-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1099
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać330
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński19
-
Artykuły„(Nie) mówmy o seksie” – Storytel i SEXEDPL w intymnych rozmowach bez tabuBarbaraDorosz2
Biblioteczka
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz fabułą opartą na motywie dam w opałach (Kora jest uprowadzania w ciągu książki trzy razy, jej siostra Alicja tylko dwukrotnie), które sprawni mężczyźni, obowiązkowo zakochani w nich, próbują uratować. Mimo powtarzalności tego motywu w obrębie jednej powieści, Cooperowi udało się utrzymać moje jako takie zainteresowanie przez dłuższy czas za sprawą wyjątkowo nowoczesnych i dynamicznych opisów walk, pojedynków, ucieczek i pościgów. Serio, dawno nie czytałem klasycznej powieści, której starcia byłyby tak plastycznie i zarazem przekonująco opisane. Podobało mi się także, że autor "Ostatniego Mohikanina" nie uciekł w stereotypowe przedstawienie postaci (nawet jeśli kobiety są biernymi podmiotami fabuły). Mam tu na myśli fakt, że nie ma tu spodziewanego podziału na złych kolonistów i dobrych Indian, lub na odwrót - dzikusów i światłych białych. Nawet przedstawiane przez pisarza plemiona indiańskie nie są podzielone na te "szlachetne" i "nieszlachetne", jak to nauczyła nas późniejsza popkultura. Boli jedynie fakt, że sytuacja pod fortem William Henry została przedstawiona niezgodnie z prawdą, jako przemyślany spisek Francuzów, a nie przypadkowy atak plemienia wrogiego Anglikom, którego Francuzi nie przewidzieli. Niemniej historyczne wydarzenia wojny siedmioletniej, a także niesnaski i różnice pomiędzy poszczególnymi szczepami Indian, zostały przez autora nieźle wplecione i wykorzystane w fabule.
Cooperowi, mimo niewątpliwych zalet jego pióra, daleko jednak do geniuszu narracji i intrygi z powieści mistrza Alexandre'a Dumasa. Ale to bardzo miły przedsmak późniejszych arcydzieł w postaci chociażby "Trzech muszkieterów".
7/10
Mam pewien problem z ocenieniem "Ostatniego Mohikanina". Miałem już podobnie z filmem, który oglądałem dawno temu i z jakiegoś powodu rozczarował mnie czy też wynudził. Na szczęście zapomniałem go na tyle, że czytanie powieści nie było przykrym doświadczeniem.
Jest to oczywiście pod wieloma względami bardzo typowa klasyka powieści przygodowej - z pretekstową wręcz...
6,5/10
Po przeczytaniu świetnego "Michaela Kohlhaasa", początek "Markizy z O." zapowiadał coś równie wybornego, choć nie liczyłem na przegonienie jakości tego pierwszego utworu. Obie nowele są w gruncie rzeczy podobnie - osnute na niesamowitych przypadkach i zaskakujących sytuacjach, które następnie rozwijają się w trudne do rozwiązania węzły. Cechują się widocznym romantycznym fatalizmem, ale mimo wszystko bezwzględnym realizmem, mimo wspomnianej niesamowitości zdarzeń. W pewnym sensie antycypują też prozę Kafki ze swoim poczuciem sytuacji, z których trudno się wyplątać bez strat.
I taka była właśnie "Markiza z O.", w dodatku niezwykle emocjonująca i wciągająca, ale jedynie do połowy, kiedy pojawia się bardzo dobrze poprowadzony zwrot akcji. Jednak w pewnym momencie po tym zwrocie akcji wszystko zaczyna zmierzać do przewidywanego końca, który najwyraźniej prezentuje bardzo błahe podejście do tematyki gwałtu, niestety. Budzące wątpliwości natury moralnej zakończenie zupełnie zepsuło mi odbiór, a fakt, iż wszystko nagle stało się przewidywalne - radość z czytania końcówki utworu.
Oczywiście badacze literatury niemieckiej nie byliby sobą, gdyby nie poszukiwaliby drugiego dna. "Markizę z O." odczytuje się jako parabolę zdarzeń politycznych z okresu wojen napoleońskich. Interpretacji tej nie da się dobrze wytłumaczyć bez streszczania fabuły noweli, więc zostaje mi jedynie zachęcić, mimo własnego rozczarowania, do sięgnięcia do utworów Kleista i próby własnego rozwikłania ukrytego sensu w historii tytułowej markizy.
6,5/10
Po przeczytaniu świetnego "Michaela Kohlhaasa", początek "Markizy z O." zapowiadał coś równie wybornego, choć nie liczyłem na przegonienie jakości tego pierwszego utworu. Obie nowele są w gruncie rzeczy podobnie - osnute na niesamowitych przypadkach i zaskakujących sytuacjach, które następnie rozwijają się w trudne do rozwiązania węzły. Cechują się widocznym...
2021-06-27
2021-06-06
8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.
Tak jak sztuka Kleista "Książę Homburg" zupełnie mi się nie podobała, tak obszerna nowela historyczna o Kohlhaasie zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Po pierwsze - sam motyw buntu podniesionego w słusznej sprawie miał ogromny potencjał, który niemiecki poeta wykorzystał do granic możliwości. Po drugie - nowela jest ze wszech miar epicka i gdyby ją jeszcze bardziej rozbudować to wyszła by z tego naprawdę bardzo dobra powieść. Po trzecie - jest napisana niezwykle współczesnym językiem, jak na sam początek XIX wieku, przez co czyta się ją niezwykle przyjemnie i jest po prostu angażująca. Po czwarte - w "Michaelu Kohlhaasie" bardzo szeroko zarysowane jest tło społeczno-polityczne XVI-wiecznego Cesarstwa Niemieckiego. Właściwie jest to największa atrakcja w tej noweli i w niej leży siła dzieła niemieckiego poety.
Tytułowy bohater, by dowieść swojej uczciwości i otrzymać upragnioną sprawiedliwość za doznaną krzywdę, przechodzi szereg niezliczonych trudności w starciu z władzami Saksonii i Brandenburgii oraz XVI-wieczną biurokracją. Kleist bardzo dokładnie przedstawia wszystkich ludzi, którzy mieli jakikolwiek wpływ na sprawę Kohlhaasa - od podkomorzych, burmistrzów i kasztelanów po książąt elektorów i ich najbliższych doradców, a nawet Marcina Lutra. Podkreśla przy tym echo, jakim z pozoru prosta sprawa odbija się w ówczesnym Cesarstwie, a także przedstawia, jak zwykłe przypadki, sploty wydarzeń i nieoczekiwane okoliczności mogą nieoczekiwanie wpłynąć na dalszy rozwój wypadków. Ta prosta i jasna dla czytelnika sytuacja w noweli szybko przemienia się w prawdziwy koszmar biurokratyzmu, którego nie powstydziłby się Franz Kafka w swoich powieściach. Kohlhaas, sam będąc wytrawnym graczem, staje się prawdziwym więźniem sytuacji, w którą został zaplątany, a z której nie ma upragnionego wyjścia. Wszystko to oczywiście przedstawione z niezwykłym realizmem i dopiero pod koniec noweli Kleist wprowadza nieprawdopodobny wątek przepowiedni cyganki, który pozwala mu jednak uciec w dość niewyszukany, ale bardzo zgrabny symbolizm i odnieść wymowę noweli do współczesnych mu czasów, wyrażając swój znaczący niepokój wobec pruskiego militaryzmu.
"Michael Kohlhaas" to przede wszystkim opowieść o tym, jak ważna jest praworządność w państwie. W noweli zostaje także zadane pytanie, czy istnieje właściwie coś takiego jak sprawiedliwość. Czy sprawiedliwość jest wartością obiektywną, czy raczej subiektywną? Kleist zdaje się przychylać ku tej drugiej opcji, bowiem przedstawia na przykładzie Kohlhaasa i jego sprawy jak to proste pojęcie może być różnie interpretowane zależnie od osoby i okoliczności. Z noweli też płynie pewna prosta mądrość, że czasami dla świętego spokoju lepiej odpuścić swoim wrogom, niż próbować wojować o swoją sprawę, nawet gdy nie ma to większego sensu.
W takich momentach utwierdzam się w przekonaniu, że czytanie klasyki, zwłaszcza tej mniej znanej, się opłaca. Chociażby w ten sposób, że natrafia się na takie ukryte i nieznane szerzej perełki, jaką jest "Michael Kohlhaas".
8,5/10
Z historią Michaela Kohlhaasa (w rzeczywistości Hansa) zetknąłem się za sprawą filmu z Madsem Mikkelsenem. Filmu, który dość chaotycznie opowiadał historię sprawiedliwego buntownika i nie wiedzieć czemu przenosił akcję do Francji, choć w literackim pierwowzorze to właśnie umiejscowienie akcji w księstwach Brandenburgii i Saksonii miało ogromne znaczenie.
Tak jak...
2021-05-23
2021-05-11
2021-05-11
2021-05-04
2021-04-17
4,5/10
Zawsze wydawało mi się, że "Wichrowe wzgórza" to jeden z tych największych powieściowych romansów wszechczasów, stawiany obok "Dumy i uprzedzenia" i "Przeminęło z wiatrem". Sięgając po książkę młodszej siostry Brontë z jednej strony rozczarowałem się pozytywnie, gdyż dostałem coś, co nie do końca można nazwać samym romansem, a zarazem negatywnie, bo jest to być może jedna z najbardziej przecenianych powieści wszechczasów.
"Wichrowe wzgórza" to przede wszystkim nieudana powieść gotycka. Nieudana, bo Emily Brontë zupełnie zawodzi, jeśli chodzi o budowanie potrzebnego w tym gatunku gęstego klimatu. Wydaje się, że autorka uznała, że gdy umieści akcję w podupadłym dworku na wrzosowiskach, użyje takich elementów jak burza, mgła, wichura, lustro i zjawy, a historię osnuje wokół losów bohaterów mniej lub bardziej niemoralnych, to wystarczy, by czytelnik poczuł dreszcz. Oczywiście to za mało - gotycyzm jest tu ledwie widoczny. Drugim moim zarzutem względem "Wichrowych wzgórz" jest paradoksalnie krótkość tej książki. Na ok. 350 stronach została rozpisana akcja rozpięta w czasie na ponad 30 lat, co w efekcie wygląda tak, że czytając powieść przechodzimy przez kolejne wydarzenia prawie że sprintem. Wszelkie zmiany, czy to charakterów czy sytuacji, zachodzą w zastraszająco ekspresowym tempie. Nie ma tu żadnego momentu na oddech, czy wczucie się w sy. Nadmiar wydarzeń, zwykle bardzo brutalnych, szybko prowadzi do przesytu.
Do tego zupełnie nie rozumiem, dlaczego traktuje się tę powieść jako dzieło "literatury kobiecej". Na odwrocie mojego wydania znalazł się nawet frazes, że jest to powieść "napisana przez kobietę, o kobietach i dla kobiet". Co prawda narracja w głównej mierze prowadzona jest z punktu widzenia służącej, będącej świadkiem wszystkich wydarzeń w powieści, ale postać ta pełni de facto rolę bezosobowego narratora obiektywnego. Nie zapewnia to w żaden sposób kobiecego spojrzenia na to, co się dzieje w "Wichrowych wzgórzach". a szkatułkowa konstrukcja opowieści nie jest dobrze wykorzystana, wręcz przeciwnie - wydaje się niepotrzebna i łatwo się przez nią zagubić w meandrach historii. Poza tym, w zasadzie jest tu więcej bohaterów męskich, niż żeńskich, a wątkom miłosnym daleko od "kobiecej" delikatności.
Czytając moją recenzję, można zauważyć, że zupełnie nie krytykuję warstwy fabularnej. Co prawda historia w "Wichrowych wzgórzach" jest bardzo zawiła, rozbita na dwa pokolenia, można się w niej zgubić (zwłaszcza w powiązaniach rodzinnych i małżeńskich pomiędzy bohaterami) i czasami wręcz przypomina dziwny harlekin. Niemniej zamysł Brontë, by umieścić akcję powieści w dwojakiej pod względem charakteru mikroprzestrzeni dwóch sąsiadujących ze sobą siedzib szlacheckich oraz pokazać degrengoladę i stopniowy upadek rodów Earnshawów i Lintonów za sprawą działań Heathcliffa, był naprawdę dobry. Jest to też miłą odmianą, że po ułożonych i wygładzonych powieściach Jane Austen w literaturze wiktoriańskiej Anglii pojawia się coś, co już w samym zamyśle miało być ponure i brutalne.
Niestety wszystko zawodzi przez naprawdę sztywny język Emily Brontë, jej nieumiejętność do prowadzenia narracji i roztaczania pożądanej gęstej atmosfery. Miałem wrażenie, że czytam książkę już przestarzałą w momencie wydania, starszą o co najmniej pół wieku, niż jest w rzeczywistości. Wystawiam jeszcze niższą ocenę, niż całokształt powyższej recenzji sugeruje, ponieważ "Wichrowe wzgórza" niezmiernie zaczęły mnie irytować i męczyć odkąd pojawił się wątek drugiego pokolenia bohaterów. Jest to bardziej szkic powieści, niż pełnoprawne dzieło. A szkoda, bo potencjał oczywiście był.
4,5/10
Zawsze wydawało mi się, że "Wichrowe wzgórza" to jeden z tych największych powieściowych romansów wszechczasów, stawiany obok "Dumy i uprzedzenia" i "Przeminęło z wiatrem". Sięgając po książkę młodszej siostry Brontë z jednej strony rozczarowałem się pozytywnie, gdyż dostałem coś, co nie do końca można nazwać samym romansem, a zarazem negatywnie, bo jest to być może...
2021-04-20
4/10
Zachwalany przez wielu "Woyzeck" jest dla mnie totalnym nieporozumieniem, wyraźnie miałem zbyt wysokie oczekiwania, ale chyba ciężko mi się dziwić. Przede wszystkim zamiast spodziewanego dramatu z osobliwym, kafkowskim klimatem dostałem zaledwie zarys właściwego dramatu.
Niby są tu prowadzone dwutorowo dwa wątki (Woyzecka i jego żony), ale prowadzone tak szybko, że sceny zmieniają się w ekspresowym tempie i zanim czytelnik zdąży mniej więcej zrozumieć jej znaczenie, zaczyna się następna. Dialogi są zupełnie nijakie i ciężkie do czytania, mogę to policzyć na karb tłumaczenia, ale raczej to wina szkicowości całego "Woyzecka". Nie kupuję (na ile ją zrozumiałem) wymowy dramatu, bo opresyjność armii i doktora (sic!) jest wręcz śmieszna i nie wiem skąd wynikała infantylność bohatera. Wobec tego zbrodnia też nie szokuje, a gniew, że ktoś położył łapę na mojej własności, to raczej niezbyt ciekawy motyw morderstwa. Zastanawia mnie też przynależność gatunkowa - ani to dramat naturalistyczny, ani romantyczny, ani nic pomiędzy.
Jeśli to ma być jedno z najbardziej cenionych dzieł niemieckiego dramatu XIX wieku, to zastanawiam się na jak niskim poziomie musi być ta dramaturgia. Cóż, nie chcę uchodzić za wielkiego znawcę, malkontenta i krytyka, ale chyba już za późno. Podejrzewam jednak że szkicowość "Woyzecka" jest pewnym atutem dla samych reżyserów teatralnych i aktorów, którzy mogą wziąć klasyczne i jako tako kojarzone dzieło, a potem przerobić je w dowolny sposób. Ale ja, jako zwykły czytelnik, żadnego potencjału tu nie widzę.
4/10
Zachwalany przez wielu "Woyzeck" jest dla mnie totalnym nieporozumieniem, wyraźnie miałem zbyt wysokie oczekiwania, ale chyba ciężko mi się dziwić. Przede wszystkim zamiast spodziewanego dramatu z osobliwym, kafkowskim klimatem dostałem zaledwie zarys właściwego dramatu.
Niby są tu prowadzone dwutorowo dwa wątki (Woyzecka i jego żony), ale prowadzone tak szybko, że...
2021-04-10
5/10
Jeśli mam oceniać całą twórczość Kleista przez jedno tylko dzieło, to po "Księciu Homburga" rozumiem dlaczego ten poeta uległ zapomnieniu i stał w cieniu wielkich figur Goethego i Schillera.
Wszystko w tym dramacie jest dość płaskie, a dialogi są niezwykle ciężkie. Z tym ostatnim może przesadzam, ale dotychczasowe doświadczenia z tragediami Goethego i Schillera nauczyły mnie, że ci niemieccy romantycy potrafili stworzyć nie tylko autentycznie brzmiące dialogi, ale za jedynie ich pomocą zbudować nastrój wybranego momentu w dziejach Europy. Kleist tego nie potrafi, bo tła historycznego w "Księciu Homburgu" równie dobrze mogłoby nie być (co wcale nie świadczy o uniwersalności dzieła). Co prawda, jest tu całkiem niezłe zarysowany typowy konflikt tragiczny pomiędzy czuciem i wiarą (tytułowy Książę) a ład i praworządność (Elektor brandenburski). Drugą opcję można utożsamiać z pruskim militaryzmem, który Kleist zdaje się w "Księciu Homburgu" krytykować. Jednakże akcja dramatu jest tak bardzo nieciekawa, a przy tym oparta na dość dziwacznych sytuacjach (m.in. Homburg zupełnie bez powodu jawę bierze za sen), że wszelki potencjał wyparowuje.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że przynajmniej nowele Kleista będą bardziej interesujące.
5/10
Jeśli mam oceniać całą twórczość Kleista przez jedno tylko dzieło, to po "Księciu Homburga" rozumiem dlaczego ten poeta uległ zapomnieniu i stał w cieniu wielkich figur Goethego i Schillera.
Wszystko w tym dramacie jest dość płaskie, a dialogi są niezwykle ciężkie. Z tym ostatnim może przesadzam, ale dotychczasowe doświadczenia z tragediami Goethego i Schillera...
2021-03-02
7,5/10
Chyba wystarczającym powodem by sięgnąć do "Wilhelma Tella" Schillera jest chęć poznania okoliczności (jeśli nie historycznych to przynajmniej literackich) słynnego strzału z kuszy, i myślę że właśnie to kieruję sporą częścią współczesnych czytelników. Jest to jednak przede wszystkim najdojrzalsze dzieło Schillera wieńczące jego całą twórczość dramatyczną. Nie znaczy jednak, że jest to jego najlepszy utwór.
To co może czytelnika przytłoczyć w "Wilhelmie Tellu", mnie najbardziej zaciekawiło - historyczność utworu. Schiller wprowadza w tym mało scenicznym dramacie naprawdę pokaźną ilość różnorodnych postaci charakteryzujących społeczeństwo znajdującej się pod habsburskim panowaniem Szwajcarii przełomu XII i XII wieku. Schiller umiejscawia akcję nie tylko w bardzo realnych i namacalnych miejscach w Szwajcarii, ale też szeroko kreśli tło historyczne szwajcarskiego powstania. Sam Tell jest tutaj cichym bohaterem i żadnym dowódcą, ale symbolem zrywu narodowowyzwoleńczego. Choć jest tytułową i centralną postacią dramatu, według zamysłu niemieckiego poety często pojawiającym się jedynie w tle opowiadanej historii. W zasadzie to czyni dramat jeszcze ciekawszym pod względem formalnym, zwłaszcza że Schillerowi całkiem nieźle udaje się oddać psychikę Tella - wielkiego bohatera, ale nie czującego się wielkim.
Niestety pod względem czytelniczym "Wilhelm Tell" jest bardzo mało angażujący. Powstanie Szwajcarów nie budzi we współczesnym czytelniku większych odczuć, a ich sprawa mało obchodzi czytelnika, co niestety odbiera pewną dozę przyjemności z lektury. Sam utwór czyta się dobrze, choć może znużyć w pewnych momentach. Dzieło całkiem imponujące, ale zupełnie niepociągające. Pomimo tego zarzutu, warto się zapoznać.
7,5/10
Chyba wystarczającym powodem by sięgnąć do "Wilhelma Tella" Schillera jest chęć poznania okoliczności (jeśli nie historycznych to przynajmniej literackich) słynnego strzału z kuszy, i myślę że właśnie to kieruję sporą częścią współczesnych czytelników. Jest to jednak przede wszystkim najdojrzalsze dzieło Schillera wieńczące jego całą twórczość dramatyczną. Nie znaczy...
2021-02-18
7/10
"Götz von Berlichingen Żelaznoręki" to pierwsze znaczące dzieło nie tylko samego Goethego, ale też całego okresu "burzy i naporu" w literaturze niemieckiej. W tym dramacie, który zapewnił poecie pierwsze wyrazy uznania wśród krytyków i weimerskich romantyków, bierze on na warsztat historię słynnego jednorękiego rycerza-rozbójnika z czasów Maksymiliana I. Choć Götz zbójował na traktach ówczesnej Szwabii, cieszył się powszechnym szacunkiem i sławą wojownika, a jego honorowość (przejawiająca się chociażby w tym, że nigdy nie wystąpił przeciwko władcy) przeszła do legendy.
W samym dramacie ujawniają się przebłyski prawdziwego geniuszu Goethego. Dialogi są niezwykle żywe i naturalne, sprawiają wrażenie realnych rozmów, chociażby z faktu, że nikt nie tłumaczy sobie tutaj oczywistości wyłącznie na użytek odbiorców dzieła. Sam główny bohater mimowolnie budzi sympatię i również pozostałe postaci są całkiem dobrze zarysowane, nawet dworzanie biskupa zdają się ludźmi z krwi i kości, a nie tylko dekoracjami. Goethemu udało się ponadto na bazie samych dialogów zbudować autentyczną atmosferę całej epoki - czasów watażków, samowładztwa książąt, niepokojów religijnych, buntów chłopskich i ogólnej anarchii w cesarstwie Maksymiliana I.
Jednym z głównych wątków dramatu jest różnica zdań pomiędzy Götzem a jego dawnym przyjacielem Weislingenem (postacią fikcyjną). Za pomocą tych dwóch centralnych bohaterów "Żelaznorękiego" Goethe prezentuje dwie drogi, jakimi mogły podążyć elity nowożytnych Niemiec. Albo być jak Götz i dbać nie tylko o własną wolność osobistą, ale też o swobody dla poddanych, albo być jak Weislingen i poświęcać czas wyłącznie na rozwój kariery. Choć jest to prosty i czarno-biały dualizm, a autor wyraźnie sprzyja stronie Götza, Goethemu udaje się nie popaść w banał, a wymiana zdań pomiędzy bohaterami w pierwszym akcie jest jednym z najjaśniejszych punktów dramatu.
Niestety im dalej tym robi się mniej ciekawie, ponieważ w część "wojenną" dramatu wkrada chaos narracyjny i od pewnego momentu wiadomo, w jaką stronę pójdzie akcja. Niemniej jest to bardzo porządny dramat, szkoda że tak mało znany i ceniony współcześnie. Według mnie bardzo dobrze się zestarzał. "Götz von Berlichingen Żelaznoręki" jest jak nieco późniejsi "Zbójcy" Schillera, ale o wiele lepiej napisany. Warto się z nim zapoznać dla chociażby naprawdę klimatycznych dialogów.
7/10
"Götz von Berlichingen Żelaznoręki" to pierwsze znaczące dzieło nie tylko samego Goethego, ale też całego okresu "burzy i naporu" w literaturze niemieckiej. W tym dramacie, który zapewnił poecie pierwsze wyrazy uznania wśród krytyków i weimerskich romantyków, bierze on na warsztat historię słynnego jednorękiego rycerza-rozbójnika z czasów Maksymiliana I. Choć Götz...
2021-03-27
5/10
Pocieszam siebie myślą, że po przeczytaniu "Mansfield Park" mam już za sobą prawdopodobnie najsłabszą część twórczości Jane Austen i jeśli najdzie mnie ochota na pozostałe dzieła tej popularnej do dziś pisarki, to nie trafię już tak źle. Ta powieść uznawana jest za rzekomo najtrudniejszą, co właściwie zachęciło mnie do jej przeczytania. Po jej skończeniu mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest po prostu słaba.
Austen miała tym razem poważniejszą ambicję, by przedstawić w swym dziele wyraźną krytykę społeczną. Mamy tu postać ubogiej i skromnej Fanny, która zamieszkuje u bogatego wujostwa w tytułowym Mansfield Park. Jej najbliższym przyjacielem staje się Edmund, młodszy syn wyniosłego sir Thomasa oraz przyszły pastor. Jednak nawet ci główni bohaterowie są tak nijacy, że ledwo wyróżniają się na tle jednolitych mieszkańców i bywalców tytułowej posiadłości. Historii i bohaterom brak jakiegokolwiek wyrazu i kolorytu, a dowcipne i cięte dialogi z "Dumy i uprzedzenia" wraz z żywymi portretami literackimi gdzieś wyparowały w przeciągu roku, który dzieli oba te utwory. Najprawdopodobniej w związku ze społeczną krytyką, jakiej podejmuje się Austen, było to jej zamiarem, by ukazać wszystkich jako pustych ignorantów. Sprawia to jednak, że wszystko jest okropnie odpychające i zwyczajnie nudne.
Drugi główny zarzut względem tej powieści dotyczy jej marnej kompozycji. Na tym co powinno być istotne Austen nie rozwodzi się wcale, ale na motyw przedstawienia teatralnego, będący dla mnie totalnie irytującym, niezrozumiałym i niepotrzebnym wątkiem, poświęca prawie połowę całej książki. Przez większość czasu czytanie szło niezwykle opornie, choć od technicznej strony przecież ciężko cokolwiek zarzucić językowi Austen. Druga połowa "Mansfield Parku" robi się odrobinę ciekawsza, ale wciąż jest bardzo nużąca. Po długim wstępie i wątku teatralnym fabuła powieści mogła się rozwinąć w o wiele lepszą stronę, ale zostaje to wszystko zniweczone przez słabo umotywowany zwrot akcji, który na przestrzeni ostatnich 50 stron w ekspresowym tempie zamyka dość nienaturalnie wszystkie wątki. Ostatni rozdział to dopowiedzenie losów postaci w taki sposób, jakby samej Austen już nie chciało się więcej pisać.
W zasadzie więc mało tu typowego romansu, więcej tu wyjątkowo nieciekawej w tej odmianie obyczajowości epoki regencji. Wymowy krytycznej "Mansfield Parku" właściwie musiałem się domyślać, bo jest słabo zaakcentowana przez większość powieści. W zasadzie mamy sympatyzować z Fanny i Edmundem jako jedynymi, którzy reprezentują pozytywne wartości, ale jest to bardzo ciężkie, gdy ich charakter i losy są tak nijakie. Za ambitniejszy zamiar powieściopisarki i bycie tak wczesną przedstawicielką realizmu nie wystawiam "Mansfield Park" niższej oceny, jednak o wiele bardziej rozrywkowa "Duma i uprzedzenie" nawet na polu moralizatorskiego przekazu zdecydowanie wygrywa porównanie obu utworów.
5/10
Pocieszam siebie myślą, że po przeczytaniu "Mansfield Park" mam już za sobą prawdopodobnie najsłabszą część twórczości Jane Austen i jeśli najdzie mnie ochota na pozostałe dzieła tej popularnej do dziś pisarki, to nie trafię już tak źle. Ta powieść uznawana jest za rzekomo najtrudniejszą, co właściwie zachęciło mnie do jej przeczytania. Po jej skończeniu mogę z czystym...
2021-02-08
5/10
Teraz już wiem, dlaczego czytanie "Szkarłatnej litery" dla uczniów amerykańskich szkół jest taką katorgą. Porównanie tej lektury do "Nad Niemnem" Orzeszkowej jest jak najbardziej na miejscu, choć powieść Hawthorne'a jest znacznie krótsza.
Już pierwszy rozdział potrafi porządnie zniechęcić do dalszego czytania, ponieważ jest tylko luźno związanym z resztą powieści autobiograficznym zapisem pracy autora w urzędzie celnym w Salem. Ten wstęp, jeśli uda się przez niego przebrnąć, ma szansę wyjaśnić czytelnikowi, że jeden z przodków Hawthorne'a siedział za ławą oskarżycieli na słynnym procesie w Salem. Napisał więc "Szkarłatną literę" jako rodzaj odkupienia win swojego przodka. Powieść opisuje kilka epizodów z życia Hester Prynne, obywatelki purytańskiego Bostonu, która za cudzołóstwo z nieznanym mężczyzną (czego jawnym owocem jest jej córeczka) jest noszenie tytułowej litery na piersi na znak hańby. Tajemnicą pozostaje jednakże nazwisko kochanka, którego Hester postanawia nie wyjawiać.
Purytańska rzeczywistość i tocząca się w nich fabuła brzmią niezwykle interesująco, ale tak niestety nie jest. Mało w tym faktycznej historii i mało emocji, które są przysłaniane przez przesadną poetyckość języka. Ów język to wspomniane "Nad Niemnem" - długie i skomplikowane zdania, przy których można kilka razy się zgubić oraz nieistotne opisy i szczegóły pozornie służą budowaniu realiów i klimatu, a rzeczywiście przyprawiają czytelnika o znużenie. Hawthorne stara się w każdym zdaniu zawrzeć jak najwięcej informacji, co nie służy dobrze jego powieści. Jego styl to usilne wskazywanie pewnych szczegółów i oczywistości, próba przeprowadzenia czytelnika za rączkę przez minioną epokę. Dialogi są patetyczne, nie brzmią jak wypowiedzi realnych ludzi. Sami bohaterowie to kukiełki, które autor wskazuje palcem i próbuje wmówić czytelnikowi, że posiadają one prawdziwe cechy charakteru. Wszystko staje się mdłe, a przekaz powieści jest prosty i jednostronny.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czytam książkę przeznaczoną dla dzieci - z tym, że dobre książki dla dzieci nie są tak naiwne. Choć przyzwyczaiłem się do specyficznego stylu autora i język przestał mnie irytować, to nie mam poczucia, że było warto dobrnąć do końca. Dlatego szczerze nie polecam "Szkarłatnej litery" i lepiej chyba przeczytać streszczenie, bowiem nawet zakończenie jest możliwe do przewidzenia w połowie powieści.
5/10
Teraz już wiem, dlaczego czytanie "Szkarłatnej litery" dla uczniów amerykańskich szkół jest taką katorgą. Porównanie tej lektury do "Nad Niemnem" Orzeszkowej jest jak najbardziej na miejscu, choć powieść Hawthorne'a jest znacznie krótsza.
Już pierwszy rozdział potrafi porządnie zniechęcić do dalszego czytania, ponieważ jest tylko luźno związanym z resztą powieści...
2021-02-21
9/10
Wszyscy znają muzykę Griega do "Peer Gynta", ale samemu "Peer Gyntowi" nie poświęca się niestety wystarczającej uwagi, choć co poniektórzy zapewne czytali późniejsze dramaty Henrika Ibsena. Jest to zwieńczenie "młodzieńczej", niejako romantycznej twórczości słynnego dramatopisarza, zanim ten zabrał się za tworzenie uznanych arcydzieł w nurcie naturalizmu, ale przede wszystkim swego rodzaju norweski epos narodowy ujęty w formę dramatu romantycznego.
Pod wieloma względami "Peer Gynt" to wesoła trawestacja "Fausta" Goethego, na co wskazują m.in. liczne kryptocytaty i mniej bezpośrednie nawiązania. Nie jest to jednak przerobienie tych samych motywów co Goethe w swoim opus magnum, bowiem Ibsen zajmuje się między innymi krytyką "letniej" postawy życiowej reprezentowanej przez głównego bohatera, nieustannie unikającego działania i jasnego określania siebie by nie doprowadzić siebie do straty jakiejkolwiek okazji życiowej, w efekcie prowadząc siebie do cierpienia. Autor wdaje się także w polemikę z niemieckimi klasykami filozofii, rozważa czym jest piękno, skąd się bierze cierpienie oraz satyryzuje samych Norwegów i ich postawy, zwłaszcza nastroje ultrapatriotyczne po odzyskaniu niepodległości od Danii. Ponadto, jak zapewnia wstęp i opracowanie wydania Ossolineum, dramat porusza znacznie więcej głębokich aspektów filozoficzno-społecznych.
Problematyka "Peer Gynta" jest więc równie wzniosła i bogata co przywołany wyżej "Faust", ale dramat Ibsena, choć całkiem długi, nie cierpi na wskutek gigantomanii. Pisarz mistrzowsko operuje groteską i komizmem, które skrywają pod sobą tony tragizmu, bowiem buńczuczna postawa głównego bohatera to jedynie przykrywka ukrywająca jego nieustanny ból istnienia. Ten smutek ukryty pod wesołą i zabawną atmosferą, jaką jest "Peer Gynt" wypełniony, zdaje się doskonale oddawać ogólny charakter samych Norwegów. Ponadto Ibsen prawie całkowicie wykorzystuje tu możliwości, jakie daje pisarzowi forma dramatu romantycznego - brak podziału na sceny (zamiast tego są odsłony), poszczególne akty są nierówne, akcja swobodnie przemieszcza się od Norwegii po Maroko, oraz wykonuje gwałtowne skoki czasowe. Do tego dorzucony zostaje, zwłaszcza na początku, klimat bajkowej ludowości, całkiem realistyczny obraz norweskiej wsi, zagadkowe alegorie oraz motywy zaczerpnięte z norweskich legend.
Podejrzewam, że dzieło niestety wiele traci w przekładzie (skądinąd bardzo dobrym), ale pod prawie każdym względem "Peer Gynt" w moim odczuciu przewyższa bardziej znanego "Fausta". Przede wszystkim forma i długość dramatu nie nudzi, wręcz przeciwnie - wiersze Ibsena czyta się niezwykle przyjemnie, a pewne znużenie odczułem dopiero na sam koniec ostatniego aktu. Przygody Gynta, choć liczne, powtarzają się tylko gdy służą Ibsenowi do wykazania wewnętrznej analogii. Świetne dzieło, niezwykle niedoceniane, zdecydowanie warte przeczytania.
9/10
Wszyscy znają muzykę Griega do "Peer Gynta", ale samemu "Peer Gyntowi" nie poświęca się niestety wystarczającej uwagi, choć co poniektórzy zapewne czytali późniejsze dramaty Henrika Ibsena. Jest to zwieńczenie "młodzieńczej", niejako romantycznej twórczości słynnego dramatopisarza, zanim ten zabrał się za tworzenie uznanych arcydzieł w nurcie naturalizmu, ale przede...
2021-02-27
7,5/10
"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji, szaleństwa i dewocji.
Początkowo powieść Hoffmanna zaczyna się bardzo spokojnie i już od pierwszych zdań można się oczarować subtelnie wyrafinowanym językiem autora. Szybko jednak sielankowe życie bohatera, którym jest kapucyn Medard, przemienia się w istny gotycki koszmar - razem z nim zostaniemy wplątani w sieć nie tyle co nieprawdopodobnych, co wprost niedorzecznych intryg i powiązań rodzinnych. Fabuła jest tak skomplikowana, że aby zrozumieć ją w pełni, trzeba by wypisać wszystkie postaci, a następnie rozrysować. Na szczęście niektóre elementy historii są powtarzane kilkukrotnie, dzięki temu główny jej sens można załapać i bez tego. Ponadto być może to pierwsza powieść psychologiczna we współczesnym rozumieniu, poprzez wątek sobowtóra traktująca o rozpadzie osobowości, gdyż sam Medard kilkukrotnie uznaje się w swojej narracji za Wiktoryna, a Wiktoryn podaje się za Medarda.
To co mnie jednak najbardziej zainteresowało w "Diablich eliksirach" to atmosfera, nie będąca wyłącznie gotycką rodem z czarnego romantyzmu, ale wręcz kafkowskiego zagubienia i paranoi. Buduje to nie tylko fabularna zawiłość, ale też sam język, nienaturalne długie monologi oraz ilość absurdu i elementy nadprzyrodzone ocierające się wręcz o prawdziwy, współczesny surrealizm. Wydaje się więc, że słynny Kafka czerpał po prostu z dorobku literatury niemieckiego romantyzmu, bo rodowód jego atmosfery w "Procesie" czy "Zamku" upatruję także w nowelach Kleista czy dramatach Goethego. Świadczy to przede wszystkim o pewnej wspólnocie, która łączy literatów w obrębie jednego języka i narodu, pozwalająca wyodrębnić elementy i cechy powtarzające się w dziełach jednej kultury. W wypadku literatury niemieckiej byłby ten pewien absurd, pomieszanie z poplątaniem i ta niepokojąca niepewność.
Gdy w czasie czytania drugiego rozdziału zrozumiałem, z jaką książką będę miał do czynienia (czyli nie tylko z wariacją na temat "Mnicha" Lewisa i zwykłą opowiastką grozy), byłem bliski zupełnego zachwytu. Jednak im bardziej zbliżałem się do końca, tym moja fascynacja zaczęła zanikać. Czegoś mi zabrakło w "Diablich eliksirach" i ostatecznie nie wiem, jak ją należy rozumieć. Nie jest to raczej krytyka na dewocyjny katolicyzm (czym była powieść Lewisa), gdyż przez literacki styl przebija raczej fascynacja i uznanie Hoffmanna dla ludzi prowadzących klasztorne życie. Oczywistym jest temat schizofrenii i rozpadu osobowości, bardzo ciekawie ujęty jak na czas powstania utworu, ale nie na tyle odkrywczy, by skłonić do głębszych przemyśleń. Podejrzewam też, że po pewnym czasie, treść "Diablich eliksirów" zupełnie mi się zatrze w pamięci. Niemniej powieść polecam wszystkim, którzy czytają nie tylko dla przyjemności i chcą w czasie czytania głowić się "o co tu właściwie chodzi".
7,5/10
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to"Diable eliksiry" Hoffmanna powstały w wyniku inspiracji zarówno "Mnichem" Lewisa, jak i wizytą autora w klasztorze kapucynów w Bambergu, gdzie prawdopodobnie umieścił akcję powieści (miejscowość występuje wyłącznie pod inicjałem). Jest to, krótko mówiąc, prawdziwy romantyczny wór pełen występku, zbrodni, chuci, intryg, tajemnic, obłędu, egzaltacji, frenezji,...