłam martwa i znalazłam się w ogniu piekielnym. Dwa: ktoś mnie nafaszerował narkotykami. Trzy: to jakiś film. Cztery: zwariowałam.”

Szansa odwiedzenia Wenecji kusiła mnie już od dobrych kilku miesięcy, ale za każdym razem zabierałam się za coś innego. Magiczna gondola postała sobie u mnie od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Cierpienie uczy mądrości.”

Twórczość Lauren Kate poznałam i polubiłam już parę lat temu, dzięki serii o upadłych aniołach. Cykl stał się jednym z tych ulubionych i ma swoje specjalne miejsce nie tylko w moim sercu, ale też na półce. Dlatego też, kiedy wyszła nowa powieść tej autorki - Łza, byłam przekonana, że ją kiedyś przeczytam. Nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać, bo jest o czymś zupełnie innym, ale znając jej sposób pisania i język oczekiwałam czegoś fajniejszego, niż to, co dostałam.

Mama Eureki nauczyła ją, by nigdy nie płakała. Teraz jednak nie żyje, a dziewczyna została sama i na każdym kroku spotyka nowego chłopaka, który wie o niej praktycznie wszystko. Co najgorsze, ostrzega ją, że jest w wielkim niebezpieczeństwie. Jednak Ander nie jest największym problemem Eureki, jest nim spadek, którego w ogóle nie rozumie. Dziwny kamień, medalion, list i starożytna księga napisana w języku, którego nikt nie rozumie. Opisuje starą historię o dziewczynie ze złamanym sercem, której łzy zatopiły cały kontynent. Eureka z czasem uświadomi sobie, że zwykła opowieść miłosna tak naprawdę ma jakieś znaczenie i jest w jakimś stopniu z nią związana. Zda sobie również sprawę z tego, że Ander mógł mieć rację.

Nie wiem jak wy, ale ja na początku założyłam, że Łza będzie świetną książką i z pewnością stanie się jedną z moich ulubionych. Ładna okładka, całkiem ciekawy opis, no i Lauren Kate. Muszę przyznać, że początek spodobał mi się bardzo - został ukazany z perspektywy chłopaka - Andera, który musiał zrobić coś, czego nigdy by sobie nie wybaczył. Miałam wrażenie, że to właśnie tutaj jest ten punkt kulminacyjny, bo to jedno wydarzenie spowodowało wiele innych, dziwnych, ale mniej ciekawszych. Tutaj autorka stworzyła ten mroczny i tajemniczy klimat, który tak bardzo lubiłam w cyklu Upadli.

Kolejne rozdziały przedstawia nam obserwator wszechwiedzący, z perspektywy Eureki i to, co wywarło na mnie wrażenie wcześniej, gdzieś zanikło. Zaczyna się historia dziewczyny, która wcześniej żyła tak jak wszyscy normalni ludzie - chodziła do szkoły, miała przyjaciół, jakieś swoje problemy itd. Z dnia na dzień jej świat zaczyna się dziwnie zmieniać, o czym ona jakoś nie zdaje sobie sprawy. Czytelnik za to bardzo i wkurzające jest to, że wszyscy coś widzą, a ona nie. Jakby ktoś zasłonił jej oczy i nie pozwolił słuchać dosłownie niczego.

Dlatego też książka, która miała według mnie (sądząc po opisie) być trochę fantastyczno-mroczna, staje się zwykłą obyczajówką, w której co jakiś czas można zauważyć jakieś elementy fantastyki. Lauren Kate wszystko odwlekała jak najbardziej się da - mogłam poczytać jak Eureka znajduje się u terapeutki, jak biega, pływa, bawi się z rodzeństwem. I dopiero tak naprawdę zakończenie dało mi odpowiedzi na pytania, które miałam już po pierwszym rozdziale i otworzyło bramę do świata fantastycznego, który mam nadzieję - zostanie ciekawie przedstawiony w kolejnym tomie.

Powieść Lauren Kate czyta się dobrze, właściwie płynie się lekko przez nią. Język jest prosty i widać, że autorka pisze swobodnie. Oczekiwałam czegoś większego, ale tak naprawdę Łza sprawdzi się idealnie jako lektura na wakacje. W tej książce największą uwagę pisarka skupiła na uczuciach głównej bohaterki, na jej rozterkach, relacjach z przyjaciółmi - a według mnie było to trochę niepotrzebne. Fragmenty poświęcone spadkowi przypadły mi najbardziej do gustu i to one, powinny być chyba najważniejsze. Do tego dochodzi wątek miłosny, który na początku zapowiadał się fajnie, a na koniec wyszło coś dziwnego. Niemniej jednak, pozycję tę wspominać będę miło - pomimo tych minusów spędziłam z nią przyjemnie czas.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/za-lauren-kate.html

„Cierpienie uczy mądrości.”

Twórczość Lauren Kate poznałam i polubiłam już parę lat temu, dzięki serii o upadłych aniołach. Cykl stał się jednym z tych ulubionych i ma swoje specjalne miejsce nie tylko w moim sercu, ale też na półce. Dlatego też, kiedy wyszła nowa powieść tej autorki - Łza, byłam przekonana, że ją kiedyś przeczytam. Nie bardzo wiedziałam czego się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Możemy rozmawiać o czymkolwiek - wyjaśnił. - O ile będziemy wyglądali tak samo jak wszyscy. Ludzie widzą to, co chcą widzieć.”

Wybrani to saga, którą pokochałam już od pierwszego tomu, a po drugi pobiegłam już w dniu premiery. Z trzecim było mi jakoś cały czas nie po drodze i sięgnęłam po niego dopiero parę miesięcy po premierze. Nie bardzo wiedziałam czego się spodziewać, bo wiele już zapomniałam z wcześniejszych części, mogłam jedynie przypuszczać, że Zagrożeni nie będą tak świetni jak Dziedzictwo. Okazało się, że miałam rację, ale pomimo drobnych minusów - serię nadal uwielbiam.

Dla Allie Akademia Cimmeria pomimo trudnych początków stała się nie tylko szkołą, w której lubiła spędzać czas, ale miejscem, w którym mogła czuć się bezpiecznie. To jednak minęło, bo ktoś próbuje zniszczyć wszystko co dla niej ma jakieś znaczenie. Nikt nie wie kto jest szpiegiem, a może być nim nawet najbliższy przyjaciel... Wszyscy obawiają się ataku Nathaniela i nikt nie może już sobie ufać.

Muszę przyznać, że początek Zagrożonych w ogóle do mnie nie przemówił - nie chcę zdradzać co się konkretnie wydarzyło, ale przez niego przestałam znowu lubić główną bohaterkę. Chciała robić wszystko sama, nikomu nic nie mówiła i wychodziła przez to na idiotkę, której nic się nie udaje. Później na szczęście zaczęło się to zmieniać - Allie się ogarnęła i uświadomiła sobie, że ma przyjaciół, na których może polegać. Co nie zmienia nadal faktu, że wkurzała swoim niezdecydowaniem do chłopaków - Carter czy Sylvain? Wcześniej trójkącik mnie nie ruszał, bo autorka przedstawiała ten wątek ciekawie i zabawnie, ale tym razem to jakoś nie wyszło. W tej części też nie do końca potrafiłam wczuć się w klimat szkoły z internatem - co jakiś czas miałam przed oczami fragmenty z serii Magiczny krąg, a chyba nie powinno tak być.

Pomimo tych minusów C.J. Daugherty zaserwowała czytelnikom dość sporą dawkę dobrej zabawy, przez którą trudno oderwać się chociaż na moment od książki. Postawiła jeszcze więcej pytań niż było wcześniej - bohaterowie próbują znaleźć na nie odpowiedzi, co czasami nawet się im udaje. Są nowe wątki i elementy, dzięki którym powieść stała się bogatsza i bardziej wciągająca.

Niemniej jednak największe wrażenie wywarł na mnie wątek kryminalistyczny - osoba Nathaniela owiana tajemnicą zaczyna coraz częściej się ujawniać i pokazywać wszystkim do czego jest zdolna, gdy nie dostaje tego, czego chce. Panika w szkole zwiększa jeszcze bardziej zainteresowanie czytelnika - przynajmniej moje, bo kiedy nie wiadomo kto stoi po czyjej stronie i nic nie jest do końca pewne, zżera ciekawość co wydarzy się dalej i czyta dotąd, aż po przewróceniu kartki ujrzy się podziękowania. Fajnie zostały też przedstawione przez autorkę wątki, w których bohaterowie próbowali zapobiec dominacji Nathaniela nad uczniami, a co za tym idzie nad szkołą i... światem.

Zagrożeni to trzeci tom, który jest gorszy od poprzednich, ale nadal wystarczająco dobry, by móc dobrze bawić się podczas jego czytania. Pisarka tak jak wcześniej pisze prostym, młodzieżowym językiem, dodając czasami pojedyncze francuskie słowa, dzięki czemu lepiej można zrozumieć pewne postaci. To młodzieżówka, która wyróżnia się swoją oryginalnością i w której można znaleźć prawdziwe wartości w życiu każdego człowieka. Nie jest co prawda tak świetna jak w przypadku Wybranych czy Dziedzictwa, ale nie zmienia to faktu, że i tak polecam Wam zapoznanie się z tą sagą, albo tym tomem - według mnie warto.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/zagrozeni-cj-daugherty.html

„Możemy rozmawiać o czymkolwiek - wyjaśnił. - O ile będziemy wyglądali tak samo jak wszyscy. Ludzie widzą to, co chcą widzieć.”

Wybrani to saga, którą pokochałam już od pierwszego tomu, a po drugi pobiegłam już w dniu premiery. Z trzecim było mi jakoś cały czas nie po drodze i sięgnęłam po niego dopiero parę miesięcy po premierze. Nie bardzo wiedziałam czego się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„- Parszywe bydlę – powiedziała głośno, kiedy niemal już zniknęliśmy jej z oczu. W odpowiedzi Bones prychnął, nie zwalniając nawet kroku. - Ciebie również, Justino, miło znów widzieć.”

Do wampirów mogę wracać zawsze - przynajmniej do tych, których lubię. Tak się składa, że bohaterów serii Nocna Łowczyni Jeaniene Frost darzę szczególną sympatią i tylko kwestią czasu było sięgnięcie po trzeci tom. Trochę ta kwestia czasu się przedłużyła (bo do prawie dwóch lat), ale kiedy już po nią sięgnęłam - nie mogłam się oderwać. Odebrałam ją co prawda trochę gorzej niż poprzednie części, ale o tym napiszę dalej.

Półwampirzyca Cat Crawfield wraz ze swoim kochankiem, Bonesem, zabija złych nieumarłych, by chronić śmiertelników. Wszystko powinno iść dobrze, ale pomimo przebrań, by ukryć swoją prawdziwą tożsamość, ktoś w końcu ją rozpoznaje. A to nie może skończyć się dobrze. Na domiar złego stara znajoma Bonesa pragnie tylko jednego - aby wampir wylądował w grobie. Do osiągnięcia swojego celu jest zdolna zrobić wszystko, a na to Cat za wszelką cenę nie może jej pozwolić. Półwampirzycy sztuczki, których nauczyła się w pracy nie pomogą, musi wymyślić nowy plan. W innym wypadku to nie tyko jej kochanek zostanie pogrzebany...

Drugim tom Nocnej Łowczyni podniósł poziom serii, dlatego też od kolejnego, W grobie, oczekiwałam dość sporo. Nadal uważam, że jest świetnym i oryginalnym cyklem, ale... Znowu wkurzała mnie główna bohaterka (powrót do części pierwszej), której wszystko się udawało zbyt łatwo, a jej złośliwy charakterek tak nie do końca się sprawdził. Przez jej zachowanie dużo wydarzeń dało się przewidzieć, a nie lubię, gdy autorka nie potrafi mnie przez całą książkę czymś zaskakiwać. Był tutaj taki jeden fragment, przy którym miałam ochotę powiedzieć głośno WOW, ale to nie zmienia faktu, że Frost trochę na tym polu zawiodła.

Pomimo tych dwóch minusów W grobie czyta się naprawdę dobrze. Już od samego początku zostajemy wciągnięci do świata dobrych i złych wampirów, półwampirów i śmiertelników. Autorka nie przedłuża niepotrzebnymi opisami i nie przypomina raczej tego, co wydarzyło się wcześniej, bo można tego domyślić się po bieżących wydarzeniach. Dzięki temu nie da się oderwać od lektury, a kiedy już trzeba to zrobić, ma się ochotę zabrać ją ze sobą w każde miejsce - przecież można iść po schodach i czytać, nie? Całkiem normalne.

Najbardziej jednak podobało mi się to, że Frost opowiadaną historią potrafiła wywołać u mnie prawdziwe emocje. Zaangażowała w życie bohaterów, którzy nie byli dla mnie obojętni. Mogłam się śmiać, wkurzać, rozpaczać, uśmiechać do siebie czy smucić - nie zawsze udaje się autorom przekazać takie uczucia, dlatego bardzo się cieszę, że to akurat w tej książce się powiodło. Na odbiór lektury wpłynął też prosty i zrozumiały język, który idealnie obrazuje główne postaci i sposób ich życia.

Muszę przyznać, że kiedyś nie chciałam czytać tej serii. Teraz nie umiem sobie wyobrazić nawet tego, jak mogłam tego nie chcieć, przecież jest jedną z tych najfajniejszych i najciekawszych. Ma przezabawne dialogi, a pewne fragmenty mogę czytać mnóstwo razy i nadal się z nich śmiać. W grobie jest nadal świetne, chociaż patrząc na wszystkie trzy wydane w Polsce, to właśnie ten tom jest najgorszy. Co nie oznacza, że słaby, bo w końcu 5/6 to ocena dość wysoka.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/w-grobie-jeaniene-frost.html

„- Parszywe bydlę – powiedziała głośno, kiedy niemal już zniknęliśmy jej z oczu. W odpowiedzi Bones prychnął, nie zwalniając nawet kroku. - Ciebie również, Justino, miło znów widzieć.”

Do wampirów mogę wracać zawsze - przynajmniej do tych, których lubię. Tak się składa, że bohaterów serii Nocna Łowczyni Jeaniene Frost darzę szczególną sympatią i tylko kwestią czasu było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Starość spojrzała na młodość i aplauz młodości najpierw osłabł, a potem ucichł.”

Każdy z nas chyba lubi wesołe miasteczka - jedni wolą te duże, komercyjne, inni objazdowe, a jeszcze inni chętnie wracają do tych starych, przypominających im swą młodość. Te, gdzie z karuzeli złazi farba, a wszystko skrzypi i trzeszczy. Ma to swój jakiś urok. Gdy do tego wyobrażenia doda się jedno, krótkie, ale bardzo znaczące nazwisko, całość aż krzyczy, aby zagłębić się w ten świat. King. Znacie, kojarzycie? Pewnie, że tak. Z ulgą mogę już zdradzić, że Joyland okazało się tak świetne, na jakie się zapowiadało.

Devin Jones jest studentem, który zatrudnia się podczas wakacji w lunaparku. Niedługo później zostawia go dziewczyna, a praca staje się dla niego ucieczką od złych myśli. Z czasem okazuje się, że zwykłe wakacyjne zajęcie przeradza się w coś większego - bohater dowie się czegoś o brutalnym morderstwie sprzed lat, spotka umierające dziecko, a przy tym uświadomi sobie wiele prawd o życiu, które wielu ludziom umykają. Znajdzie też odpowiedź co następuje po tym, jak umrzemy. Wesołe miasteczko stanie się dla niego cennym doświadczeniem, którego nigdy nie zapomni.

Sięgając po Joyland miałam trochę inne wyobrażenie fabuły, niż to, które dostałam. King najczęściej kojarzony jako król horroru tutaj pokazał czytelnikom coś innego, ale niektórym również dobrze znanego. Ci, którzy znają Zieloną Milę pewnie doskonale wiedzą o co chodzi. Nie jest tak strasznie jak w przypadku powieści To, czy Carrie, ale tutaj poruszane są zupełnie inne problemy, które są równie (albo i nawet bardziej) fascynujące i poruszające.



Muszę przyznać, że Stephen King mnie tą historią totalnie i niezaprzeczalnie oczarował. Osadził swoją fabułę w większości w wesołym miasteczku, dzięki czemu stworzył ten niepowtarzalny klimat. Pokazał jak sprzedaje się zabawę, jak wygląda to uroczo i pracowicie, a gdzieś w najmniej spodziewanym momencie wsadził kij w mrowisko. Świetne jest również jego poczucie humoru, przez które wiele razy nie mogłam przestać się śmiać i pewne fragmenty czytałam na głos osobom, które były gdzieś blisko mnie. Warto zwrócić uwagę też na podróż w przeszłość - sentymentalną, w której główny bohater przypomina sobie o zespołach jakich słuchał w młodości. Spotkamy tutaj np. The Doors.

Niesamowite w tej powieści jest to, że nie wciąga przez nutkę strachu, ale przez takie zwykłe wartości w życiu każdego człowieka. Pisarz opowiada o miłości, stracie, dojrzewaniu, przyjaźni, kłamstwie i starzeniu się w sposób tak ciekawy i oryginalny, że nie da się oderwać od książki. Historia pomimo, że nie nasza staje się nam bliska, a sami możemy utożsamić się z poszczególnymi postaciami. Bo kreacja bohaterów również wyszła świetnie - są naturalni, mają wady i są takimi zwykłymi ludźmi, których możemy spotkać każdego dnia. Tylko każdy z nich posiada swoją opowieść, której wiele osób może im zazdrościć.

Joyland to jedna z lepszych książek jakie przeczytałam w tym roku, o ile nie najlepsza. Jest idealna na lato i z pewnością wrócę do niej za rok, w wakacje. Na dodatek ma cudowną okładkę zachęcającą już na wstępie do sięgnięcia po tę niezwykłą powieść. Polecam bardzo, bardzo gorąco.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/joyland-stephen-king.html

„Starość spojrzała na młodość i aplauz młodości najpierw osłabł, a potem ucichł.”

Każdy z nas chyba lubi wesołe miasteczka - jedni wolą te duże, komercyjne, inni objazdowe, a jeszcze inni chętnie wracają do tych starych, przypominających im swą młodość. Te, gdzie z karuzeli złazi farba, a wszystko skrzypi i trzeszczy. Ma to swój jakiś urok. Gdy do tego wyobrażenia doda się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Nie mogę żyć bez mego życia! Nie mogę żyć bez mojej duszy!”

Klasykę warto znać, mówili. Wichrowe Wzgórza trzeba przeczytać, mówili. Mówili też, że są świetne i często się do nich wraca. Z przykrością stwierdzam, że mnie one nie porwały, a bardziej zirytowały i wrócę do nich w myślach jedynie wtedy, gdy będę przypominać sobie najgorsze książki, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Pozycja Emily Brontë będzie chyba w pierwszej trójce, świetne wyróżnienie. Ale zacznijmy od początku.

Przełom XVIII i XIX wieku. Właściciel majątku Wuthering Heights przywozi do domu chłopca, którego znalazł na ulicach Liverpoolu. Swoje dzieci prosi o to, by traktowały przybysza jak brata. Pomiędzy nim a Cathy rodzi się przyjaźń, przez którą przestają obchodzić ich ludzie, z którymi żyją. Ich więź przeradza się w coś większego - w namiętność, która jest mroczna i dzika. Pokazuje ona złą stronę ludzkiej natury widoczną u Heathcliffa i Catherine. Za to będą musieli zapłacić nie tylko oni, ale również przyszłe pokolenie.

Naprawdę miałam nadzieję, że książka tej znanej pisarki przypadnie mi do gustu. Po początku, który nie spodobał mi się, stwierdziłam, że dalej musi być lepiej. Ale nie było. Miałam wrażenie, że jest coraz gorzej. Wiem, że praktycznie każdemu ta książka się podoba i nie potrafię tego zrozumieć. Próbowałam spojrzeć na tę powieść z różnych perspektyw i zauważyć w niej coś niepowtarzalnego i niczego takiego nie było. Jeszcze nigdy nie czytałam żadnej pozycji tak długo, tę męczyłam parę miesięcy (nawet Lalkę skończyłam po dwóch).

Oprócz tego, że jest nudna, to ma dziwnych bohaterów, których w żaden sposób nie da się polubić, zrozumieć czy chociażby zainteresować ich losami. Ich zachowania były dla mnie sztuczne, a oni sami tym co robili sprawiali wrażenie psychicznych. Catherine i Linton powinni zostać gwiazdami przedstawień histerycznych, sprawdziliby się świetnie.

Wichrowe Wzgórza są dla mnie totalną pomyłką. Nie odnalazłam się w tej historii, która zapowiadała się na mroczną, tajemniczą i ciekawą. Bez wątpienia wolę powieści sióstr Emily, w których przynajmniej działo się coś interesującego i wciągającego. Tutaj czegoś takiego nie było. Osobiście nie polecam.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/wichrowe-wzgorza-emily-bronte.html

„Nie mogę żyć bez mego życia! Nie mogę żyć bez mojej duszy!”

Klasykę warto znać, mówili. Wichrowe Wzgórza trzeba przeczytać, mówili. Mówili też, że są świetne i często się do nich wraca. Z przykrością stwierdzam, że mnie one nie porwały, a bardziej zirytowały i wrócę do nich w myślach jedynie wtedy, gdy będę przypominać sobie najgorsze książki, jakie kiedykolwiek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Na tej planecie jedna rzecz jest pewna, a mianowicie to, że szczęście nie wali drzwiami i oknami”

Czasami jest tak, że bardzo chcę przeczytać jakąś książkę, a kiedy już ją mam, to cały czas jest mi z nią nie po drodze. Sięgam po inne pozycje, bo akurat ta wydaje mi się na ten czas nieodpowiednia. Też tak macie? To nie jest kraj dla starych ludzi to właśnie tego typu powieść, za którą nie mogłam się zabrać. Ostatnio w końcu sobie o niej przypomniałam i to klimatyczna okładka w końcu przemówiła za tym, by sięgnąć po najsłynniejszą obok Drogi lekturę McCarthy'ego.

Llewelyn Moss mieszka przy granicy Stanów Zjednoczonych i Meksyku, , gdzie poluje na antylopy. Jest rok 1980 kiedy odkrywa podczas polowania ciała zamordowanych mężczyzn, heroinę oraz walizkę z dwoma milionami dolarów. Moss zabiera ze sobą pieniądze i od tego momentu jego życie zmienia się w zawrotnym tempie. Musi uciekać - ktoś go za wszelką cenę próbuje znaleźć.

To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Cormaca McCarthy'ego i z pewnością nie ostatnie. Nie wiedziałam na samym początku, czego mogę się spodziewać, bo starałam się nie czytać wcześniej żadnych recenzji jego książek. Jednak już sam wstęp mnie zaskoczył, bo autor nie zaczął od czegoś prostego, zwykłego, a czegoś co może czytelnikiem trochę wstrząsnąć. I tak pozostaje do końca.

W powieści głównymi bohaterami są mężczyźni, którzy nie kierują się uczuciami i nie mają żadnych skrupułów, by zabijać w razie potrzeby. Są zimni, źli, a gdy na ich drodze pojawia się jakaś przeszkoda, zaraz zostaje usunięta. Taką kreacje pisarz uzyskał dzięki swojemu precyzyjnemu językowi oraz chaotycznym dialogom, w których często pojawiały się też myśli postaci. McCarthy pisze prosto, a często ma się wrażenie, że wyznaczył sobie limit słów, które może użyć w tej książce. Wszystko jest krótkie, nie ma raczej długich wywodów, a to ma swój urok. Są też wyjątki, bo nie każdy jest tu do końca zły i nie każdy z łatwością potrafi pozbawić kogoś życia. Pojawiają się też kobiety, ale nie mają tutaj ważnych ról czy zadań do wykonania, są pewnym dodatkiem i tworzą wątki poboczne.

„Na tej planecie jedna rzecz jest pewna, a mianowicie to, że szczęście nie wali drzwiami i oknami”

Czasami jest tak, że bardzo chcę przeczytać jakąś książkę, a kiedy już ją mam, to cały czas jest mi z nią nie po drodze. Sięgam po inne pozycje, bo akurat ta wydaje mi się na ten czas nieodpowiednia. Też tak macie? To nie jest kraj dla starych ludzi to właśnie tego typu powieść, za którą nie mogłam się zabrać. Ostatnio w końcu sobie o niej przypomniałam i to klimatyczna okładka w końcu przemówiła za tym, by sięgnąć po najsłynniejszą obok Drogi lekturę McCarthy'ego.

Llewelyn Moss mieszka przy granicy Stanów Zjednoczonych i Meksyku, , gdzie poluje na antylopy. Jest rok 1980 kiedy odkrywa podczas polowania ciała zamordowanych mężczyzn, heroinę oraz walizkę z dwoma milionami dolarów. Moss zabiera ze sobą pieniądze i od tego momentu jego życie zmienia się w zawrotnym tempie. Musi uciekać - ktoś go za wszelką cenę próbuje znaleźć.

To było moje pierwsze spotkanie z twórczością Cormaca McCarthy'ego i z pewnością nie ostatnie. Nie wiedziałam na samym początku, czego mogę się spodziewać, bo starałam się nie czytać wcześniej żadnych recenzji jego książek. Jednak już sam wstęp mnie zaskoczył, bo autor nie zaczął od czegoś prostego, zwykłego, a czegoś co może czytelnikiem trochę wstrząsnąć. I tak pozostaje do końca.

W powieści głównymi bohaterami są mężczyźni, którzy nie kierują się uczuciami i nie mają żadnych skrupułów, by zabijać w razie potrzeby. Są zimni, źli, a gdy na ich drodze pojawia się jakaś przeszkoda, zaraz zostaje usunięta. Taką kreacje pisarz uzyskał dzięki swojemu precyzyjnemu językowi oraz chaotycznym dialogom, w których często pojawiały się też myśli postaci. McCarthy pisze prosto, a często ma się wrażenie, że wyznaczył sobie limit słów, które może użyć w tej książce. Wszystko jest krótkie, nie ma raczej długich wywodów, a to ma swój urok. Są też wyjątki, bo nie każdy jest tu do końca zły i nie każdy z łatwością potrafi pozbawić kogoś życia. Pojawiają się też kobiety, ale nie mają tutaj ważnych ról czy zadań do wykonania, są pewnym dodatkiem i tworzą wątki poboczne.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/to-nie-jest-kraj-dla-starych-ludzi.html

„Na tej planecie jedna rzecz jest pewna, a mianowicie to, że szczęście nie wali drzwiami i oknami”

Czasami jest tak, że bardzo chcę przeczytać jakąś książkę, a kiedy już ją mam, to cały czas jest mi z nią nie po drodze. Sięgam po inne pozycje, bo akurat ta wydaje mi się na ten czas nieodpowiednia. Też tak macie? To nie jest kraj dla starych ludzi to właśnie tego typu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Ten świat został stworzony nie tylko dla zuchwałych i nieustraszonych, głośnych i asertywnych, nie, jest na nim miejsce również dla nieśmiałych, cichych, dziwacznych i upartych. Bez nich nie byłoby odcieni, błękitnych akwareli, niewypowiedzianych słów, pozwalających rozwinąć się fantazji.''

Paryż, miasto miłości. Chyba każdemu z nas się z tym kojarzy. Pamiętam pierwszą lekcję francuskiego, na której musiałam wypisać wszystko co związane jest z Francją i jej stolicą. Pierwsze co wpisałam to miłość. Trochę banalne, przeterminowane, ale nadal spotyka się to w filmach, książkach, na pocztówkach itd. Nigdy też nie sięgnęłabym po powieść Nocolasa Barreau gdyby nie opis, który zapowiadał historię mającą jakiś specyficzny klimat kina. I tak też jest.

Alain Bonnard jest właścicielem Cinéma Paradis w Paryżu, gdzie pokazuje inspirujące i stare filmy dla romantyków takich jak on. Do jego kina przychodzi kobieta, która go oczarowała - w czerwonym płaszczu, siadająca zawsze w siedemnastym rzędzie. Pewnego dnia postanawia ją zaprosić na kolację, a po spotkaniu wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku... Niestety jego życie w dość krótkim czasie drastycznie się zmienia, bo to właśnie w jego kinie mają być kręcone zdjęcia do filmu Allana Wooda Czułe wspomnienia o Paryżu. Alain i jego kino stają się centrum zainteresowania prasy i mediów. W całym tym zamieszaniu czarująca kobieta w czerwonym płaszczu znika, a Alain zaczyna jej poszukiwać. I przeżywa historię, która mogłaby stać się scenariuszem filmowym.

Wieczorem w Paryżu to książka, w której trudno doszukiwać się szybko płynącej akcji. Historia rozwija się bardzo powoli, a przez to jest trochę nudna. Dopiero około strony dwusetnej robi się naprawdę ciekawie i powieść czyta się jednym tchem. Nie zmienia to jednak faktu, że większa część pozycji jest taka trochę nijaka. Nie podobało mi się też pojawienie Allana Wooda, które było chyba za bardzo absurdalne w życiu takiego zwykłego faceta, który prowadzi kino i pokazuje ludziom stare filmy, a później wszystko się cudownie (albo i nie) zmienia. Do tego dochodzi jeszcze przewidywalność - mało kiedy autor potrafił mnie czymś zaskoczyć, a większość rzeczy sama się dużo wcześniej domyślałam.

Pomimo tych minusów, książkę polubiłam. Myślałam, że wystawię jej niższą ocenę i trafi na listę lektur, których nikomu nie polecę. Ale zmieniło się to, gdy dotarłam do strony dwusetnej, a wszystko zaczęło robić się bardziej interesujące i wciągające. Wyjaśniło się wiele spraw, dzięki opowiadanym historiom przez bohaterów wcześniej mało znaczących oraz dzięki samemu Alainowi, który uparcie szukał kobiety w czerwonym płaszczu. Z nieśmiałego przeszedł metamorfozę i stał się bardziej odważny, pewny siebie i zabawny. Czasami podejmował dziwne decyzje, dzięki którym go polubiłam.

Najbardziej spodobały mi się jednak wątki związane z kinem, które miały w sobie jakąś magię. Gdy czytałam o zapachach Cinéma Paradis, miałam wrażenie, że stoję tam zamiast danej postaci i sama to odczuwam. Oczarowały mnie również historie ludzi, które odkrywał Alain podczas seansów.

Wieczorem w Paryżu idealnie spełnia funkcję powieści romantycznej. Jeśli lubicie fabułę, która rozwija się bardzo powoli, ma czarujących i nietuzinkowych bohaterów oraz gdzie tłem jest stare studyjne kino - ta pozycja jest dla Was. Ma one co prawda trochę minusów i robi się tak naprawdę fajna dopiero po ponad połowie książki, ale ma w sobie jakiś urok. I za to właśnie ją polubiłam.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/wieczorem-w-paryzu-nicolas-barreau.html

„Ten świat został stworzony nie tylko dla zuchwałych i nieustraszonych, głośnych i asertywnych, nie, jest na nim miejsce również dla nieśmiałych, cichych, dziwacznych i upartych. Bez nich nie byłoby odcieni, błękitnych akwareli, niewypowiedzianych słów, pozwalających rozwinąć się fantazji.''

Paryż, miasto miłości. Chyba każdemu z nas się z tym kojarzy. Pamiętam pierwszą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdyby ktoś zapytał mnie jakie książki poleciłabym na lato, to zapewne w pierwszej kolejności padłoby nazwisko Cygler. Sama najchętniej sięgam po jej powieści właśnie w trakcie wakacji i to przy nich bawię się najlepiej. Co prawda zdarzają się gorsze i lepsze, ale zawsze niesamowicie pochłaniają, są lekkie i takie akurat na okres letni. Dzisiaj pokażę Wam wznowienie jednej z jej pozycji - Głowę anioła, od której nie mogłam się oderwać.

Julia Sarnowska już od wielu lat pracuje w Stanach jako architekt i stopniowo zapomina o swojej przeszłości. Jednak pewnego dnia dostaje zlecenie na renowację zabytkowego pałacu i postanawia wrócić w swoje rodzinne strony. Nie jest to proste, kiedy zaczynają powracać wspomnienia i kiedy wszystko wydaje się nowe i dziwne. Zmieniło się wszystko - jej przyjaciele, miejscowość, w której się wychowała. Na dodatek ktoś chce przeszkodzić Julii w pracy. Uporządkowanie swojej przeszłości i walka z teraźniejszością, która zaczyna być coraz bardziej niebezpieczna mogą bohaterkę lekko przerosnąć. Możecie być jednak pewni, że będzie działo się sporo!

Hanna Cygler jak zwykle serwuje czytelnikom sporą dawkę zabawy - nie wystarczy jedynie romans, są tutaj elementy sensacji, jest wiele niespodziewanych zwrotów akcji. To właśnie chyba to najbardziej lubię w jej książkach, bo dzięki temu nie da się nudzić. Cały czas się coś dzieje i właściwie nie powinno się przyzwyczajać do jakiejś sytuacji, bo można być pewnym, że zaraz wszystko ulegnie drastycznym zmianom. Przez to nie da się też oderwać od książki - możecie próbować i wmawiać sobie, że czytacie tylko do końca rozdziału i przerwa, ale wydarzy się na koniec coś takiego, że nie wytrzymacie i będziecie kontynuować.



Warto też zwrócić uwagę podczas czytania na klimat powieści - małe miasteczko, renowacja starego pałacu Hemerlingów, tajemnice wszystkich przyjaciół Julii. To wszystko buduje specyficzną atmosferę, która bardzo mi się podobała. Ogromnym plusem, o ile nie największym jest wątek sensacyjny, który może na pierwszy rzut oka wydawać się mało istotny i możemy o nim zapominać. Ale tak naprawdę jest jednym z tych głównych, najciekawszych i najlepiej skonstruowanych przez autorkę. Nie było tu żadnych potknięć, a wszystko tworzyło spójną całość.

Niestety nie mogę powiedzieć tego o wątku romantycznym, który wyszedł dość kiepsko przede wszystkim przez główną bohaterkę. Julia chyba tak naprawdę nie wiedziała dokładnie kim jest i sprawiała wrażenie zagubionej, chociaż pisarka próbowała pokazać, że jest całkiem inaczej. Dlatego też nie powinny dziwić mnie jej dziwne relacje z mężczyznami, ale dziwiły, bo wyszło to mało naturalnie i raczej beznadziejnie. Gdy jeszcze to wszystko rozwijało się niemiłosiernie szybko, sprawiało chwilami wrażenie romansu harlequinowego.

Pomimo tego dość sporego minusa, Głowę anioła wspominam naprawdę miło i z pewnością przeczytam kolejną część - Dwie głowy anioła. Książka jest ciekawa i dostarcza wiele zabawy, która w wakacje jest chyba podstawą. Nie będziecie się nudzić, kiedy po nią sięgniecie. Do tego dochodzi jeszcze ta ładna okładka, która przykuwa uwagę już na samym początku.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/gowa-anioa-hanna-cygler.html

Gdyby ktoś zapytał mnie jakie książki poleciłabym na lato, to zapewne w pierwszej kolejności padłoby nazwisko Cygler. Sama najchętniej sięgam po jej powieści właśnie w trakcie wakacji i to przy nich bawię się najlepiej. Co prawda zdarzają się gorsze i lepsze, ale zawsze niesamowicie pochłaniają, są lekkie i takie akurat na okres letni. Dzisiaj pokażę Wam wznowienie jednej z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„To szalone czasy. Jeśli ty nie zabijesz, zakatrupią ciebie.''

Na Miecz Radogosta trzeba było czekać dwa lata - to jednak dość długo. Dlatego też kiedy tylko dostałam informację o premierze w Polsce, wiedziałam że nie wytrzymam zbyt długo i zapewne przeczytam książkę, kiedy tylko do mnie dotrze. Poczekała tylko parę dni, a ja z ogromną ciekawością się za nią zabrałam. Co prawda na początku miałam trochę problemów z przypomnieniem sobie pewnych faktów, ale później było już tylko lepiej!

Rogan powraca z zaświatów po to, by walczyć z biesami i siłami ciemności. Jest potomkiem czarnoksiężników z Góry Dzika i jego zadaniem jest wydarcie świętego Krwawego Ognia od służalców Białoboga. By tego dokonać musi zdobyć miecz wojenny, który należał dawniej do boga Radogosta. W trakcie poszukiwań trafi na zachód, gdzie plemię Czechów jest zagrożone ze strony Łuczan, którzy nieustannie na nich napadają pod dowództwem demonicznego księcia Włościsława. Tym sposobem Czarnoksiężnik zostanie wciągnięty w wir wojny razem ze swoimi przyjaciółmi - wiedźmą Mireną oraz przywódcą wilczej sfory z królestwa zmarłych - Gorywałdem.

Słowiańska fantastyka nie jest tak popularna w dzisiejszych czasach jak mitologia celtycka, nordycka czy nawet grecka. Wystarczy nawet przypomnieć sobie, czy uczyło się o niej na lekcjach historii. Bo zapewne nie było o tym w ogóle wspomniane, albo gdzieś pojawiła się jedynie wzmianka o niej. Trochę dziwne, bo sami jesteśmy Słowianami, a nie wiemy nic o naszej mitologii, która jest może nawet ciekawsza od tych już tak wiele razy wałkowanych. Juraj Červenák swoją serią o Czarnoksiężniku próbuje w ciekawy i fajny sposób powrócić do naszych korzeni.

Miecz Radogosta wyróżnia się tak jak w przypadku pierwszej części charakterystycznymi bohaterami - spotkać tutaj można wiedźmy, bogów, czarnoksiężników, wilki, demony, książęta i wielu wielu innych. Trójka głównych, którą tak polubiłam wcześniej tutaj wypadła niestety nieco gorzej. Rogan, to postać najbardziej mroczna i tajemnicza, która nie do końca potrafi poradzić sobie z przeszłością. Byłby nadal moim ulubionym bohaterem, gdyby nie to, że pod koniec robi się słaby ze względu na jedną osobę i nie przypomina tego odważnego, groźnego Rogana co wcześniej. Kompanka Czarnoksiężnika, Mirena (zwana też Osą) to jedna z najbardziej złośliwych person książkowych, która z czasem zaczyna irytować swoim zachowaniem i staje się dla czytelnika obojętna. Najciekawszy jest Gorywałd, który nie rozumie zazwyczaj postępowania swoich przyjaciół i mówi to, co mu ślina na język przyniesie. Brakowało mi tutaj obecności Czarnoboga, który w poprzednim tomie pojawiał się częściej i był najbardziej zabawną postacią w całej książce.

Nie można za to przyczepić się do świata wykreowanego przez autora. Nadał powieści specyficzny, mroczny klimat, który uzyskał dzięki nie tylko obecności różnych potworów, ale samej podróży głównych bohaterów, którzy na swej drodze spotkali wiele ciekawych i nowych postaci. Fajną sprawą jest tutaj wojna, której zostało poświęcone sporo uwagi i podczas której można było przyjrzeć się nowym zdolnościom Czarnego, które nie zaprzeczajmy - wywierają spore wrażenie.

Miecz Radogosta to nadal świetna powieść fantastyczna z historycznym tłem, jednak odrobinę gorsza niż Władca wilków. Z pewnością sięgnę po kolejny tom jeśli wyjdzie, a właściwie nie mogę się już go doczekać po takim zakończeniu... Tak czy siak - polecam tę serię, bo naprawdę warto.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/07/miecz-radogosta-juraj-cervenak.html

„To szalone czasy. Jeśli ty nie zabijesz, zakatrupią ciebie.''

Na Miecz Radogosta trzeba było czekać dwa lata - to jednak dość długo. Dlatego też kiedy tylko dostałam informację o premierze w Polsce, wiedziałam że nie wytrzymam zbyt długo i zapewne przeczytam książkę, kiedy tylko do mnie dotrze. Poczekała tylko parę dni, a ja z ogromną ciekawością się za nią zabrałam. Co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Wpadamy w pułapkę bycia jakimś, na przykład fajnym, wyjątkowym, i tak dalej, aż w końcu nawet nie wiemy, do czego to nam potrzebne.''

Po książki ulubionych pisarzy mogę sięgać nie czytając ich opisów. John Green należy do tego grona i tak naprawdę żadna jego powieść mnie dotychczas nie zawiodła, aż do teraz. Totalnie nie wiedziałam o czym będzie 19 razy Katherine, a byłam podekscytowana na samą myśl o tym, że przeczytam coś nowego tego autora. Może nie odliczałam dni do premiery tej pozycji, ale kiedy wyjęłam ją z paczki, nie mogłam doczekać się, kiedy zacznę ją czytać. Tylko kiedy już zaczęłam, miałam problem z tym, żeby dotrwać do końca...

Główny bohater - Colin, to cudowne dziecko, ale nie geniusz. Ma dziwną skłonność do chodzenia z dziewczynami o imieniu Katherine, miał ich dziewiętnaście i wszystkie go rzuciły. Różni się od swoich rówieśników, fascynują go anagramy i mówi o rzeczach, które nikogo nie obchodzą (uświadamia go o tym Hassan - najlepszy przyjaciel). To właśnie z nim wyrusza w podróż po Ameryce, podczas której pracuje nad Teorematem o zasadzie przewidywalności Katherine, dzięki któremu chce przewidzieć przyszłość każdego związku i znaleźć dziewczynę, która go nie rzuci. Podczas podróży spotka wielu ludzi, odwiedzi grób arcyksięcia, zawrze nowe przyjaźnie i spróbuje odnaleźć samego siebie.

Gdybym miała w skrócie napisać, co sądzę o tej książce, to pewnie wystarczyłoby napisać, że mi się nie podoba i jest irytująco wkurzająca. A na to składa się przede wszystkim Colin Singleton, który trafia na listę najgorszych bohaterów książkowych. Serio, jeszcze aż tak bardzo marudzącej postaci męskiej chyba nie spotkałam. Poza tym rysował wykresy, tworzył wzory (!) i pracował nad jakimś bezsensownym Teorematem, żeby później mieć szczęśliwy związek. No przepraszam bardzo, ale komu chce się czytać fragmenty poświęcone matematyce, z których nie wynika nic i powstaje wzór, którego nie rozumie nikt, oprócz Colina? Mnie się nie chciało.

Warto jednak zwrócić uwagę na Hassana, którego polubiłam już na samym początku ze względu na jego specyficzne poczucie humoru, dzięki któremu książka nie wypadła tak niemiłosiernie nudno, jak się na to zapowiadało. To właśnie on wytykał Colinowi bycie egocentrycznym lub niewdzięcznym dupkiem (Hassan, kocham cię za to!) i sama jego obecność wywoływała uśmiech na twarzy. Ciekawą postacią była również pewna dziewczyna, która próbowała zrozumieć samą siebie, a przy tym zachowywała się normalnie (a nie tak jak wiadomo kto).

To, co najbardziej spodobało mi się w 19 razy Katherine to odnajdywanie własnego ja, dzięki przeprowadzanym rozmowom głównych bohaterów z mieszkańcami pewnego miasteczka oraz miedzy sobą. Również humor, który pojawił się tutaj przede wszystkim dzięki Hassanowi, a później nawet dzięki Colinowi! I zakończenie utworu też mogę uznać za atut książki, chociaż było lekko przewidywalne.

Pomimo wymienionych przeze mnie plusów, nowa powieść Greena wypada słabo, a nawet bardzo, gdy porównam ją z tymi wcześniejszymi. Może i jest tutaj przesłanie, ale zostało mu poświęcone niewiele uwagi. Całość skupia się raczej na beznadziejnym Colinie i nawet to, że później staje się postacią odrobinę ciekawszą, nie zmienia mojego nastawienia do niego. Czy polecam? Ogólnie nie, lepiej sięgnąć po inne, lepsze książki Johna. Chyba, że uwielbiacie jego styl i język - może wam spodoba się bardziej niż mi.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/06/19-razy-katherine-john-green.html

„Wpadamy w pułapkę bycia jakimś, na przykład fajnym, wyjątkowym, i tak dalej, aż w końcu nawet nie wiemy, do czego to nam potrzebne.''

Po książki ulubionych pisarzy mogę sięgać nie czytając ich opisów. John Green należy do tego grona i tak naprawdę żadna jego powieść mnie dotychczas nie zawiodła, aż do teraz. Totalnie nie wiedziałam o czym będzie 19 razy Katherine, a byłam...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Księga stylu Coco Chanel. Jak stać się elegancką kobietą z klasą Karen Karbo, Chesley McLaren
Ocena 5,7
Księga stylu C... Karen Karbo, Chesle...

Na półkach: , ,

Jak to brzmi! Jakbym ja sama urwała się z kosmosu i postanowiła przeczytać tę książkę będąc pod wpływem kosmitów. Uprzedzając pytania wszystkich - nie, wcale nie zamierzałam jej czytać, a nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Przyszła niespodziewanie i przykuwała mój wzrok. Trochę głupio było mi się za nią zabrać (ta elegancka kobieta z klasą), ale ciekawość rosła i dałam jej szansę. Nie uwierzycie! Nie było tak źle, a nawet całkiem fajnie.

Książka Karen Karbo traktuje przede wszystkim o Coco Chanel i jej historii, którą zapewne mało kto zna. O tym jak wyglądało jej dzieciństwo, jak trafiła pod opiekę zakonnic, które nauczyły ją szyć i jak wyglądał początek jej wielkiej kariery. Autorka przedstawia chaotyczną biografię projektantki, która twardo stąpała po ziemi, wywołała wiele kontrowersji i ubrała miliony kobiet na całym świecie. Według okładki, Karbo napisała inspirującą książkę o sprawach ponadczasowych - stylu, pasji, pieniądzach, kobiecości itd.

Dla mnie inspirująca nie była, ale czytanie jej sprawiło mi wiele radości. Nie jest to typowy poradnik, biografia też nie, a połączenie tych dwóch gatunków z komentarzami samej Karen Karbo. Muszę przyznać, że wyszło jej to świetnie, bo uśmiech podczas lektury w ogóle nie schodził mi z twarzy. Ma ona taki lekki, luźny, nieco sarkastyczny język i pomimo fascynacji Coco Chanel, potrafiła ją skrytykować w sposób na prawdę ciekawy. Co prawda pod koniec każdego rozdziału podawała w punktach co powinnyśmy zrobić, aby stać się eleganckimi kobietami, aby odnieść sukces i jak mieć własny styl (wzorując się na Chanel) - ale sama z niektórymi się nie zgadzała, o czym dawała znać.

Zdarzały się też fragmenty, które mnie totalnie nudziły, np. o szyciu, o ściegach i innych tego typu rzeczach, o których nie mam zielonego pojęcia i mnie nie interesują (a może powinny?), ale osoby, które to lubią bardziej odnajdą się w tej książce. Mnie najbardziej zafascynowała postać słynnej projektantki i najchętniej czytałam o jej życiowych historiach (są naprawdę wow!) oraz o zabawnych przemyśleniach samej autorki i sytuacjach, w których się znalazła.

Księga stylu Coco Chanel. Jak stać się kobietą z klasą to idealna pozycja na lato, którą raczej powinno traktować się z przymrużeniem oka i dobrze się przy niej bawić. Można dzięki niej sporo się dowiedzieć o tym jak wyglądało życie kobiety, która przeprowadziła rewolucję w modzie i wierzyła we własne pomysły, które później pokochał prawie cały świat. Ogólnie polecam, ale nie spodziewajcie się, że znajdziecie w niej rady, których nie znacie. :)

Co nie zmienia faktu, że tytuł jest przedziwny.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/06/ksiega-stylu-coco-chanel-jak-stac-sie.html

Jak to brzmi! Jakbym ja sama urwała się z kosmosu i postanowiła przeczytać tę książkę będąc pod wpływem kosmitów. Uprzedzając pytania wszystkich - nie, wcale nie zamierzałam jej czytać, a nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Przyszła niespodziewanie i przykuwała mój wzrok. Trochę głupio było mi się za nią zabrać (ta elegancka kobieta z klasą), ale ciekawość rosła i dałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„Dobra wiadomość jest taka, że po tych wszystkich latach nadal żyjesz. Zła wiadomość jest taka, że po tych wszystkich latach nadal żyjesz.”

Wiele osób chciałoby żyć ponad dwa tysiące lat i móc obserwować zmiany zachodzące na całym świecie. Wiecie, nie starzeć się i cały czas wyglądać na dwudziestolatka - tak jak Atticus O'Sullivan. Z tą tylko różnicą, że jest druidem. Kilka dni temu skończyło się nasze szóste już spotkanie, a teraz Wam o nim trochę opowiem. Jeśli nie macie nic przeciwko, ale zapewniam Was, że było super!

Oczywiście, jak na niego przystało - wpakował się w niezłe kłopoty (które chyba nigdy go nie opuszczają). Tym razem musiał uciekać przed dwiema boginiami łowów, Artemidą i Dianą, które nie ustąpiłyby dopóki nie zobaczyłyby go martwego. Trzeba dodać, że miały ogromne wsparcie Olimpijczyków i nie dało się ich łatwo usunąć. Atticus wraz z Granuaile i wilczarzem Oberonem przemierzyli Rumunię, Polskę i Francję, by w końcu móc poprosić o pomoc przyjaciela Tuatha De Danann. Żeby nie było jednak tak prosto, ucieczkę nieustannie przerywał im nordycki bóg Loki, dla którego spalenie kolejnej krainy było nieziemsko śmieszne. A wystarczyłaby śmierć druida, aby rozpętać początek apokalipsy.

Kronika wykrakanej śmierci to taki powrót do tych pierwszych, najlepszych (według mnie) tomów, w których autor nie przedłużał specjalnie fabuły, było ciekawiej, zabawniej i ogólnie lepiej. Tak właśnie jest tutaj. Główny bohater pomimo swojego stażu wiekowego nadal rzuca błyskotliwe teksty i potrafi bawić czytelnika. Bardzo spodobały mi się również jego bliższe relacje z psem, uczennicą i niektórymi bogami. No właśnie. Dzięki tym bliższym relacjom mogłam lepiej poznać bohaterów, którzy pojawiali się na łamach tej serii już wcześniej, albo poznać zupełnie nowych, których autor przedstawił w naprawdę fajny sposób. Pokaz nowych zdolności, trzymane w ukryciu sztuczki, które nagle zaskakiwały wszystkich w walce i mnóstwo niebezpiecznych i śmiesznych przygód - to tylko ułamek tego co dzieje się w tej części.

Kevin Hearne stworzył świat, który ma jakieś swoje wady, ale i tak mogę polecać zapoznanie się z nim każdemu niezależnie od płci, czy wieku. Bo Kroniki Żelaznego Druida mogą spodobać się każdemu - może być tylko różnica zdań odnośnie poszczególnych tomów, bo są gorsze i lepsze. Ale nie można powiedzieć, że seria jest nudna i nie da się przy niej bawić. Bo da się, a dowodem tego są miłośnicy twórczości tego pisarza, którzy udzielają się regularnie na jego Facebooku.

Warto jeszcze wspomnieć o opowiadaniu dorzuconym na samym końcu książki, które jest tak jakby księgą 4.5 pomiędzy Zbrodnią i kojotem, a Kijem i mieczem. Często wydawnictwa rezygnują z wydawania takich dodatków do powieści, o czym też wspomina sam autor, ale dołączenie tego do Kroniki wykrakanej śmierci było świetnym pomysłem. Krótki tekst nawiązuje do wydarzeń, które miały miejsce w wymienionych przeze mnie tomach i dzięki temu wiele rzeczy nam się rozjaśnia.

Tak czy siak - polecam Wam bardzo, bardzo mocno (naprawdę bardzo) ten cykl, jeśli go jeszcze nie znacie. Atticus to jeden z najśmieszniejszych i najbardziej zwariowanych bohaterów, jakiego udało mi się spotkać w mojej karierze czytelniczej i dzięki któremu mogłam się świetnie bawić. Więc, nie mówcie nie, powiedzcie tak i biegiem do księgarni! :)

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/05/kronika-wykrakanej-smierci-kevin-hearne_4.html

„Dobra wiadomość jest taka, że po tych wszystkich latach nadal żyjesz. Zła wiadomość jest taka, że po tych wszystkich latach nadal żyjesz.”

Wiele osób chciałoby żyć ponad dwa tysiące lat i móc obserwować zmiany zachodzące na całym świecie. Wiecie, nie starzeć się i cały czas wyglądać na dwudziestolatka - tak jak Atticus O'Sullivan. Z tą tylko różnicą, że jest druidem....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Co się dzieje, czemu nie dzwonisz? Usłyszała kroki oddalające się w kierunku wyjścia. Zaczekaj, nie odchodź, proszę, pomóż mi!''

Rzadko kiedy jakaś książka zaskakuje już na samym początku. Często dopiero po kilku rozdziałach zaczynamy oswajać się z daną historią, czytać ją z coraz większym zainteresowaniem. Jednak w przypadku pozycji Nie odchodź rzecz ma się inaczej. Bo już wstęp wbił mnie w fotel i wywołał niemałe zdziwienie, zniesmaczenie i przerażenie. Początkowe opisy, które zaserwowała czytelnikom Lisa Scottoline chwytają za serce, ale jednocześnie chce się aby dobiegły już końca. A przecież przed nami jeszcze cała pozycja z opowieścią, która zapada na długo w pamięć.

Mike Scanlon to trzydziestosześcioletni lekarz, który odbywa służbę w Afganistanie daleko od swojej żony Chloe i niedawno urodzonej córki. Niespodziewana informacja o śmierci Chloe wstrząsa nim, a jeszcze bardziej szczegóły, których dowiaduje się po powrocie do kraju. Mężczyzna próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie, czy tak naprawdę znał kobietę, z którą się ożenił. Musi też znaleźć odpowiedź na to, czy zna również siebie. Najważniejszym wyzwaniem dla niego będzie zajęcie się córką, z którą nie miał dobrego kontaktu ze względu na swoją pracę i o której wie niewiele.

Nowa powieść Lisy Scottoline jest równie dobra jak ta, którą czytałam ponad rok temu, Spójrz mi w oczy. Tu tak jak i tam autorka podjęła się tematu trudnego, trochę kontrowersyjnego i smutnego zarazem. Nie jest to pozycja wybitna, którą można byłoby nazwać arcydziełem literatury. Jednak z pewnością trafi ona do czytelników, którzy gustują w życiowych historiach, w których dużą rolę odgrywają emocje.

Nie odchodź spodobało mi się przede wszystkim dzięki niespodziewanym zwrotom akcji, których jest dość sporo, a dzięki nim lektura staje się ciekawsza i nie nuży. Kiedy zaczęłam czytać tę książkę, nie mogłam się od niej oderwać i kilka godzin później była już przeczytana. Warto zwrócić uwagę na opisy wojennego Afganistanu oraz postaci, którzy są tam umiejscowieni. Najciekawsi i najbardziej wyraziści są lekarze, którzy mają specyficzne poczucie humoru, dzięki któremu próbują rozładować napięcie. Interesujące są też relacje pomiędzy Mikiem, który chce zbliżyć się do własnej córeczki, a Bobem i Danielle, którzy mu to utrudniają, pomimo tego, że nie są rodzicami dziewczynki. To jeden z takich wątków, który trafia do nas pomimo tego, że do końca nie rozumiemy zachowania niektórych ludzi.

Nie odchodź to opowieść, która skupia się na ojcowskiej miłości do dziecka i pytaniach które musi postawić sobie Mike, aby wiedzieć, co jest dla niego priorytetem. Sięgając po tę pozycję nie miałam konkretnych oczekiwań, nawet nie sądziłam, że aż tak bardzo mi się spodoba. Bo nie jest to lektura łatwa, nie da się o niej zapomnieć od razu po przeczytaniu i przejść płynnie do swojej codziennej rzeczywistości. Nadal w myślach gdzieś przypominamy sobie fragmenty z książki i nie możemy przestać rozmyślać o niesprawiedliwości na świecie. Uważam, że warto zwrócić na nią uwagę, bo czyta się ją naprawdę szybko, wzbudza wiele emocji no i niezwykle trudno się od niej oderwać.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/03/nie-odchodz-lisa-scottoline.html

„Co się dzieje, czemu nie dzwonisz? Usłyszała kroki oddalające się w kierunku wyjścia. Zaczekaj, nie odchodź, proszę, pomóż mi!''

Rzadko kiedy jakaś książka zaskakuje już na samym początku. Często dopiero po kilku rozdziałach zaczynamy oswajać się z daną historią, czytać ją z coraz większym zainteresowaniem. Jednak w przypadku pozycji Nie odchodź rzecz ma się inaczej. Bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Pamiętaj, że według Platona czas jest zamknięty w kole, a historia to wieczne powroty.''

Książki Hanny Cygler bardzo często wiążemy z literaturą dla kobiet i w pewnym sensie mamy rację, bo zazwyczaj są w nich przedstawione historie miłosne z pewnymi pobocznymi wątkami. Takie lekkie, wciągające i przyjemne. Jednak Grecka mozaika to rzecz trochę inna, bo traktuje o drugiej wojnie światowej i jej skutkach, które widać, gdy wróci się do współczesności. Niestety po okładce możemy spodziewać się czegoś zupełnie innego, taka zmyłka czytelnika. Mnie się ona nie spodobała, ale o tym dalej.

Latem 2010 roku na Korfu pojawia się młoda Polka, która zakłóca spokój Jannisa Kassalisa. Twierdzi, że może być jego córką, a on z początku nieufny nie potrafi jej w jakimkolwiek stopniu pomóc. Jednak po pewnym czasie kiedy zarówno ona jak i on przełamują swoją niepewność, zaczyna się tworzyć pomiędzy nimi nić porozumienia. Dzięki temu mężczyzna otwiera się i zaczyna opowiadać jej swoją rodzinną historię, swe tajemnice i dosyć pochmurną przeszłość. Jak zakończy się to niespodziewane spotkanie? Czy może coś z niego wyniknąć?

Z pewnością coś się pozmienia, ale nigdy nie wiadomo do końca jak potoczą się losy głównych bohaterów. W książce występują wątki historyczne, sensacyjne, miłosne i obyczajowe, a wraz z postaciami można przemierzyć Grecję, Kraków, Bieszczady, Gdańsk, Londyn i Nowy Jork. Nie da się zaprzeczyć, że dość sporo tego jest. A z tego powinnam była dostać powieść z szybko mknącą akcją, z wyrazistymi i naturalnymi postaciami oraz fabułą, która mnie od samego początku porwie. I tego też się spodziewałam, znając inne pozycje tej pisarki. No i właśnie nie do końca tak było.

Na samym początku ilość wątków, lat do których się przenosimy czy nawet samych bohaterów mnie lekko przytłoczyła i nie potrafiłam wczuć się w tę historię. Dopiero od połowy Greckiej mozaiki poczułam jakąś więź z tą opowieścią i zaczęłam czytać ją z dużo większym zainteresowaniem niż wcześniej. Chociaż nadal irytowały mnie postacie, które zachowywały się wręcz idiotycznie i infantylnie, a przez to pod koniec wcale nie żałowałam, że właśnie kończę z nimi jakąś przygodę. Ich losy stały się dla mnie obojętne, a przy wcześniejszych pozycjach Hanny Cygler tak nie miałam.

Ogólnie rzecz biorąc Grecka mozaika jest ciekawą lekturą, ponieważ wracamy do historii i obserwujemy jak żyli ludzie kilkadziesiąt lat temu, jakiej muzyki słuchali pod koniec XX wieku, czym różnili się od nas, czy mieli takie same problemy jak my, czy zupełnie inne. I bardzo podobała mi się współczesność jaką przedstawiła nam autorka - relacje pomiędzy Jannisem, a Niną były tutaj naprawdę szczere i bardzo mnie interesowało jak się one zakończą. Muszę jednak przyznać, że oczekiwałam czegoś więcej od tej książki i się zawiodłam. Charakterystyczny dla tej pisarki prosty, swobodny język tutaj został zastąpiony chwilami wulgarnym, który na ogól mi nie przeszkadza, ale jego obecność tutaj była sztuczna i nic ciekawego do powieści nie wniosła. Dla mnie Grecka mozaika jest pozycją średnią i osobom, które chciałyby zapoznać się z twórczością Hanny Cygler polecałabym sięgnięcie po inne jej książki, chociażby po Tryb warunkowy.

A przecież Korfu zapowiadało tak niezapomnianą przygodę...

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/03/grecka-mozaika-hanna-cygler.html

„Pamiętaj, że według Platona czas jest zamknięty w kole, a historia to wieczne powroty.''

Książki Hanny Cygler bardzo często wiążemy z literaturą dla kobiet i w pewnym sensie mamy rację, bo zazwyczaj są w nich przedstawione historie miłosne z pewnymi pobocznymi wątkami. Takie lekkie, wciągające i przyjemne. Jednak Grecka mozaika to rzecz trochę inna, bo traktuje o drugiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„- Wiem, zachowuję się irracjonalnie. Mam w sobie coś takiego… – Zamyślił się na chwilę. – Mam w sobie coś, czego nie umiem kontrolować. Skłonność do samozagłady. Jakaś ponura cząstka mnie samego niszczy wszystko, co dobre w moim życiu, szepcząc, że nie jestem tego wart.”

Historie pisane przez życie należą do tych najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć. Tak również było w przypadku Tajemnicy Filomeny, po którą postanowiłam sięgnąć od razu po obejrzeniu zwiastuna filmu. Nie mogłam się doczekać momentu, w którym siądę i zacznę czytać. Miałam wrażenie, że opowieść bardzo mi się spodoba i tak też się stało, bo nie mogłam się od niej oderwać pomimo tego, że łatwo się jej nie czyta. To jedna z tych książek, które po przeczytaniu nadal żyją wewnątrz nas, o których nieustannie rozmyślamy.

Filomena Lee zachodzi w ciążę jako nastolatka, a rodzina wysyła ją do klasztoru w Roscrea, gdzie zakonnice opiekują się kobietami, które według nich popełniły w swoim życiu ogromny błąd. Bohaterka musi odpokutować swój grzech ciężko pracując w pralni i modląc się. Swoje dziecko widzi zazwyczaj dopiero na koniec dnia, wtedy może go poznawać, bawić się z nim, rozmawiać. Kiedy Anthony kończy trzy lata, zostaje odebrany matce, sprzedany amerykańskiej rodzinie i wywieziony z Irlandii. Filomena pod przymusem sióstr musi zrzec się praw do dziecka i zapewnić, że nie będzie próbowała go nigdy odszukać. Jednak kolejne pięćdziesiąt lat spędza na rozmyślaniu o nim, a w końcu i poszukiwaniu nie wiedząc, że i on pragnął poznać swoją prawdziwą matkę. Michael, bo tak nazwali go przybrani rodzice, został jednym z najlepszych waszyngtońskich prawników. Był zajęty pracą, ale nieustannie miał wrażenie, że w jego życiu kogoś mu brakuje. Ukrywał przed całym światem swoją prawdziwą osobowość, a przez niewiedzę o tym, czy Filomena go kiedykolwiek kochała, nie potrafił do końca sprostać wyzwaniom współczesnego świata.

Może zacznę od tego, że po książce spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Myślałam, że będę czytała o historii Filomeny, o jej próbach odnalezienia syna, czy wytłumaczeniu tej tytułowej tajemnicy. No i owszem, to też znajdziemy w powieści, ale naprawdę w niewielkim stopniu. Bo autor przede wszystkim skupia się na pokazaniu czytelnikom jak mogło wyglądać życie Michaela. I właśnie to, według mnie jest dużo lepsze od tego, czego na początku oczekiwałam. Jesteśmy obserwatorami jego całego życia - od dzieciństwa, przez dorastanie i dorosłość. Dzięki temu dostrzegamy to, jak się zmieniał, w jakim stopniu uległa zmianie jego postawa wobec świata i przede wszystkim ludzi. Sami wyciągamy wnioski, a znając jego historię dochodzimy do tego, co było przyczyną jego decyzji oraz staramy się przewidzieć jakie będą tego skutki.

Martin Sixsmith poruszył w tej pozycji wiele trudnych, ale i ważnych tematów, które nadal są aktualne - takie jak homoseksualizm, któremu poświęcił dość sporo uwagi, czy też samej adopcji (chociaż wtedy polegało to na czymś zupełnie innym niż obecnie). Autor kreując postać Michaela wgłębił się też w jego psychikę i to jak czuł się on wewnątrz siebie - jak odrzucony przez matkę mężczyzna, który boi się nawiązywać bliższe więzi z kimkolwiek na swojej drodze życiowej. Muszę przyznać, że to szczegółowe oddanie uczuć głównego bohatera było jednym z ciekawszych elementów tej książki. Jednak nie wszystko co z tą postacią jest związane mi się podobało, ponieważ czytanie o dorosłym, politycznym życiu Michaela było dla mnie lekko nużące z racji tej, że nie interesują mnie takie zagadnienia i mało o nich wiem.

Pisarz wyciągając tę historię na światło dzienne pokazał całemu światu, co działo się kilkadziesiąt lat temu w Irlandii oraz nieufność sióstr i brak zainteresowania ich w udzieleniu jakichkolwiek informacji, które mogłyby pomóc wielu ludziom. Martin Sixsmith pomimo tego, że obarcza winą kościół jako instytucję, to sama książka nie ma wydźwięku antyreligijnego, co nawet można zauważyć po postawie samej Filomeny, która do dzisiaj jest osobą wierzącą (widać to również w zwiastunie filmu z Judi Dench).

Jestem pod ogromnym wrażeniem Tajemnicy Filomeny i bardzo cieszę się z tego, że postanowiłam ją przeczytać przed obejrzeniem ekranizacji, która myślę, że będzie idealnym dopełnieniem całej tej historii. Autor napisał opowieść, która z pewnością skłania do refleksji, która intryguje i zapada głęboko w pamięć. Myślę, że naprawdę warto dać jej szansę i jestem pewna, że nie będziecie zawiedzeni. To piękna i pasjonująca historia, która wzrusza, ale i też zachwyca.

http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/03/tajemnica-filomeny-martin-sixsmith.html

„- Wiem, zachowuję się irracjonalnie. Mam w sobie coś takiego… – Zamyślił się na chwilę. – Mam w sobie coś, czego nie umiem kontrolować. Skłonność do samozagłady. Jakaś ponura cząstka mnie samego niszczy wszystko, co dobre w moim życiu, szepcząc, że nie jestem tego wart.”

Historie pisane przez życie należą do tych najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć. Tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

„- „Fatalnie'' to takie potępiające słowo. Wolałbym powiedzieć, że to była wyrównana walka i że przegrałem o włos. -Nie, wcale tak nie było.''

Po książki, których się nie czyta, a przeżywa mogłabym sięgać w nieskończoność. Nie ma ich co prawda aż tak wiele i nie zawsze mamy gwarancję, że akurat my też ją odbierzemy tak jak inna osoba. Ale ta zasada z pewnością może dotyczyć Trylogii władzy Jennifer Nielsen, którą poleca naprawdę wiele osób, a ja do nich się dołączam. Na samym początku również byłam negatywnie nastawiona do tej historii, ale kiedy zaczęłam czytać Fałszywego księcia strona za stroną coraz bardziej mnie zaskakiwał, a pod koniec uświadomiłam sobie, że dawno nie czytałam już powieści pisanej tak lekkim piórem i swobodnym stylem. Dlatego też sięgnięcie po drugi tom było tylko kwestią daty jego wydania. Król uciekinier okazał się równie fascynujący jak pierwsza część.

Jaron zasiadł niedawno na tronie, który może być jednak zagrożony - bo podobno planowany jest zamach na króla. Nie tylko to może budzić strach u władcy, ale również zagrożenie wojną ze strony piratów, którzy być może zażądają zwrotu należących do nich kiedyś ziem. W innym wypadku napadną na Carthyę i przejmą władzę. Jaron, aby uratować swoje królestwo będzie musiał je opuścić. Nie jest tylko pewne to, czy kiedykolwiek do niego wróci...

To, co najbardziej podoba mi się w tej książce, to kreacja głównego bohatera, który ma tak jakby dwa oblicza. To właśnie znany nam najbardziej z pierwszego tomu, arogancki, złośliwy, nie słuchający się nikogo Sage oraz poważny, sprawiedliwy i potrafiący kochać Jaron. Jedna postać, która ma w sobie tyle kontrastów, że aż chce się poznać jej tajemnice. Spotkamy tutaj innych starych znajomych, ale i też poznamy wielu nowych, którzy niekoniecznie zostaną przyjaciółmi Carthyi. Pisarka w tej części zabiera nas w dalszą podróż, przemierzamy królestwo i ziemie poza nim, obserwujemy jak wygląda życie mieszkańców w innych rejonach państwa, jak mieszkają i jakie są ich wartości. Bardzo cieszę się, że wyszła poza tereny zamku i Farthenwood, dzięki temu fabuła stała się o wiele ciekawsza i z pewnością bogatsza.

Król uciekinier urzeka również lekkim językiem, znanym nam z poprzedniego tomu. Jennifer A. Nielsen nie przestała budować ciekawych dialogów z udziałem Sage'a, pełnych złośliwości, prawdy i prowokacji. To właśnie one wzbogacają lekturę i sprawiają, że czyta się ją w tak błyskawicznym tempie. Historia ta została nakreślona z pomysłem, który budzi zachwyt i ekscytuje. Wydaje się, że to prosta opowieść, w której nic ciekawego się nie wydarzy, a jest jednak przeciwnie - to właśnie jej prostota, ale wykorzystanie w odpowiedni sposób pomysłu powoduje, że efekt końcowy jest naprawdę intrygujący, a fabuła pasjonująca.

Powieść ta trafiła jednak na listę moich ulubionych książek przede wszystkim dlatego, że traktuje o rzeczach ważnych, o wartościach jakie powinny przyświecać każdemu człowiekowi pomimo momentów w swoim życiu, w jakich się akurat znajduje. To właśnie można było odczytać między wierszami, to właśnie reprezentował sobą główny bohater, to on potrafił dotrzeć do ludzi, którzy zaczęli schodzić na złą drogę. I to bardzo mi się spodobało. Autorka potrafiła stworzyć historię, która zainteresuje swoją nietypową tematyką oraz może przy okazji czegoś nas nauczy.

Tylko szkoda, że się tak szybko kończy...
http://niebianskie-pioro.blogspot.com/2014/02/krol-uciekinier-jennifer-nielsen.html

„- „Fatalnie'' to takie potępiające słowo. Wolałbym powiedzieć, że to była wyrównana walka i że przegrałem o włos. -Nie, wcale tak nie było.''

Po książki, których się nie czyta, a przeżywa mogłabym sięgać w nieskończoność. Nie ma ich co prawda aż tak wiele i nie zawsze mamy gwarancję, że akurat my też ją odbierzemy tak jak inna osoba. Ale ta zasada z pewnością może...

więcej Pokaż mimo to