Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Tak jak się spodziewałam, ciekawość zwyciężyła i mimo mieszanych uczuć po lekturze „Ten jeden dzień”, zdecydowałam się sięgnąć po kontynuację. Całe szczęście, że tak się stało, bo „Ten jeden rok” zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie.
Tym razem historię poznajemy z punktu widzenia Willema. Dowiadujemy się jak potoczyły się jego losy po tym jak pozornie porzucił Allyson w Paryżu. A co najważniejsze dowiadujemy się więcej o nim samym, o jego życiu, przeszłości i motywach, które nim kierują.
Już po przeczytaniu kilku stron, poczułam, że ta książka różni się od poprzedniej i tym samym bardziej trafia w mój gust. Prawdopodobnie największe znaczenie ma tutaj osoba narratora. Chyba nie szczególnie polubiłyśmy się z Allyson. Historia opowiedziana przez nią nie miała w sobie czegoś wyjątkowego, brakowało mi tam głębi. Nie potrafiłam wczuć się w jej sytuację. Jej problemy wydawały mi się błahe. Jej przeżycia do mnie nie przemawiały. Za to już od początku dużo ciekawszym bohaterem był dla mnie tajemniczy Willem. Nic więc dziwnego, że cieszyła mnie jego obecność wypełniająca każdą stronę „Tego jednego roku”. Jego osobowość była o pełniejsza i ciekawsza. Wiele przeszedł w życiu, a jego emocje nie budziły we mnie wątpliwości. On sprawił, że inaczej spojrzałam na całą tę historię i dopiero teraz tak naprawdę dostrzegłam jej urok. Nawet sama Allyson, wydała mi się ciekawszą postacią z jego punktu widzenia. Jeśli właśnie takie było główne założenie autorki; jeśli poprzez podzielenie tej historii na części w taki, a nie inny sposób, chciała w pełni przedstawić jej złożoność - jestem pod wrażeniem. W miarę upływu stron bowiem, dowiadujemy się coraz to nowych szczegółów i detali, które rzucają inne światło na wydarzenia tego szczególnego dnia w Paryżu.
Podczas lektury „Tego jednego roku” uderzyło mnie to, w jak oczywisty sposób historia głównych bohaterów pokazuje, że nic nie jest czarne albo białe. Bardzo często zbyt szybko osądzamy innych i wyciągamy pochopne wnioski. Nie wiedząc wszystkiego, dopowiadamy sobie różne rzeczy. Jakby tego było mało, życie lubi płatać nam figle. Rzuca nam pod nogi przeszkody, wprowadzając zamęt. Historia Allyson i Willema pełna jest rozmaitych przeciwności losu, zbiegów okoliczności i niefortunnych wydarzeń. Okazuje się, że choć bohaterów oddziela od siebie ocean i choć obydwoje z różnych powodów są przekonani, że to drugie może w ogóle nie chcieć ich znać - szukają się nawzajem. Choć znają się zaledwie jeden dzień i choć ich uczucia na pozór wydają się niedorzeczne, nie potrafią o sobie zapomnieć.
„Ten jeden rok” jest dla mnie niezaprzeczalnie lepszą książką, niż „Ten jeden dzień”, mimo iż pozornie opowiada tę samą historię. To w pierwszej części został w pełni przedstawiony dzień, który połączył dwójkę głównych bohaterów, jednak wydaje mi się, że nic bym na tym nie straciła, gdybym pominęła jej lekturę i od razu przeszła do drugiej części. Autorka w umiejętny sposób przypomina najważniejsze szczegóły, dodając nowe, przez co tym razem nareszcie wszystko tworzy zgrabną całość. Może się mylę, bo trudno wymazać z pamięci szczegóły, których dowiedziałam się podczas lektury „Tego jednego dnia”, ale myślę, że przeczytanie tylko drugiej części mogłoby być nawet ciekawsze. Przynajmniej nie dziwiłaby mnie wtedy fascynacja Willema osobą Allyson, której w „swojej” części nie udało się przekonać mnie o tej swojej rzekomej wyjątkowości. Nie mam pojęcia gdzie podziała się moja kobieca solidarność! :D
Myślę, że nawet te osoby, które poprzednio czuły się niespecjalnie przekonane, mogą zastanowić się nad sięgnięciem po „Ten jeden rok”. Oczywiście, nie jest to żadne arcydzieło, ale z pewnością dobra książka, którą przyjemnie się czyta. A historia w niej zawarta pełna jest niuansów, które tylko zachęcają do dalszego czytania. Ja w końcu czuję się usatysfakcjonowana opowieścią, która od początku zdawała się posiadać potencjał, jednak wcześniej nie spełniła moich oczekiwań. Jak dla mnie "Ten jeden rok" jest powieścią dojrzalszą i być może właśnie dlatego tym razem dostrzegłam w niej to, czego brakowało mi poprzednio.

Tak jak się spodziewałam, ciekawość zwyciężyła i mimo mieszanych uczuć po lekturze „Ten jeden dzień”, zdecydowałam się sięgnąć po kontynuację. Całe szczęście, że tak się stało, bo „Ten jeden rok” zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie.
Tym razem historię poznajemy z punktu widzenia Willema. Dowiadujemy się jak potoczyły się jego losy po tym jak pozornie porzucił Allyson w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lubię myśleć, że drobne zdarzenia mają wpływ na nasze życie. Podoba mi się wizja, że nawet pozornie nic nieznaczące decyzje mają znaczenie. Właśnie takim drobiazgiem jest chwila. Kilka sekund, kilka minut, nawet godzina -mija zanim zdążymy się obejrzeć. Mimo to, jeśli się nad tym dłużej zastanowić, większość rzeczy, które zmieniają nasze życie trwają zaledwie kilka chwil. One po prostu pojawiają się, a my najczęściej nie wiedząc jak bardzo ważny jest dla nas dany moment, dopiero później zdajemy sobie z tego sprawę, gdy musimy zmierzyć się z jego konsekwencjami, dobrymi bądź złymi. Skoro tak, aż strach pomyśleć ile może się wydarzyć w ciągu jednego dnia. Właśnie taki wyjątkowy dzień przytrafia się bohaterce najnowszej powieści Gayle Forman. Rodzice Alison i jej przyjaciółki Melanie na zakończenie szkoły fundują im wycieczkę objazdową po Europie. Są przekonani, że zapewniają im w ten sposób przygodę, którą dziewczyny zapamiętają do końca życia. Wyjazd upływa jednak bez większych rewelacji i Allyson właściwie zaczyna odliczać dni do powrotu. Gdy już nic nie wróży zmian, na drodze Allyson pojawia się intrygujący Holender. To przypadkowe spotkanie bardzo namiesza w jej życiu, a w szczególności spontaniczna decyzja o wyjeździe z owym nieznajomym do Paryża.

„Ten jeden dzień” było moim pierwszym spotkaniem z Gayle Forman. Wiele słyszałam o „Zostań, jeśli kochasz”, lecz oglądałam tylko film, który powstał na podstawie tej książki. Od razu gdy przeczytałam opis jej najnowszej książki, pomyślałam, że to może być świetna okazja, żeby się z twórczością tej Pani zapoznać. Spodobało mi się nawiązanie do Szekspira i to, że akcja toczy się w Paryżu. A fakt, że tytuł jednoznacznie skojarzył mi się z „Jednym dniem” Davida Nicholsa, zdecydowanie podbiło stawkę i przeważyło w decyzji o lekturze. Czy to skojarzenie okazało się słuszne? Niekoniecznie. Mimo to autorka opowiedziała tutaj całkiem sympatyczną historię.

Moim zdaniem, jednym z głównych atutów tej powieści są jej bohaterowie. Czytając, czułam, że mam wiele wspólnego z Allyson, rozumiałam ją i z własnego doświadczenia znałam niektóre z myśli, które nie dawały jej spokoju. To sprawiło, że chętniej śledziłam jej poczynania. Z kolei jeśli chodzi o Willema, autorka wykonała naprawdę dobrą robotę, bo chociaż przez większą część książki pojawia się on tylko we wzmiankach, nie odczułam żadnego niedosytu w związku z tą postacią. Mimo, że poznałam go za sprawą zaledwie jednego dnia, który spędził z Allyson i choć podobnie jak główna bohaterka niewiele o nim wiedziałam, odniosłam wrażenie, że poznałam go bardziej, niż niektórych książkowych bohaterów w ciągu całej książki. Autorka wykreowała także cały szereg różnorodnych postaci, które miały na Allyson mniejszy, lub większy wpływ. Nie można im jednak odmówić tego, że każda z nich była bardzo charakterystyczna.

„Ten jeden dzień” to książka wprost idealna na wakacje. Czyta się lekko i wzbudza ciekawość. W dodatku nie jest to kolejne zwyczajne romansidło dla nastolatek. Wyróżnia ją to, że autorka ewidentnie miała na nią sprecyzowany pomysł i umiejętnie wplotła w nią wiele ważnych, wartych zastanowienia kwestii. Jej książka nie jest oczywista. Pokazuje, że na niektóre rzeczy trzeba spojrzeć z wielu stron, żeby móc powiedzieć, że się je naprawdę rozumie. Spodobało mi się także to, że zachęca do zastanowienia się nad swoimi wyborami i pokazuje, że tak naprawdę szczęście zależy od nas samych, a często to właśnie my, podobnie jak Allyson ograniczamy się w jego zdobywaniu.

Mimo tego wszystkiego co napisałam, muszę przyznać, że nie jestem w pełni usatysfakcjonowana z lektury. Wydaje mi się, że kilka lat temu byłabym nią zauroczona, lecz teraz przeczytałam ją właściwie z automatu, bez większych emocji. Chyba wygląda na to, że wyrosłam już z tego typu historii, nawet jeśli są one bardzo dobre i zaczynam oczekiwać trochę innych wrażeń od książek. Jednakże nie wykluczam, że sięgnę po kontynuację - coś czuję, że ciekawość jak potoczą się losy bohaterów może wziąć górę ;)

Lubię myśleć, że drobne zdarzenia mają wpływ na nasze życie. Podoba mi się wizja, że nawet pozornie nic nieznaczące decyzje mają znaczenie. Właśnie takim drobiazgiem jest chwila. Kilka sekund, kilka minut, nawet godzina -mija zanim zdążymy się obejrzeć. Mimo to, jeśli się nad tym dłużej zastanowić, większość rzeczy, które zmieniają nasze życie trwają zaledwie kilka chwil....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książkę „Jedz, módl się, kochaj” zakupiła dla siebie moja mama. Było to mniej więcej cztery lata temu i wówczas uważałam, że jest to jak dla mnie zbyt kobieca i dorosła literatura. Obejrzałam natomiast film. Nie zrobił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, ot taki sobie dosyć niezły film. Z czasem jednak, coraz częściej zdarzało mi się zerkać w stronę, stojącej na półce książki. Najwyraźniej dojrzałam i przekonałam się do tematyki, poruszającej kwestie poszukiwania siebie. Nastawiłam się na ciekawą i inspirującą lekturę, a czy ją otrzymałam?

Amerykańska dziennikarka, Elizabeth Gilbert po trudnym rozwodzie i wielu zawirowaniach życiowych, które doprowadziły do jej rozchwiania emocjonalnego, postanowiła spędzić rok na próbie odnalezienia równowagi. Straciła w życiu poczucie sensu, zapragnęła na nowo się odnaleźć. Swoją podróż po świecie, ale i po własnym wnętrzu zaplanowała zatem na trzy etapy. Pierwsze miesiące spędziła we Włoszech, gdzie pragnęła poznać smak prawdziwej, niczym niewymuszonej radości. Zgłębiając język włoski i zajadając specjalności kuchni włoskiej, uczyła się korzystać z przyjemności. Następnie udała się do Indii, a konkretnie do aśramy, by odnaleźć spokój i ukojenie. Jej wyprawa zakończyła się pobytem w Indonezji, który miał służyć osiągnięciu równowagi, pomiędzy włoskim skupianiem się na przyjemnościach, a indyjską wymagającą medytacją. Swoje przeżycia i zmagania, związane z tą niezwykłą podróżą, autorka opisała właśnie w książce „Jedz, módl się kochaj”.

Książka podzielona jest na trzy części, odpowiadające kolejnym etapom autorki. Tymczasem zanim przenosimy się do Włoch, Elizabeth Gilbert serwuje czytelnikowi całkiem szczegółowy opis swoich przeżyć. Nie byłoby w tym nic dziwnego, poniekąd stanowi to wyjaśnienie jej motywacji do odbycia takiej podróży. Rozwód z całą pewnością nigdy nie jest czymś przyjemnym. Jednakże w tym przypadku odnosiłam wrażenie, jak gdyby autorka usilnie starała się pokazać jak dużo w jego trakcie wycierpiała i jak bardzo dramatyczny był jej późniejszy związek. Pozornie zakończywszy ten temat, w miarę upływu stron wracała do niego raz za razem. Nie spodobało mi się, że mimo próby ukształtowania się na nowo, cały czas rozdrapywała stare rany. Niekiedy zdarzało mi się myśleć, że z tej pani Elizabeth musi być niezła egoistka. Rozumiem, że książka z założenia miała być poświęcona jej osobistym przeżyciom. Niemniej jednak, moim zdaniem powinna poświęcić więcej uwagi odwiedzanym przez siebie wspaniałym i tak bardzo różnorodnym miejscom, zamiast zamęczać czytelnika po raz wtóry tymi samymi przemyśleniami. Zdecydowanie najsłabiej pod tym względem wypada część poświęcona Indiom. Relacja z pobytu w Italii i Indonezji była całkiem niezła, pokazywała różne aspekty pobytu w tych miejscach. Dowiedziałam się dzięki temu kilku ciekawych rzeczy. Natomiast, czytając o Indiach, mówiąc szczerze wynudziłam się i męczyłam, żeby przez to przebrnąć. Zdaję sobie sprawę, że pobyt w aśramie nie należy do najbardziej ekscytujących rzeczy. Mimo to, Indie są tak bogatym kulturowo krajem, że warto byłoby nieco urozmaicić swoją opowieść. Zamiast tego, otrzymujemy monotonny opis próby osiągnięcia doskonałości w medytacji i całe mnóstwo metafor, które zdaniem autorki pewnie miały przybliżyć czytelnikowi jej przeżycia. Jak gdyby autorka nie potrafiła w pigułce uchwycić istoty, skądinąd ciekawego tematu jakim jest medytacją i tylko nieustannie wokół niego krążyła.

Odchodząc jednak od negatywnych stron tej książki, muszę stwierdzić, że nie była to wcale aż taka kiepska lektura! Wydaje mi się, że spodziewałam się po niej czegoś innego, mimo to nie uważam czasu, który jej poświęciłam za zmarnowany. Jest to po prostu lekka lektura i choć nie wnosi ona zbyt wiele do naszego życia, jest pozytywna w swoim wydźwięku i koniec końców, niektóre jej fragmenty napawają optymizmem. Jeśli czujecie się zainteresowani tą książką, warto spróbować, nawet jeśli podobnie jak mnie nie powali Was ona na kolana, jest szansa, że całkiem nieźle wypełni kilka słonecznych, letnich popołudni.

Książkę „Jedz, módl się, kochaj” zakupiła dla siebie moja mama. Było to mniej więcej cztery lata temu i wówczas uważałam, że jest to jak dla mnie zbyt kobieca i dorosła literatura. Obejrzałam natomiast film. Nie zrobił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, ot taki sobie dosyć niezły film. Z czasem jednak, coraz częściej zdarzało mi się zerkać w stronę, stojącej na półce...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Bóg nigdy nie mruga” Reginy Brett to książka, która zawojowała rynek, niemalże natychmiast odkąd się na nim pojawiła. Na początku jakoś szczególnie nie przyciągnęła mojej uwagi, dopiero po jakimś czasie gdy zaczęłam widzieć ją dosłownie wszędzie i zorientowałam się, że sporo moich znajomych czyta ją i zachwala, zaczęłam się zastanawiać na czym polega jej fenomen. Kilkakrotnie brałam ją do ręki, będąc w księgarni i czytałam któryś z felietonów, ale wciąż nie byłam do niej przekonana. Ostatecznie zdecydowałam się podarować ją mojej mamie w prezencie gwiazdkowym (…również z myślą o sobie, ale ciii!). Podkradłam ją mamie, przeczytałam… i mogę Wam od razu powiedzieć, że to był naprawdę świetny pomysł na prezent ;)

Regina Brett dość późno odnalazła swoje powołanie jakim okazało się dziennikarstwo. Wcześniej próbowała wielu rzeczy, ale nic nie przynosiło jej satysfakcji. W życiu spotkało ją wiele przeszkód i przeciwności losu. W młodym wieku została samotną matką. Później zachorowała na raka. Szczęśliwe chwile przeplatały się z tymi złymi, miała wiele okazji by się załamać. Wielokrotnie wątpiła w sens wszystkiego, mimo to nie poddała się. Nauczyła się walczyć z przeciwnościami i doceniać wszystkie dobre momenty w życiu. Właśnie tym, czego nauczyło ją życie dzieli się poprzez swoje felietony. Każdy z nich dotyczy czegoś innego, zawiera w sobie jakąś konkretną nauczkę. W niektórych autorka opowiada historyjkę ze swojego życia, w innych wspomina o osobach, które kiedyś poznała; mówi o swoich przyjaciołach, rodzinie.

Bardzo spodobało mi się to, że autorka nie stara się moralizować i na siłę przekonywać do swoich racji. Ona tylko dzieli się swoimi obserwacjami i przemyśleniami, zachęca do zmiany swojej postawy na bardziej pozytywną. Prawdy, które przedstawia czasami są tak banalne, że uświadomienie ich sobie wywołuje wręcz śmiech. O ironio, człowiek często ma największy problem ze zrozumieniem najprostszych rzeczy i mechanizmów w życiu. Niektóre rzeczy są niesamowicie proste i to tylko ludzie sami sobie wszystko komplikują. Zapominamy o tych wszystkich krótkich chwilach, które składają się na nasze życie. Dlaczego nie możemy docenić go takim jakie jest? Oczywiście warto, a wręcz trzeba marzyć, ale musimy przy tym pamiętać, że sami jesteśmy odpowiedzialni za realizację naszych marzeń. Zabiegani, wiecznie czymś zajęci często zapominamy, albo wręcz odrzucamy najważniejsze sprawy. Ciągle coś musimy; musimy iść do pracy, musimy zapłacić rachunki, musimy iść na zakupy. Bywa tak, że całą naszą codzienność sprowadzamy do wypełniania niekończącej się listy obowiązków. Ale czy rzeczywiście musimy to wszystko robić? Przecież my możemy to robić! Czy mówiąc, że możemy coś zrobić, gdzieś pójść etc. czujemy się przytłoczeni? Nie! Dlaczego więc często sami się do wszystkiego „zmuszamy”? Właśnie tego dotyczy jedna z pierwszych lekcji w tej książce.
Regina Brett porusza w swoich tematach bardzo różnorodne tematy to sprawia, że rzeczywiście jest to książka dla każdego. Naprawdę każdy znajdzie tu coś dla siebie, odnajdzie się w którejś z opowiedzianych historii. Czytając niektóre z felietonów, czułam się tak jak gdyby autorka opisywała mnie, z jej pomocą mogłam przeanalizować część siebie, zastanowić się i wyciągnąć wnioski na przyszłość.
Oczywiście trzeba tutaj wspomnieć, że autorka często w swoich felietonach odwołuje się do Boga i sfery religijnej, zresztą sugeruje to już sam tytuł. Przyznam się, że felietony poświęcone w większej mierze religii podobały mi się odrobinę mniej, mimo to również chętnie je przeczytałam. To, że autorka nawiązuje do religii wynika tylko i wyłącznie z tego, że odgrywa ona ważną rolę w jej życiu i opisując swoje doświadczenia zwyczajnie nie mogła jej pominąć. Mimo to robi to w bardzo subtelny sposób, od razu można odczuć, że potrafi oddzielić swoje przekonania od przekonań czytelnika. To również doskonale świadczy o tym, że jest to książka dla każdego. W końcu mimo różnic, które dzielą wszystkich ludzi, bardzo często spotykamy się z podobnymi problemami.
Mogłabym tu napisać o całym mnóstwie kwestii, które zostały poruszone w „Bóg nigdy nie mruga” i wierzcie mi, zrobiłabym to z miłą chęcią. Mogłabym też dodać multum cytatów, bo najpewniej nie byłabym w stanie ograniczyć się zaledwie do dwóch, albo trzech. Ale po co? Lepiej zrobię odsyłając Was do tej książki a na ostateczną zachętę dodam, że ja już rozglądam się za kolejną książką Reginy Brett pt. „Jesteś cudem" ;)

„Bóg nigdy nie mruga” Reginy Brett to książka, która zawojowała rynek, niemalże natychmiast odkąd się na nim pojawiła. Na początku jakoś szczególnie nie przyciągnęła mojej uwagi, dopiero po jakimś czasie gdy zaczęłam widzieć ją dosłownie wszędzie i zorientowałam się, że sporo moich znajomych czyta ją i zachwala, zaczęłam się zastanawiać na czym polega jej fenomen....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zawsze należałam do osób, które wszystko za bardzo analizują i wielu rzeczom przypisują zbyt duże znaczenie. Gestom, słowom, czynom… Ile to razy zamartwiałam się tym, że źle postąpiłam. Nieważne, czy rzeczywiście popełniłam błąd, czy było to tylko moje mylne odczucie, wiele razy marzyłam o tym by móc cofnąć się w czasie i to naprawić. Jednakże nie o cofaniu się w czasie opowiada Lauren Oliver w swojej debiutanckiej książce „7 razy dziś”, a o drugich szansach i naprawianiu własnych błędów. Główną bohaterką książki jest Sam Kingston, uczennica dość typowego amerykańskiego liceum. Popularna i lubiana, wraz ze swoimi trzema najlepszymi przyjaciółkami cieszy się specjalnymi względami w szkolnej społeczności. Dziewczyny pozwalają sobie na różne wybryki i nieodpowiednie zachowania, które zawsze uchodzą im płazem. Nie liczą się ze słowami. Robią co chcą, nawet jeśli mogą w ten sposób kogoś skrzywdzić. A ich zainteresowania sprowadzają się głównie do zakupów, chłopaków i dobrej zabawy. Tak mniej więcej upływa życie Sam, aż do feralnej imprezy, która kończy się poważnym wypadkiem samochodowym. Tymczasem następnego ranka Sam jak gdyby nigdy nic budzi się w swoim własnym łóżku. Problem pojawia się gdy ze zdziwieniem odkrywa, że to wcale nie jest następny dzień…

Pierwszą rzeczą, która skłoniła mnie do sięgnięcia po tę książkę, było nazwisko autorki. Mając cały czas w pamięci trylogię Delirium, która bardzo mi się podobała, byłam pewna, że i tym razem się nie zawiodę, biorąc przy okazji pod uwagę całkiem ciekawą fabułę. Jakie było moje zdziwienie, gdy po raz pierwszy sięgnęłam po nią i nie przebrnęłam nawet przez 1/3, bo zwyczajnie mnie znudziła. Stała więc na półce i czekała na zlitowanie, aż do ubiegłego tygodnia kiedy to wreszcie postanowiłam dać jej drugą szansę. Stwierdziłam, że muszę ją przeczytać, choćby nie wiem co!

„7 razy dziś” to książka napisana prostym i nieskomplikowanym językiem. Wypowiedzi bohaterów, a w szczególności czterech dziewczyn aż proszą się o to, żeby je trochę rozwinąć, po to by nadać im więcej osobowości, o charakterze nie wspominając. Jednak nie to uznaję za największą wadę tej książki. Zdecydowanie jest nią jej monotonność. Myślę, że powiedzieć o tej książce, że jest nudna, to za dużo. Książka nudna w moim przekonaniu ma kiepską fabułę, albo wręcz jej brak. W tym przypadku jest inaczej. Moim zdaniem autorka miała ciekawy zamysł, ale zabrakło tutaj dopracowania; różnych smaczków, które dodałyby jej trochę wyjątkowości. Niestety przez większą część książka jest zwyczajnie monotonna, zbyt wiele sytuacji się powiela, akcja zbyt wolno postępuje do przodu. Tak, tak, zdaję sobie sprawę, że takich „efektów ubocznych” można było się spodziewać w przypadku historii, w której główna bohaterka kilkukrotnie przeżywa ten sam dzień. Wydaje mi się jednak, że kilka elementów spokojnie dałoby się doszlifować.

Wystarczy już tego narzekania, czas przejść do mniej krytycznej części. W końcu, nie wiem jak jest z Wami, ale w moim przypadku język powieści nigdy nie decyduje o ostatecznej ocenie książki. Owszem jest on istotnym walorem, ale nie najważniejszym. A tym z kolei jest jej treść. Czasami bowiem zdarza się tak, że napisana nawet najbardziej prozaicznym językiem powieść, może zapaść nam w pamięć na zawsze. Hasła zamieszczane w opisach książek, takie jak przemijanie, podróże w czasie, drugie szanse etc. bardzo często działają na mnie jak magnes. Sama tematyka nie wystarczy jednak, by wkupić się w moje łaski. Niezbędne są jeszcze odpowiednie emocje, które owa historia we mnie wywoła. Po przeczytaniu wielu pozytywnych opinii na temat „7 razy dziś”, spodziewałam się, że będzie to jedna z „tych” książek. I tutaj niestety trochę się zawiodłam. Wszystko było dobrze do pewnego momentu. Przemiana Sam była całkiem wyraźnie widoczna, całość zaczynała prezentować się coraz lepiej , aż nagle bach!, odniosłam wrażenie jakby ktoś cofnął taśmę i głównej bohaterce umknęły wszystkie wnioski, do których zdążyła dojść. Fakt jest taki, że nie zapałałam sympatią do tych czterech przyjaciółek. Głównie ze względu na ich zachowania, których ja totalnie nie toleruję i uważam, że absolutnie nie można dla tego typu zachowań znaleźć jakiegokolwiek usprawiedliwienia. Jasnym punktem w gronie bohaterów, był moim zdaniem jedynie Kent, który rzeczywiście był ciekawą postacią i żałuję, że poświęcono mu tak niewiele uwagi. A to wszystko doprowadziło do zakończenia, które w moim odczuciu było po prostu średnie.

Miało być mniej krytycznie, wyszło jak wyszło i to chyba najlepiej wskazuje na to jak mieszane są moje odczucia po tej lekturze. Nie chciałabym Was zniechęcić do tej książki, bo możliwe, że Wy doszukacie się w niej tego, czego mi zabrakło i ocenicie ją zupełnie inaczej. Ja nie żałuję, że ją przeczytałam, nie najgorzej wypełniła mi czas. Na pewno też zmodyfikowałam swoje zdanie na jej temat, które wyrobiłam sobie po pierwszym podejściu. Jednak decyzję o sięgnięciu po tę pozycję pozostawiam Wam.

Zawsze należałam do osób, które wszystko za bardzo analizują i wielu rzeczom przypisują zbyt duże znaczenie. Gestom, słowom, czynom… Ile to razy zamartwiałam się tym, że źle postąpiłam. Nieważne, czy rzeczywiście popełniłam błąd, czy było to tylko moje mylne odczucie, wiele razy marzyłam o tym by móc cofnąć się w czasie i to naprawić. Jednakże nie o cofaniu się w czasie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pewnie większość z Was kojarzy tytuł „Trzy metry nad niebem”, prawda? Gdy po raz pierwszy przeczytałam tę książkę dobrych kilka lat temu, byłam zafascynowana historią w niej opowiedzianą. Federico Moccia był pierwszym włoskim autorem, po jakiego książkę miałam okazję sięgnąć i urzekła mnie wykreowana przez niego rzeczywistość. Bez wahania sięgnęłam zatem po drugą część, pt. „Tylko Ciebie chcę”. Książka owszem była przyjemna i warta przeczytania, ale już czegoś mi w niej zabrakło. Mimo to Moccia od tego pamiętnego pierwszego spotkania jest autorem, po którego kolejne książki mam ochotę sięgać, niezależnie od tego o czym opowiadają. Dlatego też, gdy otrzymałam propozycję przeczytania jego najnowszej powieści, nie omieszkałam odmówić, mimo braku czasu.
„Chwila szczęścia” opowiada historię Nicca; spokojnego chłopaka, cierpiącego po śmierci ojca, którego właśnie porzuciła dziewczyna. Jego najlepszy przyjaciel - Gruby, to zupełne przeciwieństwo. Mimo średnio atrakcyjnego wyglądu, potrafi sobie zaskarbić zainteresowanie większości kobiet. Jest zaradny, żywiołowy, a jego jedynym zmartwieniem jest to, by czerpać z życia jak najwięcej. Pierwszy nie potrafi przestać myśleć o byłej dziewczynie, drugi zmienia je jak rękawiczki. Pewnego dnia na ich drodze stają dwie piękne Polki. Ta wakacyjna przygoda może wiele zmienić w ich życiu.
Brzmi banalnie? Nie mogę się nie zgodzić. „Chwila szczęścia” to jedna z tych książek, które najlepiej wpisują się w wakacyjny klimat. Lekka, bezpretensjonalna opowieść, nie wymagająca szczególnej uwagi. Idealna lektura na upalne, letnie dni. U nas jednak dopiero raczkuje wiosna, a opisy słonecznego Rzymu i beztroskich rozrywek bohaterów wzbudzają niesamowitą tęsknotę za latem. I za to właśnie lubię Moccię. Nieważne, że historia oklepana i przerabiana już wiele razy, liczy się właśnie ten klimat. Mimo to, muszę przyznać, że chociaż czytało mi się tę książkę bardzo przyjemnie i była ona dla mnie dobrą odskocznią od cięższych pozycji, w pewnej mierze się na niej zawiodłam. Jak dla mnie opisana historia była niedopracowana i nieprzemyślana. Chwilami zwyczajnie płytka. Nawet jak na rodzaj literatury, w którym raczej nie można się spodziewać zaskoczenia, czegoś tu zdecydowanie zabrakło. Jak gdyby autor miał tylko wstępny pomysł, ale nie potrafił go w pełni zrealizować. Pierwsza połowa książki była jak bardziej w porządku, niestety potem akcja stanęła w martwym punkcie i tak zostało do samego końca. Do tego te nieszczęsne niekończące się opisy restauracji i potraw spożywanych przez bohaterów. Owszem, od czasu do czasu fajnie przeczytać w książce o zagranicznych potrawach, albo zwyczajach. Co innego jednak nieustanne opisywanie z detalami każdej wizyty w restauracji. Naprawdę nie wiele mnie to obchodziło, a wręcz momentami irytowało. Podobnie z wszystkimi miejscami, które bohaterowie odwiedzali. Interesujące jest czytanie o prawdziwych miejscach w Rzymie, jednak w pewnym momencie miałam ochotę powiedzieć: „Hej, stop! Może by tak jednak zaczęło się coś dziać?!”
Być może zaczynam trochę wyrastać z powieści Mocci. Zaczynam dostrzegać ich wady i niedoskonałości. Mimo to, „Trzy metry nad niebem” pozostaną dla mnie jedną z tych książek, do których mam największy sentyment. Z chęcią także sięgnę po resztę jego książek. Jeżeli jednak chodzi o „Chwilę szczęścia”, mimo swoich wad, jest to dobra pozycja, by nabrać dystansu do wielu spraw i zwyczajnie odetchnąć. Sama czasami potrzebuję przeczytać coś nieskomplikowanego, a ta książka idealnie wpisuje się w ten schemat. Jeżeli i Wy macie podobnie, nie możecie doczekać się lata, do tego znacie i lubicie Moccię (nie polecałabym raczej zaczynać swojej przygody z jego twórczością od tej książki), możecie przeczytać ;)

Pewnie większość z Was kojarzy tytuł „Trzy metry nad niebem”, prawda? Gdy po raz pierwszy przeczytałam tę książkę dobrych kilka lat temu, byłam zafascynowana historią w niej opowiedzianą. Federico Moccia był pierwszym włoskim autorem, po jakiego książkę miałam okazję sięgnąć i urzekła mnie wykreowana przez niego rzeczywistość. Bez wahania sięgnęłam zatem po drugą część, pt....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak jak wspominałam już w recenzji „Zbuntowanych aniołów”, wobec finalnego, kończącego gotycką trylogię, tomu miałam spore oczekiwania. Czy Libbie Bray udało się je spełnić?

Gemma, wraz z przyjaciółkami nie odwiedzały Międzyświata od czasu wydarzeń, które miały miejsce podczas Bożego Narodzenia. Odkąd Kirke została uwięziona, cała magia świątyni skupiła się w Gemmie. Na barki dziewczyny spada więc ogromny ciężar podjęcia decyzji, dotyczącej rozporządzania mocą. Tymczasem w Akademii dla młodych dam Spence rozpoczyna się odbudowa wschodniego skrzydła. Wielkimi krokami zbliża się także debiut, kiedy to bohaterki ukłonią się przed królową, tym samym wkraczając w dorosły świat…

Do „Studni wieczności” podeszłam z pewną dozą wątpliwości, ale też sporą ciekawością jak zakończą się losy dziewczyn. „Czy znajdą szczęście i miłość, czy uda im się uratować Międzyświat?” - myślałam. Oczekiwałam równie zaskakujących momentów, jak w poprzedniej części. Niestety muszę przyznać, że trochę się pod tym względem zawiodłam. Czytając, chwilami odnosiłam wrażenie, jak gdyby cała akcja została za bardzo rozciągnięta. W końcu po 750 stronach lektury człowiek spodziewa się raczej intensywnych doznań, niestety tutaj przerwy pomiędzy ważnymi wydarzeniami były jak dla mnie zbyt duże. W pewnym momencie zaczęły mnie też odrobinę męczyć ciągłe rozważania Gemmy na temat tego jak ma rozwiązać sprawę Międzyświata, ciągle powielana była ta sama kwestia. Brakowało mi nowości. Owszem pojawiła się na przykład tajemnicza dama w lawendowej sukni ukazująca się w wizjach Gemmy, lecz zabrakło mi tutaj takich podpowiedzi jakie znalazły się w „Zbuntowanych aniołach”. Tam cały czas pozostawała tajemnica, jednak co rusz pojawiały się nowe wskazówki i niuanse, które pobudzały ciekawość i powodowały kolejne domysły, koniec końców prowadząc do zaskakującej prawdy. Smaczku z kolei dodawały wizyty Gemmy w szpitalu dla umysłowo chorych i spotkania z Nell Hawkins, a także to, że w przeciwieństwie do „Studni wieczności” tam akcja w dużej mierze toczyła się w Londynie, gdzie można było w pełni pozwolić się urzec tej dziwnej, lecz fascynującej aurze czasów wiktoriańskich. Na szczęście w „Studni wieczności” nie zabrakło ciętego języka i ironii. Nie lada gratkę stanowi również opis nauki jazdy na rowerze uczennic. Nieźle się przy tym uśmiałam. Na uwagę zasługuje oczywiście także rozwijająca się sympatia pomiędzy Kartkiem a Gemmą. Momenty z udziałem ich obojga były naprawdę wyjątkowe a nie ukrywam, że czekałam na kontynuację tego wątku.

Mimo, że książka jest bardzo obszerna większość wątków skupia się na Międzyświecie i przyznam, że średnio mi się to podobało. Chyba już wyrosłam z opowieści o takich baśniowych krainach i stworach. Nie jestem pewna dlaczego, ale czytając kilka razy nasunęło mi się skojarzenie z Narnią. Podobne idee, podobne przesłanie. Pozostaje jeszcze zakończenie… Będę szczera - nie podobało mi się. Ta część może i jest bardziej dojrzała, ale za taką dojrzałość to ja akurat serdecznie dziękuję (kto czytał, ten wie co mam na myśli). Najwyraźniej jednak, autorka uznała taki finał za najodpowiedniejszy.

Nie chodzi mi o to, że „Studnia wieczności” to kiepska książka. Wcale nie! Dobrze mi się ją czytało, jednak zwyczajnie trochę zabrakło mi w niej tego za co tak polubiłam całą trylogię. Bywało też, że irytowały mnie zachowania głównych bohaterek. W jednej chwili martwiły się swoimi problemami, a już w następnej śpiewały i tańczyły w Międzyświecie, a wszystkie ich troski gdzieś ulatywały i stawały się wtedy dokładnie takie jak ich rówieśniczki, które one same krytykowały za ich pustkę w głowie i uległość. Poza tym odnoszę wrażenie, że wydarzenia, które miały miejsce w poprzednich częściach były po prostu ciekawsze. Plusem jest to, że styl autorki jest tak dobry że pomimo tylu stron i kilku detali, które mi się nie spodobały, podczas lektury ani razu nie poczułam się znudzona i cały czas z zainteresowaniem zagłębiałam się w przygody trzech dziewczyn, z którymi zdążyłam się już „zaprzyjaźnić” podczas lektury poprzednich części.

Myślę, że gdyby autorka nie starała się za wszelką cenę przedłużać losów bohaterek i nie zapragnęła wpleść nuty moralizatorskiej w swoją opowieść, czego jak dotąd nie zwykła robić, nic bym jej nie zarzuciła. „Studnia wieczności” zdecydowanie jest godnym i wartym uwagi zakończeniem cyklu i proszę Was, nie sugerujcie się zbytnio moim zdaniem, jeśli wahacie się czy po nią sięgnąć. Naprawdę warto poznać dalsze losy Gemmy, Ann, Felicity a także Kartika i pozostałych postaci. Mimo, że do kilku kwestii się przyczepiłam, miło spędziłam czas z tą książką i tak też będę wspominać całą trylogię „Magiczny krąg”, która z pewnością jest pod wieloma względami niepowtarzalna. A gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, z chęcią poznam również inne historie, które wyszły spod pióra Libby Bray.

Tak jak wspominałam już w recenzji „Zbuntowanych aniołów”, wobec finalnego, kończącego gotycką trylogię, tomu miałam spore oczekiwania. Czy Libbie Bray udało się je spełnić?

Gemma, wraz z przyjaciółkami nie odwiedzały Międzyświata od czasu wydarzeń, które miały miejsce podczas Bożego Narodzenia. Odkąd Kirke została uwięziona, cała magia świątyni skupiła się w Gemmie. Na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pamiętacie jak w marcu ubiegłego roku zrecenzowałam „Przebudzenie” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak? Pisałam wtedy, że to bardzo przyjemna lektura. Miło spędziłam z nią czas i miałam ochotę na więcej, dlatego gdy pojawiła się najnowsza książka tej pisarki, postanowiłam, że muszę ją przeczytać. Czy spodobała mi się tak samo jak poprzedniczka?

Ciągle pojawiają się kolejne książki, w których bohaterki postanawiają rzucić pracę i wyjechać na wieś. Tam prowadzą sielskie i anielskie życie, zakochują się, mogą dowoli zajmować się swoją pasją (a nawet na tym zarabiać!). Ostatnimi czasy rzadko można spotkać książki, w których to wieś jest miejscem, z którego się ucieka. Dlatego gdy po raz pierwszy spotkałam się z opisem powieści „Ucieczka znad rozlewiska”, w której Frania decyduje się na desperacką ucieczkę do stolicy, pomyślałam, że to musi być książka dla mnie. Można powiedzieć, że identyfikuję się z główną bohaterką. Mieszkam na wsi i marzy mi się życie w dużym mieście. Mam dość miejscowości, w której nic się nie dzieje. Frania miała jednak o tyle lepiej, że mieszkała w Kazimierzu Dolnym, który jakby na to nie patrzeć nudną wsią na pewno nie jest. To turystyczne miasteczko, więc na brak atrakcji tam nie można narzekać, do tego bardzo ładne (z tego co słyszałam). Nie miałabym kompletnie nic przeciwko mieszkaniu w takim akurat miejscu, ale tu liczą się osobiste odczucia każdego. No i o czym ja tutaj w ogóle piszę?! Zamiast o książce, to o swoich przemyśleniach dotyczących miejsca zamieszkania. Wróćmy więc do tematu… ;)

Frania prowadzi ciche i spokojne życie. Mieszka w malowniczym Kazimierzu Dolnym, ma pracę i przystojnego i kochającego narzeczonego, za którego już wkrótce wyjdzie za mąż. Mogłoby się wydawać - życie idealne, jednak nie dla Frani, która ma już dość monotonii i wiecznego spokoju. Całe życie podporządkowywała się swojej wiecznie zrzędzącej matce i pragnie wreszcie zacząć żyć po swojemu. Jej niespełna trzydziestoletnie życie jak dotąd nie obfitowało w niespodzianki. Wszystko zmienia się za sprawą jednej nieodwołalnej decyzji. Frania, mając przed sobą perspektywę dalszego spokojnego i do bólu przewidywalnego życia u boku utrzymującego ją męża, w ładnym domku, z gromadką dzieci; czuje, że to wszystko nie jest dla niej. Nie chce wieść życia takiego jak jej rodzice. W dodatku w dniu ślubu spotyka swoją pierwszą młodzieńczą miłość i odkrywa, że być może popełni wielki błąd, jeśli wyjdzie za Kubę. Gdy wreszcie nadchodzi chwila, której cała jej rodzina z niecierpliwością oczekuje, ona decyduje się na ucieczkę…

Czytając, śledzimy losy Franki w zupełnie nowym dla niej otoczeniu. Dziewczyna postanawia na jakiś czas zapomnieć o miłości i poświęcić się swojej nowej nieprzeciętnej pracy, jednak jak ma tego dokonać, skoro w pobliżu ciągle obecna jest jej pierwsza miłość, mężczyzna, na którego widok, po mimo upływu lat nadal miękną jej nogi. Na horyzoncie pojawia się także sympatyczny kolega z pracy, a w pamięci ciągle pozostaje porzucony narzeczony.

Drugie spotkanie z twórczością Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak, po raz kolejny zaowocowało miło spędzonym czasem z dobrą, lekką i odprężającą lekturą. Spodziewałam się, że wiem jak zakończą się perypetie głównej bohaterki i wcale mi to nie przeszkadzało, ale okazało się, że podobnie jak w przypadku „Przebudzenia” autorce udało się mnie nabrać, co mnie pozytywnie zaskoczyło.

Macie ochotę na dobrą babską lekturę, idealną jako przerywnik między cięższymi pozycjami? Możecie więc śmiało sięgnąć po „Ucieczkę znad rozlewiska”. Zapewniam, że podczas czytania, na Waszych twarzach nie raz pojawi się uśmiech, a w głównej bohaterce każda z Was, podobnie jak ja, odnajdzie coś z samej siebie ;)

Pamiętacie jak w marcu ubiegłego roku zrecenzowałam „Przebudzenie” Katarzyny Zyskowskiej-Ignaciak? Pisałam wtedy, że to bardzo przyjemna lektura. Miło spędziłam z nią czas i miałam ochotę na więcej, dlatego gdy pojawiła się najnowsza książka tej pisarki, postanowiłam, że muszę ją przeczytać. Czy spodobała mi się tak samo jak poprzedniczka?

Ciągle pojawiają się kolejne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy skończyłam czytać tą książkę, pierwszym co mi przyszło na myśl było: Wow!! Wstrząsnęła mną do tego stopnia, że nie było mnie stać na żaden bardziej rozwinięty komentarz. Z drugiej strony nadal uważam, że to jedno przeciągłe łaaaał! najlepiej wyraża moje odczucia na temat „Pandemonium”.

Latem ubiegłego roku przeczytałam pierwszą część tej serii - „Delirium” (recenzja). Bardzo spodobała mi się historia stworzona przez Lauren Oliver, jednak nie zawładnęła mną tak jak tego oczekiwałam i kilka rzeczy miałam jej do zarzucenia. Wszystko jednak w pewnym sensie wynagrodziło mi zakończenie, które było zarówno najgorszą, jak i najlepszą rzeczą z tej książki. Z jednej strony miałam ochotę udusić autorkę, natomiast z drugiej, nie miałam już jakichkolwiek wątpliwości, czy czytać kolejną część. I bardzo dobrze! Bo chyba nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie sięgnęła po „Pandemonium”!

UWAGA! W dalszej części recenzji pojawią się informacje dotyczące zakończenia poprzedniej części, dlatego osobom, które jeszcze jej nie czytały i nie chcą psuć sobie przyjemności z czytania, proponuję ją ominąć. ;)

Po tragicznej w skutkach ucieczce Leny i Aleksa z Portland, dziewczyna znajduje schronienie u grupy Odmieńców, chroniących się w azylu ukrytym w Głuszy. Spotyka się tam ze zrozumieniem, stopniowo udaje jej się zdobyć kilka przyjaźni i cały czas próbuje przyzwyczaić się do swojego nowego życia, z dala od wszelkich wygód, z dala od rodziny. Nie potrafi jednak zapomnieć o Aleksie… o chłopaku, który wprowadził zamęt w jej życie, stał się przyczyną jej przemiany… o miłości, dla której zdecydowała się uciec. Lena w krótkim czasie musi na nowo nauczyć się radzić sobie z otaczającą ją rzeczywistością, która tak diametralnie różni się od tej, którą znała przez całe swoje życie.

Miłość. Gdy tylko wpuścisz do swojego serca to słowo, gdy tylko pozwolisz mu zapuścić korzenie, rozprzestrzeni się jak grzyb we wszystkich zakamarkach twojej duszy - a wraz z nim pytania, drżące, pączkujące lęki, które sprawią, że nigdy nie zaznasz spokoju.


Czytając „Delirium” miałam w stosunku do Leny mieszane uczucia. Wówczas denerwowała mnie jej uległość, ale gdy patrzę na to teraz, dostrzegam, że dzięki temu tak bardzo zauważalna stała się jej przemiana wewnętrzna, która rozpoczęła się już wtedy, a dopełniła w „Pandemonium”. W tej części Lena sama o sobie mówiła, że stała się zupełnie inną osobą. Z zastraszonej, skromnej, cichej i pokornej obywatelki przekształciła się w silną i twardą wojowniczkę o wolność, jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, tak właśnie było. Dopiero teraz w pełni doceniłam historię stworzoną przez Lauren Oliver. Historię, która jest bardzo dobrze przemyślana i zaplanowana. W niektórych seriach jest tak, że każda kolejna część różni się praktycznie tylko tym co spotyka głównych bohaterów. Tutaj zmieniło się wszystko, nawet rozdziały są inaczej skonstruowane. Książka została podzielona na następujące po sobie rozdziały „Wtedy” i „Teraz”. Jest to o tyle ciekawy zabieg, że dodatkowo buduje napięcie i zaostrza ciekawość czytelnika. Czytając, poznajemy naraz dwie historie: "Wtedy" opowiada o pierwszych chwilach Leny w Głuszy, natomiast „Teraz” o jej działalności w ruchu oporu.

„Pandemonium” to także zupełnie nowi bohaterowie. Mamy tu na przykład Raven, młodą stanowczą przywódczynię grupy mieszkańców Głuszy, do której trafia Lena; twardziela Tacka a także Juliana, szefa młodzieżówki AWD (Ameryka Wolna od Delirii). To właśnie z tym ostatnim splotą się losy głównej bohaterki.

I znowu wraca kwestia zakończenia „Delirium”. Dla mnie było ono prawdziwym szokiem, zwłaszcza, że Aleksa bardzo polubiłam. Myślę, że nikt nie spodziewał się takiego finału (brawa dla tego, kto jednak się domyślił). Zupełnie nie pasowało mi do konwencji tego rodzaju książek. Do tej pory pamiętam jak myślałam: „Co? To nie może być prawda! Ja w to nie wierzę!” I wiecie co? Nie uwierzyłam. Po prostu nie przyjęłam tego do wiadomości, nawet gdy zaczęłam już czytać „Pandemonium”. Hmm… nie wiem co mogę napisać na temat zakończenia tej książki, bo najchętniej opowiedziałabym Wam dokładnie ze szczegółami wszystko to, co wydarzyło się w drugiej połowie, a zatem żeby Was przed tym uchronić, nie powiem nic. ;) Nie zdradzę, czy mi się podobało, czy nie. Czy mnie zaskoczyło, czy nie. Chętnie pogadam o tym z kimś, kto ma już tę książkę za sobą, ale wszystkim innym powiem tylko, że nie mogę doczekać się kolejnej części, czyli „Requiem”. Niestety trochę trzeba będzie na nią poczekać, bo jej premiera w USA zapowiedziana jest dopiero na 5 marca 2013. A ja nie wiem jak wytrzymam do tego czasu…!

Gwoli ścisłości dodam tylko, że bardzo mnie cieszy fakt, że wydawnictwo zdecydowało się odrobinę zwiększyć czcionkę.

Czy potrzebne jest jeszcze jakieś podsumowanie? Myślę, że wyraziłam się całkiem jasno. A jeśli nie to: polecam, polecam i jeszcze raz polecam! :)

Gdy skończyłam czytać tą książkę, pierwszym co mi przyszło na myśl było: Wow!! Wstrząsnęła mną do tego stopnia, że nie było mnie stać na żaden bardziej rozwinięty komentarz. Z drugiej strony nadal uważam, że to jedno przeciągłe łaaaał! najlepiej wyraża moje odczucia na temat „Pandemonium”.

Latem ubiegłego roku przeczytałam pierwszą część tej serii - „Delirium” (recenzja)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Długo nie mogłam zabrać się za pisanie tej recenzji. Chciałam to zrobić najlepiej jak tylko potrafię, lecz nie miałam pojęcia jak zacząć. Zresztą nadal nie wiem. „Cyrk nocy” jest bowiem jedną z najbardziej wyjątkowych książek, jakie w swoim życiu miałam okazję przeczytać i choć od dobrych kilku dni zastanawiam się nad tą recenzją, nadal nie wiem jak mogłabym oddać wartość tego dzieła. A warto od razu zaznaczyć, że należą mu się wszelkie słowa uznania...

Zaczynając czytać, nikt nie pyta czy masz ochotę zajrzeć do tego magicznego cyrkowego świata. On sam Cię przyzywa, przyciąga hipnotyzuje i ani się obejrzysz spacerujesz po ścieżkach tego czarno-białego cyrku, pełnego magii i niewytłumaczonych zjawisk. Miejsca, które zdaje się być oderwane od reszty świata, żyć własnym życiem. Cyrk pojawia się i znika nie wiadomo kiedy i skąd, a w jego progi można udać się tylko po zmroku. To tam toczy się niecodzienna rozgrywka, z której istnienia początkowo nie zdają sobie sprawy nawet jej uczestnicy. Le Cirque des Reves jest jedyny w swoim rodzaju, a wizyta w nim może odmienić Cię na zawsze.

Jeżeli ktoś czytał już „Cyrk nocy”, wie jak trudno jest oddać swoje wrażenia po przeczytaniu tej książki. Trafia w najczulsze miejsce i nie daje o sobie zapomnieć. Nie mogę wyjść z podziwu dla wyobraźni Erin Morgenstern. Jej debiutancka powieść wręcz mami czytelnika swą doskonałością, do tego stopnia, że gdy coś okaże się dla niego niejasne, będzie bardziej skłonny zwalić to na karb swojej ignorancji i niewiedzy, niż zarzucić błąd pisarce. Autorka zadbała o to, by atmosfera tajemnicy i magii nie opuszczała czytelnika do samego końca. Stworzyła zarazem niesamowitą i przedziwną historię, w której mieszają się wszelkiego rodzaju doznania. Wyobraźnia pracuje na najwyższych obrotach, a Ty czujesz się tak jakbyś razem z uroczymi Gizmo i Szkrabem zajadał się myszami z czekolady. Innym razem oglądasz występ iluzjonistki Celii, by zaraz potem towarzyszyć Marco, w tworzeniu nowych niesamowitych atrakcji, a gdy noc dobiega końca pragniesz, by jak najszybciej nastał zmierzch. Czytając, zostajesz wciągnięty w ten niesamowity świat, w którym nic nie jest takie jakim się wydaje. Zło może być dobrem, dobro złem, a wszystko jest równie piękne. Nie wiadomo, po której stronie leży granica między rzeczywistością a magią, nie wiadomo czy taka granica w ogóle istnieje…


Pisząc, o „Cyrku nocy” nie można nie wspomnieć, o kunszcie pisarskim pani Erin Morgenstern. Akcja powieści toczy się w XIX wieku, a czytając można odnieść wrażenie jak gdyby, cała książka przybyła do nas właśnie z tamtego okresu. Jak gdyby była już od dawna klasykiem literatury. Aż chciałoby się zapytać dlaczego tak mądrej i wspaniałej lektury nie omawia się w szkołach. Niesamowite jest także to, że „Cyrk nocy” choć jest powieścią zawiłą, wręcz wielowątkową, koniec końców zamyka się w tak spójną całość, jak mało, które opowieści. A dobiegając w napięciu do ostatnich stron, pojmując na nowo wiele rzeczy ma się ochotę zacząć od początku, by zwrócić uwagę na niuanse, których wcześniej się nie dostrzegło.

Wszystkich Was i każdego z osobna zachęcam do sięgnięcia po „Cyrk nocy”. Każdy na pewno wyniesie z tej lektury coś innego, każdy inaczej ją zinterpretuje. Jedno jest pewne, okładka choć przepiękna, opis choć zachęcający… nic nie jest w stanie w pełni oddać klimatu Le Cirque des Reves. Myślicie sobie pewnie teraz, o czym jest ta książka, co w niej takiego znajdziecie. Wiecie, że będzie pojedynek. Owszem, jednak z pewnością nie taki jakiego się spodziewacie. Miłość? Można pomyśleć: to już przecież było. O nie. Miłość, z którą się tu spotkacie będzie jedyna w swoim rodzaju.

A więc, czy jesteście gotowi przeżyć przygodę? Jeśli tak, udajcie się zatem w progi Le Cirque des Reves i pozwólcie się na każdym kroku zaskakiwać. Ja sama jestem pewna, że w przyszłości ponownie zagłębię się w tę historię i w głębi duszy już cieszę się, na myśl o ponownym spotkaniu z bohaterami, którzy choć tajemniczy, stali mi się tak bliscy.

Długo nie mogłam zabrać się za pisanie tej recenzji. Chciałam to zrobić najlepiej jak tylko potrafię, lecz nie miałam pojęcia jak zacząć. Zresztą nadal nie wiem. „Cyrk nocy” jest bowiem jedną z najbardziej wyjątkowych książek, jakie w swoim życiu miałam okazję przeczytać i choć od dobrych kilku dni zastanawiam się nad tą recenzją, nadal nie wiem jak mogłabym oddać wartość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Życie jest ulotne. Jednak często o tym zapominamy, w pełni poświęcając się problemom codzienności. Bo i kto przez cały czas patrzy na to co go otacza przez pryzmat tego, by ciągle doceniać wszystko co go spotyka? Tak się po prostu nie da. A co w sytuacji gdy traci się kogoś bliskiego? Jak można nad tym przejść do porządku dziennego? Właśnie tego typu problem porusza Michał Staroszczyk w swojej książce.

Salvator nie potrafi pogodzić się ze stratą żony i córki. Odcina się od życia. Nie widzi dla siebie żadnej przyszłości. Dlatego gdy natrafia na ofertę pracy w odległej, niemalże odciętej od świata mieścinie decyduje się ją przyjąć, licząc, że właśnie tam będzie mógł w spokoju przeżywać swoją żałobę. Jednak z drugiej strony ma nadzieję na nowy początek, na szansę, która pozwoli mu zrobić w życiu krok do przodu. Wkrótce dociera do miasteczka, w którym wszyscy mieszkańcy przyjmują go niezwykle przyjaźnie...

Michał Staroszczyk w swojej krótkiej bo niespełna 80-stronicowej książce, zgodnie z tytułem, opowiada o śmierci, o tym jak śmierć najbliższej rodziny wpływa na człowieka. Przyznam szczerze, że ta książka szczególnie nadaje się dla dojrzałego czytelnika. Myślę jednak, że w mniejszym bądź większym stopniu zmusi do myślenia każdego. „Krótka historia o istocie umierania” zwraca uwagę czytelnika na wiele ważnych spraw. Przede wszystkim na to, że zmarłym należy po prostu pozwolić odejść. Od nas zależy jak przeżyjemy swoją żałobę.

Bardzo ciężko jest mi pisać recenzję tej książki, ponieważ nie potrafię ocenić jej wartości. Przyznam jednak, że o ile prawdziwości uczuć bohatera nie mam nic do zarzucenia, o tyle jego ostateczny sposób pogodzenia się ze stratą budzi moje wątpliwości. Uważam, że nie ma jednoznacznej recepty na radzenie sobie w najcięższych chwilach naszego życia. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że tę krótką powieść można odbierać w różnoraki sposób, jak jedną wielką metaforę. I bardzo możliwe, że w jakiś sposób pomoże ona komuś znajdującemu się w podobnej sytuacji jak główny bohater, poprzez pokazanie, że w pewnym momencie choćby było niewyobrażalnie ciężko, warto podnieść się i stawić czoło życiu.

Decyzję o przeczytaniu tej książki pozostawiam Wam. Nie jest to lektura, po którą można sięgnąć w poszukiwaniu przyjemności bo i w jej tematyce ciężko doszukiwać się jakichkolwiek powodów do radości. Lecz zarazem nie jest to też historia, w której nie ma nic poza smutkiem i rozpaczą - daje także nadzieję. Natomiast, z pewnością przypadnie do gustu wielbicielom niełatwych filozoficznych rozważań.

Życie jest ulotne. Jednak często o tym zapominamy, w pełni poświęcając się problemom codzienności. Bo i kto przez cały czas patrzy na to co go otacza przez pryzmat tego, by ciągle doceniać wszystko co go spotyka? Tak się po prostu nie da. A co w sytuacji gdy traci się kogoś bliskiego? Jak można nad tym przejść do porządku dziennego? Właśnie tego typu problem porusza Michał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że nie całkiem rozumiem fenomen Marilyn Monroe. Moim zdaniem była normalną dziewczyną, której wizerunek gwiazdy został od początku do końca wykreowany. Począwszy od makijażu i fryzury, a na operacjach plastycznych i zmianie nazwiska skończywszy. Przypuszczam, że dzisiaj ze swoją urodą nie osiągnęłaby takiego sukcesu. Widziałam tylko jeden film z jej udziałem - „Pół żartem, pół serio”. Świetnie się bawiłam oglądając go, ale rolę Marilyn równie dobrze dla mnie mogłaby zagrać inna aktorka. Spodziewałam się, że po obejrzeniu jej w filmie, choć po części zrozumiem o co wokół niej tyle szumu. Tak się jednak nie stało. Za to Tony Curtis i Jack Lemmon praktycznie stworzyli ten film i byli w nim rewelacyjni.

Nie jest też tak, że mam coś przeciwko Marilyn Monroe. Wręcz przeciwnie, szanuję ją ale nie jestem pewna skąd wokół niej tyle szumu. Potrafię zrozumieć, że w tamtych czasach stała się sławna, ale czy gdyby nie umarła w tak młodym wieku, dzisiaj tak samo by o niej mówiono, czy byłaby tak samo kultowa? Nie wydaje mi się. Być może jej kariera potoczyłaby się dalej tym samym torem, ale może niedługo by się skończyła? Nie wiadomo, ale byłaby wtedy jedną z wielu, gwiazdą, która rozbłysła jasno i gwałtownie, ale nagła zgasła. Marilyn bała się starości, jest o tym mowa w cytatach zamieszczonych w książce. Zastanawiała się nad tym, czy nie lepiej byłoby umrzeć młodo. W pewnym sensie osiągnęła to czego pragnęła. Pozostała na zawsze młoda.
A kim tak naprawdę była Marilyn? Marzyła o karierze, ale w pewnym sensie to właśnie kariera ją złamała. Z tym, że nie tylko ją to spotkało.

Właśnie dlatego czasami odnoszę wrażenie, że ludzie uwielbiają ją dzisiaj, ponieważ kiedyś była uwielbiana. Z drugiej strony rozumiem ludzi, którzy interesują się jej osobą. Każdy ma jakichś swoich idoli, w których dostrzega coś więcej niż pozostali i doskonale wie z jakich powodów uwielbia tę a nie inną osobę. Poza tym z programów dokumentalnych poświęconych Marilyn, które kiedyś obejrzałam, a teraz także po zapoznaniu się z tą książką domyślam się, że musiała być wyjątkową osobą skoro tyle znanych osób wypowiada się o niej w samych superlatywach. Cytaty, które zostały zebrane w „Metamorfozach” czasami wydawały mi się aż nad to przesłodzone. Wszystko wskazuje na to, że najwyraźniej miała w sobie to „coś”, czym wywierała na ludziach takie a nie inne wrażenie. Nie można trafnie ocenić osoby, znając ją tylko ze zdjęć i filmów, to Ci, którzy poznali ją osobiście mogą powiedzieć coś na jej temat. W taki właśnie sposób próbuję sobie wytłumaczyć fenomen Marilyn Monroe choć chyba na zawsze pozostanie on dla mnie zagadką.

Wreszcie coś na temat samej książki. Jest ona przepięknie wydana. Można by rzec, że jest wręcz elegancka, ekskluzywna. Wszystko w niej jest wyważone. Doskonale skomponowane. Zdjęcia na całych stronach, do tego wypowiedzi osób znających Marilyn, lub jej samej. Jedynymi dłuższymi tekstami są wstęp od autora i posłowie zawierające ostatni wywiad jakiego udzieliła Marilyn (swoją drogą intrygujący). Dużą przyjemnością było dla mnie przeglądanie tego albumu, więc nawet nie wyobrażam sobie jaką gratkę może to stanowić dla fanów Marilyn. Album podzielony jest na 5 etapów z życia Marilyn. Obserwujemy jak dojrzewa. Najpierw widzimy nastolatkę dopiero wkraczającą w świat Hollywood, kończąc na dojrzałej gwieździe.

Zbliża się czas świąt. Może i Wy macie w swoim najbliższym otoczeniu wielbiciela Marylin? Jeśli tak, upominek w postaci tej książki sprawdzi się doskonale. Dla fanów satysfakcja gwarantowana ;)

Przyznam szczerze, że nie całkiem rozumiem fenomen Marilyn Monroe. Moim zdaniem była normalną dziewczyną, której wizerunek gwiazdy został od początku do końca wykreowany. Począwszy od makijażu i fryzury, a na operacjach plastycznych i zmianie nazwiska skończywszy. Przypuszczam, że dzisiaj ze swoją urodą nie osiągnęłaby takiego sukcesu. Widziałam tylko jeden film z jej...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Zmierzch. Powieść ilustrowana. Część 1 Young Kim, Stephenie Meyer
Ocena 7,0
Zmierzch. Powi... Young Kim, Stepheni...

Na półkach: , ,

Gdyby nie to, że weszłam w posiadanie tej książki za sprawą wygranej w konkursie, mój kontakt z nią zapewne ograniczyłby się do jednorazowego zajrzenia do niej, rzucenia okiem na ilustracje i odłożenia z powrotem na półkę podczas przypadkowego natknięcia się na nią w księgarni. Ale tak się złożyło, że trafiła ona na moją półkę, a skoro już tak się stało pomyślałam, że z ciekawości się z nią zapoznam. Trochę się naczekała, aż pewnego dnia podczas przyglądania się zawartości mojej biblioteczki, zwróciłam na nią uwagę i pomyślałam, że to nie ma sensu, żeby taka krótka, w dodatku komiksowa książka ciągle stała nieprzeczytana. Zaczęłam czytać natychmiast i… niedługo potem skończyłam ;) Dla urozmaicenia puściłam sobie w tym czasie soundtrack Twilight, już dawno go nie słuchałam więc przynajmniej miałam dobrą ku temu okazję (co jak co, ale muzyka w filmach sagi Zmierzch jest rewelacyjna, temu chyba nikt nie zaprzeczy ;))

Przyznaję, że moje doświadczenia z komiksami są praktycznie zerowe, nie specjalnie fascynuje mnie ten rodzaj rysunku więc ciężko jest mi ocenić poziom komiksu autorstwa Young Kim i dlatego też nie zamierzam tego robić. Jednak jako laik uważam, że autorka wykonała kawał dobrej roboty bo z przyjemnością przejrzałam całą książkę, podobały mi się postaci i nie żałuję spędzonego z nią tego krótkiego czasu.

Fabuły „Zmierzchu” chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, więc właściwie na temat fabuły nie mam nic do powiedzenia. Wszystko zostało streszczone, kilka szczegółów zostało zmienionych.

Żałuję, że wydarzenia całego „Zmierzchu” nie przedstawiono za jednym razem, tylko podzielono na dwie części. Uważam to za kompletnie niepotrzebny zabieg bo równie dobrze wszystko mogłoby zostać zawarte w jednej książce. W każdym razie, ja na pewno nie kupię drugiej części, a wątpię bym miała jakąkolwiek inną okazję do zapoznania się z nią.

Myślę, że jest to pozycja dla tych, którzy uprzednio przeczytali pierwowzór, lub obejrzeli film. Gdybym miała poznać tę historię tylko dzięki temu komiksowi zapewne czułabym spory niedosyt. A czy warto po nią sięgnąć? Tę kwestię pozostawiam Wam. Fanom Zmierzchu na pewno się spodoba, a jeśli do kogoś ta historia nie przemawia, warto wiedzieć, że komiks nie wnosi do niej niczego nowego. Dla mnie jest to jedna z tych książek, które dobrze sprawdzają się jako chwilowy „zabijacz” czasu, ale po skończonej lekturze niemal natychmiast ulatują z naszej pamięci.

Gdyby nie to, że weszłam w posiadanie tej książki za sprawą wygranej w konkursie, mój kontakt z nią zapewne ograniczyłby się do jednorazowego zajrzenia do niej, rzucenia okiem na ilustracje i odłożenia z powrotem na półkę podczas przypadkowego natknięcia się na nią w księgarni. Ale tak się złożyło, że trafiła ona na moją półkę, a skoro już tak się stało pomyślałam, że z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

A. nadal prześladuje Spencer, Hannę, Arię i Emily. Wygląda na to, że zna wszystkie ich sekrety. W dodatku zaczyna coraz bardziej ingerować w ich sprawy prywatne. Życie każdej z nich coraz bardziej się komplikuje. Jakby tego było mało do Rosewood wraca Toby, a to nie może oznaczać niczego dobrego…

Po raz kolejny losy Spencer, Hanny, Arii i Emily skutecznie oderwały mnie od jakichś tam moich osobistych „zawracaczy” głowy. Książkę podobnie jak poprzednią czytało się lekko i przyjemnie, jednak intryga zdecydowanie zaczyna się zagęszczać, a bohaterki stają się bardziej wyraziste. Choć tej serii nie można uznać za literackie arcydzieło, jest to niewątpliwie świetne czytadło w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zaczynam dostrzegać też coraz więcej różnic między książkami a serialem, ale czy to tak naprawdę ważne? Liczy się, że historia jest ciekawa zarówno w jednym wydaniu, jak i w drugim!

Szukacie niezobowiązującej ale wciągającej lektury? Być może w tej roli sprawdzi się właśnie seria „Pretty Little Liars” ;)

Całość: http://sekrety-ksiazek.blogspot.com/2012/10/pretty-little-liars-bez-skazy-sara_29.html

A. nadal prześladuje Spencer, Hannę, Arię i Emily. Wygląda na to, że zna wszystkie ich sekrety. W dodatku zaczyna coraz bardziej ingerować w ich sprawy prywatne. Życie każdej z nich coraz bardziej się komplikuje. Jakby tego było mało do Rosewood wraca Toby, a to nie może oznaczać niczego dobrego…

Po raz kolejny losy Spencer, Hanny, Arii i Emily skutecznie oderwały mnie od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Spójrz mi w oczy” autorstwa Lisy Scottoline porównywane jest z twórczością Jodie Picoult. Ja sama z twórczością tej drugiej pani nie miałam jeszcze do czynienia (co już od długiego czasu planuję zmienić ;)) jednak jako, że wiele o niej słyszałam, przyjęłam to za dobrą rekomendację. W dodatku historia, w której główna bohaterka dowiaduje się, że jej dziecko być może wcale nie należy do niej, bardzo mnie zaintrygowała, więc stwierdziłam, że muszę ją przeczytać. Czy dobrze zrobiłam? Jak najbardziej!

Ellen Gleeson jest szczęśliwą matką swojego adoptowanego synka Willa, ma przytulny dom, pracę, którą kocha. Mówiąc krótko wszystko w jej życiu jest poukładane. Do czasu. Pewnego dnia, wracając z pracy znajduje w poczcie ulotkę dotyczącą zaginionego dziecka. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby z kartki nie spoglądał na nią… jej własny syn, a przynajmniej łudząco do niego podobny chłopiec. Kobieta zaczyna snuć domysły. Wydaje jej się to niemożliwe, przecież adopcja została przeprowadzona zgodnie z prawem. Próbuje to zignorować i po prostu pójść dalej. Jednak instynkt macierzyński i dziennikarska natura sprawią, że potrzeba rozwiązania zagadki okaże się silniejsza, nawet jeśli prawda może okazać się bardzo bolesna.

Lisa Scottoline stworzyła świetną powieść obyczajową. Miała pomysł i w pełni wykorzystała jego potencjał. Doskonale wykreowała bohaterów. Dokładniej poznajemy tylko główną bohaterkę, czyli Ellen ale na uwagę zasługują nawet te postaci, które pojawiają się na zaledwie kilku stronach, wszystkie są różnorodne. To „świat” Ellen stanowi centrum wydarzeń, jednak wątki poboczne, których jest całkiem sporo, dopełniają całości i czasami potrafią trochę szarpnąć nerwy czytelnika gdy ten chce już poznać rozwiązanie i gdy wydaje mu się, że już zaraz, za moment, za sekundkę prawda wreszcie wyjdzie na jaw, autorka nagle daje mu takiego małego prztyczka w nos, zwracając uwagę na coś innego. A to tylko pobudza ciekawość!

Inną rzeczą, która w tej książce przypadła mi o gustu, a o której powinnam była wspomnieć na samym początku jest to, że historia stworzona przez Lisę Scottoline jest niesamowicie realistyczna a przy tym zaskakująca i ciekawa, i nie zdziwiłabym się wcale gdyby wydarzyła się naprawdę. Nic dziwnego, że autorka w podziękowaniach tak gorliwie podkreślała, że jest to czysta fikcja.

Autorka świetnie opisała także uczucia głównej bohaterki, jej rozdarcie pomiędzy chęcią poznania prawdy a powrotem do normalnego życia. Ellen jest silną kobietą, zdolną do wielu rzeczy by ochronić synka. Nawet w trudnych chwilach potrafi zachować zdrowy rozsądek i chyba po części dlatego jej historia jest jeszcze bardziej przejmująca. Dla każdej matki taki scenariusz byłby największym możliwym koszmarem i jak śmiem przypuszczać każda matka bardzo łatwo będzie mogła utożsamiać się z Ellen. Co oczywiście nie oznacza, że na innych książka zrobi mniejsze wrażenie.

Żałuję, że z powodu braku czasu nie mogłam przeczytać tej książki w ciągu takiego czasu jakbym sobie życzyła. Przyznam, że mniej więcej w połowie był moment gdy książka zaczęła mnie trochę nudzić. Nie trwało to jednak długo. A drugą połowę na szczęście udało mi się przeczytać w normalnym tempie, co cieszy mnie tym bardziej zważając na to, że właśnie tam wydarzyło się najwięcej ważnych, zaskakujących a nawet trochę przerażających rzeczy.

Komu polecam „Spójrz mi w oczy”? Przede wszystkim osobom, lubiącym powieści obyczajowe i tego typu rodzinne historie ze szczyptą thrillera. Jestem niemalże pewna, że ta książka przypadnie wam do gustu ;)
Zaintrygowała was ta historia? Przeczytajcie, zachęcam ;)

„Spójrz mi w oczy” autorstwa Lisy Scottoline porównywane jest z twórczością Jodie Picoult. Ja sama z twórczością tej drugiej pani nie miałam jeszcze do czynienia (co już od długiego czasu planuję zmienić ;)) jednak jako, że wiele o niej słyszałam, przyjęłam to za dobrą rekomendację. W dodatku historia, w której główna bohaterka dowiaduje się, że jej dziecko być może wcale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Mechanizm serca” przeczytałam już późną zimą tego roku. Sama nie wiem dlaczego do tej pory nie napisałam jego recenzji. Chyba po prostu dlatego, że nie byłam, zresztą nadal nie jestem, zdecydowana jak tę książkę ocenić. Ostatecznie jednak najwyraźniej potrzeba napisania kilku słów jej temat okazała się silniejsza.

„Mechanizm serca” opowiada historię Jacka, chłopca urodzonego w najzimniejszy dzień w dziejach świata. Jego normalne serce zamarzło, dlatego by mógł dalej żyć zastąpiono je zegarem z kukułką. By działał bez przeszkód, chłopiec za wszelką cenę będzie musiał unikać silnych emocji. Co okaże się niewykonalne, gdy na jego drodze stanie mała, śliczna śpiewaczka - Miss Acacia.

Pamiętam, że ta książka przykuła moją uwagę od razu jak tylko zobaczyłam ją gdzieś w zapowiedziach. Historia o chłopcu z zegarem zamiast serca? Coś nowego! Okładka przywiodła mi na myśl skojarzenie z filmem Tima Burtona „Gnijąca panna młoda”, który uwielbiam. Poza tym jest ona po prostu śliczna. Do tego zamieszczony na niej napis „baśń dla dorosłych”, a autor jest francuskim muzykiem rockowym. Wszystko łącznie dopełniło czaru i sprawiło, że pomyślałam: „Ta książka musi być wyjątkowa!”

Byłam niemalże pewna, że ta książka zapadnie mi w pamięć. A czy tak się stało? Niezupełnie. Miałam wobec niej spore oczekiwania, a ona ich nie spełniła. Naprawdę ciężko jest mi ją oceniać, ponieważ już przed lekturą miałam w głowie ułożoną wizję tego, jak ta historia ma wyglądać. Pod tym względem bardzo się zawiodłam. Owszem, było baśniowo, klimatycznie, nostalgicznie, ale z całą pewnością nie jest to taka baśń jakiej oczekiwałam, bo „Mechanizm serca” jest baśnią mroczną, surową, a nawet okrutną, a określenie „dla dorosłych” charakteryzuje ją w nie taki sposób, jak bym sobie tego życzyła. Miłość dwójki bohaterów, zamiast magii, pełna jest pożądania. Czytając bywało tak, że odczuwałam sprzeczność pomiędzy domniemanym wielkim uczuciem Jacka do Miss Acaccii, a ich rzeczywistymi relacjami, które głównie opierały się właśnie na pożądaniu. A w ich potajemnych schadzkach ciężko było mi doszukiwać się jakiegoś romantyzmu.

„Mechanizm serca” z założenia miał być książką o poszukiwaniu szczęścia. Dla mnie jednak tego szczęścia było stanowczo zbyt mało. Życie głównego bohatera jest przygnębiające, pełne smutku i żalu. A jedynymi prawdami o życiu jakie jego historia ukazuje są te, których znajomość raczej nie podnosi człowieka na duchu.

Nie żałuję, że przeczytałam „Mechanizm serca” wręcz przeciwnie uważam, że jest on wart poświęcenia mu swojego czasu. Nietuzinkowa historia Jacka zdecydowanie ma swój urok i potrafi wkraść się w łaski czytelnika. Idealna na jesienne i zimowe wieczory, jeśli ma się ochotę popaść w melancholijny nastrój. Mimo swoich wad, nie jest to książka obok, której można przejść obojętnie.

Całość - http://sekrety-ksiazek.blogspot.com/2012/10/mechanizm-serca-mathias-malzieu.html

„Mechanizm serca” przeczytałam już późną zimą tego roku. Sama nie wiem dlaczego do tej pory nie napisałam jego recenzji. Chyba po prostu dlatego, że nie byłam, zresztą nadal nie jestem, zdecydowana jak tę książkę ocenić. Ostatecznie jednak najwyraźniej potrzeba napisania kilku słów jej temat okazała się silniejsza.

„Mechanizm serca” opowiada historię Jacka, chłopca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po przeczytaniu „Łaski utraconej” z ogromną niecierpliwością czekałam na premierę kolejnej części Dziedzictwa Mroku, pod intrygującym tytułem „Podarunek śmierci”. Po wydarzeniach poprzedniego tomu nie mogłam doczekać się kiedy wreszcie poznam dalsze losy Grace i Daniela, dlatego gdy tylko dostałam w swoje ręce egzemplarz książki, czym prędzej zabrałam się za lekturę. Tradycją w przypadku czytania przeze mnie kolejnych części tej serii, stało się już, że czytałam je po nocach, a kończyłam o świcie. Z tym, że poprzednie dwie części czytałam w trakcie wakacji, no a teraz cóż… szkoła. Ubolewam nad tym, że tym razem również nie mogłam sobie na to pozwolić i musiałam często wręcz odrywać się od lektury. Ale wiedzcie, że i tak kilka razy lektura powstrzymała mnie od pójścia spać o normalnej godzinie (mimo, iż moja „normalna” godzina snu, wcale nie jest znowu aż taka normalna ;)). I muszę Wam przyznać, że jakość lektury skutecznie wynagradzała mi skutki uboczne odczuwalne następnego dnia. ;)

[ UWAGA: Jeśli dopiero macie w planach „Łaskę utraconą”, albo w ogóle całą serię, omińcie proszę podczas czytania mojej recenzji poniższy fragment. Nie chcę Wam popsuć przyjemności z czytania, zdradzając kilka istotnych szczegółów. ]

Od wydarzeń poprzedniego tomu minęło zaledwie kilka dni. Daniel nadal pozostaje białym wilkiem, a Grace rozpaczliwie szuka sposobu na przywrócenie mu ludzkiej postaci. Zwłaszcza, że z chwili na chwilę czuje jakby Daniel coraz bardziej oddalał się od niej i swojego człowieczeństwa… Jakby tego było mało Grace nie potrafi stanąć oko w oko z własnym bratem, musi dbać o bezpieczeństwo swojej rodziny a w perspektywie cały czas czai się widmo śmierci Sirhana…

Ledwie zaczęłam czytać i już ponownie dałam się ponieść historii. Uderzyło mnie to jak szybko zaczęłam odczuwać to samo co Grace. Autorka świetnie opisała jej uczucie i przywiązanie do Daniela, oraz to jak przeżywała jego swego rodzaju trwanie w zawieszeniu między życiem a śmiercią, pomiędzy dwoma swoimi wcieleniami. Razem z Grace smuciłam się niepowodzeniami, czułam niepewność i niecierpliwie czekałam na jakieś rozwiązanie, a nawet niemalże własną siłą woli starałam się popychać Grace do działania, jakby to mogło w czymś pomóc. Co tu dużo mówić… trochę mnie poniosło ;)

[ KONIEC SPOILERA ]

Muszę od razu przyznać, że ta część jest najbardziej dramatyczną ze wszystkich trzech. Właściwie jeśliby podsumować całą serię, można zauważyć, że dramaturgia wzmagała się z każdą kolejną. Życie bohaterów w międzyczasie bardzo się skomplikowało, niektóre dotychczasowe problemy okazały się błahymi, pojawiły się nowe o wiele poważniejsze i dużo bardziej niebezpieczne. A jak w takim razie prezentuje się całość? Jak dla mnie świetnie. Czyta się przyjemnie. Jest niebezpieczeństwo i niepewność ale pojawiają się też nowe postaci, które wnoszą sporo świeżości i humoru. Napięcie i ciekawość podczas lektury towarzyszyły mi do samego końca, który… nastąpił zdecydowanie za szybko, a czy był radosny czy też raczej smutny, musicie dowiedzieć się sami. ;) Z tego co mi wiadomo, jest to ostatnia część Dziedzictwa Mroku i żałuję, że nie będę mogła po raz kolejny spotkać się z postaciami, do których zdążyłam się już przywiązać. Aczkolwiek bardzo szanuję decyzję autorki o poprzestaniu na trylogii. Zawsze istnieje bowiem ryzyko, że nie spodobają nam się dalsze losy ulubionych bohaterów, a w ten sposób któregoś dnia, będziemy mogli po prostu wrócić do tych dobrze nam już znanych, co też ja na pewno prędzej czy później uczynię. No ale… ja chyba jednak, mimo wszystko nie miałabym nic przeciwko zmianie tej decyzji.

Bree Despain napisała jeszcze jedną książkę, która niezupełnie należy do serii, ale bezpośrednio się do niej odnosi. Jest to zbiór listów Gabriela, o których sporo można było przeczytać szczególnie w pierwszym tomie. Ciekawe, czy ta książka również trafi na polski rynek, jeśli tak myślę, że prawdopodobnie sięgnę po nią, mimo iż wiem, że nie natknę się w niej na żadnego ze znanych mi bohaterów, oczywiście poza samym Gabriele.

Po raz pierwszy w swojej recenzji muszę wspomnieć o podziękowaniach od autorki zamieszczonych na końcu książki. Nie pamiętam kiedy ostatnio jakieś słowa od autora tak mi się spodobały i rozbawiły. A swoimi podziękowaniami Bree Despain zaskarbiła sobie moją autentyczną sympatię. Z całą pewnością będę wypatrywać kolejnych książek jej autorstwa.

Nie chcę dużo mówić o "Podarunku śmierci", bo nie chcę też zbyt wiele zdradzać i psuć Wam przyjemności z czytania. A tego bym chyba nie przeżyła! „Podarunek śmierci” utwierdził mnie w przekonaniu, że trylogię „Dziedzictwo mroku” bez wątpienia mogę umieścić na mojej niepisanej liście ulubionych, a o Grace i co ważniejsze - Danielu będę długo pamiętać :)

Na koniec chyba już tego jednego słowa nie muszę dodawać, ale niech formalności stanie się zadość, tak więc: polecam! :)

Po przeczytaniu „Łaski utraconej” z ogromną niecierpliwością czekałam na premierę kolejnej części Dziedzictwa Mroku, pod intrygującym tytułem „Podarunek śmierci”. Po wydarzeniach poprzedniego tomu nie mogłam doczekać się kiedy wreszcie poznam dalsze losy Grace i Daniela, dlatego gdy tylko dostałam w swoje ręce egzemplarz książki, czym prędzej zabrałam się za lekturę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Wędrówka przez życie” to debiutancka powieść Krzysztofa Lipa. Opowiada losy Gabriela Fortisa, całkiem nieźle urządzonego w życiu młodego faceta, prowadzącego lekką egzystencję, bez zobowiązań. Gdy spotyka na swojej drodze Kasię, poznaje co to miłość a jego życie ulega zmianie, lecz nie na długo, ponieważ pewnego dnia ginie w wypadku samochodowym, po czym budzi się zaskoczony, że przeszedł bez szwanku tak ciężki wypadek. Jednak to co wkrótce następuje, utwierdza go w przekonaniu, że coś jest nie w porządku. A jego przypuszczenia potwierdzają się gdy spotyka na swojej drodze Michała, anioła stróża, który prowadzi go przed sąd, który orzeka, iż musi odbyć wędrówkę, by dowiedzieć się gdzie jest jego pośmiertne miejsce, czy w niebie, czy też w piekle. A wędrówka, której się podejmie nie będzie należała do łatwych…

Gdy otrzymałam od Krzysztofa Lipa propozycję przeczytania „Wędrówki przez życie”, zapoznałam się z opisem, który wydał mi się całkiem ciekawy i pomyślałam: „Czemu nie”. Przyznam jednak na samym początku, że otrzymałam historię inną, niż się spodziewałam i to taką, która mniej trafiła w moje upodobania, niż tego po niej oczekiwałam.

Moim zdaniem autor powinien jeszcze trochę popracować nad stylem. Miał całkiem niezły pomysł, ale wydaje mi się, że jego potencjał nie został do końca wykorzystany i być może wystarczyłoby tylko zmienić kilka rzeczy. Zachowanie głównego bohatera momentami mnie bawiło, innym razem irytowało, ale nie miałam nic przeciwko poznawaniu jego dalszych losów. Czytając, razem z Gabrielem przeżywamy kolejne etapy wędrówki. Jedne ciężkie, trudne, wręcz nie do zniesienia. Inne łagodne, spokojne i błogie. Do samego końca nie wiemy dokąd tak naprawdę zaprowadzi go ta wędrówka.

Sądzę, że książka Krzysztofa Lipa może się podobać. Ja opisuję ją zupełnie subiektywnie, dlatego stwierdzam, że nie spełniła ona w pełni moich oczekiwań i czytając zdarzało mi się odczuwać znużenie. Myślałam, że inaczej potoczą się losy głównego bohatera. Nie mogę zdradzić co dokładnie mam na myśli, bo żeby to zrobić najpierw musiałabym wyjawić zakończenie. Ale to, że mnie książka nie porwała i dostrzegłam w niej różne wady, wcale nie oznacza, że komuś z Was właśnie taki bieg wydarzeń nie przypadnie do gustu. Jeżeli lubicie tematykę poszukiwania sensu życia oraz nauki dostrzegania tego co w życiu istotne, z domieszką wiary w Boga, myślę, że może warto dać tej książeczce szansę, bo możliwe, że Wam spodoba się ona o wiele bardziej niż mnie.

"Wędrówka przez życie” to debiutancka powieść Krzysztofa Lipa. Opowiada losy Gabriela Fortisa, całkiem nieźle urządzonego w życiu młodego faceta, prowadzącego lekką egzystencję, bez zobowiązań. Gdy spotyka na swojej drodze Kasię, poznaje co to miłość a jego życie ulega zmianie, lecz nie na długo, ponieważ pewnego dnia ginie w wypadku samochodowym, po czym budzi się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do tej serii. Zdecydowanie bardziej ciągnęło mnie do serialu, który zaczęłam oglądać w wakacje. Stopniowo zaczynał mnie wciągać, a tymczasem gdzie nie spojrzałam, widziałam tę książkę i masę pozytywnych opinii na jej temat. Ostatecznie doszło do tego, że zaczęłam czuć ukłucie zazdrości z rodzaju: „A ja jej nie czytałam…! :( ” i stwierdziłam, że tak być nie może i muszę to zmienić, w tym samym czasie nie mogłam się powstrzymać od oglądania kilku odcinków serialu za jednym razem, co ostatecznie przesądziło o zakupie książki.

Spencer, Hanna, Aria, Emily to najbliższe przyjaciółki Alison. To ona je połączyła, a po jej niewyjaśnionym zaginięciu ich drogi się rozeszły. Mijają właśnie trzy lata od tamtej chwili, gdy drogi czterech pozostałych dziewczyn ponownie się przecinają. W życiu każdej z nich dzieje się właśnie coś ważnego, a nawet przełomowego. Nagle wszystkie zaczynają otrzymywać dziwaczne wiadomości od kogoś, kto zdaje się wiedzieć o nich takie rzeczy, o których one same wolałaby już dawno zapomnieć. Kim jest tajemniczy/a A i czego chce? A może to ich przyjaciółka Alison, którą już właściwie uznały za zmarłą…?

Na okładce książki znajdujemy informację, że inspiracją dla autorki były jej wspomnienia z czasów szkolnych. Hmm… zastanawiające. Sara Shepard musiała mieć nad wyraz ciekawe życie szkolne… Nie wyobrażam sobie w jaki sposób moje wspomnienia mogłyby zainspirować mnie do stworzenia TAKIEJ historii ;)

Twórcom polskich okładek tej serii należą ogromne brawa. Są idealne! Delikatne i eleganckie jak noszone przez bohaterki ubrania i wspaniale prezentują się na półce. Doskonale pasują do tych książek, czego nie można powiedzieć o oryginalnych okładkach, które są tak brzydkie i tandetne, że mogę je od razu zaliczyć do jednych z najbrzydszych okładek, jakie kiedykolwiek widziałam.

Przydałoby się napisać jeszcze kilka słów odnośnie samej fabuły ;) Autorka naprawdę wykonała kawał dobrej roboty, tworząc lekką, oryginalną i wciągającą historię. Połączyła elementy powieści obyczajowo-młodzieżowej z kryminalną i otrzymała świetną mieszankę, która bawi i intryguje zarazem. A wszystko opiera się tak naprawdę na jednej zagadce, czyli oczywiście kim jest A, ale też na sekretach z przeszłości, których jest co nie miara. Każda z głównych bohaterek jest inna i szybko można wyrobić sobie na ich temat zdanie, ich zachowania czasami irytują czasami bawią, ale najczęściej są po prostu zachętą do dalszego czytania. Czytałam kilka opinii, w których autorce zarzucono przesadne wyliczanie nazwisk znanych i drogich projektantów, oraz nazw firm. Mnie osobiście to nie przeszkadza, a nawet zaliczam to na plus, ale oczywiście każdy lubi coś innego, więc nie dziwię się, że kogoś może to drażnić.

Jak można się bardzo łatwo domyślić „Pretty Little Liars” zdecydowanie przypadło mi do gustu. Książka jest napisana prostym i łatwym językiem dzięki czemu czyta się ją szybko i przyjemnie. Nie jest to żadna wybitna lektura. Ktoś mógłby nazwać ją „czytadłem”. Ale dla mnie jest to po prostu idealny sposób na oderwanie się na jakiś czas od naszej rzeczywistości i problemów. Warto też sięgnąć po tę książkę gdy nie ma się głowy do cięższych pozycji. Czytając podobnie jak podczas oglądania serialu szybko dałam się wciągnąć i ciągle zastanawiałam się kim może być A. Zbytniej przeszkody nie stanowiło dla mnie nawet to, że doskonale znałam wydarzenia z tego tomu bo zostały one streszczone w pierwszym odcinku serialu. I tu słówko dla tych, którzy podobnie jak ja najpierw zaczęli oglądać serial. Jeżeli przypadły Wam do gustu perypetie serialowych bohaterek, warto w wolnej chwili zapoznać się z pierwowzorem, który różni się w kilku kwestiach, choćby dlatego żeby jeszcze raz sympatycznie spędzić czas ;)

Na mojej półce czeka już „Bez skazy” i zamierzam w najbliższym czasie ją pochłonąć ;) Czeka na mnie także obejrzenie 3 sezonu serialu ;)

Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do tej serii. Zdecydowanie bardziej ciągnęło mnie do serialu, który zaczęłam oglądać w wakacje. Stopniowo zaczynał mnie wciągać, a tymczasem gdzie nie spojrzałam, widziałam tę książkę i masę pozytywnych opinii na jej temat. Ostatecznie doszło do tego, że zaczęłam czuć ukłucie zazdrości z rodzaju: „A ja jej nie czytałam…! :( ” i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Miłość od pierwszego wejrzenia. Czy istnieje tylko na kartach książek i w filmach? Często pragniemy wierzyć, że gdzieś tam w świecie jest ktoś na kogo czekamy i kto czeka na nas, aż pewnego dnia nasze drogi się przetną. Chcemy wierzyć w zbiegi okoliczności. Gdy moje marzycielskie „ja” wypatrzyło książkę o romantycznym tytule „Serce w chmurach” od razu postanowiło, że musi ją przeczytać i muszę wam przyznać, że dobrze zrobiło.

Cztery minuty. Tylko tyle wystarczy, żeby zmienić życie Hadley. Gdyby nie spóźniła się na samolot, nawet nie zdawałaby sobie sprawy z istnienia kogoś takiego jak Oliver. Rozgoryczona punktualnie dotarłaby na ślub ojca, z którym nie ma najmniejszej ochoty się zobaczyć, ani poznawać jego nowych znajomych a już na pewno nie nowej żony, której sam dźwięk głosu przez telefon przyprawia ją o ból głowy. Jest przekonana, że będzie to najgorszy dzień w jej życiu. Pragnie tylko zaliczyć co trzeba i wracać jak najszybciej do domu. Jednak Hadley spóźnia się na samolot zaledwie o cztery minuty i nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo dzięki temu zmieni się jej życie w przeciągu następnych 24 godzin.

Rodzice Hadley rozstali się dwa lata temu. Ojciec początkowo wyjechał do Anglii tylko do pracy, jednak gdy poznał Charlotte został tam na stałe. Hadley do tej pory mu tego nie wybaczyła. A pierwsza w życiu wizyta w Londynie, bynajmniej nie zachwyca jej w takich okolicznościach. W dodatku nie lubi latać z powodu swojej klaustrofobii. Na lotnisku spotyka jednak chłopaka, Brytyjczyka, który przypadkiem ma w samolocie miejsce obok niej. Czeka ich więc siedmiogodzinny lot w swoim towarzystwie.

Jennifer E. Smith wykonała kawał dobrej roboty, tworząc powieść, której akcja zamyka się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Roztacza przed czytelnikiem słodko-gorzką niezwykle romantyczną historię, która przeplata się z problemami rodzinnymi głównych bohaterów. Ktoś może nazwać tę książkę romansidłem, może powiedzieć, że jest mdła. Ale to nieprawda. Historia jest świeża, lekka i chwytająca za serce. Jest pożywką dla marzeń. Ja nigdy jeszcze w swoim życiu nie miałam okazji lecieć samolotem, ale po lekturze „Serca w chmurach” obawiam się, że gdy ten moment wreszcie nastąpi uparcie będę czekać aż zza rogu wyłoni się taki Oliver i zaoferuje pomoc w prowadzeniu walizki ;)

Przyznam, że czytałam tę książkę z uśmiechem na ustach. Bohaterowie są zwykłymi ludźmi, których naprawdę chciałoby się poznać. Hadley jest sympatyczna, a Oliver czarujący. Bardzo spodobała mi się szczerość i niewymuszoność podczas ich wielogodzinnej rozmowy w samolocie. Autorka nie skupiła się tylko i wyłącznie na miłości. Czytając, zapoznajemy się z historią rodziny Hadley. Jesteśmy świadkami jej przemyśleń na temat ojca. Jej rodzice na nowo ułożyli sobie życie, tylko ona ciągle stara się to wszystko sobie jakoś poukładać.

„Serce w chmurach” na pewno będę mile wspominać. To historia przypadkowej miłości, która mimo, że istnieje tylko na kartach książki, pokazuje, że wszystko jest możliwe. Dodam jeszcze, że czytając pomyślałam, iż fajnie byłoby ją zobaczyć w filmie. Moim zdaniem, to gotowy scenariusz na film, taki ciepły, ku pokrzepieniu. Wystarczy dobrać muzykę, właściwych aktorów i gotowe! Odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy brakuje w kinie tego typu dobrze zrealizowanych filmów. Ale to oczywiście tylko takie moje przemyślenia. A wracając do książki, szczególnie polecam ją wszystkim marzycielom i romantykom. Na pewno się nie zawiedziecie. :)

Miłość od pierwszego wejrzenia. Czy istnieje tylko na kartach książek i w filmach? Często pragniemy wierzyć, że gdzieś tam w świecie jest ktoś na kogo czekamy i kto czeka na nas, aż pewnego dnia nasze drogi się przetną. Chcemy wierzyć w zbiegi okoliczności. Gdy moje marzycielskie „ja” wypatrzyło książkę o romantycznym tytule „Serce w chmurach” od razu postanowiło, że musi...

więcej Pokaż mimo to