-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2017-10-28
2017-12-06
2017-12-30
2017-11-05
Od zawsze jestem zainteresowania różnymi przepowiedniami, horoskopami czy kompatybilnością znaków zodiaku. Nie mogłam się więc nie zaciekawić Wielkim Sennikiem. Przejść obojętnie obok książki, której autor twierdzi, że w nocy moja podświadomość podrzuca mi rozwiązania różnych sytuacji, informacje o chorobach czy moim “prawdziwym ja”? Nie ma mowy! No i do tego to pięknie wydanie, które zachwyci każdego.
Kocham spać. Gdyby nie uczelnia i znajomi, to prawdopodobnie bym mogła przerywać sen tylko na jedzenie. Myślałam, że chociaż to robię dobrze, a tu niespodzianka! Wydaje się, że potrafi to każdy człowiek, a ja się dowiedziałam, że śpię nieprawidłowo. ⅓ mojego życia okazała się kłamstwem dzięki 180 stronom sennika, na których jest wiedza czysto teoretyczna.
Lubisz siedzieć po nocach i ciężko wstać ci rano? Wmawiasz sobie, że postarasz się przestawić swój zegar biologiczny, ale mimo spania przez osiem godzin budzisz się niewyspany? Przyczyna jest jedna - jeśli jesteś nocną sową, to nie ma szans, by przestać nią być. Próby spania w “normalnych” godzinach tylko sprawiają, że rozregulujesz naturalny rytm swojego organizmu, a przez to podczas snu nie zaznasz relaksu. A to tylko jedna z wielu ciekawostek, które poznasz dzięki Wielkiemu Sennikowi!
Wielki Sennik głównie składa się z leksykonu, który w alfabetycznej kolejności przedstawia znaczenia symboli sennych. Większość z nich nie zmieniło sensu od setek lat, tylko je “uwspółcześniono”. Myślisz, że nie potrzebujesz tej książki, bo nie pamiętasz byś miał sny? Guzik! Właśnie z niej dowiesz się dlaczego tak jest, a nawet znajdziesz ćwiczenia, które pomogą ci w ich zapamiętywaniu. Wielki Sennik zawiera też informacje o tym jak prowadzić dziennik snów, jak w snach szukać odpowiedzi na dręczące cię pytania (tzw. świadomy sen), jak interpretować sny (nie, nie wystarczy tylko znaleźć znaczenia jednego symbolu, który najbardziej rzucił nam się w oczy), oraz wiele innych! Jak najbardziej polecam każdemu.
Od zawsze jestem zainteresowania różnymi przepowiedniami, horoskopami czy kompatybilnością znaków zodiaku. Nie mogłam się więc nie zaciekawić Wielkim Sennikiem. Przejść obojętnie obok książki, której autor twierdzi, że w nocy moja podświadomość podrzuca mi rozwiązania różnych sytuacji, informacje o chorobach czy moim “prawdziwym ja”? Nie ma mowy! No i do tego to pięknie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-25
Nowy Jork to miasto, które chyba każdy z naszego pokolenia chce choć raz odwiedzić. Empire State Building, Statua Wolności, Broadway, Central Park - to tylko kilka z miejsc, które dostały etykietę tych, które trzeba zobaczyć. Wiele osób marzy, by tam zamieszkać. A November stamtąd ucieka. Została tam zaatakowana i mogłaby nie przeżyć gdyby nie ratunek bezpańskiego psa. Teraz boi się o swoje życie, a że nigdy nie miała wsparcia w matce, to postanowiła zacieśnić więzy z ojcem i ucieka do Tennessee. Przez osiemnaście lat żyła w przekonaniu, że ojciec nie chciał mieć z nią nic wspólnego, a po kilku latach nadrabiania zaległości postanawia się do niego przeprowadzić.
Tam czeka na nią wiele niespodzianek. Ojciec, jak i rodzina nie do końca okazują się być takimi, jakimi November ich sobie wyobrażała. Tajemnice, których odkrycie u większości osób spowodowałoby reakcję “co tu się odwala? co ja tu robię”, u głównej bohaterki wywołuje jedynie “oh, okej”. Nie jestem pewna, czy powodem takiego zachowania jest trauma, którą kobieta niedawno przeżyła, czy po prostu niechęć autorki do rozwijania “poważnych tematów”. Raczej stawiam na to drugie, bo niestety, ale książka skupia się pożądaniu, a kwestia napadu i śledzenia jest zepchnięta tak daleko, że widnieje gdzieś w okolicy widnokręgu.
Główni bohaterowie są wykreowani tak, że jest to książka dla osób szukających cukierkowego romansu. Znajdziecie tu mężczyznę, który niczym jaskiniowiec wybrał sobie swoją kobietę i teraz nie pozwoli jej nawet samodzielnie chodzić, a będzie ją cały czas nosił na rękach. Jest to miłość od pierwszego wejrzenia, związek rozwija się z prędkością światła, a nawet otoczenie November i Ashera zachowuje się tak, jakby już od lat wiedzieli, że ta dwójka jest sobie przeznaczona i tylko czekali na dzień, aż się spotkają.
Until November jest słodką opowieścią, w której poza miłością znajdziemy też dużo przekomarzania się i humoru oraz szczyptę kryminału. Jest to zestawienie dwóch różnych charakterów (nowoczesnej kobiety i staroświeckiego faceta), które tylko z pozoru nie ma prawa zadziałać, a jednak idealnie się uzupełnia. Jest to jednak historia typowo dla relaksu i odmóżdżenia się, która może nie przypaść do gustu osobom przywiązującym dużą uwagę do kreacji bohaterów.
Nowy Jork to miasto, które chyba każdy z naszego pokolenia chce choć raz odwiedzić. Empire State Building, Statua Wolności, Broadway, Central Park - to tylko kilka z miejsc, które dostały etykietę tych, które trzeba zobaczyć. Wiele osób marzy, by tam zamieszkać. A November stamtąd ucieka. Została tam zaatakowana i mogłaby nie przeżyć gdyby nie ratunek bezpańskiego psa....
więcej mniej Pokaż mimo to2017-10-12
2017-10-18
Studiujesz matematykę? Podziwiam cię. Ja za nigdy jej nie lubiłam. - Już nawet przestałam liczyć ile razy słyszałam te słowa. I to nie tylko od osób, które uznają się za humanistów. Wyrazy podziwu słyszę również od znajomych z liceum, z którymi chodziłam na rozszerzoną matematykę i fizykę. Podejrzewam, że jest to spowodowane systemem edukacji, w którym to nauczyciele matematyki zawsze są uważani za najgorszych, bo wymagają robienia wielu zadań domowych. Często też nie potrafią wyjaśnić dlaczego coś liczy się tak, a nie inaczej - po prostu tak jest, zapamiętaj to i nie drąż tematu! Na szczęście powstała książka Pi razy drzwi czyli dziwne przypadki matematyki.
Mickaël Launay ma tytuł doktora, a jego konikiem jest probabilistyka, czyli innymi słowy rachunek prawdopodobieństwa. Ale nie martwicie się, naukowy bełkot to ostatnie, co można znaleźć w tej książce. Jako matematyk, autor tak często słyszy zdania podobne do tych z początku mojej recenzji, że nawet zaczął książkę od cytatu słyszanego pewnego dnia kilka razy, a mianowicie “Ojej, ja nigdy nic z tej matematyki nie zrozumiałam!”. A wystarczy się tylko rozejrzeć! Większość moich znajomych spoza uczelni uważa, że w życiu matematyka przydaje się tylko do dodawania i odejmowania. Gdyby tylko chcieli się przekonać, w jakim błędzie żyją…
Wraz z Mickaëlem wyruszamy w podróż po Francji i odkrywamy początki tego szkolnego koszmaru, jakim jest matematyka. I okazuje się, że wcale nie jest taka straszna, gdy mówi o niej odpowiednia osoba. Co więcej, czytasz o niej z zaciekawieniem, nawet jeśli już wcześniej sporo o niej wiedziałeś. Jak przeliczyć swoje stado, jeśli nie wiesz co to dodawanie, a cyfry nie istnieją? Jak zostały stworzone najbardziej znane teorie? Jak były odbierane kontrowersyjne odkrycia matematyków? Wszystkiego dowiesz się z tej książki, napisanej prostym i przyjemnym językiem, w której dla lepszego zrozumienia są również obrazki!
Na uwagę zasługuje również fizyk Krzysztof Rejmer, który przetłumaczył Pi razy drzwi. Wykonał kawał dobrej roboty, odpowiadając w przypisach na pytania, których jeszcze nie zdążyłam zadać. Do tego wyjaśnia terminy i twierdzenia, które sam autor uważa za oczywiste, dzięki temu jest to książka dla każdego, nawet osób, które w świecie matematyki czują się zagubione jak dzieci we mgle.
Podsumowując, Pi razy drzwi czyli dziwne przypadki matematyki w łatwy i przyjemny sposób przedstawia świat opierający się na liczbach. Mowa tu również o zasługach Polaków, choć w tej kwestii mój profesor od logiki uznałby, że poświęcono dla nich zdecydowanie za mało miejsca. W każdym razie, jest to książka dla każdego. Nawet, a może przede wszystkim, dla tych, którzy z matematyką nigdy się nie lubili. Można się z niej dowiedzieć jak bardzo jesteśmy otoczeni tą nauką. Pokazuje też, że jesteśmy lekkimi hipokrytami chcąc, by cały świat był świadomy tego, że to Polacy jako pierwsi rozszyfrowali kod Enigmy, a sami nazywamy cyfry wymyślone przez Hindusów arabskimi!
Studiujesz matematykę? Podziwiam cię. Ja za nigdy jej nie lubiłam. - Już nawet przestałam liczyć ile razy słyszałam te słowa. I to nie tylko od osób, które uznają się za humanistów. Wyrazy podziwu słyszę również od znajomych z liceum, z którymi chodziłam na rozszerzoną matematykę i fizykę. Podejrzewam, że jest to spowodowane systemem edukacji, w którym to nauczyciele...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-14
Matthew Hansen jest bohaterem książki LOVE Line autorstwa Niny Reichter. Tam co tydzień udziela odpowiedzi na pytania w audycji radiowej. Poniższy tekst to fikcyjny wywiad, który mógłby mieć miejsce, gdyby audycja i Matthew istnieli w rzeczywistości.
___________________________________________________________
*transkrypcja audycji LOVE Line stacji Kiss FM*
Matt: Dzień dobry wszystkim słuchaczkom i słuchaczom. Witajcie w wyjątkowej audycji LOVE Line, w której to nie ja jestem gościem, ale zaprosiłem tutaj gościa. Ze mną jest Natalia.
Natalia: Dzień dobry.
Matt: Natalia jest jedną z założycielek strony Dwie strony kultury, na której znajdziecie przede wszystkim recenzje książek, ale też ich streszczenia czy informacje dotyczące filmów i seriali. Jest z nami tutaj na Wasze życzenie, ponieważ przysyłacie nam mnóstwo pytań dotyczących najnowszej książki Niny Reichter o tytule LOVE Line. Najbardziej ciekawi jesteście tego, czy powieść ta ma jakiś związek z naszą audycją i co o niej myślę. Sam podchodzę do tej książki zbyt emocjonalnie, ponieważ jestem w niej jednym z głównych bohaterów, stąd dzisiejsza obecność Natalii. Dzięki niej poznacie opinię osoby, która z LOVE Line ma wspólnego tyle, że przeczytała inne pozycje tej autorki. Gotowa?
Natalia: Bardziej gotowa już nie będę.
Matt: W takim razie jakie było Twoje pierwsze wrażenie po zetknięciu się z tą książką?
Natalia: Zaskoczenie. Informacje, które dostałam o LOVE Line oraz znajomość Ostatniej Spowiedzi sprawiły, że myślałam, że będę miała do czynienia z czymś podobnym do poprzedniej serii Niny Reichter. Może bez elementu fanfiction. Jednak tym razem mamy styczność z czymś zupełnie innym. Czymś dojrzalszym.
Matt: Nie otrzymałaś tego, czego się spodziewałaś. To zaskoczenie było pozytywne czy negatywne?
Natalia: Zdecydowanie pozytywne. Przez jedną serię już zaszufladkowałam autorkę jako tę, której twórczość topi się w erotyzmie i pożądaniu od pierwszego wejrzenia. Tutaj bohaterowie są starsi, więcej w życiu przeszli i na sumieniu mają niejeden błąd. Głównym tematem LOVE Line są tak zwani Pick-Up Artist, czyli grupa mężczyzn nauczająca innych jak zdobyć kobietę. Jest to motyw przewodni artykułu głównej bohaterki Beth, starającej się o awans w wydawnictwie. Zrządzenie losu sprawia, że w jej życiu pojawia się Matt, znajomy sprzed lat. Wydaje się być przeciwieństwem PUA, bo radzi kobietom jak nie dać sobą manipulować i buduje w nich pewność siebie. Jego znajomości w tej dziedzinie pomagają Beth w zebraniu materiałów do artykułu, a w trakcie procesu tworzenia zbliżają się do siebie. Uczucia narastają stopniowo i nie wybuchają tak gwałtownie, jak to jest w przypadku bohaterów dopiero wchodzących w dorosłe życie.
Matt: Myślisz, że przez tą inność fani autorki mogą być rozczarowani?
Natalia: Nie tyle rozczarowani, co zdezorientowani. LOVE Line, mimo braku scen erotycznych, zdecydowanie jest dla starszych, przynajmniej emocjonalnie, czytelników. Nie ma tu miejsca na infantylne zachowania, decyzje podejmowane pod wpływem emocji czy rozwiązywania problemów w łóżku. Beth ma dziecko i jest w trakcie rozwodu, więc musi myśleć nie tylko o tym, co dobre dla niej, ale też dla córki. Faktem jest to, że niektórzy fani wcześniejszej twórczości Niny Reichter mogą być niezadowoleni, bo będzie brakowało im młodzieńczej miłości pełnej spontaniczności. Myślę jednak, że ta pozycja zyska nowych miłośników, którzy w książce szukają czegoś więcej niż historii, która odzwierciedla ich nastoletnie marzenia o związku ze swoim idolem.
Matt: Na koniec, jakie są Twoje ogólne odczucia co do LOVE Line?
Natalia: Nina Reichter pokazała, że ma głowę pełną pomysłów i nie zamierza się ograniczać do tylko jednego gatunku. LOVE Line pochłonie zarówno nastolatki wchodzące w dorosłość, jak i ich matki. Sprawi, że kobieta zyska pewność siebie i zacznie patrzeć mniej krytycznym okiem na swoją osobę. Pozna manipulacyjne sztuczki mężczyzn i dowie się, jak na nie odpowiadać. Z zapartym tchem śledzimy losy głównych bohaterów, a narracja jest prowadzona w taki sposób, że nie zawsze jesteśmy pewni tego, co się wydarzyło. Książka ta dobrze też pokazuje, że osoby dające świetne rady, same mają problem z wdrażaniem je w życie. Po lekturze mam wiele pytań dotyczących nie tylko dalszych, ale też wcześniejszych losów Bethany i Matthew. Z niecierpliwością czekam na kolejną część z nadzieją, że znajdę tam odpowiedzi.
Matt: Jesteśmy wdzięczni za wyrażenie swojego zdania na temat LOVE Line. Chcesz coś jeszcze dodać?
Natalia: Przy Tobie trochę dziwnie mówiło mi się o Matthew w trzeciej osobie i ciężko mi powstrzymywać emocje, zwłaszcza po rewelacjach opisanych w drugiej części książki. Choć Twoi słuchacze byli już niektórych świadkami, to lepiej skończmy naszą rozmowę zanim zacznę sypać spoilerami na prawo i lewo.
Matt: W takim razie bardzo dziękuję. Naszym gościem była Natalia, jedna z założycielek strony Dwie strony kultury.
Natalia: To ja dziękuję za zaproszenie. Zachęcam również do przeczytania recenzji współzałożycielki strony, Magdy. Ona gościnnie wystąpiła w artykule Bethany na Middlefinger.
Matt: Tym akcentem kończymy dzisiejszą specjalną audycję LOVE Line. Do usłyszenia za tydzień.
Matthew Hansen jest bohaterem książki LOVE Line autorstwa Niny Reichter. Tam co tydzień udziela odpowiedzi na pytania w audycji radiowej. Poniższy tekst to fikcyjny wywiad, który mógłby mieć miejsce, gdyby audycja i Matthew istnieli w rzeczywistości.
___________________________________________________________
*transkrypcja audycji LOVE Line stacji Kiss FM*
Matt:...
2017-10-13
Romanse i obyczajówki są gatunkami literackimi, które wielu czytelników uznaje za “gorszy”. O erotykach nawet nie wspomnę. To tak, jakby książki miały służyć tylko do edukacji i szukania w nich trzeciego dna, bo to przecież powieść, musi mieć przesłanie!!! Niestety, ale dużo osób nadal nie przyjmuje do wiadomości, że książki to przede wszystkim rozrywka, a płeć piękna lubi oderwać się od rzeczywistości czytając o fikcyjnych problemach czy wyobrażać siebie na miejscu bohaterki, której drugą połówką jest jej ideał mężczyzny. Sama romanse uwielbiam i przeczytałam ich już sporo, więc coraz trudniej zaskoczyć mnie czymś nowym. Czy Corinne Michaels się to udało?
O czym?
Natalie właśnie została wdową. W jednej chwili cieszy się ze zbliżającego się terminu narodzin jej upragnionej córeczki, w drugiej dostaje informację, że jej mąż pracujący w marynarce wojennej zginął podczas misji. Kobieta pogrąża się w żałobie, a jedynym powodem, dla którego próbuje normalnie funkcjonować, jest jej nowo narodzone dziecko. Jednak po sześciu miesiącach jedyną zmianą w życiu Natalie jest dorastanie córki. Czy Liam, najlepszy przyjaciel jej zmarłego męża, zbije skorupę, którą otoczyła się Natalie i przywróci ją do życia?
Co myślę?
Po pierwsze, “oficjalny” opis sprawił, że oczekiwałam czegoś zupełnie innego. Sugeruje on, że kobieta w żałobie pod wpływem chwili zdecydowała się na jednorazowy numerek z najlepszym przyjacielem jej zmarłego męża. A to zupełnie nie tak. A może to ja źle wyobraziłam sobie fabułę tej książki. W każdym razie myślałam, że Consolation będzie o Natalie rozpaczającej po stracie ukochanego, która rzuci się w ramiona innego, by później rozpaczać jeszcze bardziej. Od romansów nie oczekuję wiele, to ma być po prostu umilacz czasu. Ale spotkało mnie miłe zaskoczenie!
Książka ta świetnie odwzorowuje poszczególne fazy żałoby i (nie)radzenie sobie z nimi. Ukazuje, że to nie działania jednostki decydują jak długo i jak głęboko człowiek jest pogrążony w żalu. Fakt, że zawsze powinniśmy mieć u boku kogoś, kto potrafi przejrzeć nasze fałszywe zapewnienia o treści “wszystko w porządku” i nie przejść obok nich obojętnie.
Jednak książka ta, to nie tylko łzy, smutek i żałoba. Owszem, na początku jest tego sporo, ale akurat tego wymaga fabuła. Consolation ukazuje również wewnętrzną walkę nie tylko głównej bohaterki, ale też “intruza” w jej domu, którym jest Liam - najlepszy przyjaciel jej zmarłego męża, który obiecał mu, że zaopiekuje się jego żoną. Częste wizyty i przekonywanie kobiety do ruszenia dalej i zaakceptowania śmierci ukochanego sprawia, że niespodziewanie się do siebie zbliżają. Żadne z nich nie wie co z tym faktem począć.
Relacja między głównymi bohaterami jest pokazana trochę pobieżnie, ale logicznie. Raczej nie należy do tych typu “omg, tyle lat byłam ślepa, jakie z niego ciacho”, ale opiera się głównie na przyjaźni i wiecznym przekomarzaniu się, co przeradza się w coś więcej. W książkach brakuje mi właśnie takich związków, które nie są miłością od pierwszego wrażenia, więc dla mnie to duży plus. Szkoda tylko, że "po łebkach" potraktowany jest też temat wojska i misji, ale w końcu to nie jest gatunek, od którego powinnam wymagać takich rzeczy.
Consolation zdecydowanie jest książką na jeden wieczór z kubkiem herbaty w ręce. Czyta się bardzo szybko i nie brakuje tu plot twistów. Wracając do pytania ze wstępu - czy autorka mnie zaskoczyła? Owszem! Akurat nie zwrotami akcji, bo te przewidziałam już na początku (choć z tego co słyszałam, to należę do mniejszości osób, którym to się udało), ale samą fabułą. A za zawieszenie akcji w najważniejszym momencie Corinne Michaels powinna zostać jakoś ukarana. Tak się nie robi! Teraz myślę tylko o tym, żeby jak najszybciej przeczytać kontynuację, a przecież dopiero pierwsza część miała premierę. ;(
Romanse i obyczajówki są gatunkami literackimi, które wielu czytelników uznaje za “gorszy”. O erotykach nawet nie wspomnę. To tak, jakby książki miały służyć tylko do edukacji i szukania w nich trzeciego dna, bo to przecież powieść, musi mieć przesłanie!!! Niestety, ale dużo osób nadal nie przyjmuje do wiadomości, że książki to przede wszystkim rozrywka, a płeć piękna lubi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-21
Król Kruków jest powieścią poruszającą temat, na który wcześniej w literaturze nie trafiłam - mam na myśli główną bohaterkę pochodzącą z rodziny wróżek. Nie takich z różdżkami i starymi woluminami z zaklęciami, ale z talią kart i przeczuciem. To mnie zauroczyło i sprawiło, że zapragnęłam poznać dalsze losy Blue i jej nowych znajomych. A tu niespodzianka. Na pierwszy plan wysuwa się inny bohater.
Choć poszukiwania Glendowera wciąż trwają, to Złodzieje Snów skupiają się na postaci Ronana. Ronana, który przez lata żył nieświadomy prawdy o otaczającym go świecie. Ronana, o którym sami za wiele nie wiedzieliśmy, gdy fabuła skupiała się na Blue i Gansey’u. Ten tom ukazuje całą historię z zupełnie innej strony pomimo tego, że już wcześniej mieliśmy wgląd w myśli wielu bohaterów. Pojawiają się postacie znane z poprzedniej części, ale też zupełnie nowe charaktery, które zostawiają nas z nowymi pytaniami. Jednak ciężko znaleźć na nie odpowiedzi żyjąc w świecie, który tylko z pozoru wygląda normalnie.
Jak wiemy, to Gansey’owi najbardziej zależy na odnalezieniu legendarnego króla, tak więc tym razem temat ten schodzi na dalszy plan. Może się wydawać, że w tej kwestii stoimy w miejscu, ale to tylko złudzenie. Choć autorka skupiła się na rozwinięciu innego wątku, to mimo wszystko małymi kroczkami zbliżamy się do odkrycia miejsca jego pobytu. Jednak to nie znaczy, że czeka nas nuda. W książce dzieje się wiele z początku dziwnych wydarzeń, które ostatecznie stają się logiczne, pełne sensu i łączą się w całość. Szczerze mówiąc, ten temat okazał się o wiele ciekawszy niż mistyczny król i jestem ciekawa w którą stronę będzie kontynuowany.
Maggie Stiefvater pisze w taki sposób, że nawet z pozoru błahe wydarzenia okazują się mieć wpływ na fabułę. Postacie epizodyczne stają się kluczowymi, a kluczowe epizodycznymi. Kiedy myślimy, że już wiemy wszystko, zostajemy zaskoczeni kolejną rewelacją. Jednak jest coś, co mi przeszkadza. Mam wrażenie, że autorka każdemu przypisała jakąś rolę, a po jej wykonaniu postać od razu traci na wartości. Jakby po realizacji głównego pomysłu nie było warto tracić na nią czasu i wtopić ją w tło.
Złodzieje Snów przybliżają nam rzeczywistość kruczych chłopców i to, czego wraz z nimi szukamy. Mieszają nam w głowie do tego stopnia, że zaczynamy się zastanawiać co jest jawą, a co snem. Jednak to jest ten typ zamętu, którego podczas lektury chętnie doświadczam i mam nadzieję na więcej!
Król Kruków jest powieścią poruszającą temat, na który wcześniej w literaturze nie trafiłam - mam na myśli główną bohaterkę pochodzącą z rodziny wróżek. Nie takich z różdżkami i starymi woluminami z zaklęciami, ale z talią kart i przeczuciem. To mnie zauroczyło i sprawiło, że zapragnęłam poznać dalsze losy Blue i jej nowych znajomych. A tu niespodzianka. Na pierwszy plan...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-11
2017-09-10
2017-09-05
2017-09-02
Znacie to uczucie, gdy czytając opis powieści myślicie, że to może być książka waszego życia? Że nie puścicie jej aż nie przeczytacie ostatniego zdania? Ja tak miałam z Poszukiwaczką. W sumie to zadziałał tak na mnie opis drugiego tomu, ale w końcu mowa tam o wydarzeniach z pierwszego, więc nie powinno być problemu. Przynajmniej teoretycznie.
Nie pamiętam kiedy tak się męczyłam podczas czytania. Masa błędów, niedopowiedzeń i absurdów sprawiła, że cały czas odliczałam ile stron zostało mi do końca. Sama fabuła zapowiadała się obiecująco. Poszukiwacze, Sędziowie, magiczne przedmioty - lubię takie klimaty. Pod tym względem Poszukiwaczka przypomina mi Dary Anioła. W Darach wszystko kręciło się wokół Kielicha, tutaj wokół Athamanu - rzadkiego narzędzia, które pozwala przemieszczać się po świecie, jakby przez portale. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Cassandra Clare potrafiła stworzyć historię, która toczyła się nawet gdy pożądanego przez wszystkich Kielicha nie było w pobliżu. Tutaj cała akcja istnieje tylko dzięki Athamanowi.
Cała fabuła polega na tym że ktoś chce Athaman zdobyć, a jego obecny posiadacz nie chce go oddać. Każdy twierdzi, że ma do niego prawo. Gdy dwa sprzeczne “obozy” się spotykają, to jest walka, zwycięzca ucieka, przegrany czeka na informację, gdzie ten pierwszy się udał. Odnajduje go, jest walka i historia zatacza koło. I tak przez całą książkę. Gdyby wyrzucić sceny walk, to nie mamy praktycznie nic poza żalem, że bohater coś zrobił lub wręcz przeciwnie. Nadal nie mam pojęcia czym powinni zajmować się Poszukiwacze, dlaczego zostali stworzeni i kim są Sędziowie. A narracja jest prowadzona z punktu widzenia dwóch Poszukiwaczy, Sędziny i chłopaka, który Poszukiwaczem powinien zostać.
Sami bohaterowie są pełni sprzeczności, zwłaszcza ci aspirujący na stanie po “jasnej stronie mocy”. Niby niewinni, ale żądni zemsty, jednak gdy mają okazję odpłacić się pięknym za nadobne, to odpuszczają, by później tego żałować. No halo! Jedynymi logicznymi postaciami są antagoniści albo postacie, które wydają się tak wyglądać. W ich przypadku przynajmniej znamy motywy, które stoją za ich zachowaniem i robią wszystko, by osiągnąć swój cel.
Fabuła Poszukiwaczki jest jak zabawa w berka, przy czym osoba uciekająca jest posiadaczem Athamanu. Do tego bohaterowie, którzy wydają się być nieśmiertelni oraz prawie niezniszczalne obiekty, które okazują się bardziej delikatne niż domek z kart. Podobno drugi tom jest lepszy, ale po tym co tu zastałam boję się kontynuować tę historię.
Znacie to uczucie, gdy czytając opis powieści myślicie, że to może być książka waszego życia? Że nie puścicie jej aż nie przeczytacie ostatniego zdania? Ja tak miałam z Poszukiwaczką. W sumie to zadziałał tak na mnie opis drugiego tomu, ale w końcu mowa tam o wydarzeniach z pierwszego, więc nie powinno być problemu. Przynajmniej teoretycznie.
Nie pamiętam kiedy tak się...
2017-08-29
2017-08-23
Poznajcie pana Uttersona - prawnika, który podczas spaceru ze znajomym usłyszał historię o mężczyźnie, który brutalnie potraktował dziewczynkę na ulicy. Był to osobnik o nazwisku Hyde, na którego nie dało się spojrzeć bez obrzydzenia. Nie okazywał on żadnych pozytywnych uczuć czy emocji. Podczas słuchania, Utterson przypomniał sobie o dziwnym testamencie swojego przyjaciela, doktora Jekylla. Przepisał on swój majątek właśnie na tę niecną kreaturę.
Trudno cokolwiek powiedzieć o tym utworze, bo jest bardzo krótki, choć treściwy. Przez to dziwnie jest też stwierdzić, że długo się czeka na wyjaśnienie całej sprawy, no bo halo, moja wersja ma 112 stron, przy czym ⅓ każdej z nich to słownik. W każdym razie o co tak naprawdę chodzi dowiadujemy się w ostatnim rozdziale, chyba że ktoś przeczytał oficjalny opis - wtedy wie już wszystko. Sama nie wiem czy dobrze czytać bez znajomości treści, czy wręcz przeciwnie. Przyjemność z lektury czerpiemy w obu przypadkach, a wspomniana już wcześniej długość sprawia, że nie zdążymy się zniechęcić.
Choć nowela powstała pod koniec XIX wieku, to nadal jest aktualna. Jej głównym tematem jest odwieczna walka dobra ze złem, jaką każdy z nas wewnętrznie prowadzi. Historia doktora Jekylla skłania do refleksji, a nawet nawiązuje do fundamentu religii. Z biegiem stron coraz częściej nie myślimy o bohaterach utworu, a na ich miejsce podstawiamy siebie lub ludzi ze swojego otoczenia. W końcu wszyscy codziennie podejmujemy raz lepsze, raz gorsze decyzje. Mam nadzieję, że żadna z nich nie ma takich skutków jak te z opowiadania. Trzymam też kciuki, by medycy i naukowcy nie brali przykładu z doktora Jekylla.
Nie przepadam za klasyką, chyba jedyną książką z tej kategorii, którą polubiłam jest Sherlock. Z tego powodu bałam się sięgnąć po Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde, ale uznałam, że to najwyższy czas by zrobić do niej kolejne podejście. Tym razem się nie zawiodłam i jestem w szoku, że to opowiadanie nie jest zaliczane do kanonu lektur. Pasuje do nich idealnie. No i czytając w oryginale można zobaczyć, jak przez te ponad sto lat zmienił się język angielski. Jest to nie lada wyzwanie.
Poznajcie pana Uttersona - prawnika, który podczas spaceru ze znajomym usłyszał historię o mężczyźnie, który brutalnie potraktował dziewczynkę na ulicy. Był to osobnik o nazwisku Hyde, na którego nie dało się spojrzeć bez obrzydzenia. Nie okazywał on żadnych pozytywnych uczuć czy emocji. Podczas słuchania, Utterson przypomniał sobie o dziwnym testamencie swojego...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-03
2017-08-01
Gdy wyznaję, że każdą, nawet strasznie nudną książkę czytam do końca, to ludzie zastanawiają się po co się tak męczę. Ba! Nawet serie zawsze staram się dokończyć, mimo że początkowe tomy mnie nie zachwycają. Dlaczego? Właśnie dla serii takich jak Szklany Tron. Pierwszy tom mnie wynudził do tego stopnia, że po drugi sięgnęłam dopiero po roku. Z kolei ten mnie tak zaciekawił, że od razu sięgnęłam po Dziedzictwo ognia.
Tym razem świat wykreowany przez Maas poznajemy z zupełnie innej strony. Odkryliśmy już wiele tajemnic, które sprawiały, że kiepsko czytało się poprzednie tomy. Z nową wiedzą chętnie bym się cofnęła do tamtych wydarzeń i przeczytać je z innej perspektywy. Okazuje się, że fabuła jednak miała sens i logikę, a bohaterowie nie byli denerwujący “bo tak”, ale mieli ku temu poważne powody. Teraz, wolni od wielu sekretów, w końcu możemy w pełni cieszyć się fabułą i nie zastanawiać się co chwilę jakim cudem coś mogło mieć miejsce.
Tak naprawdę dopiero teraz zaczyna się właściwa historia. W końcu dowiadujemy się więcej o Celaenie, dzięki czemu w pełni rozumiemy jej zachowanie. Nie jest to już tylko próżna dziewczyna wymachująca sztyletami, lecz kobieta, która w końcu ujawnia i na nowo odkrywa swoje “prawdziwe ja”. Na uwagę zasługuje też rozwinięcie postaci antagonistycznych, których cele zostały ujawnione, a wraz z nimi wydarzenia powodujące, że zachowują się tak, a nie inaczej.
Wraz z Celaeną poznajemy nie tylko historię Erilei, ale również całkiem pokaźny obszar spoza granic Adarlanu. Dowiadujemy się jak wyglądają krainy, o których wcześniej mogliśmy słyszeć tylko w rozmowach. Poznajemy świat, w którym magia nadal istnieje, a Fae nie muszą obawiać się o swoje życie. W końcu jesteśmy świadomi tego, jak potężne potrafią być te istoty oraz ich bezbronności w obliczu wrogiej mocy.
Dziedzictwo ognia to przede wszystkim oswojenie się z rewelacjami z zakończenia Korony w mroku, jednak nie brakuje tu akcji. Styczność z magią sprawia, że nawet codzienne czynności nabierają nowego wyglądu, a co dopiero walki. No i pojawiają się nowe postacie, którymi nie można się nie zauroczyć!
Gdy wyznaję, że każdą, nawet strasznie nudną książkę czytam do końca, to ludzie zastanawiają się po co się tak męczę. Ba! Nawet serie zawsze staram się dokończyć, mimo że początkowe tomy mnie nie zachwycają. Dlaczego? Właśnie dla serii takich jak Szklany Tron. Pierwszy tom mnie wynudził do tego stopnia, że po drugi sięgnęłam dopiero po roku. Z kolei ten mnie tak zaciekawił,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-08-11
W ostatnim czasie z fantastyką młodzieżową prawie nierozerwalnie łączy się motyw księżniczki jako głównej bohaterki. Na rynku wydawniczym możemy zobaczyć coraz więcej propozycji o takiej tematyce, a autorzy starają się jak mogą, by skorzystać z popularności tego typu treści jednocześnie sprawiając, żeby czytelnik nie czuł, że czytał już coś podobnego. W Fałszywym pocałunku jest to, o dziwo, trójkąt miłosny.
Chyba wszyscy mamy dosyć trójkątów miłosnych. Dziewczyna pierwszy raz w życiu zostaje adorowana i nagle darzy uczuciem każdego osobnika płci męskiej, który zwróci na nią uwagę. Niby tutaj jest podobnie, do tego księżniczka Lia nie wie, że jeden z nich jest jej narzeczonym, a drugi zabójcą, który ma za zadanie ją zabić. Ale! Przez większość książki i czytelnik nie ma pojęcia, który chłopak jest kim. Próba dojścia do tego, czy księżniczka właśnie miała do czynienia z księciem czy złoczyńcą jest zdecydowanie największą zaletą tej powieści. Zadanie to nie jest łatwe i może przyprawić o ból głowy, zwłaszcza gdy czytelnik pozna prawdę. W jednej chwili człowiek jest pewien, że ta postać to na pewno zabójca, by po chwili stwierdzić, że to jednak może być książę, a na koniec uznać, że żaden z bohaterów nie pasuje na bycie złoczyńcą.
Jednak poza tym nietypowym trójkątem miłosnym, nie ma tu już nic wyjątkowego. Zwykła opowieść o księżniczce, która chce żyć własnym życiem, a nie tym narzuconym jej przez innych. Pragnie uciec od przeznaczenia, ale wrogowie nie pozwalają jej na sielankowe życie. Dziewczyna, choć jest na drugim końcu królestwa, odkrywa strzeżone w zamku tajemnice, a akcja nabiera tempa dopiero pod koniec książki. Autorka stoi przed nie lada wyzwaniem, bo w kolejnych tomach już nie może utrzymać czytelnika dzięki próbie rozwikłania zagadki dotyczącej tożsamości głównych bohaterów. Tym razem musi zaskoczyć fabułą i mam nadzieję, że nie polegnie, bo pierwszy tom jest całkiem przyjemną lekturą.
W ostatnim czasie z fantastyką młodzieżową prawie nierozerwalnie łączy się motyw księżniczki jako głównej bohaterki. Na rynku wydawniczym możemy zobaczyć coraz więcej propozycji o takiej tematyce, a autorzy starają się jak mogą, by skorzystać z popularności tego typu treści jednocześnie sprawiając, żeby czytelnik nie czuł, że czytał już coś podobnego. W Fałszywym pocałunku...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-07-29
Romans i kultura indyjska? Więcej do szczęścia nie potrzebuję. Podczas gdy inne trzynastolatki zachwycały się Bradem Pittem, Leonardo Dicaprio czy Johnnym Deppem, ja wzdychałam do Shah Rukh Khana czy Hrithika Roshana. Nadal nie wiem jak się wymawia ich nazwiska, ale to jest szczegół. W tym okresie był szał na bollywoodzkie filmy i można je było znaleźć jako dodatek do prawie każdego kobiecego czasopisma. Dzięki temu zostałam oczarowana Indiami i ten urok nie został zdjęty do dnia dzisiejszego. Jednak czy te klimaty pasują do książki New Adult?
Jak się okazuje - pasują. Co więcej, wprowadzają coś nowego do tego gatunku. Żona mimo woli to nie kolejna książka o trudnym dzieciństwie, chorobie czy próbie pogodzenia się z wydarzeniami z przeszłości. Dzięki cząstce Indii mamy do czynienia z zupełnie innym tematem tabu, a mianowicie kulturą indyjską. Powszechnie mówi się o zniesionych kastach, coraz mniejszej liczbie aranżowanych małżeństw i ruszaniu do przodu, ale to tylko słowa ludzi “z zewnątrz”, którzy praktycznie narzucili to temu krajowi. Książka ta, choć z pozoru lekki romans, pokazuje, że człowiek nie jest w stanie z dnia na dzień zmienić narodu, którego tradycje sięgają wielu pokoleń wstecz.
Ale dosyć o kulturze, to w końcu głównie romans. Nithya jest dziewczyną, która nie lubi, gdy w jej uporządkowanym życiu dzieje się coś niespodziewanego. Zawsze grzeczna, sumienna i uznająca zdanie rodziców. Dorasta w przekonaniu, że to właśnie oni wybiorą jej małżonka, a ona zostanie lekarką. Jednak cały misterny plan rozsypuje się na kawałki, gdy dziewczyna nawiązuje znajomość z kolegą z uczelni - Jamesem. Żona mimo woli to opowieść o dziewczynie rozdartej pomiędzy tym co chce, a tym co powinna. To nieustająca walka pomiędzy sercem a umysłem. Nithya szuka własnej ścieżki, którą wkroczy w dorosłe życie.
Powieść ta jest świetnym połączeniem klimatu Indii i Ameryki. Dzięki niej możemy zobaczyć co się dzieje po zmieszaniu dwóch tak odmiennych kultur. Nie jest to historia oderwana od rzeczywistości, w której Hindusi magicznie przestają wierzyć w idee wpajane im przez pokolenia. To opowieść, która może mieć miejsce w rzeczywistości i dla mnie jest to ogromnym plusem. Do tego bohaterowie wykreowani są tak, jakbym miała do czynienia ze swoimi znajomymi z uczelni. Żonie mimo woli nie można odmówić autentyczności.
Jeśli lubicie romanse i/lub kulturę indyjską, to śmiało sięgnijcie po tę książkę. Żeby w pełni poczuć jej klimat, to trzeba mieć choć minimalną wiedzę o zwyczajach Hindusów, bo w innym przypadku możecie narzekać na to, jak bardzo są ograniczeni i zacofani. Jednak jeśli jesteście otwarci na poznanie nowej kultury przy lekkiej powieści na jeden wieczór, to Żona mimo woli też będzie do tego idealna.
Romans i kultura indyjska? Więcej do szczęścia nie potrzebuję. Podczas gdy inne trzynastolatki zachwycały się Bradem Pittem, Leonardo Dicaprio czy Johnnym Deppem, ja wzdychałam do Shah Rukh Khana czy Hrithika Roshana. Nadal nie wiem jak się wymawia ich nazwiska, ale to jest szczegół. W tym okresie był szał na bollywoodzkie filmy i można je było znaleźć jako dodatek do...
więcej mniej Pokaż mimo to
Nie ma wątpliwości, że premiera Dworu skrzydeł i zguby była jedną z najbardziej wyczekiwanych. Sarah J. Maas zauroczyła czytelników serią Szklany tron, by później wciągnąć ich w retelling Pięknej i bestii - trylogię o całkiem potężnych tomach. W jakim stylu udało jej się zakończyć tę uwielbianą przez wielu serię?
Wspominam o tym przy każdej recenzji książek Sarah J. Maas, wspomnę i tym razem. Mam problem z tymi powieściami, bo choć ogólnie je uwielbiam, to podczas czytania często reaguję “meh, niech w końcu coś się zadzieje”. Tak samo było w przypadku Dworu skrzydeł i zguby, więc mogę stwierdzić, że autorka cały czas trzyma swój poziom - ci, którzy pokochali wcześniejsze części, pokochają i te, a ci, którym do gustu nie przypadły, również teraz mogą być zawiedzeni.
Sarah J. Maas dobrze wie co zrobić, by czytelnicy niecierpliwie czekali na kolejne tomy. Cliffhanger, którym zakończyła Dwór mgieł i furii sprawił, że nie mogłam doczekać się kontynuacji. Jednak gdy już miałam ją w rękach, to coś sprawiało, że nie mogłam się za nią zabrać. Nie wiem czy odstraszała mnie liczba stron, czy może fakt, że to koniec. Niby w planach są jeszcze nowelki, ale jednak będą tylko dodatkiem. Zakończenie serii jest tylko jedno.
A ostatni tom trylogii jest wypełniony postaciami. Każdy, kto w poprzednich tomach pojawił się choć raz, tym razem ma ważną rolę do odegrania. Dużymi krokami zbliża się ostateczne starcie, w którym każda istota może przeważyć szalę na drugą stronę. To czas intryg, sojuszy, licytacji podczas porozumień. A wszystko to napisane w moim ulubionym stylu - z tajemnicami przed czytelnikiem. Wydaje nam się, że wszystko wiemy, a tu nagle okazuje się, że najważniejsza scena działa się bez naszego udziału, dzięki czemu tak naprawdę nie w sposób jest przewidzieć nagły zwrot akcji.
A zaskoczenia czekają nas nie tylko w przypadku sojuszy czy strategii, ale i samych bohaterów. Na początku Dworu mgieł i furii miałam wrażenie, jakby brakowało mi tomu pomiędzy pierwszym i drugim - tak bardzo zmieniły się charaktery głównych postaci. I w tym przypadku miałam takie odczucie, ale tym razem dotyczyło to osób drugoplanowych. Siostry Feyry, książęta, tajemnicze istoty - po bliższym poznaniu każdy okazywał się zupełnie inny, niż wcześniej się wydawał.
Jak to zawsze u tej autorki, ciekawa akcja przeplata się z nudnym planowaniem następnych kroków, co jest jednak niezbędne do posuwania się fabuły. Tak więc mamy przeplatankę scen, od których nie możemy się oderwać, z chwilami na wzięcie oddechu i po prostu przebrnięcie przez nie. Mimo wszystko Dwór skrzydeł i zguby pozostawia po sobie dobre wrażenie i im więcej stron masz za sobą, tym bardziej nie chcesz by się skończył.
Książka ta wywołuje śmiech, wzruszenie, zauroczenie, przerażenie, ciekawość i chęć poznania zakończenia przy jednoczesnej niechęci dotarcia do niego. Jak zakończył się wieloletni konflikt? Czy nasi ulubieńcy dotrwali do poznania ostatecznego werdyktu? Tego dowiecie się czytając Dwór skrzydeł i zguby!
Nie ma wątpliwości, że premiera Dworu skrzydeł i zguby była jedną z najbardziej wyczekiwanych. Sarah J. Maas zauroczyła czytelników serią Szklany tron, by później wciągnąć ich w retelling Pięknej i bestii - trylogię o całkiem potężnych tomach. W jakim stylu udało jej się zakończyć tę uwielbianą przez wielu serię?
więcej Pokaż mimo toWspominam o tym przy każdej recenzji książek Sarah J. Maas,...