-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać390
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik4
Biblioteczka
2024-04-17
MY ROMAN EMPIRE!
Violet, Xaden oraz reszta naznaczonych wracają do Basgiathu, tuż po tym jak ledwo uszli z życiem. Violet rozpoczyna drugi rok nauki w akademii jeździeckiej, a Xaden przenosi się na wyznaczony posterunek, by objąć dowództwo. Po odkryciu prawdy nic nie jest już takie samo i by dochować tajemnicy, Violet odsuwa się od swoich przyjaciół, nie chcąc ich narażać na niebezpieczeństwo. Teraz nikomu nie może zaufać, musi uważać na okrągło, bo nawet pobyt w akademii nie jest dla niej bezpieczny. Wrogie czają się na każdym kroku, a sam nowy wicekomendant obrał sobie Violet na celownik. Na pierwszym roku wielu przyszłych jeźdźców straciło życie, teraz na drugim roku pozostali tracą człowieczeństwo.
Z kontynuacjami już tak bywa, że albo cię porwą, albo nie. Zdania na temat „Iron Flame’a” są podzielone i jedni ten tom kochają, a drudzy nie do końca. Ja jednak przy swoim zdaniu — nawet po czasie — zostaję i uważam, że jest to dobra kontunyacja. Autorka utrzymuje poziom i gwarantuje czytelnikom intensywną przeprawę przez około 700 stron. Więcej tajemnic, więcej szokujących informacji, więcej niebezpieczeństw i smoków!
Pierwsza połowa skupia się w końcu na nauce w akademii, jeźdźcach i smokach. Violet lawiruje między zajęciami, spotkaniami z Xadenem i poszukiwaniem odpowiedzi na nurtujące ją pytania, których jak się spodziewała, nie otrzymała od nauczycieli. Dlaczego profesorowie ukrywają prawdę o veninach? Czemu nie przygotowują ich do prawdziwej wojny? Pytań jest multum, odpowiedzi niewiele.
Najlepszą częścią tej książki są bez dwóch zdań smoki. Gburowaty, ale jednocześnie troskliwy Tairn i nastoletnia Andarna to mieszanka wybuchowa. Rebecca przeszła samą siebie. Jak tylko Tairn się odzywał, to parskałam lub wybuchałam śmiechem — „Nie zjadamy naszych sojuszników”. Andarna też miała swoje „5 minut”. Napisanie jej w okresie nastoletniego buntu było najlepszym, co mogła zrobić autorka. Nie mogę się doczekać, by dowiedzieć się więcej o przeszłości, kulturze i rasach smoków! Zwłaszcza po końcowych wydarzeniach, Rebecca zwaliła mi na głowę bombę.
W „Iron Flame” autorka postawiła też na rozbudowanie świata, mniej na romans. I dzięki jej za to! Choć sama relacja Xadena i Violet nie jest idealna. Jest skomplikowana z wiadomych powodów. Violet nie do końca ufa Xadenowi. Ona – jest przy nim jak otwarta księga, on – nadal nie do końca ją do siebie dopuszcza. Vi chciałaby, aby Xaden podzielił się z nią swoimi sekretami i choć ten oferuje jej, że odpowie na każde jej pytanie, to nie rozumiem, czemu nie mógłby sam z siebie się z nią czymś podzielić. To była najbardziej frustrująca część ich relacji. Ale nie byłoby tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo kochankowie są rozdzieleni przez większość czasu i to było bardzo dobre posunięcie ze strony autorki. Nie obeszło się też bez smacznych hot scen! Niektórzy autorzy powinni się uczyć od Yarros.
Nie brakuje w tym tomie wzruszających i pięknych momentów, przyśpieszających bicie serca akcji i ciekawych rewelacji! Drużyna miała okazję zżyć się ze sobą. Jeśli coś się stanie Ridocowi, Sawyerowi czy Mirze to rozwalam dom.
Jest schematycznie, nie ma co temu zaprzeczać. Wiele scen już wcześniej gdzieś czytaliśmy, ale mimo to zabawa jest niezła. Ale! absolutnie na NIE jest dla mnie wątek Vi i Cat – byłej Xadena. Rywalizacja o chłopaka pod tytułem „jestem od ciebie ładniejsza” była poniżej pasa.
Zakończenie, a właściwie to ostatnie 150 stron, to jazda bez trzymanki. Już na końcu solidnie cierpiałam i prawie zawału dostałam. Jak potrzebowałam drugiego tomu na już, to potrzebuję trzeciego na wczoraj! Tyle teorii! Jestem ciekawa, które i czy w ogóle jakieś się sprawdzą.
Polecam? Jeszcze jak!
MY ROMAN EMPIRE!
Violet, Xaden oraz reszta naznaczonych wracają do Basgiathu, tuż po tym jak ledwo uszli z życiem. Violet rozpoczyna drugi rok nauki w akademii jeździeckiej, a Xaden przenosi się na wyznaczony posterunek, by objąć dowództwo. Po odkryciu prawdy nic nie jest już takie samo i by dochować tajemnicy, Violet odsuwa się od swoich przyjaciół, nie chcąc ich narażać...
5/5 ❤️
Stare łamigłówki pozostawione przez seniora zostały rozwiązane i sądzić by się mogło, że będąc na prostej linii do objęcia spadku, nic już Avery nie grozi. Niestety nie. I jakże Avery chciałaby się mylić. Jednakże wraz z odnalezieniem Toby’ego, na planszy pojawia się nowy przeciwnik, który wciąga przyszłą miliarderkę i braci Hawthorne do swojej niebezpiecznej rozgrywki. Chcąc zrozumieć wroga, Avery z braćmi muszą cofnąć się do przeszłości nieżyjącego Tobiasa Hawthorne’a i odkryć, jakim człowiekiem tak naprawdę był i komu zalazł za skórę.
Trzeci tom serii utrzymuje poziom swoich poprzedniczek. Historia rozpędza się praktycznie od samego początku. Napięcie towarzyszące bohaterom jest wręcz namacalne. Cała fabuła to jedna wielka mroczna zagadka rodu Hawthorne. Każdy element tej historii został przez autorkę bardzo solidnie napisany. Należą jej się brawa za to, że po drodze nie wykopyrtnęła się z żadną zagadką. Na końcu wszystko ładnie się ze sobą łączy. Wierzyć mi się nie chce, że już od pierwszego tomu Jennifer Lynn Barnes trzymała mnie w swoich sidłach. Czytelnik śledzi działania bohaterów z zapartym tchem, nie chcąc niczego przegapić.
Avery jest pod ogromną presją, do odziedziczenia majątku pozostało jej jeszcze tylko kilka tygodni. Niestety prasa nie daje jej ani na moment wytchnienia, kancelaria naciska, by Avery zgodziła się na zarząd powierniczy, a do tego u progu bram posiadłości Hawthorne House pojawia się nowa osoba, która potencjalnie może stanowić zagrożenie, a wraz z nią kolejna zagadka seniora do rozwiązania. I jak tu nie oszaleć?
„Nasz dziadek zwykł mówić, że każdy wybór wart dokonania ma swoją cenę”.
Przyznam jednak, że drugi tom pod względem zagadek bardziej mi się podobał, ale to też pewnie dlatego, że było ich po prostu więcej. Rozwiązanie jednej z nich prowadziło do drugiej. W finałowym tomie Avery skupia się za to na dwóch głównych łamigłówkach i poszukuje odpowiedzi w obrębie Hawthorne House. Nie znaczy to jednak, że wypadły one gorzej, nie, absolutnie. Fabuła na tyle dynamicznie posuwa się na przód, że w trakcie się w ogóle o tym nie myśli. Nie można się od książki oderwać, bo prawie każdy rozdział jest zakończony cliffhangerem!
„Hawthorne’owie niczego nie kochali bardziej od rywalizacji i wygrywania”.
Na Avery, braci i ich przyjaciół czekają coraz bardziej skomplikowane wyzwania, w tym jedno szczególnie podchwytliwe. Czy osoba u progu bram posiadłości jest przyjacielem, czy wrogiem? Można jej ufać, czy raczej nie? No i dochodzimy do momentu, który najmniej mi się podobał. Nie spoilerując, pojawienie się nowej postaci dużo namiesza. Wprowadzi ona chaos i zamęt, i wydobędzie z niektórych to, co najgorsze. Szczególny wpływ będzie mieć na Graysona, który w tym czasie nie radził sobie zbyt dobrze.
„Ale przede wszystkim nie umiem go nienawidzić dlatego, że sprowadził mi ciebie, Avery Kaylie Grambs”.
Wątek miłosny jest fajnym dodatkiem i cieszę się, że wciąż nie grał głównych skrzypiec. Każdy moment Avery i Jamesona chłonęłam z uśmiechem na ustach (no może poza jednym, który wywołał u mnie szok).
W trzecim tomie Avery wreszcie otrzymuje odpowiedź na najbardziej nurtujące ją pytanie; dlaczego ona? I mimo że powód okazuje się dość oczywisty, to nawet przez sekundę nie przyszedł mi on do głowy. Nie ukrywam, że oczekiwałam innej odpowiedzi, ale i ta ostatecznie mnie satysfakcjonuje. Bądź co bądź, niektóre wątki autorka poprowadziła tak, aby móc sobie do nich wrócić, toteż nie mogę się doczekać kolejnej części serii.
„The Inheritance Games. Ostatni Gambit” to naprawdę dobre zwieńczenie trylogii. Jest tajemniczo, mrocznie i nieprzewidywalnie! Jestem ciekawa, co autorka zaprezentuje w „The Grandest Game”, poprzeczkę postawiła sobie wysoką!
5/5 ❤️
Stare łamigłówki pozostawione przez seniora zostały rozwiązane i sądzić by się mogło, że będąc na prostej linii do objęcia spadku, nic już Avery nie grozi. Niestety nie. I jakże Avery chciałaby się mylić. Jednakże wraz z odnalezieniem Toby’ego, na planszy pojawia się nowy przeciwnik, który wciąga przyszłą miliarderkę i braci Hawthorne do swojej niebezpiecznej...
4/5 ⭐
Współpraca @mustread.wydawnictwo
Siedemnastoletnia Aurelia na co dzień pracuje i szkoli się w piekarni Pani Basil. Niestety szkolenie zawodu pod okiem właścicielki nie należy do najprzyjemniejszych. Aurelia zmaga się z brakiem szacunku i częstym wyczerpaniem, ale mimo to nie zamierza rzucać stanowiska, bo wie, że daje jej ono nikłe poczucie stabilności. Wszystko zmienia swój bieg, gdy prób piekarni przekracza Iliana, nieustraszona łowczyni głów i prosi Aurorę o pomoc w odnalezieniu kogoś z Boru za pomocą kamieni poszukiwaczy, z którymi piekareczka dawno nie miała styczności. Propozycja pachnie przygodą, więc po namowach Aurelia się zgadza. A kiedy osobą potrzebującą ratunku okazuje się czarujący, choć zwariowany książę Markot, życie dziewczyny staje na głowie.
To moje pierwsze zetknięcie z twórczością Emmy Mills i muszę przyznać, że było magiczne! Magiczne i czarujące tak jak „Coś jakby magia”. Książka lekka, humorystyczna i rozkoszna jak chrupiące słodkości Aurory.
„Coś jakby magia” to przepis na dobrą młodzieżówkę ze szczyptą fantastyki. Autorka zabiera czytelnika w podróż do magicznej, jednak bardzo przyziemnej krainy, w której magia została uznana za bezużyteczną! Ludzie przestali ją stosować z uwagi na konsekwencje. Zrozumieli, że jeśli chcieli coś zrobić porządnie, musieli wykonać to sami. Dziecięca rymowana bardzo dobrze to tłumaczyła: „Czary-mary, przyspiesz czas, trzeba robić jeszcze raz”. Niespotykane nieprawdaż?
Baśniowy klimat powieści jest wyczuwalny już od początku. Przez całą lekturę czułam, jakbym oglądała świetną disneyowską produkcję, bo czy przydomki „Nieugięty”, „Szlachetna”, czy „Przekór” nie kojarzą nam się właśnie z bajkami? Uwielbiam ten zabieg!
Bohaterowie są różni i każdy wnosi pierwiastek siebie do historii. Aurelia jest dziewczyną twardo stąpającą po ziemi, która po trudnym dzieciństwie rezygnuje z własnych marzeń na rzecz szarej rzeczywistości. Iliana to sarkastyczna, pewna siebie łowczyni. Trollka Kad starsza niż drzewa, ale młodsza niż kamienie i głupiutki, chodzący z głową w chmurach książę Markot. Ta czwórka tworzy razem wybuchową grupę.
Zaskoczył mnie z pewnością słodki, niewinny romans, który nie grał pierwszych skrzypieć! Mam nadzieję, że oczaruje Was równie mocno, jak mnie. Dodam, że wymiana listów między Aurelią a Markotem to moja ulubiona część książki.
„Coś jakby magia” to bardzo dobra historia, która otula jak ciepłe cynamonowe bułeczki.
4/5 ⭐
Współpraca @mustread.wydawnictwo
Siedemnastoletnia Aurelia na co dzień pracuje i szkoli się w piekarni Pani Basil. Niestety szkolenie zawodu pod okiem właścicielki nie należy do najprzyjemniejszych. Aurelia zmaga się z brakiem szacunku i częstym wyczerpaniem, ale mimo to nie zamierza rzucać stanowiska, bo wie, że daje jej ono nikłe poczucie stabilności. Wszystko...
3,5/5 ⭐️
Sugihara, uczeń liceum, ma reputację szkolnego łobuza: z dwudziestu trzech walk, które stoczył, nigdy nie przegrał ani jednej. Ludzie na ogół trzymają się od niego z daleka, ale nie wiedzą, że pod postacią łobuza kryje się niesamowicie wrażliwy chłopak. I nie mogą się tego dowiedzieć. Sugihara bowiem jest Zainichi, potomkiem Koreańczyków, przedstawicielem japońskiej mniejszości narodowej, dyskryminowanej na każdym kroku i wiązanej ze światkiem przestępczym. Nikt nie chciałby być w jego skórze.
Pewnego dnia Sugihara spotyka tajemniczą Sakurai. Dziewczyna go fascynuje, więc chłopak pragnie poznać ją bliżej i zburzyć zbudowany do tej pory wokół siebie mur. Jednak czy będzie w stanie to zrobić, nie ujawniając swojego pochodzenia?
„Go!” to pierwsza w Polsce japońska powieść YA! Kazuki Kaneshiro opowiada historię nastoletniego Sugihary, który mierzy się na co dzień z rasizmem, dyskryminacją i uprzedzeniami. Będąc Zainichi, nie może liczyć na wiele. To piętno nie opuści go do końca życia. Do tego według Japończyków jest obcym, który nie ma prawa zagrzać sobie miejsca w „ich” kraju. I lepiej dla niego, gdyby go opuścił.
Ta krótka, ale treściwa powieść poruszyła moim sercem. Autor uświadamia czytelnikowi, jakim wielkim problemem w Japonii jest rasizm i ksenofobia. Sugihara musi dostosować się do zasad. Przez opresyjne społeczeństwo nie wie, kim jest i kim chciałby być. Mierzy się z własną tożsamością. Chowa się przed światem, nie chcąc być ocenianym i wytykanym palcami.
Dorastanie z piętnem wyrzutka i odmieńca budzi w nim gniew. Nastoletnie życie jest dalekie od ideału. Kaneshiro stawia w swej książce na emocje i są one najmocniejszą stroną historii. Na kartach powieści czytamy, z jakimi wewnętrznymi rozterkami przyszło walczyć Sugiharze. Obserwujemy, jak się zakochuje, jak walczy sam ze sobą, by wyznać jej prawdę i jak się boi odrzucenia, toteż ukrywa przed nią swoje prawdziwe nazwisko. Przyznam jednak, że wątek romantyczny, choć „bolesny”, był najmniej interesujący.
I mimo swojej posępności, opowieść oferuje czytelnikowi też radosne momenty. Nie brak w niej przecież dobrego (czarnego) humoru. Ciepłej relacji Sugihary z chłopakami ze szkoły i dziwnej, ale niekiedy pokrzepiającej relacji z ojcem.
Język może i nie jest świetny, ale za to fabuła wciąga. A dodatkowe retrospekcje tylko pogłębiają zainteresowanie czytelnika.
„Go!” składnia do przemyśleń. To przejmująca młodzieżówka, która będzie dobra zarówno dla młodszych, jak i starszych.
3,5/5 ⭐️
Sugihara, uczeń liceum, ma reputację szkolnego łobuza: z dwudziestu trzech walk, które stoczył, nigdy nie przegrał ani jednej. Ludzie na ogół trzymają się od niego z daleka, ale nie wiedzą, że pod postacią łobuza kryje się niesamowicie wrażliwy chłopak. I nie mogą się tego dowiedzieć. Sugihara bowiem jest Zainichi, potomkiem Koreańczyków, przedstawicielem...
2024-01-08
5/5 ⭐
super wrócić do świata nocnych łowców w innej odsłonie ❤️! II tom tak na wczoraj 🙏🏻
5/5 ⭐
super wrócić do świata nocnych łowców w innej odsłonie ❤️! II tom tak na wczoraj 🙏🏻
2019-06-11
Jeśli myśleliście, że ta recenzja będzie kolejną złą opinią, to muszę was zawieść, ponieważ „Czerwona królowa”, bardzo mi się spodobała. Oczywiście odnalazłam w niej parę niedociągnięć albo nieścisłości, lecz to nie wpłynęło za bardzo na moją opinię.
Książka opowiada o Mare Molly Barrow — dziewczynie, która żyje w świecie, który podzielony jest na ludzi ze względu na ich kolor krwi. Kraj dzieli się na Srebrnych i Czerwonych. Srebrni rządzą Czerwonymi. Srebrni — ludzie wyżej postawieni, posiadający specjalne zdolności, które są ich potęgą i siłą. Czerwoni — zwykli ludzie żyjący w biedzie i nędzy, każdy Czerwony po ukończeniu osiemnastego roku życia idzie do wojska, gdzie zazwyczaj ginie, jednak są też tacy, którzy pracują, służąc Srebrnym.
Mare Barrow jest jedną z Czerwonych. Dziewczyna przez zbieg okoliczności, ląduję w pałacu królewskim, gdzie ma służyć Srebrnym. Jednak nie wszystko ułożyło się tak, jakby Mare by sobie tego życzyła. W momencie, w którym służy ona innym, na arenie odbywa się pokaz siły, pięknych, zmysłowych dziewczyn, gdzie jedna z nich zostanie wybrana na małżonkę księcia Cala. Jedna z kandydatek podczas swojego pokazu, burzy całą arenę, przez co Mare spada na nią z hukiem, gdzie czeka ją pewna śmierć, ale dziewczyna cudem nie ginie. Ten cud spowodował, że w Mare ujawniają się pewne zdolności zarezerwowane tylko dla Srebrnych. Młoda dziewczyna okazuje się nie tylko Czerwoną, ale i Srebrną. Od tego felernego momentu na arenie, Mare Barrow wpada w królewski spisek, w którym musi odegrać czołową rolę.
Spytacie się, co dalej? Otóż książka skrywa w sobie mnóstwo intryg, tajemnic i wielkich spisków, które spowodują przewrót w całym królestwie. Życie Mare Molly Barrow wisi na włosku, gdzie jeden jej niewłaściwy krok, spowoduje nie jedną tragedię. Książka obfita jest w pokaz sił Srebrnych, przy których nie raz wstrzymamy oddech. Kłamstwa i tajemnice skrywane przez wiele lat przeplatają się tutaj, co kilka stron.
Mare nie jest jedyną ważną postacią w tej pozycji. Ogromną rolę grają tutaj Cal i Maven, synowie króla Tiberiasa, królowa Elane, a także pewna tajemnicza Farley, którą nie sposób jest nie polubić.
Nie spotkałam się jeszcze z taką historią i szczerze jestem ciekawa, co będzie dalej. „Czerwona królowa” posiada intrygujący wilki finał, którego napewno się nie spodziewacie. Pomimo niektórych, tak naprawdę malutkich niedociągnięć, książka godna jest uwagi i spędzenia nad nią dosłownie kilkunastu godzin. Sama przeczytałam ją w jeden dzień, więc gwarantuję, że nie będziecie się przy niej nudzić!
Już niedługo sięgnę po drugi tom tej serii, a dokładnie po „Szklany miecz”. Ciekawa jestem, co będzie skrywać ona w sobie, liczę na jeszcze lepszą akcję!
Jeśli myśleliście, że ta recenzja będzie kolejną złą opinią, to muszę was zawieść, ponieważ „Czerwona królowa”, bardzo mi się spodobała. Oczywiście odnalazłam w niej parę niedociągnięć albo nieścisłości, lecz to nie wpłynęło za bardzo na moją opinię.
Książka opowiada o Mare Molly Barrow — dziewczynie, która żyje w świecie, który podzielony jest na ludzi ze względu na ich...
4,5/5 ⭐️
„Smok bez swojego jeźdźca cierpi. Jeździec bez swojego smoka ginie”.
Violet Sorrengail nigdy nie chciała zostać jeźdźczynią smoków. Od dziecka szkolono ją, by dołączyła do Kwadrantu Skrybów. Słaba, chorowita, tylko tam mogłaby wieść spokojne życie wśród książek. Jednak nieugięta generała Navarry – jej matka – ma dla niej inne plany i Violet chcąc nie chcąc, musi wziąć udział w naborze kandydatów na jeźdźców smoków. A gotowych smoków chcących wytworzyć więzi jest mniej niż kadetów, toteż między uczestnikami toczy się rywalizacja na śmierć i życie. Większość ma chrapkę, aby Violet wyeliminować, w tym Xaden Riorson, przebywający na trzecim roku syn zdrajcy Navarry, najpotężniejszy i bezwzględny dowódca skrzydła w Kwadrancie Jeźdźców. Kadeci z niecnymi zamiarami wcale się nie kryją, dlatego Violet będzie musiała polegać na swoim sprycie i inteligencji, żeby przetrwać, skoro fizycznej siły do obrony ewidentnie nie posiada.
Absolutnie fenomenalna fantastyka ze smokami! Zakochałam się w świecie, postaciach z krwi i kości, smokach, humorze, błyskotliwych i ciętych dialogach, romansie (którego się obawiałam, a tu pozytywnie mnie zaskoczył!), dynamicznej akcji, motywie found family i fabule. „Fourth Wing” wciągnęło mnie od początku do końca. Odkładając książkę na bok, myślałam, kiedy będę mogła znów po nią sięgnąć.
Wkraczamy do mocno zarysowanego świata już w pierwszych rozdziałach, dlatego napięcie wyczuwalne jest od samego początku. Siedziałam jak na szpilkach niecierpliwa, kiedy dowiem się więcej i więcej. Historie z rywalizacją są tymi, które uwielbiam. Violet siłą została wysłana do Kwadrantu Jeźdźców – akademii wojennej Navarry – gdzie albo weźmie się w garść lub zginie na miejscu. W niej nie ma miejsca dla słabeuszy. Jak powiada kodeks, wadliwych osobników trzeba się pozbyć dla dobra skrzydła.
„Doskonale wiem, kim i czym jesteś, Violet Sorrengail”.
Rebecca Yarros oczarowała mnie swoim przystępnym, prostym, ale jednocześnie barwnym językiem. Autorka stworzyła wyrazistych bohaterów, w tym niesamowitą główną bohaterkę Violet. Dziewczyna zyskała moją sympatię niemalże od zaraz. Na pierwszy rzut oka wygląda słabo i krucho – i tak też jest. Dla Kwadrantu jest pośmiewiskiem, dla matki porażką. Violet musi pracować dwa razy więcej niż pozostali. Dla smoków mogłaby zostać jedynie pożywką, a nie jeźdźcem. Brakuje jej siły fizycznej, ale nadrabia intelektem i sprytem, który być może wystarczy, by uchronić się przed silniejszymi. Czy miała ochotę rzucić tą całą akademią i zabrać nogi za pas? Nieraz!
Ale żeby nie było, drugoplanowe postacie są równie ciekawe co sama Violet. Chętnie poczytałabym więcej o Rhiannon, Ridocu, Sawyerze czy Imogen. Rhia to wspierająca i dobra przyjaciółka, Ridoc naczelny żartowniś, Sawyer ojciec drużyny, a Imogen cięta babka z jajami. No i Xaden, pieprzony, piękny Xaden. Przerażający, bystry, pomocny dowódca skrzydła. Wielowymiarowy bohater, którego zapragniecie poznać bliżej…i być może nawet po czasie przytulić.
Hate-love relacja Xadena i Violet jak wspomniałam wcześniej, pozytywnie mnie zaskoczyła. Obawiałam się wielu scen zbliżeń i opisów wychwalających love interest pod niebiosa (wiecie, jak to jest w tych książkach reklamowanych jako romantasy), ale całe szczęście obyło się bez tego. Otrzymałam za to intrygujący, iskrzący romans. Oszalałam na punkcie słownych potyczek Violet i Xadena.
„Nie ma silniejszej więzi niż ta pomiędzy dwoma związanymi ze sobą smokami”.
Skoro mowa o fantastyce ze smokami 🐉, to nie można o nich samych po krótce nie wspomnieć. Tairn – jego zrzędliwość była wręcz urzekająca. Andarna – o tak uroczym stworzeniu w książkach w życiu nie czytałam. Relacja smok-jeździec została bardzo fajnie zaprezentowana. Jestem fanką opiekuńczości Tairna!
A no i oczywiście historia jest w pewnych momentach schematyczna. Przecież mamy tutaj powszechnie znany motyw enemies to lovers, wojnę na horyzoncie, tego typa spod ciemnej gwiazdy i tego oddanego przyjaciela, który mógłby być kimś więcej, bohaterkę z niedoskonałościami, wiele tajemnic sprzed lat itp., ale Rebecca Yarros sprawnie wszystko to ogrywa na swój sposób.
Czy polecam? Jak jeszcze tego nie wyczytaliście z tej recenzji – POLECAM, BARDZO ❣️. Potrzebuję drugiego tomu tak na już! Na wczoraj!
Ale mimo moich zachwytów nie wybaczę autorce jednego okrutnego zagrania. Nie i koniec!
4,5/5 ⭐️
„Smok bez swojego jeźdźca cierpi. Jeździec bez swojego smoka ginie”.
Violet Sorrengail nigdy nie chciała zostać jeźdźczynią smoków. Od dziecka szkolono ją, by dołączyła do Kwadrantu Skrybów. Słaba, chorowita, tylko tam mogłaby wieść spokojne życie wśród książek. Jednak nieugięta generała Navarry – jej matka – ma dla niej inne plany i Violet chcąc nie chcąc, musi...
„Nienawidzę, że Cię kocham”.
„Pod jednym dachem”. Mara otrzymuje od swojej byłej promotorki Helen w spadku połowę wypasionego domu, w którym jak się później okazuje, mieszka jej siostrzeniec. Liamowi taki układ ani trochę się nie podoba i robi wszystko, by utrudnić Marze życie. Ta mu się jednak odpłaca pięknym za nadobne.
„Skazani na siebie”. Ten dzień nie mógł skończyć się gorzej. Sadie na swoje nieszczęście utknęła w ciasnej windzie z facetem, który złamał jej serce i ukradł dobrze płatny projekt. Nie ma mowy o wybaczeniu. Jeśli Eryk chce może przepraszać, ile dusza zapragnie. Dla niej jest skończony.
„Poniżej zera”. Hannah ma złe przeczucie. Złamała nogę i na domiar złego utknęła w rozpadlinie na cholernym kole podbiegunowym. A zbliża się burza śnieżna, która można uwięzić ją na dobre, a w tych warunkach atmosferycznych nikt nie podejmie się misji ratunkowej. No prawie nikt. Ku jej zaskoczeniu Ian, jej rywal, rusza, by ją ocalić. Hannah bardzo się to nie podoba, tylko dlaczego jej serce bije szybciej na dźwięk jego głosu?
Autorka tym razem oferuje trzy opowiadania ze świata kobiet STEM. Bardzo przyjemne i humorystyczne historie. Każda z nich opiera się na motywie od nienawiści do miłości. Bohaterowie mierzą się ze wzajemną niechęcią, bądź nieporozumieniem, które prowadzi do unikania bądź podkładania sobie kłód pod nogi.
Zbiór nowelek to moje drugie spotkanie z twórczością Ali Hazelwood i jest ono równie udane co poprzednie. Mimo że książki autorki są – nie ukrywajmy – schematyczne, to wciągają i wywołują uśmiech na twarzy.
„Nienawidzę, że Cię kocham” fajnie łączy nowelki w jedną całość. Główne bohaterki, Mara, Sadie i Hannah są najlepszymi przyjaciółkami. Dzięki ich wideorozmów można dowiedzieć się, co u danej kobiety słychać. Na duży plus zasługuje kreacja postaci. Przyjaciółki różniły się od siebie pod każdym względem. Miały charakter i potrafiły pokazywać pazurki – każda na swój sposób. Co do panów, z pewnością łączy ich jedno – pociągający wygląd i seksowane ciało 🤤.
Moją faworytką jest Mara (we dwie uwielbiamy serowe chrupki) i tym samym ulubionym opowiadaniem jest „Pod jednym dachem”. Zaczęło się gorąco i tak też skończyło! To one wywołało u mnie najwięcej śmiechu.
Noweli Ali Hazelwood są idealnym kompanem podróży – przetestowałam w pociągu! Polecam!
Współpraca @YouandYa
„Nienawidzę, że Cię kocham”.
„Pod jednym dachem”. Mara otrzymuje od swojej byłej promotorki Helen w spadku połowę wypasionego domu, w którym jak się później okazuje, mieszka jej siostrzeniec. Liamowi taki układ ani trochę się nie podoba i robi wszystko, by utrudnić Marze życie. Ta mu się jednak odpłaca pięknym za nadobne.
„Skazani na siebie”. Ten dzień nie mógł skończyć...
„Chcę kochać i być kochaną”.
„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” to spisana historia z nagrań autorki w rozmowie z terapeutą. Dlatego też z tego powodu nie będę gwiazdkować tej pozycji jak zwykle. Jest to bardzo osobista spowiedź Sehee Baek, która dzieli się z czytelnikiem swoją przewlekłą, długo nieleczoną depresją. Obnaża swoje uczucia, lęki, problemy z nawiązywaniem kontaktów międzyludzkich czy bezsennością.
Wraz ze spisem rozmów, śledzimy wzloty i upadki autorki. Po każdym spotkaniu z psychiatrą Sehee robi notatki, a w tych krótkich pamiętnikowych wstawkach przelewa całą swoją frustrację i ból. Autorka opowiada o skomplikowanej rodzinnej przeszłości i przykrościach, jakie spotkały ją w szkole a w później pracy.
Na końcu autobiografii został nawet opublikowany komentarz psychiatry Sehee, który opowiada o własnych spostrzeżeniach: „jako specjalista popełniłem pewne błędy i podjąłem decyzje, których żałuję, ale tak właśnie wygląda życie”.
„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” to unikatowa opowieść, w której każdy z nas może znaleźć pierwiastek siebie. Poczułam niesamowitą bliskość z autorką, spostrzegając, że zachowuję się/myślę bardzo podobnie. To mnie uderzyło.
Warto zauważyć, że historia mimo wszystko niesie pokrzepienie. Nie od razu pacjent poczuje się lepiej i zacznie widzieć świat w kolorowych barwach, ale małymi kroczkami jest w stanie wyjść z dołka. Emocjonalna i bliska mojemu serca książka ♥.
Współpraca @wydawnictwo.yumeka
„Chcę kochać i być kochaną”.
„Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki” to spisana historia z nagrań autorki w rozmowie z terapeutą. Dlatego też z tego powodu nie będę gwiazdkować tej pozycji jak zwykle. Jest to bardzo osobista spowiedź Sehee Baek, która dzieli się z czytelnikiem swoją przewlekłą, długo nieleczoną depresją. Obnaża swoje uczucia, lęki, problemy z...
5/5 🥰
Rodzeństwo Charlie i Reg to prawie zwykli nastolatkowie. Prawie, gdyż są nimi od przeszło stu lat – wampiry, normalka. Do tej pory układało im się nazbyt dobrze, ale do czasu aż nie złamali praw swojego klanu Kości i ponieśli za to kary gorszej od śmierci: powrócili do życia jako śmiertelnicy. I tak z dnia na dzień, niegotowi na taką ewentualność, muszą poradzić sobie z problemami ludzi; uczęszczać do szkoły i wtopić się w tłum, a nie jest to najprostsze zadanie. Charlie obecna sytuacja bardzo się nie podoba i jeśli będzie musiała, stanie na głowie, by to zmienić. Wszystko szłoby jak po maśle, gdyby tylko na horyzoncie nie pojawił się lokalny chłopak.
Ta historia znalazła szczególne miejsce w moim serduszku. Zabawna, fajna młodzieżówka z widoczną przemianą bohaterów. Wampirami i byłymi wampirami w tle! Uśmiałam się nie raz, a to wszystko za sprawą komicznych dialogów i sytuacji, w których znaleźli się bohaterowie. Autorka ma do tego dryga!
Powieść Erin Jade Lange odbiega od znanych wampirzych norm. Tutaj dwójka stuletnich wampirów traci swoją nieśmiertelność i musi przystosować się do nowej rzeczywistości. Obłęd! Zabawy co niemiara! Pomysł na fabułę wyśmienity, a bohaterowie fajnie wykreowani.
W postaciach najbardziej urzekła mnie ich przemiana. Charlie i Reg zostali obdarci ze wszystkiego, co do tej pory znali. Siłą wepchnięci do nowego świata, musieli się zaadaptować. Nie było to łatwe. Charlie wylała przy tym morze łez, a frustracja nie odstępowała jej na krok. Reg natomiast całe niezadowolenie trzymał w sobie, i grał dobrą minę do złej gry. Ale z czasem życie wśród śmiertelników stawało się znośne. Oboje znaleźli grupkę fantastycznych przyjaciół, nauczyli wielu rzeczy i zaczęli dostrzegać wartości wcześniej błahe.
W trakcie lektury czytelnik wraz z rodzeństwem poznaje intrygującą historię mieścinki Odludzia i pewną bujną opowieść miłosną.
Pióro autorki jest naprawdę przyjemne i przez książkę się po prostu płynie. Akcja nie jeden raz zaskakuje i wprowadza w zadumę. Szczególnie kilka ostatnich stron, które były jednym wielkim WOW. Zakończenie? Bomba!
„Zwykli śmiertelnicy” to lektura na jedno, może dwa niezwykłe posiedzenia. Gwarantuję, że uśmiech pojawi się na waszych buziach i być może kilka łez. Polecam!
5/5 🥰
Rodzeństwo Charlie i Reg to prawie zwykli nastolatkowie. Prawie, gdyż są nimi od przeszło stu lat – wampiry, normalka. Do tej pory układało im się nazbyt dobrze, ale do czasu aż nie złamali praw swojego klanu Kości i ponieśli za to kary gorszej od śmierci: powrócili do życia jako śmiertelnicy. I tak z dnia na dzień, niegotowi na taką ewentualność, muszą poradzić...
5/5 ❣️
Bree dołączając do tajnego stowarzyszenia Okrągłego Stołu, chciała jedynie poznać prawdę o śmierci matki. Nigdy natomiast nie sądziła, że wpadnie w sam środek wieloletniej wojny między Cieniogonami a zakonem. A tym bardziej nie przypuszczała, że okaże się potomkinią samego Artura Pendragona, korzeniarką i posiadaczką magii krwi. Jakby jeszcze tego było mało, sprawy przybierają nieciekawy obrót tuż po jej przebudzeniu. Nick zostaje porwany, z Selem Bree nie jest w stanie się porozumieć, własnej mocy nie może opanować, a regenci nie traktują jej poważnie, widzą w niej tylko wybryk natury. Gorzej być nie mogło… ale czy na pewno?
Klątwę drugiego tomu ciężko przełamać, ale „Naznaczona krwią” radzi sobie z tym wyśmienicie. Powieść przebija dwukrotnie swoją poprzedniczkę. Autorka zaczyna z wysokiego C i trzyma poziom do końca. Zaskakuje czytelnika z każdą kolejną stroną i nawet w chwilach względnego spokoju ma się wrażenie, że bohaterów spotkają zaraz kłopoty. Co często ma miejsce. Nie mają łatwo!
„Jesteś też najcudowniejszą istotą, jaką znam. Jaką kiedykolwiek poznam. I głęboko wierzę, że nie ma na tym świecie takiej rzeczy, której nie mogłabyś dokonać”.
Wielkim atutem lektury niepodważalnie jest rozwój głównej bohaterki Bree. W recenzji pierwszego tomu podkreśliłam, że wpadła ona do wąskiego kręgu damskich bohaterek, które darzę wielką sympatią. Dla podkreślenia Bree stoi tuż obok Rin z „Wojny makowej”, Lary z „Królestwa Mostu”, czy Ryiah z cyklu „Czarnego Maga”. Po ostatnich wydarzeniach Bree stara się trzymać fason i nie dać poznać po sobie, że cała sytuacja ją przytłacza. Wciąż zmaga się ze stratą, którą przekuła w swoją broń. Krąg Legendarian nabrał zupełnie nowego, gdyż będąc spadkobierczynią Artura, odpowiada za ludzi, i to od niej zależy wygrana bądź przegrana w wojnie. Próbuje sprostać oczekiwaniom, jakich wymaga się od dziedziczki. Odnaleźć się w nowej rzeczywistości i pogodzić z rolą przywódczyni, o którą wcale nie prosiła.
Bree jest niczym huragan… I to właśnie najbardziej w niej uwielbiam. Popełnia wiele błędów, na niektórych wcale się nie uczy, jest zła na świat, impulsywna i niekiedy samolubna.
W tym tomie poznajemy wewnętrzną strukturę świata Legendarian. Tradycje i obowiązki. A zakorzeniona mania wyższości dla wielu z nich jest nie do przekroczenia. Tracy Deonn otwiera też nieznane nam dotąd wrota korzeniarstwa. Bree wędruje po wspomnieniach przodków, by móc poznać swoją przeszłość i moc, którą musi szybko opanować.
Przez całą powieść śledzimy losy Bree, Sela, Alice i Williama. Skupiamy się na zmaganiach Sela z jego demonicznym ja; wewnętrznych rozterkach Williama, który będąc zarówno uzdrowicielem, jak i rycerzem przeżywa moralny konflikt, wychodząc na pole bitwy. I Alice, która chce być opoką dla Bree. Zżyłam się z tą czwórką.
„Naznaczona krwią” stawia duży nacisk na smutek, wewnętrzną walkę z żałobą, akceptację różnego rodzaju i niesprawiedliwość spowodowaną wybiciem się ze schematu. Odejściem od reguły, niedopasowaniem.
Związek Bree, Nicka i Sela jest skomplikowanym układem. I nie mówię tu o związku romantycznym, a o połączeniu ról. Artur, jego pierwszy najwierniejszy rycerz – Lancelot i mag, który wytworzył między nimi nierozerwalną więź – Merlin. We trójkę tworzą jedność. Fascynujące.
Nie można nie wspomnieć o scenach bitewnych, które w drugim tomie zapierają jeszcze bardziej dech w piersi. Wiele z nich wywołało we mnie gamę sprzecznych emocji. Wzruszenie, gniew, radość, smutek. Bałam się o los bohaterów, gdy napotykali na swojej drodze coraz to potężniejszych przeciwników. Dlatego nie zliczę, ile razy Tracy Deonn złamała moje serce, złożyła je i znów złamała.
Cykl „Zrodzonych z legendy” powinno poznać więcej osób. Za mało się o niej mówi i trzeba to diametralnie zmienić. Historia ta porusza wiele wartościowych tematów, obok których nie można przejść obojętnie.
Lektura dla wszystkich osób, które były i będą tymi pierwszymi.
Współpraca You&Ya
5/5 ❣️
Bree dołączając do tajnego stowarzyszenia Okrągłego Stołu, chciała jedynie poznać prawdę o śmierci matki. Nigdy natomiast nie sądziła, że wpadnie w sam środek wieloletniej wojny między Cieniogonami a zakonem. A tym bardziej nie przypuszczała, że okaże się potomkinią samego Artura Pendragona, korzeniarką i posiadaczką magii krwi. Jakby jeszcze tego było mało, sprawy...
5/5 jestem nią oczarowana i miło wspominam!
Kate i Anderson są najlepszymi przyjaciółmi. Nierozłączni, dzielą te same pasje, występują razem w sztukach teatralnych. Wzdychają nawet do tych samych chłopaków. Od zawsze. To ich zasada. Ale kiedy Matt, utalentowany i uroczy Matt, w którym niedawno się zauroczyli, pojawia się w ich szkole, sprawy przybierają nieciekawy obrót. Oboje szczerze go lubią, a igranie z uczuciami może okazać się wielkim końcem ich wieloletniej przyjaźni.
Jaka to była przyjemna i przeurocza lektura! Idealna na relaks, spędzenie udanego czasu przy zabawnej historii z mocnym wątkiem przyjaźni!
Becky Albertalli w „Kate in waiting” pisze o nastoletniej miłości. Pierwszym poważnym zauroczeniu i komplikacjach z nim związanym. Opowiada o przyjaźni, którą stawia na pierwszym miejscu, i przekazuje tym, jak istotne jest mieć w swoim życiu zaufane grono, któremu możesz powierzyć nie jeden sekret. Autorka skupia uwagę czytelnika na platonicznej relacji, której tak mało jest we współczesnych Young Adultach! Co więcej, powieść zahacza o tematy związane z rozwodem i tym, jak wpływa on na dzieci, rodzeństwem i trudnościami w nawiązywaniu kontaktów w etapie dorastania. Masa, masa wartościowych rzeczy.
Kate jest bohaterką, z którą nie jedna osoba mogłaby się utożsamić. Zwariowana, uczuciowa, przejmuje się błahostkami i nadmiernie wszystko analizuje. Jeśli ktoś zostawi ją dłużej bez odpowiedzi w wiadomości prywatnej, zaczyna czytać całe poprzednie konwersacje, by zrozumieć, czy nie popełniła żadnego błędu. She’s just like me.
Jej przyjaźń z Andym – coś niesamowitego. Zdrowa, przyjacielska relacja, opierająca się na wzajemnym zaufaniu, szczęściu i miłości. Uwielbiam tę dwójkę. Zżyłam się z Katy i Andym tak, że kiedy zaczęli się kłócić, myślałam, że rozpłaczę się razem z nimi (pst tak było).
A Noah! Girl. To jest chłopak marzeń. Jego nieśmiałość i zakłopotanie – urocze.
„Kate in waiting” to pierwsza książka Becky Albertall, którą przeczytałam, ale nie ostatnia, oj nie. Jeśli inne są równie dobre, chcę je poznać!
Współpraca SeeYa 💜.
5/5 jestem nią oczarowana i miło wspominam!
Kate i Anderson są najlepszymi przyjaciółmi. Nierozłączni, dzielą te same pasje, występują razem w sztukach teatralnych. Wzdychają nawet do tych samych chłopaków. Od zawsze. To ich zasada. Ale kiedy Matt, utalentowany i uroczy Matt, w którym niedawno się zauroczyli, pojawia się w ich szkole, sprawy przybierają nieciekawy obrót....
4/5 ⭐️
Czasem trzeba umrzeć, żeby stać się lepszym człowiekiem.
Ku zaskoczeniu i oburzeniu snobistycznego Wallace Price, nikt nie przyjął należycie wieści o jego śmierci. W zasadzie nikt nie uronił nawet łzy na pogrzebie i nie podzielił się miłą gadką na jego temat – co z tymi ludźmi nie tak? nie był osobą godną zapamiętania? W zamian za to była żona wygłosiła negatywną mowę o nim samym w obecności czterech osób: trzech współpracowników kancelarii, kapłana i nieznajomej. A na dokładkę, jakby tego było mało, zostaje zaciągnięty przez Żniwiarza do dziwnie wyglądającej kawiarni (która jego zdaniem powinna się dawno zawalić) Przeprawy Charona, w której podobno Hugo – Przewoźnik ma pomóc przejść jego duszy na drugą stronę. Co za absurd. Przecież nie mógł być martwy. Miał umówionych klientów na kolejny dzień.
„Pod szepczącymi drzwiami” to pierwsza książka TJ Klune’a, z którą miałam przyjemność dzięki wydawnictwu Muza się zapoznać i ah! Jakże to była fantastycznie wzruszająca lektura. Temat śmierci jest trudnym orzechem do zgryzienia, a w literaturze jest co go niemiara. Ciężko uchwycić jej brutalność i piękno, a autorowi bez dwóch zdań się to udało. Nie ma co się kłócić ani z tym polemizować.
Autor zabiera nas do miejsca zawieszonym gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią. Przystani – herbaciarni Hugo – w której dusze zmarłych mają czas pogodzić się z faktem, że już nie przynależą do świata żywych. Powieść ta jest jedną z tych, które oczarowują czytelnika językiem i zachęcają do refleksji. Skłaniają ku prześledzeniu minionego czasu i być może naprawieniu błędów, na które wciąż nie jest za późno. Powiedzeniu jeszcze jednego „dziękuję” lub „przepraszam”.
Śledzimy losy Wallace Price, który zmarł niespodziewanie przez zawał. Nie cierpiał. Były prawnik nie może uwierzyć, że w tak młodym wieku odszedł. Tym bardziej, że nikt, absolutnie nikt po nim nie zapłakał. Czy ludzie oszaleli, czy być może z nim było coś nie tak? Wallace, w skrócie byłeś dupkiem. Ale! Piękne jest to, że dzięki Mei, Hugo, Nelsonowi i psotliwemu Apollo na przestrzeni całej książki przemienia się z gąsienicy w motyla (co za porównanie).
„Pod szepczącymi drzwiami” omawia różne aspekty śmiertelności: naturalne i nie. Mowa jest o morderstwie czy samobójstwie – które łamie serce na pół po poznaniu historii jednego z bohaterów. TJ Klune pisze również o błędach przeszłości, depresji, nadziei i miłości, która jest „zawsze i na zawsze”.
Widać, że pokochałam tę historię? Bo ją kocham. Wzruszyła mnie nie jeden raz. Długo po jej skończeniu o niej myślałam. Mogę to powiedzieć, polecam ją wam! Nie pożałujecie!
Współpraca wydawnictwo Muza.
4/5 ⭐️
Czasem trzeba umrzeć, żeby stać się lepszym człowiekiem.
Ku zaskoczeniu i oburzeniu snobistycznego Wallace Price, nikt nie przyjął należycie wieści o jego śmierci. W zasadzie nikt nie uronił nawet łzy na pogrzebie i nie podzielił się miłą gadką na jego temat – co z tymi ludźmi nie tak? nie był osobą godną zapamiętania? W zamian za to była żona wygłosiła negatywną...
2021-07-07
Po wymęczających i brutalnych w skutkach wojnach, w których Rin stoczyła dzielnie bój, zostaje zdradzona przez sojuszników na rzecz obcych. Pozostawiona na śmierć, okaleczona, z rozbitą duszą, wraca do rodzinnej Tikany. Powrót do korzeni stawia przed Rin wiele wyzwań i nieoczekiwanych możliwości. Dziewczyna pojmuje, że siła nie leży wcale w przywódcach Koalicji Południa, a zwykłych ludziach, którzy pragną zemsty równie mocno, jak ona i czczą ją jako swoją ognistą boginię zbawienia. Rin wie, że ci ludzie razem z nią staną ponownie do boju, jednak tym razem stawka jest o wiele większa i młoda Speerytka będzie walczyć o cały jej znany świat. Ten ludzki i ten boski. A gdy na scenę ponownie wkroczy Feniks i jego odurzające szepty o spopieleniu do cna świata, czy Rin będzie wystarczająco silna, by się mu oprzeć?
Rebecca F. Kuang napisała fenomenalne zwieńczenie trylogii Wojen makowych. Stworzyła historię doprowadzającą do łez rozpaczy, historię pozostawiającą w sercach na długi czas. Autorka konsekwentnie prowadziła wszystkie wątki od początku do końca. Dopięła każdy element na ostatni guzik. Sprawnie prowadziła zwroty akcji i ani razu nie przynudzała! Przedstawiła nam epicką fantastykę inspirowaną swoimi rodzimymi stronami. Poruszyła ciężkie tematy kolonializmu, rasizmu i ludobójstwa. Wzniosła nas na nowy poziom ekscytacji, a dodatkowo poprawiła się w swoim rzemiośle na przestrzeni tych trzech książek. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam wszystkie trzy części, jednak „Płonący Bóg” stoi na o wiele wyższym poziomie!
„Weź wszystko, co chcesz. Znienawidzę cię za to. Lecz będę też kochać cię po wsze czasy. Nic na to nie poradzę. Kocham cię.”
Świat Rin nie oszczędza. Pomiata nią raz za razem. Od dziecka zdana była tylko na siebie. Jej droga nie była usłana różami. Wyśmiewana w Sinegardzie, brana za dziwaczkę, obłąkańca i szaleńca do czasu, gdy za sprawą swojego bóstwa i własnego uporu doszła do punktu, w którym ludzie uciekają przed nią w popłochu. Moim zdaniem, Rin zdecydowanie jest jedną z lepszych, jak nie najlepszych bohaterek w fantastyce. Dziewczyna jest do bólu uparta, nie da sobą pomiatać, ani się zastraszyć. Nie jest szlachetna ani honorowa, jest za to prawdziwa i wyrazista. Speerytka jest osobą żądną władzy i mocy, siejącą zamęt i brutalność na każdym kroku. Nie straszne są jej konsekwencje jej działań. Rin nie jest za to bezduszna. Dzielnie skrywa przed sobą i przed światem ból, który jej towarzyszy od niepamiętnych czasów. Nie pozwala dopuścić go do siebie. Ukrywa swoje smutki, żale i tęsknotę. Nie chce pozwolić im zawładnąć.
„Zniszcz mnie, zniszcz nas oboje, a ja na to pozwolę.”
Autorka za sprawą Rin, ale nie tylko pokazała nam, co zemsta, zdrada, żądza władzy w trakcie wojny robi z człowiekiem. Na jakie niebezpieczeństwa go naraża. Czego się przez to dopuszczamy.
Bohaterowie na kartach historii, na naszych oczach zmienili się przez otaczające ich środowisko. Zadziałały wpływy i namowy. Każdy z poszczególna miał za sobą i wciąż przed sobą trudną drogę. Na swoich barkach nosili fizyczne i psychiczne ślady traum, zaczynając od przemocy emocjonalnej, kończąc na seksualnej. Strach stał się im blisko, strach był ich przewagą.
Wspaniałe jest również przedstawienie wszelakich relacji między postaciami. Od tych dobrych, ciepłych, rodzinnych, po niszczycielskie i krzywdzące. Idealnym przykładem będzie Rin z Kitajem, którzy razem przeszli wiele. Wspierali się nawzajem, walczyli o siebie i swoich bliskich, kochali się, aż wreszcie obydwoje doprowadzili do swojego upadku.
„Była boginią. Była potworem.”
W tej części mamy możliwość poznać dokładniejszą, a do tego bardziej okrutną historię Cesarstwa Nikan i jego władców. Od jego powstania, do upadku. Autorka nareszcie ujawnia prawdziwą, tragiczną historię Speer i jej mieszkańców. Również bardzo dobrym posunięciem jest ukazanie, że moc szamanizmu ma swoje ograniczenia, nie jest nieskończona, ma wady i okropne, a często nawet przerażające skutki uboczne.
„Nie robię tego dla ciebie. To nie jest przysługa. To największe okrucieństwo, jakiego mogę się dopuścić.”
Powiem to wszem wobec — „Płonący Bóg” ma najlepsze sceny bitewne, jakie kiedykolwiek miałam okazję przeczytać. A pośród tego wszystkiego Nezha i Rin. To napięcie, te skrzeczące iskry. Brak mi słów. Obrazy były iście rzeczywiste. Przeżywałam każdy pocisk, każdą strzałę wystrzeloną w ich kierunku. Miecz skierowany w drugie. Kolejne kopnięcia, uderzenia, starcie siłach boskich. Od tego wszystkiego płonęłam od środka. Trzęsłam się za każdym razem i przeżywam podwójnie, kiedy ponownie się spotykali, toczyli rozmowy i walczyli po dwóch różnych frontach.
Strategie wojenne są dopracowane do końca, zwrotów akcji nie da się przewiedzieć, wątki polityczne ekscytujące jak nigdy dotąd, niespodziewane nowe sojusze i zdrady!
Rebecca F. Kuang nie boi się krzywdzić swoich bohaterów. Ukazuje nam prawdziwe, straszliwe realia wojen i ich długotrwałe skutki.
„Jestem kresem i początkiem. Świat to malowidło, a pędzel mam ja. Jestem bogiem.”
Tak naprawdę chciałabym jeszcze tak wiele napisać, ale boję się, że zdradzę wam za dużo. Pozostaje tutaj jeszcze wiele rzeczy do pochwały, naprawdę masa. W poprzednich recenzjach stwierdziłam, że „przed nami rodzi się przyszła królowa fantastyki.” i całym sercem podtrzymam to stwierdzenie. Rebecca F. Kuang doprowadza swoimi historiami czytelników do łez wzruszenia. Powoduje, że jej powieści przeżywa się nadmiar emocjonalnie. Tworzy wspaniałe opowieści fantasy, które bez dwóch zdań zasługują na nagrody, które zdobywają. Cieszę się, że mogłam śledzić poczytania młodej autorki od samego początku. Wierzę, że jej kolejne powieści będą równie, albo nawet i bardziej fascynujące!
Mówią, że historia jest pisana przez zwycięzców. Ale czy na pewno?
Po wymęczających i brutalnych w skutkach wojnach, w których Rin stoczyła dzielnie bój, zostaje zdradzona przez sojuszników na rzecz obcych. Pozostawiona na śmierć, okaleczona, z rozbitą duszą, wraca do rodzinnej Tikany. Powrót do korzeni stawia przed Rin wiele wyzwań i nieoczekiwanych możliwości. Dziewczyna pojmuje, że siła nie leży wcale w przywódcach Koalicji Południa, a...
więcej mniej Pokaż mimo to
4/5 ⭐️
Bee Königswasser żyje według jednej zasady: robić wszystko to, co zrobiłaby niezłomna Maria Skłodowska-Curie. W ten niekonwencjonalny sposób neurobiolożka jest w stanie podjąć każdą życiową decyzję i stawić czoło problemom. Wszystkim. No prawie. Do czasu. Bee nie jest do końca pewna, co na jej miejscu zrobiłaby Maria Skłodowska-Curie, przyjmując jedną z głównych posad w najnowszym projekcie NASA, którego współpracownikiem okazuje się były nieuprzejmy i bucowaty mężczyzna z byłych studiów doktoranckich. Unicestwiłaby go tu i teraz, czy może mimo wszelkich uprzedzeń, zgodziłaby się na współpartnerstwo?
Ależ to było dobre! Takie lekkie i humorystyczne, idealne na wyczilowanie w piątkowe popołudnie. Dobry naukowy romans typu enemies to lovers z nieporozumieniem = wspaniała zabawa.
„Love on the Brain” to taka zwariowana historia dwójki naukowców, pracujących przy prężnie raczkującym kosmicznym projekcie BLINK. Masa żartów, śmieszków, heheszków, skradzionych pocałunków, ale i powagi. Powagi związanej z samotnością, uprzedmiotowieniem, seksistowskim (wciąż w tych latach!) traktowaniem i niesprawiedliwym podziałem na kierunkach STEM.
W tej zwariowanej, posypanej cukrem i pudrem mieszance wybuchowej, poznajemy Bee i Leviego. Pełną energii, ekstrawagancką Bee, patrzącą na świat przez takie mini kolorowe okulary. I nieśmiałego, prawie dwumetrowego, skrytego geniusza Leviego, który na widok miłości swego życia traci wszelkie pokłady samokontroli.
Mamy tutaj masę pomyłek, niedomówień, komedię, prawie że z Broadwayu. Ogrom uroku i zachwytu. A nawet mrr pikanterię – warto dodać, że lektura przeznaczona jest dla czytelników 18+.
Ale, ale! Żeby nie było tak cukierkowo, panna Lu musiała mieć do czegoś pretensje i ma je do panny Bee! Doktor Bee mogłaby czasem zamknąć tą swoja uroczą – według Leviego – jadaczkę i dojść do głosu rozsądkowi, i innym ludziom, np. takim, którzy się przed nią otwierają! A przynajmniej próbują.
Cóż mogę więcej rzec? Podobało mi się! Widać? Widać.
To moje pierwsze spotkanie z piórem Ali Hazelwood, ale wiem już, że nie pierwsze i ostatnie!
Ciekawe co na to @CoNaToMaria?
Współpraca @youandya
4/5 ⭐️
Bee Königswasser żyje według jednej zasady: robić wszystko to, co zrobiłaby niezłomna Maria Skłodowska-Curie. W ten niekonwencjonalny sposób neurobiolożka jest w stanie podjąć każdą życiową decyzję i stawić czoło problemom. Wszystkim. No prawie. Do czasu. Bee nie jest do końca pewna, co na jej miejscu zrobiłaby Maria Skłodowska-Curie, przyjmując jedną z głównych...
Cóż to była za fantastyczna przygoda ❤️!
W lesie zamieszkanym przez przeklęte istoty mała dziewczynka Siva zostaje odnaleziona i uratowana przez rogatego Mistrza dotkniętego klątwą, która podzieliła świat. Mistrz szczęśliwe bierze Sivę pod swoje skrzydła; opiekuje się nią i pilnuje, by włos nie spadł jej z główki. Aczkolwiek ochrona dziewczynki nie jest prosta, gdy nawet nie może jej dotknąć, nie chcąc przekląć Sivy złym czarem, tym samym zamieniając ją w potwora…
„Dziewczynka w Krainie Przeklętych” to przepiękny 🥰 wstęp do wielotomowej serii o niewinności, samotności, rodzinie (nie tylko tej z krwi) i przełamywaniu stereotypów – nie wszystko na pierwszy rzut oka jest czarne i białe!
Pierwszy tom nie zdradza wiele, skupiamy się tu głównie na chwytającej za serce relacji Sivy i Mistrza. Można by rzec, że relacji ojca i córki. Na pierwszy rzut oka widać, że Mistrzowi zależy na szczęściu Sivy. Troszczy się o nią. Nie chce, by straciła swoją dziecięcą niewinność. Siva natomiast zapewnia rogatemu stworowi towarzystwo i prostym szczerym uśmiechem może wpłynąć na jego nastrój. Oboje żyjąc na wygnaniu, dbają o siebie nawzajem i podnoszą na duchu 💗😭.
Powolne budowanie świata połączone ze świetnymi rysunkami, wpływa niesamowicie na bujną wyobraźnię czytelnika. Jest uroczo, mrocznie i tajemniczo ✨. Nie wiadomo, co kryje się za gęstym lasem i czy przypadkiem za rogiem opustoszałej wioski nie czyha przeklęta istota.
Jestem oczarowana i mimo znajomości filmu, zacieram rączki na kolejny tom! Chcę wiedzieć więcej! Magia bije z tej powieści, tylko spójrzcie na obrazki ❣️!
Cóż to była za fantastyczna przygoda ❤️!
W lesie zamieszkanym przez przeklęte istoty mała dziewczynka Siva zostaje odnaleziona i uratowana przez rogatego Mistrza dotkniętego klątwą, która podzieliła świat. Mistrz szczęśliwe bierze Sivę pod swoje skrzydła; opiekuje się nią i pilnuje, by włos nie spadł jej z główki. Aczkolwiek ochrona dziewczynki nie jest prosta, gdy nawet...
4/5 ⭐️
Świat szesnastoletniej Bree Matthews rozpada się na drobne kawałki, kiedy matka dziewczyny ginie w wypadku samochodowym. Chcąc odciąć się od miejsc, które przypominają jej rodzicielkę, rozpoczyna naukę dzięki programowi wczesnego startu dla zdolnych uczniów w Chapel Hill. Ucieczka wydawała się dobrym pomysłem – przynajmniej do czasu, kiedy pierwszego wieczora na kampusie Bree jest świadkiem ataku demona i ofiarą usunięcia pamięci przez chłopaka nazywającym siebie Merlinem. Powinna była zapomnieć o tym zdarzeniu, ale mesmeryzm nie zadziałał tak, jakby sobie tego Selwyn Kane życzył. Zamiast tego zaklęcie pozwoliło Bree przypomnieć sobie szczegóły nocy, gdy zginęła jej matka – w tym istotny element, dzięki któremu zrozumiała, że w szpitalu także użyto na niej mesmeryzmu. Sfrustrowana i rozdarta Bree za wszelką cenę pragnie odkryć, co wtedy się tak naprawdę stało i czemu/kto zamordował jej matkę.
Drodzy Państwo, przed wami historia inspirowana legendami arturiańskimi! Kto się cieszy? Ja! Rycerze Okrągłego Stołu, król Artur Pendragon, Merlin, Morgana i Ginewra do waszej dyspozycji… tylko pod ciekawszą oprawą.
„Zrodzeni z legendy” Tracy Deonn to jedna z ciekawszych i wartych poznania lektura YA przyśpieszająca bicie serca. Zrodzeni to urban fantasy o niesprawiedliwości, dyskryminacji rasowej i płciowej, kolonializmie, traumie, odnajdywaniu własnych korzeni, polowaniu i bronieniu ludzi przed demonami przez potomków rycerzy Okrągłego Stołu. Istna mieszanka wybuchowa!
Swoją drogą powieść porównuje się do „Darów Anioła”, ale mogę was zapewnić, że takie wrażenie ma się tylko na początku historii (łowcy w postaci paziów i giermków, demony, kapituły jako instytuty i regenci, czyli doświadczeni nocni łowcy), a później wraz z rozwojem akcji nie zwraca się na to uwagi. Autorka z odczuwalną dokładnością składa w całość świat Legendarian. Ostrożnie podaje w kluczowych momentach czytelnikowi kolejne dawki informacji, tak by nie przytłoczyć go na raz, a za to zasiać w nim ziarenko ciekawości. Nie omawia również wszystkiego, obstawiam, że Deonn ma w rękawie jeszcze kilka asów – regenci nadal są dla mnie jedną wielką zagadką! Sprawa ma się tak samo w kwestii starożytnej magii, którą poznajemy wraz z rozwojem akcji i sprzyjających ku temu sytuacjach – magii krwi, medium, korzeniarstwo czy też moce Merlinów.
Bohaterowie nie odstają w tyle. Pisarka barwnie przedstawiła pierwszoplanowe i drugoplanowe postacie. Każdemu nadała nie byle jakie cechy. Mamy gamę postaci o przeróżnej seksualności, tożsamości płciowej, rasie czy pochodzeniu. Tracy Deonn przybliżyła ambicje i cele, relacje z poszczególnymi bohaterami, czy też zarysowała ich przeszłość i przyszłość. Dzięki temu nie wydają się oni nijacy i nie robią za sztuczny tłum.
Bree Matthews – wpadła do wąskiego kręgu damskich bohaterek książkowych YA, które darzę sympatią i szczerze im kibicuje. Dziewczyna zmaga się z nagłą stratą matki, przeprowadzką do innego miejsca i brakiem akceptacji ze strony społeczeństwa tylko i wyłącznie ze względu na kolor skóry. Tracy Deonn wzbudziła we mnie wiele sprzecznych emocji, gdy przedstawiała mi podróż i zmagania z szarą rzeczywistością dziewczyny. Autorka za sprawą Bree pokazała, że ma wiele do powiedzenia w kwestii zdrowia psychicznego. Wie, z czym to się je i nic nie koloryzuje. Bree nie znosi współczucia, to ostatnie czego na ten moment potrzebuje. Nieraz zaciska zęby, powstrzymując się od soczystego komentarza. Buduje wokół siebie mur, przez który trudno się przebić.
W międzyczasie w tle kiełkuje trójkąt miłosny. Trudno jest taki napisać, tak by miał ręce i nogi, większość z nich trójkątem nazwać nie można; przecież aby taka relacja funkcjonowała każda z postaci musi czuć pociąg do tej drugiej nieprawdaż? Czy tu tak jest? Kinda. Wszystko ma swoje odniesienie do pradawnych linii krwi i przysiąg złożonych wieki temu. Dzieje się i narzekać nie można.
Miałam co prawda lekki zgrzyt z jedną romantyczną relacją, ale im dalej w las, tym na światło dzienne wychodziły coraz to nowsze informacje, które to wszystko ładnie w całość sklejały. Mamy problem, nie wiem komu kibicować!
W powieści jest dużo różnych wątków, ale w pamięci najbardziej zapadł mi ten z odnajdywaniem własnej drogi, swoich rodzinnych korzeni i walki z traumą. Bree na przestrzeni historii powraca nie raz do przeszłości i dowiaduje się, jakich okropności doświadczyły jej przodkinie – musiały przejść przez piekło, by ona sama mogła teraz stąpać po ziemi.
A skoro była mowa o Legendarianach… to chwila zachwytu nad scenami bitewnymi, które były fascynujące! Niekiedy mroziły one krew w żyłach i zapierały dech. Jeśli tak dalej pójdzie, to w drugim tomie będę siedzieć jak na szpilkach.
„Zrodzeni z legendy” to fantastyczna pozycja, niezły akcyjniaczek, a kiedy trzeba spokojna i poważna powieść. Absolutnie dobra DEBIUTANCKA historia o walce z niesprawiedliwością i trudami straty.
Polecam, jeszcze raz polecam!
Współpraca You&Ya
4/5 ⭐️
Świat szesnastoletniej Bree Matthews rozpada się na drobne kawałki, kiedy matka dziewczyny ginie w wypadku samochodowym. Chcąc odciąć się od miejsc, które przypominają jej rodzicielkę, rozpoczyna naukę dzięki programowi wczesnego startu dla zdolnych uczniów w Chapel Hill. Ucieczka wydawała się dobrym pomysłem – przynajmniej do czasu, kiedy pierwszego wieczora na...
4/5
Pepper i Jack uczęszczają razem do elitarnej szkoły, piszą ze sobą na anonimowym czasie jako Drodz i Wilk, a na Twitterze prowadzą między sobą wojnę za pomocą firmowych kont rodzinnych restauracji – fastfoodowego imperium Big League Burger i ciepłej knajpki Cheesing Girl.
Różnią się w każdym calu; ona perfekcjonistka, dająca z siebie maximum i kapitanka drużyny pływackiej, on żyjący w cieniu brata bliźniaka, zamknięty w sobie, ukrywający to pod postacią klasowego klauna chłopak.
Prawdopodobnie ich drogi nie zeszłyby się dalej, gdyby Jack nie spostrzegł, że Big League Burger skopiował jednego z przepisów babuni, rozpoczynając tym internetową wojnę.
„Tweet Cute” to lekka, słodka młodzieżówka, poruszająca kwestię rodzinnego ciepła, przyjaźni, młodocianej miłości, stresu związanego z nauką i presją dotyczącą przyszłych wyborów życiowych, czy też brakiem pewności siebie i niesprostaniem obowiązków starszych.
Ta historia to idealna książka na jedno posiedzenie. Humorystyczna, wzruszająca i słodka opowieść o wybuchowej mieszance głównych bohaterów. Pepper i Jack, choć o tym nie wiedzą, dopełniają się w wielu aspektach. Ich przyjaźń (a później uczucie) rozwija się stopniowo; rzucają żarcikami, przekomarzają się, spędzają razem czas – początkowo niechętnie i co żadne z nich nie chciałoby tego na głos przyznać, dobrze im się ze sobą rozmawia – na wiele tematów.
Zagłębianie się w twitterową wojnę Big League Burger i Cheesing Girl było niesamowicie zabawne. Konstrukcja niektórych tweetów i załączonych do nich obrazków powodowała ogromny uśmiech na mojej twarzy. Ze śmiechu zakręci wam się łezka w oku!
Interesująco jest także opisane szkole i poza szkolne życie nastolatków. Pepper stara się robić wszystko idealnie, nie chce zaniedbać szkoły ani twitterowego konta firmy. Pragnie być idealną córką i dobrą siostrą. Jack z drugiej strony ukrywa swój talent do tworzenia stron, nie chcąc zawieść rodziców, że być może nie przejmie Cheesing Girl po ojcu, jak on po babci.
Co tu dużo mówić, „Tweet Cute” w swojej nieskomplikowanej strukturze, zaskoczy was nie raz jak popisowe danie Pepper Monster Cake! Słodkie przepisy, przepiękny delikatny romantyczny wątek i prześmiewcza drama – tak można w kilku słowach opisać TC!
4/5
Pepper i Jack uczęszczają razem do elitarnej szkoły, piszą ze sobą na anonimowym czasie jako Drodz i Wilk, a na Twitterze prowadzą między sobą wojnę za pomocą firmowych kont rodzinnych restauracji – fastfoodowego imperium Big League Burger i ciepłej knajpki Cheesing Girl.
Różnią się w każdym calu; ona perfekcjonistka, dająca z siebie maximum i kapitanka drużyny...
4/5 ⭐️
Siedemnastoletni Mickey James III jest studentem pierwszego roku college’u, bratem pięciu sióstr i potomkiem legend hokeju – dziadka i ojca, którzy przeszli do historii NHL. Mogłoby się wydawać, że pierwsze miejsce w lidze ma zagwarantowane, niestety w dążeniu do celu i sprostowaniu opinii publicznej na przeszkodzie stoi mu Jaysen Caulfield – jego odwieczny rywal w walce o pierwsze miejsce w hierarchii, a od niedawna też kolega z drużyny. Dlatego, kiedy obaj spotykają się na lodzie, rywalizacja przeradza się w coś więcej. A Mickey’emu ani trochę się to nie podoba.
Po rereadzie All for the Game szukałam czegoś podobnego i przeglądając goodreadsa, natrafiłam na tę pozycję. Czy dobrze mi się ją czytało? Jak najbardziej! Icebreaker różni się kilkoma aspektami od All for the Game; obie historie są słodko-gorzkie, ale w przypadku debiutu A.L. Graziadei mamy do czynienia z większą ilością słodyczy.
Icebreaker jest poniekąd lekką lekturą skupiającą się w dużej mierze na problemach zdrowotnych głównego bohatera Mickey’ego. Chłopak mierzy się z kilkuletnią depresją i lękiem społecznym. Nie rozmawiał do tej pory z nikim o tym i nie zabiera się na to, by w tej kwestii miało się cokolwiek zmienić. A.L. Graziadei świetnie przedstawiła zmagania Mickey’ego z chorobą. Widać, to kiedy chłopak podejmuje z trudem decyzje i kwestionuje wszystko, co robi. A gdyby tego było mało, wstydzi się, że zmaga się z depresją.
Mickey James III walcząc o swoją pozycję na lodzie, stara się udowodnić z każdym minionym dniem, że zasługuje na swoje imię i miejsce, w którym się znalazł. Dołączenie do Royalsów jest dla niego nowym startem i szansą na sukces.
Icebreaker porusza również kwestię rodzicielstwa, a właściwie jego brak. Autorka opisuje, co lata samotności mogą zrobić z człowiekiem pozostawionym samemu sobie. Skupia się także na sławie – jej plusach i minusach. Braku kontaktu z rówieśnikami i zrozumienia. Przyjaźniach i rodzinie (ps. siostry Mickey’ego są przekochane). I przede wszystkim ukrywaniu swojej tożsamości w obawie przed reakcją świata.
W trakcie lektury poznajemy bohaterów reprezentacji LGBT+, którzy nie są po to, tylko aby być! Każdy z nich wnosi coś od siebie do historii. Tym postaciom chce się kibicować! To bardzo ważne również z perspektywy sportowego światka, w którym sportowcy boją się wyjść z ukrycia.
Relacja między Mickey’em a Jaysenem jest skomplikowana. Chłopcy od lat rywalizują ze sobą o tytuł mistrza, a gdy spotykają się na lodzie, napięcie sięga zenitu. Kiedy nienawiść stopniowo zanika, na jej miejsce wskakuje ciekawość. Mickey boi się przed sobą samym przyznać, że ciągnie go do Jaysena. Nie wie, co ma z tym zrobić i jak sobie poradzić. Zdusić uczucia, czy pozwolić się ponieść. Ich wzajemne zainteresowanie rośnie z dnia na dzień. Jest slow burn, jest zabawa!
Podobało mi się również przedstawienie NHL. A.L. Graziadei zaserwowała nam kilka dobrych meczów, które apropo fajnie wyszłyby na dużym ekranie!
A zakończenie, co to były za jajca! Autorka zrobiła nas w niezłe bambuko, ale mi się to podobało! Mam jedno ale – Icebreaker mógłby być odrobinę dłuższy, a najlepiej, gdyby miał kolejną część!
Kochani… Polecam! Czytajcie!
4/5 ⭐️
Siedemnastoletni Mickey James III jest studentem pierwszego roku college’u, bratem pięciu sióstr i potomkiem legend hokeju – dziadka i ojca, którzy przeszli do historii NHL. Mogłoby się wydawać, że pierwsze miejsce w lidze ma zagwarantowane, niestety w dążeniu do celu i sprostowaniu opinii publicznej na przeszkodzie stoi mu Jaysen Caulfield – jego odwieczny rywal w...
~ tu pojawi się pełniejsza recenzja, jak już się pozbieram. EDIT: już jest > 28.04
aż zabrakło mi słów… potrzebowałam tego, fandom tego potrzebował. kocham tę serię jeszcze mocniej ❤️, a nie sądziłam, że to możliwe 😭. co napłakałam się to moje, ale też nie zabrakło śmiechu i słodkości. piękna historia o próbie stanięcia na nogi, skutecznie czy też nie, sami musicie się przekonać.
dziękuję nora za napisanie tego 🥰, kiedy kolejna część?!
PEŁNA RECENZJA:
“I am Jean Moreau. My place is at Evermore. I will endure”.
Życie Jeana Moreau nigdy nie należało do niego. Należało do Moriyamy od najmłodszych lat. Był krukiem, członkiem Perfect Courtu Riko, jego miejsce było w Evermore. Do czasu aż Renee Walker po otrzymaniu wiadomości od Jeana nie wyciągnęła go z Edgar Allan. A teraz, po raz pierwszy od pięciu lat Jean zmuszony jest nauczyć się żyć poza Evermore. Przy pomocy Kevina dołącza do Trojanów, których kapitanem jest nieskazitelny Jeremy Knox. Lisy mówią, że to jego nowy starty, ale Jean czuje, że trafił z jednej klatki do drugiej, tym razem złotej. Czy Jean będzie w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości? Czy stoczy się wraz z pozostałymi krukami?
Nikt, absolutnie nikt nie spodziewał się, że Nora powróci do All for the Game. Autorka jednak zaskoczyła swoich fanów i uroczyła nas czwartym tomem ukochanej serii przez miliony czytelników na całym świecie. Choć zdaję sobie sprawę, że All for the Game nie jest historią idealną, to mimo to ją uwielbiam, a „The Sunshine Court” jest spełnieniem marzeń. I w tej recenzji powiem wam dlaczego.
“I don’t believe in miracles,” Jean said. “I have enough faith for us both,” Renee promised.
Przede wszystkim jest to historia Jeana, ale też i Trojanów. „The Sunshine Court” to powieść o próbie stanięcia o własnych siłach po wielu latach tortur, poniżania i znęcania się psychicznego, jak i fizycznego. To opowieść o chłopcu, który nie sądził, że kiedykolwiek będzie panem własnego losu. To historia o złamanych i nowych obietnicach, o pogoni za własnymi marzeniami, o dążeniu do uzdrowienia i najważniejsze, o sile przyjaźni.
W porównaniu z trzema poprzednimi tomami tutaj autorka postawiła na dwie perspektywy – Jeana i Jeremy’ego. I szczerze mówiąc, to była najlepsza decyzja, jaką mogła podjąć. Dzięki temu mogłam poznać myśli Jeana, jego osobowość. Wspomnienia, które powracały do niego, w konkretnych sytuacjach chwytały mnie boleśnie za serce. Przemoc seksualną, którą musiał tam znosić, zniszczyła go doszczętnie. A co w tym wszystkim najgorsze – Jean nie miał kogo poprosić o pomoc, nie mógł też postawić się krukom. Był ich. Mogli zrobić z nim wszystko, na co tylko mieli ochotę.
Dołączenie Jeana do Trojanów, to najlepsze co mogło go spotkać. Jeremy, Cat i Laila przygarnęli go pod swoje skrzydła i otoczyli należytą opieką. Chcą, aby wyszedł na prostą, chcą, aby cieszył się z pięknych, wspólnych momentów oglądając telewizję, gotując, udając się na przejażdżki motocyklem czy grając w Exy: “I want you to play with us, and I want you to have fun again”. Wzruszyłam się, kiedy Jean z upartej postawy „I will hate them, but I will do what I must to survive” przeszedł do „Friends, he thought again, and this time it almost felt real”. I jak tu się nie rozkleić. Przed Jeanem jeszcze długa droga, ale z pomocą najbliższych, na pewno da sobie radę.
Jeremy’ego można by określić mianem golden retrivera – hojny, o pięknym wnętrzu, głuptasek. Ale też jest pełen tajemnic, które mam nadzieję wkrótce poznam. Do Jeana podchodzi ostrożnie, nie chce go osaczyć, a tym bardziej sprawdzić, by nie czuł się z nimi bezpiecznie. Rozmawia z nim, próbuje go zrozumieć i przemówić mu do rozsądku.
“I’m sorry. I’m sorry that he hurt you, I’m sorry that you’re still afraid to talk about it, and I’m sorry that you think I’ll never understand. I’m sorry that he tricked you into thinking you deserved it. But I’m not sorry he’s gone. I can’t be.”
Czuję, że Jeremy będzie chciał nauczyć się francuskiego dla Jeana. Będzie całował każdą jego bliznę i dawał mu do zrozumienia, że zasługuje na gwiazdkę z nieba. Już w tej części dało się zauważyć – za pomocą najmniejszych gestów – jak chłopaki powoli się do siebie zbliżają. W końcu Jean powiedział: „I trust you”!
Relacja Jeana z Kevinem i Renee to dosłownie right people, wrong time. Ze wspomnień można wywnioskować, że Jean przez lata żywił do Kevina uczucia. Kevin do niego również: „Promise me you won’t try again. Promise me, Jean. I don’t want to lose you”. Z Renee to inna bajka. Jean czuł się przy niej bezpiecznie, to ona uratowała go z Evermore, to ona spędzała z nim wolne chwile i opowiadała, nawet jak on sam nie chciał jej słuchać. To ich zbliżyło do siebie. Można też rzec, że w Renee Jean zobaczył odbicie samego siebie.
„We are the right people, I think” she said as she studied him. “This is just… the wrong time. If you stayed, perhaps it would be different, but I know you won’t. I know you can’t”, she corrected herself. “It would be unfair to ask you to and cruel of me to complicate your journey”.
Do tego wciąż pamiętam pobyt Neila u kruków, a myśl Jeana na ten temat mnie dobiła: „He was Jean’s misplaced forever partner, an unfulfilled promise Jean had stopped believing in years ago”. Ale kiedy było trzeba, to Neil zjawił się niczym mafijny boss i zajął się pewną sprawą tak, by Jean mógł spać spokojnie.
No i właśnie, mamy powrót lisów! A zwłaszcza moich ulubieńców: Andrew, Neila i Wymacka! Wymacka, który jest ojcem dla swoich podopiecznych, którego każdy potrzebuje. Bo przecież: „Wymack’s handshake was firm and his face kind; Jeremy liked him immediately” – jego nie da się nie lubić! A sama relacja Neila i Andrew jest jeszcze piękniejsza niż dotychczas: „Jean noticed how Andrew and Neil moved like they were caught in each other’s gravity, in each other’s space more than they were out of it, cigarette smoke and matching armbands and lingering looks when one fell out of orbit for too long”. Myślę, że nie muszę więcej mówić.
Mam tyle do powiedzenia, mogłabym opowiadać o tej serii, o tej książce bez ustanku. To co przepłakałam to moje. Jednak nie zabrakło też chwil śmiechu czy wzruszenia. Nadal nie dowierzam, że ta część po tylu latach powstała. Na przestrzeni lat fandom przestał wierzyć, że Nora jeszcze kiedykolwiek coś napisze. Jestem zakochana w „The Sunshine Court”. Potrzebuję kolejnego tomu jak powietrza. Jest tyle niedokończonych wątków, niedopowiedzianych spraw, które TSC 2 może rozwiać. Muszę zobaczyć na własne oczy, jak przyjaźń – a w końcu miłość – Jeana i Jeremy’ego rozkwita.
Na konieć zostawię wam ten cytat: „A cool evening breeze. Rainbows. Open roads. Teammates”.
~ tu pojawi się pełniejsza recenzja, jak już się pozbieram. EDIT: już jest > 28.04
więcej Pokaż mimo toaż zabrakło mi słów… potrzebowałam tego, fandom tego potrzebował. kocham tę serię jeszcze mocniej ❤️, a nie sądziłam, że to możliwe 😭. co napłakałam się to moje, ale też nie zabrakło śmiechu i słodkości. piękna historia o próbie stanięcia na nogi, skutecznie czy też nie, sami musicie się...