Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Osobista historia z Piotrkiem zaczęła się nie na uniwersytecie, a w ciasnym pokoju w Mediolanie u 64 letniego psychoterapeuty. Tam po raz pierwszy na zakurzonej półce dostrzegłem nazwisko Pasolini, kojarzące mi się jedynie z brutalnym Salo, którego nawet nie obejrzałem. Z niewytłumaczalnych dla mnie dotąd racji, wzbudziło to we mnie ciekawość. Przy wspólnej kolacji jedząc tortelini, zadałem dosyć wprost proste pytanie - kim jest Pasolini we Włoszech? Odpowiedź brzmiała: “geniuszem, który przewidział przyszłość.”

Postanowiłem to sprawdzić zaledwie półtora roku później po tej wypowiedzi, odstawiając go na półkę z autorami, do których mam przekonanie, że żeby ich zrozumieć powininenem im poświęcić mnóstwo czasu. A może to specjalne miejsce wynika z tego, że muszą oni we mnie wewnętrznie dojrzeć, trafić na odpowiedni moment, w którym z lekkością serca wezmę ich twórczość do rąk. Tak się w końcu zdarzyło, a ta książka była praktycznie (nie doczekaliśmy się innych przekładów esejów) jedyną możliwą formą przybliżenia tak szerokiego horyznontu poznawczego, jaki się tutaj rozgrywa.

Ta żywa myśl rozgrywajaca się rzekomo w esejach o języku, polityce i kinie, tak naprawdę nie jest tylko o języku, polityce i kinie, a o wszystkim o czym można powiedzieć z zaangażowaniem. Bo Pasolini, dotykając jednego tematu nie może nie mówić o innym, równie dla niego ważnym. To sprawia, że mamy poczucie obcowania z kimś, kto nie hołduje budyniowej atmosferze, a wręcz jest jej zaprzeczniem, celnie wymierzając lotkę w sam środek czoła pseudointelektualistów.

Dorzuca on cegiełkę wszędzie, gdzie uważa to za potrzebne. Tutaj paluszkiem wskaże, że językoznawcy pominęli fonetykę, z której można wydobyć jeszcze więcej soków, uwrażliwić człowieka na brzmienie, pokazując mu meandry głosowości. Tam tupnie nózką na faszystów i drobnomieszczaństwo dokonujące ludobójstwa na dobrych chłopakach z przedmieść Rzymu lat 70. I tu szturchnie łokciem niejednego reżysera, szepcząc mu na ucho po cichu, że tutaj jego mość nie rozumie chyba natury kina, które wydaje mu się, że współtworzy.

Za każdym razem jest za to ostry jak brzytwa, bez skrupułów i wyrzutów sumienia. Jest nieprzewidywalny, a Ty nigdy nie wiesz dokąd zaprowadzi Cie jego myśl. Spacerujesz z nim po zaminowanym polu, gdzie na każdym kroku czyha na Ciebie niebezpieczeństwo. Tym niebezpieczeństwem jest to co może z Tobą ta myśl zrobić. Mianowicie rozbić Cię od środka, sprawić, że zburzy Ci się dotychczasowa perspektywa, trzeba będzie spojrzeć na to inaczej i już nie będzie to takie oczywiste i łatwe, tak jak było wcześniej. Trzeba się będzie wysilić, z gruzów coś świeżego wybudować, a jak Ci się nie uda to zostaniesz ze sobą sam bo Pasoliniego już z nami nie ma. I takiego drugiego intelektualisty nie będzie. Co więc nam zostaje?

Osobista historia z Piotrkiem zaczęła się nie na uniwersytecie, a w ciasnym pokoju w Mediolanie u 64 letniego psychoterapeuty. Tam po raz pierwszy na zakurzonej półce dostrzegłem nazwisko Pasolini, kojarzące mi się jedynie z brutalnym Salo, którego nawet nie obejrzałem. Z niewytłumaczalnych dla mnie dotąd racji, wzbudziło to we mnie ciekawość. Przy wspólnej kolacji jedząc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy zaczyna się życie? W chwili zapłodnienia komórki jajowej przez plemnik, pobytu w brzuchu matki kilka tygodni, a może w momencie gdy pępowina zostaje odcięta. Co wy na to, że życie zaczyna się w momencie gdy się budzimy, otwieramy oczy i jesteśmy świadomi tego co doświadczamy w tej właśnie chwili. Tak, właśnie tak. Budzimy się ze snu, który czasami nie jest jeszcze życiem. Jedynie fałszem, pod który było ono podporządkowane. Ale co kiedy fałsz ten jest jego korzeniem. Jeżeli całe życie nawet po tym chwilowym przebudzeniu, nie jest nasze? O tym jest ta książka.

Łużyn - zagubiony, niewyraźny, zobojętniały na nasze sprawy o których jesteśmy w stanie rozprawiać całe dnie. Żyje w innej rzeczywistości, dokładniej mówiąc - na 64 polach. Tam są jego problemy, zagadki do rozwiązania. Jednak nie może przebywać tylko tam, czasami siłą rzeczy zatroszczy się o materię codzienności. Ale to zaczyna z czasem męczyć, gdy świat, w którym przebywasz zaczyna być bardziej realny od tego, który powinien taki być. Granica się zaciera. Pojawia się szaleństwo. Dominuje, rozrzuca obrazy, tnie je na kawałki, wpadasz w delirium. I nagle do życia wpada kobieta z misją uzdrowienia. Oczyszczenia ran z młodości, po ojcu, który całą twoją przyszłość zapisał w taniej literaturze o której nikt już dawno nie pamięta i o matce zmagającej się z morowym powietrzem lęków, która dopiero po czasie zorientowała się jak bardzo drogi Łużynie się od niej oddaliłeś. Kobieta ta, pragnie powołać Cię do życia (tego z prawdziwego zdarzenia). Dać Ci w końcu czułości, ciepła, nie stosu cukierków i czekoladek dających jedynie jego wrażenie. Próbujesz, ale pamięć o tym co było ciągnie w dół. Nie można zrzucić balastu z balonu jeśli jest on przytwierdzony do twojej stopy.

Kiedy zaczyna się życie? W chwili zapłodnienia komórki jajowej przez plemnik, pobytu w brzuchu matki kilka tygodni, a może w momencie gdy pępowina zostaje odcięta. Co wy na to, że życie zaczyna się w momencie gdy się budzimy, otwieramy oczy i jesteśmy świadomi tego co doświadczamy w tej właśnie chwili. Tak, właśnie tak. Budzimy się ze snu, który czasami nie jest jeszcze...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzieci z Bullerbyn na sterydach.

Dzieci z Bullerbyn na sterydach.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Rolandzie Barthesie, zamknij nas jeszcze w swoim świecie, tak jeszcze na chwilkę.

Można by było spróbować na pierwszy rzut oka powiedzieć, że ta książka jest zbiorem osobistych refleksji na temat tego, czym tak naprawdę jest Fotografia pisana przez duże F. No, ale nie do końca.

Napisana z dużą dozą melancholii (w poszukiwaniu utraconych zdjęć), ale nie w oderwaniu od filozoficznego języka. I o to właśnie w tym chodzi. Jego ostatnia książka staje się sumą przeżyć ulepioną w jeden zwarty obraz przełożony na osobiste doświadczenie Fotografii. Bo książka też nie jest tylko i wyłącznie o tym. Jest to jedynie tło do tego z czym tak naprawdę Barthes chce się rozliczyć, mianowicie z przeszłością, obrazami i doświadczeniem. Odejść już w spokoju zostawić po sobie stelaż własnego stylu, który podobnie jak zdjęcia dopóki jest utrwalony - pozostaje z nami. Książka pozostawia za sobą momentami żałobny ślad, jakby sam autor wiedział co się do niego zbliża wielkimi krokami. Przeczucia są trafne. Umiera kilka miesięcy później potrącony przez ciężarówkę. A jego dzieło pozostaje z nami.

Rolandzie Barthesie, zamknij nas jeszcze w swoim świecie, tak jeszcze na chwilkę.

Można by było spróbować na pierwszy rzut oka powiedzieć, że ta książka jest zbiorem osobistych refleksji na temat tego, czym tak naprawdę jest Fotografia pisana przez duże F. No, ale nie do końca.

Napisana z dużą dozą melancholii (w poszukiwaniu utraconych zdjęć), ale nie w oderwaniu od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O mało się nie wzruszyłem.

Houllebecqa wyobrażałem sobie jako zmodyfikowaną wersję Bukowskiego. Wyrazistego, kontrowersyjnego i rzucającego kurwami na prawo i lewo. Człowieka, który dominuje nad tekstem, tworząc wszystko wedle swojego uznania. I tak poniekąd jest, ale w zdecydowanie delikatniejszej formie. Śmiało mógłbym powiedzieć, że to Celine w wersji deluxe - unowocześniony z rozszerzonym spojrzeniem na rzeczywistość. Z tego właśnie powodu pojawił mi się na twarzy "charakterystyczny banan". Dlaczego? Otóż Michel na nowo wskazuje dolegliwości naszego świata, który co jak co, ale diagnozować trzeba. Na każdym kroku wskazuje jakimi symptomami rządzi się choroba pod tytułem "Zachód i jego paskudny system". I robi to wyjątkowo dobrze.

Ale to nie wszystko. To nie jest tak, że choroba została zdiagnozowana jako nieuleczalna, a pacjent może w spokoju przygotowywać się na kopanie sobie samemu grobu. Twórca "Platformy" daje nam tutaj nie lada receptę. Rewizja własnej i cudzej seksualności, chwilowe pragnienia, zwrot w kierunku egzotycznej kultury i małostkowego szczęścia wyzwolonego spośród żądzy pieniądza i udanej złudnej kariery.

To do mnie przemawia, tak zwyczajnie, poprostu.

O mało się nie wzruszyłem.

Houllebecqa wyobrażałem sobie jako zmodyfikowaną wersję Bukowskiego. Wyrazistego, kontrowersyjnego i rzucającego kurwami na prawo i lewo. Człowieka, który dominuje nad tekstem, tworząc wszystko wedle swojego uznania. I tak poniekąd jest, ale w zdecydowanie delikatniejszej formie. Śmiało mógłbym powiedzieć, że to Celine w wersji deluxe -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Merytorycznie, gęsto i zrozumiale. Oto jak Zizek wprowadza nowicjusza na Lacanowską kozetkę. Prowadzi go za rękę, nie przez akademickie sale, ale przez codzienny wymiar popkultury. Kieruje go do starego kina, wszechobecnej polityki oraz do toalety. Nie pozostawiając złudzeń, prezentuje w przystępny sposób jeden z najtrudniejszych systemów filozoficznych. Jeżeli ktoś chciałby zanotować najważniejsze informacje z tej książki, musiałby ją całą przepisać.

Merytorycznie, gęsto i zrozumiale. Oto jak Zizek wprowadza nowicjusza na Lacanowską kozetkę. Prowadzi go za rękę, nie przez akademickie sale, ale przez codzienny wymiar popkultury. Kieruje go do starego kina, wszechobecnej polityki oraz do toalety. Nie pozostawiając złudzeń, prezentuje w przystępny sposób jeden z najtrudniejszych systemów filozoficznych. Jeżeli ktoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierwsze spotkanie i klops. Powtórzę słowa niektórych poprzedników - nuda, nuda i nuda. Liczyłem na coś ambitnego, z pazurem. Co mnie wstrząśnie i sprawi, że wyskoczę z butów. W rezultacie dostałem nieuporządkowany słowotok, przy którym czytelnik jest zalewany stosem pourywanych historii przepełnionych nazwami niemieckich miast (dzięki Bogu wiem, gdzie jest Berlin). Andrzej na tym nie poprzestaje. Dostajemy w gratisie zaplecze wypełnione jim beanem, tanimi papierosami i na pierwszy rzut oka niewidoczną mizantropią. Mimo tych wszystkich fantastycznych ekscesów, książka nie jest bezwartościowa, o to to nie. Stasiuk w dosyć sprawny i mimowolny sposób charakteryzuje niemieckie społeczeństwo zestawiając je z pokaźną grupą Słowian. Podkreślając ich wyjątkową pedantyczność, suchość i bezkompromisowy wrodzony anarchizm (oczywiście nie polityczny). No i w sumie, to tyle ma do zaoferowania.

Pierwsze spotkanie i klops. Powtórzę słowa niektórych poprzedników - nuda, nuda i nuda. Liczyłem na coś ambitnego, z pazurem. Co mnie wstrząśnie i sprawi, że wyskoczę z butów. W rezultacie dostałem nieuporządkowany słowotok, przy którym czytelnik jest zalewany stosem pourywanych historii przepełnionych nazwami niemieckich miast (dzięki Bogu wiem, gdzie jest Berlin). Andrzej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Celine powalił mnie na łopatki. Wywrócił mnie do góry nogami i zaczął skakać mi po plecach. Tak się właśnie czułem czytając tą książkę. Zdruzgotany, pocharatany i pozbawiony jakiejkolwiek swobody oddechu, ale czy to źle?

No właśnie nie. Autor pokazał nam świat przerażająco prawdziwy. Od tej może niecodziennej wstydliwej strony, na którą patrzymy jedynie w momencie gdy doświadczymy prawdziwego bólu przeszywającego nas od stóp do głów. Ale nie zapominajmy, że to wciąż nasz świat - paskudny, obrzydliwy, pokryty metafizyczną (lub nie) warstwą uryny i śmierdzącego łajna.

Czytelnikowi z początku może się wydawać, że jest tak źle, że życie to jedynie zamknięty brudny korytarz, ale wcale tak nie jest. Życie to nieustanna podróż do kresu nocy (nie bez powodu taki tytuł). Owszem podążamy samotnie, z niewielką dozą światła, ale robimy to z własnej ręki, z własnej woli. Chwalmy pana, że opuszczając nas dał nam chociaż tą ułudę wyboru, byśmy mogli błądzić niepostrzeżenie licząc, że dużo w świecie możemy zdziałać. Dobrze, że Celine sprawnie rozwiewa te nadzieje, robiąc to w bezbłędny sposób.

Celine powalił mnie na łopatki. Wywrócił mnie do góry nogami i zaczął skakać mi po plecach. Tak się właśnie czułem czytając tą książkę. Zdruzgotany, pocharatany i pozbawiony jakiejkolwiek swobody oddechu, ale czy to źle?

No właśnie nie. Autor pokazał nam świat przerażająco prawdziwy. Od tej może niecodziennej wstydliwej strony, na którą patrzymy jedynie w momencie gdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezbłędna i jakże obszerna książka dotycząca schizofrenii. Jerzy Zadęcki jako jedyny postanowił wykorzystać fenomenologiczne podejście do tego zagadnienia, wyzwalając się z przyrodniczo obiektywnej jak i psychoanalitycznej metodologii. W znaczący sposób rozszerzył myślenie o schizofrenii, wyzwalając się spod akademickiego dyskursu. Stworzył w rezultacie pracę, która jest nie tyle naukową analizą pacjentów, ale podróżą przez ich życie wewnętrzne, doświadczalne. Jest to wówczas niezbędne by zrozumieć samą przyczynowość i działalność schizofreników, która po głębszym zrozumieniu, wydaje się zdecydowanie bardziej skomplikowana, ale nie wykluczając: możliwa do pojęcia.

Bezbłędna i jakże obszerna książka dotycząca schizofrenii. Jerzy Zadęcki jako jedyny postanowił wykorzystać fenomenologiczne podejście do tego zagadnienia, wyzwalając się z przyrodniczo obiektywnej jak i psychoanalitycznej metodologii. W znaczący sposób rozszerzył myślenie o schizofrenii, wyzwalając się spod akademickiego dyskursu. Stworzył w rezultacie pracę, która jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mishima po raz kolejny zachywca mnie swoją teatralną prozą połączoną z niesamowitą klarownością i logicznym przekazem. Czytając ma się wrażenie, jakby wszystko miało swoje miejsce, a każda nawet minimalna zmiana w tekście sprawiłaby, że utwór straciłby na znaczeniu.

To z czym mamy do czynienia to pewna forma autobiograficznego rozliczenia się, nie tyle z samym sobą, ile z własnym alter ego. Sodomistyczne i sadomasochistyczne popędy, które w młodzieńczym okresie życia spowijały jego postrzeganie rzeczywistości, znajdują tutaj swoje należyte miejsce.

Autor z pomocą autoanalizy próbuje poddać wiwisekcji niezrozumiałą dla jego samego, własną naturę, która jak przez palce wymyka mu się z pod kontroli. To coś czego nie może zrozumieć, coś co pragnie zmienić, ale nie może. Są momenty, w których jak wykastrowany eunuch próbuje coś "zdziałać", zmusić się do reakcji swoją "zabawkę". Wpatruje się w zdjęcia nagich kobiet, wyobrażając je sobie w różnych obscenicznych pozach. I nic.

Bohater za wszelką cenę stara się rozgraniczyć miłość duchową, od popędu fizycznego. Pragnie zdusić w sobie to, co niewygodne. Roztargniony nie wie, czy tak naprawdę jest w stanie kochać. Czy to seksualny ruch a może wysnuta z donkiszoterskich romansów miłość? To pytanie dudni mu przez 24 lata, aż do momentu gdy spotyka obślizgłego mężczyznę w tanim barze na rogu. Wtedy uzyskuje odpowiedź.

Mishima po raz kolejny zachywca mnie swoją teatralną prozą połączoną z niesamowitą klarownością i logicznym przekazem. Czytając ma się wrażenie, jakby wszystko miało swoje miejsce, a każda nawet minimalna zmiana w tekście sprawiłaby, że utwór straciłby na znaczeniu.

To z czym mamy do czynienia to pewna forma autobiograficznego rozliczenia się, nie tyle z samym sobą, ile z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pan Stanisław mnie niebywale zaskoczył. Sprawił, że zacząłem wątpić w otaczająca mnie rzeczywistość. Niedbale macałem przedmioty dookoła mnie, zastanawiając się czy to nie jakaś symulacja pokroju Matrixa.

Książka jest napisana w tak lekkim i przyjemnym stylu, że wszelkiej maści neologizmy nie utrudniają, a co lepsza nie zmniejszają przyjemności jaką czerpie się z tego tekstu. Pomysły Lema w tamtych czasach nowatorskie, znajdują momentami swoje odwzorowanie w obecnych czasach. Może nie są one zrealizowane 1:1, ale ich wydźwięk pobrzmiewa w niektórych dzisiejszych nowinkach technologicznych. Dajmy samą koncepcję czegoś w rodzaju lekomanii bądź farmakologii, która przeszywa dzisiejszą psychiatrię.

Nie ma co tu się rozwodzić nad poszczególnymi kwestiami, których jest wiele. Według mnie trzeba się za nią co rusz złapać. Bezdyskusyjnie, bo naprawdę warto.

Pan Stanisław mnie niebywale zaskoczył. Sprawił, że zacząłem wątpić w otaczająca mnie rzeczywistość. Niedbale macałem przedmioty dookoła mnie, zastanawiając się czy to nie jakaś symulacja pokroju Matrixa.

Książka jest napisana w tak lekkim i przyjemnym stylu, że wszelkiej maści neologizmy nie utrudniają, a co lepsza nie zmniejszają przyjemności jaką czerpie się z tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Każdy z nas ma takiego pisarza, który go intryguje, podnieca, a nawet go łapie za gardło i wrzeszczy "czytaj mnie dalej!". Nie sposób się od jego książek oderwać, pochłaniają nas od pierwszego napotkanego słowa. Wciągamy się w ten cholerny wir, z którego może nas wyrwać jedynie płonący dom, czyhający przy drzwiach od naszego pokoju seryjny morderca bądź płaczące w pobliżu dziecko. U mnie jest taki jeden gagatek. I wszyscy wiemy kto.

Bukowski w tej książce zaprasza nas w skromne progi swojego dzieciństwa, pokazując tym samym na jakim jałowym gruncie wyrosnął ten nieposkromiony szaleniec, wariat, pijaczyna. Jego życie, już od samego zalążka było naznaczone niechęcią do czegokolwiek i kogokolwiek. Nie kochał matki, ojca chciał zabić. Przepełniony bólem, ratunek znalazł w książkach oraz alkoholu z samym sobą w ciasnym pokoiku z brudnymi ścianami i zalaną szczynami podłogą. Tam właśnie był jego świat.

Każdy z nas ma takiego pisarza, który go intryguje, podnieca, a nawet go łapie za gardło i wrzeszczy "czytaj mnie dalej!". Nie sposób się od jego książek oderwać, pochłaniają nas od pierwszego napotkanego słowa. Wciągamy się w ten cholerny wir, z którego może nas wyrwać jedynie płonący dom, czyhający przy drzwiach od naszego pokoju seryjny morderca bądź płaczące w pobliżu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O boże.
Poległem po 150 stronach. Nie dałem rady, przepraszam. Próbowałem, wertowałem te stronnice, a one się dłużyły i dłużyły..

Czy to oznacza, że ta książka jest słaba? Otóż nie, problem w tym jest taki, że potrzeba tu nie lada wysiłku, starań i wewnętrznej ciągoty do tego by zgłębiać ten strumień świadomości.

To nie jest książka na raz, na jeden dzień. Ola boga, nawet nie jest ona na tydzień bądź miesiąc! Tu potrzeba roku, może dwóch, setek zaznaczonych fragmentów, podkreślonych i poplamionych winem. Wtedy będzie można czerpać z tego maksimum przyjemności. Bo chyba o to w tym chodzi. Co nie?
(Spróbuję złapać się za Dublińczyków, życzcie powodzenia)

O boże.
Poległem po 150 stronach. Nie dałem rady, przepraszam. Próbowałem, wertowałem te stronnice, a one się dłużyły i dłużyły..

Czy to oznacza, że ta książka jest słaba? Otóż nie, problem w tym jest taki, że potrzeba tu nie lada wysiłku, starań i wewnętrznej ciągoty do tego by zgłębiać ten strumień świadomości.

To nie jest książka na raz, na jeden dzień. Ola boga,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przemek Corso - człowiek wielu talentów. Felietonista, pisarz, autor książek dla domorosłych adeptów rzeczywistości, tym razem serwuje nam powieść można by rzec „innego kalibru”. Pełnokrwisty thriller, wypełniony mrokiem wodzącym czytelnika za nos. Rzekomo nieprzewidywalny, fascynujący i przerażający.

A ja czułem się jakbym czytał książkę dla dzieci. Dlaczego?

Zacznę po krótce, o czym jest w ogóle książka. Opowiada ona o bezwzględnym seryjnym mordercy Kubie, który niespodziewanie zostaje uwikłany w ekscesy z innym zabójcą, rzucającym mu przysłowiową rękawicę. Mamy tu do pary jeszcze jego szwagra Andrzeja, policjanta uzależnionego od alkoholu i narkotyków, który wikła się w tą śmiercionośną kabałę. Wszystko oczywiście osadzone w przecudownej stolicy jawiącej się nam, jak to w kryminałach bywa, od tej najgorszej, niepoznawalnej dla zwykłego śmiertelnika strony.

I już na samym wstępie rodzi się problem. Otóż nasz główny bohater ma dwoistą naturę, niby człowiek z sercem z kamienia a z drugiej strony odczuwa on bezwzględną miłość wobec swojej partnerki Justyny. Pochłonięty szaleńczą miłością w afekcie zabija jej kochanka Leszka. Dlaczego? Co z jego kamienną nieustępliwością i chłodem, gdzie to wszystko się podziało?

Sam typowy koncept mordercy, któremu jednak na czymś zależy, jeszcze nie jest taki zły do momentu gdy nie pojawiają się takie stwierdzenia jak „mrok”, „ciemność”, „zło”. Wszystko to jest takie pretensjonalne, na siłę. Ta jego niewyobrażalna psychiczna „siła” naprawdę czytelnika może zmęczyć. A, zapomniałem wspomnieć o tym, że nasz główny bohater to klasyczny przykład, bogatego mięśniaka, bezwzględnego okrutnika, wrażliwego na muzykę, którego koszulka tak opina mięsnie, że dostaje on +50 do seksapilu. Ja rozumiem, że niektórzy pisarze lubią wytwarzać swoje alter-ego, ale bez przesady..

Wszystko spaja o dziwo, całkiem sprawnie funkcjonująca fabuła. Dwa nawzajem przeplatające się wątki poprowadzone są w przystępny sposób. Potrafią zaskoczyć, bądź przyśpieszyć tempo czytania. Czytelnik nie ma poczucia zastoju akcji, zawsze się coś dzieje, nawet gdy główny bohater wygłasza wiekopomne tyrady na temat swoich przyszłych decyzji bądź emocji, które nim targają.

Wielkim plusem są piosenki wskazywane na początku rozdziałów. Urozmaicają, wprowadzając swoistą atmosferę. Moje ukłony za Fleetwood mac i końcową „Deszczową piosenkę” Comy.

W ogólnym rozrachunku nie wygląda to, aż tak źle. Może jest trochę schematycznie, monotematycznie, ale da się to czytać. Czasami jest trudno, bo mrok nas „pochłania”, ale dajemy radę. Co nie, Kuba?

Książke przeczytałem dzięki Wydawnictwu Rebis.

Przemek Corso - człowiek wielu talentów. Felietonista, pisarz, autor książek dla domorosłych adeptów rzeczywistości, tym razem serwuje nam powieść można by rzec „innego kalibru”. Pełnokrwisty thriller, wypełniony mrokiem wodzącym czytelnika za nos. Rzekomo nieprzewidywalny, fascynujący i przerażający.

A ja czułem się jakbym czytał książkę dla dzieci. Dlaczego?

Zacznę po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To co zawsze mnie irytowało w książkach o zabarwieniu psychologicznym to fakt, że było w nich dużo treści a mało konkretów. I w dodatku nic co by wskazywało na jakiekolwiek użycie praktyczne. Tutaj zostałem miło zaskoczony. Mimo dydaktycznego i ściśle narzucającego tonu, dostajemy pakiet informacji z naklejką "Jak żyć pełnią życia?". Niektórych instrukcja świadomego życia i osobistego rozwoju (podobnie jak mnie) może speszyć na samym początku ze względu na nieprzyjemny wizerunek niskolotnych ofert coachingowych od których śmierdzi na potęgę. Ale w tym przypadku nie mamy do czynienia z czymś takim.

Na przestrzeni 17 "lekcji" mamy maksimum klarownej treści a minimum dupodajnych zbędnych ozdobników, które nic nie wnoszą do lektury. Fromm prezentuje tu perspektywy mające służyć osiągnieciu prawdziwego poczucia istnienia, bycia w świecie pełnią siebie. W ramach tego sięga to takich myślicieli jak Mistrz Eckhart, Freud, Marks, Spinoza a nawet Budda (taka mała dygresja słowna, autor poddał Freuda i Marksa wyjątkowo interesującej recepcji, która jak dotąd mi samemu wydała się najbardziej ciekawa spośród wszystkich znanych).

Poddaje głębokiej analizie sposób świadomego rozumienia, kochania oraz produktywnego działania, które w żaden sposób nie jest nakierowane na już wcześniej znany modus "posiadania". Krytykuje fałszywe ścieżki zdobywania świadomości oraz orientację ku osiąganiu najwyższych materialnych życiowych celów. Wobec tego stosuje autoanalize mająca na celu wydobyć z nas nieświadome popędy.

Fromm jest tutaj prawdziwym, konsekwentnym poszukiwaczem sensu życia. Za pomocą złotego środka i odpowiedniej syntezy myśli przytoczonych wcześniej filozofów, tworzy ideał życia prawdziwego, opartego na nieustanny działaniu ku samorozwoju i szczęściu.

Zdziwił mnie niezmiernie, myślałem, że dostaniemy smęty starego pryka, gderającego o edypalnych trójkątach, fallusach i tym podobnych. A tu benc. Coś nowego, pomysłowego i na swój sposób oryginalnego.

To co zawsze mnie irytowało w książkach o zabarwieniu psychologicznym to fakt, że było w nich dużo treści a mało konkretów. I w dodatku nic co by wskazywało na jakiekolwiek użycie praktyczne. Tutaj zostałem miło zaskoczony. Mimo dydaktycznego i ściśle narzucającego tonu, dostajemy pakiet informacji z naklejką "Jak żyć pełnią życia?". Niektórych instrukcja świadomego życia i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy krytyk może skrytykować krytyka? Otóż tak, ale nie tym razem.

Stanisław Barańczak zaledwie na przestrzeni 193 stron serwuje nam kupę wyrafinowanego śmiechu związanego z czymś tak bardzo (chociażby w dzisiejszych czasach) powszechnym – grafomanią.
Ten zbiór pamfletów krytycznoliterackich rzuca nam światło na literaturę niegdyś powszechną. Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz (sprytnie, panie Stanisławie) rewizjonują 30 nowości książkowych o nakładzie ponad dwóch milionów egzemplarzy. Są to głównie powieści kryminalne, ale nie zabraknie tu także tomików poezji bądź komiksów, których rolą było zaspokajanie ludności PRL-u tanią sensacją i mało ambitnym wątkiem romantycznym. Ukazują jak bardzo, twórczość znanych i lubianych artystów takich jak Jerzy Bronisławski, Anna Kłodzińska, Zygmunt Zeydler-Zborowski i wielu innych, podszyta jest banałem, monotematyzmem, niespójnością logiczną i co gorsza błędami językowo-stylistycznymi, które w zestawieniu z typowo charakterologicznymi postaciami i prostoliniową fabułą dają nam literaturę niskich lotów. Co gorsza, to wszystko na zlecenie państwowego mecenatu, który przyszywa jeszcze ideologiczną łatkę. Istna komedia! Hola, hola, to nie koniec! Barańczak powolutku, krok za krokiem, odsłania zepsute charaktery autorów ukryte pod płaszczem literatury. Punktuje Kłodzińską za niemałą zgryźliwość, która przejawia się w nazwaniu głównego bohatera nazwiskiem „Barańczak” przypisując mu homoseksualizm i bycie zboczeńcem. Zeydlera za pewien rodzaj samoistnej masturbacji do samego siebie, objawiającej się w obsadzeniu narratora samym autorem i przypisaniu mu cech (o ironio) takich jak inteligencja, skromność, błyskotliwość. Rosińskiego za fatalnie zrobiony komiks sportowy bazujący na tandetnym patriotyzmie w duchu zasady: „My dobrzy, oni źli”. Przykładów można szerzyć wiele, ale to nie jest główny cel przyświecający Stanisławowi. Istotą tej krytyki literackiej jest próba uwikłania tych lektur w pewien powtarzający się banalny schemat charakteryzujący całą twórczość literatury popularnej PRL-u, który z czasem może przydać się do późniejszej analizy. Chociaż nie wiem po co.

Czy krytyk może skrytykować krytyka? Otóż tak, ale nie tym razem.

Stanisław Barańczak zaledwie na przestrzeni 193 stron serwuje nam kupę wyrafinowanego śmiechu związanego z czymś tak bardzo (chociażby w dzisiejszych czasach) powszechnym – grafomanią.
Ten zbiór pamfletów krytycznoliterackich rzuca nam światło na literaturę niegdyś powszechną. Feliks Trzymałko i Szczęsny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chwała panu, że Barańczak nie przestaje zachwycać..

W punkt, konkretnie, z przytupem i ironicznym zacięciem. Właśnie w taki sposób autor "Odbiorcy ubezwłasnowolnionego" wertuje odmęty PRL-owskiej kultury masowej. Krok po kroku analizuje wytwory kultury popularnej na pierwszy rzut oka wyjątkowo błahe, nieistotne, takie jak neony, transparenty na stadionach, bądź piosenki ludowe. Ale to właśnie w nich Barańczak upatruje pole do działania ze strony komunistycznych władz. To właśnie tam kluczową rolę odgrywa pośrednia "perswazja", która wtyka swe palce w różne zakątki tekstu.

Stanisław co prawda nie szczędzi też krytyki samej powieści milicyjnej, którą (niezmiernie współczuje) bądźmy szczerzy, zmiótł na tyle z powierzchni ziemi, że nie wiem czy jakikolwiek śmiertelnik będący po tej lekturze sięgnąłby po nią nawet jeśli na jego konto miałaby wpłynąć pokaźna suma.

Z całej tej bandy argumentów wysuwa się jeden konkretny wniosek. Bądźmy aktywnymi odbiorcami. Szukajmy, analizujmy i nie szczędźmy sobie przy tym potu i łez. Bo czasami naprawdę warto. Chociażby dla samego Barańczaka

Chwała panu, że Barańczak nie przestaje zachwycać..

W punkt, konkretnie, z przytupem i ironicznym zacięciem. Właśnie w taki sposób autor "Odbiorcy ubezwłasnowolnionego" wertuje odmęty PRL-owskiej kultury masowej. Krok po kroku analizuje wytwory kultury popularnej na pierwszy rzut oka wyjątkowo błahe, nieistotne, takie jak neony, transparenty na stadionach, bądź piosenki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Żeby być dobrym pisarzem, trzeba być sprawnym obserwatorem. Czujnym, obecnym i pełnym wyjątkowego zaangażowania. Taka jest wówczas Susan Sontag. Kobieta, która swoją przenikliwością w myśleniu uwiodła mnie (nie bez powodu) jak i wielu czytelników na całym świecie.

Jeżeli miałbym sprowadzić tą książkę do wspólnego mianownika, określając ją jednym i jedynym słowem. Użyłbym miana „transgresji”. Zaciekawiony czytelnik spytałby: Hola, hola, czym jest ta tajemnicza „transgresja”? Ja wówczas, śpieszę z pomocą by jak najklarowniej to wytłumaczyć. Jean Durancon w jednym z esejów na temat Bataille, (który sam ukuł to znaczenie) tłumaczy to tak: „jest czymś co nie istnieje w sobie, co nie może mieć imienia własnego. Jest tym co wymaga nowego sposobu myślenia, spojrzenia.” Te ostatnie zdanie daje nam do myślenia w kontekście całej książki. To co prezentuje Susan, wymaga właśnie tego nowego spojrzenia. Swoistego katharsis, które pozwoli nam zrewidować temat z czystej na swój sposób nieskazitelnej strony, wyzwolonej spośród europejskiego bądź amerykańskiego egocentrycznego sposobu myślenia, który w tej kwestii jest wyjątkowo zabójczy.

Czym jest cisza. Decyzją? Karą? Czy cisza może istnieć bez punktu odniesienia? Czy cisza jest inherentną częścią dzieła filmowego, sztuki? Pytania te, które zalewają czytelnika od pasa w dół, nie pozostawiając dla niego żadnej jednoznacznej odpowiedzi, do momentu gdy on sam swoim doświadczeniem nie doprowadzi do zrozumienia tego, czym tak naprawdę dla niego jest cisza. Abstrakcyjność szerzonych definicji i ich punktów odniesienia skłania czytelnika do wzięcia tego we własne ręce, które jako jedyne pomogą uzyskać satysfakcjonującą dla nas odpowiedź.

W kolejnym segmencie części pierwszej, mamy wyraźny przeskok tematyczny. Z dywagacji na temat estetyki ciszy skłaniamy się ku „wyobraźni pornograficznej”. Temat ten w Polsce jest wyraźnie przykryty płachtą tabu, tutaj natomiast otrzymuje swój zasłużony rozgłos. Susan rozgranicza tu wówczas powieści pornograficzne, odróżniając przysłowiową szmirę od dzieł, które pomimo swoich wyjątkowych walorów artystycznych, nie zapisały się w odpowiedni sposób na łamach historii. Sięgając po de Sade i Bataille podejmuje w sposób niecodzienny gruntowną analizę. Z zacięciem stara się pokazać czytelnikowi, tą niedostępną a tym samym nieobecną perspektywę, która dla wielu z nas może być czymś świeżym. Jej śmiałość i brak lęku przed tak zamkniętym społecznie tematem, jest w moim mniemaniu nieoceniona.

Kolejny temat podejmuje zagadnienie myśli Emila Ciorana. Konserwatysty, pesymisty, wielbiciela Schopenhauera i Nietzschego, który swą aforystyczną formą wciąż jest obecny w świadomości części z nas. To nie ta sama pierwszorzędność co w poprzednich esejach, ale również warto go przeczytać.

Następna część obejmuje Bergmana i Godarda. Artystów, którzy stanowią dla siebie zupełne przeciwieństwo. Pierwszy z nich, w wysublimowany, dokładny i w pełni zaplanowany sposób komponuje swoje filmowe dzieła, oponując tym samym do drugiego z przytoczonych reżyserów, który fragmentarycznie, ale w pełni intertekstualnie i nieprzewidywalnie skleja swoje dzieła z porozrzucanych obrazów.
(Tak, tak. Już zwalniam. Wiem, że muszę już kończyć)

W przedostatniej części Susan pokazuje status społeczeństwa USA u kresu lat 60. W sposób bliski książce Henriego Millera „Pamiętać, by pamiętać”, pokazuje część ludności ameryki, jako wyobcowany naród. Pełen sprzeczności, alienacji i wrodzonej niechęci do zmian (nie na naszą stronę), która bierze się z krwawej tradycji kolonizatorskiej. Jej imperialistyczne zapędy sprawiły, że jedynym spoiwem trzymającym naród sam w sobie nie jest solidarność, a próżność. Refleksja ta powinna dać nam wiele do myślenia.

Książkę tą zamyka esej o Wietnamie, pełen niewysławialnego na swój sposób poczucia odrębności kultury, obyczajów i ludzi wokół których kręci się cała ta historia. Wokół bezbronnych Wietnamczyków, którzy pomimo trudów wojny, cierpienia i bólu, nie zatracili czegoś takiego jak człowieczeństwo i wewnętrzne samo z siebie płynące dobro. Ich hermetyczna kultura stanowi spoiwo ich solidarności i ciepła jakim ogarniają nawet najgorszego wroga. Sądzę, że możemy się dużo od nich nauczyć. I czuje, że nie jestem w tym jedyny.

Żeby być dobrym pisarzem, trzeba być sprawnym obserwatorem. Czujnym, obecnym i pełnym wyjątkowego zaangażowania. Taka jest wówczas Susan Sontag. Kobieta, która swoją przenikliwością w myśleniu uwiodła mnie (nie bez powodu) jak i wielu czytelników na całym świecie.

Jeżeli miałbym sprowadzić tą książkę do wspólnego mianownika, określając ją jednym i jedynym słowem. Użyłbym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Myśl to forma odczuwania. Susan Sontag w rozmowie z Jonathanem Cottem Jonathan Cott, Susan Sontag
Ocena 7,4
Myśl to forma ... Jonathan Cott, Susa...

Na półkach:

Susan Sontag to niezwykle ciepła i naturalna osobistość. Pomimo niezwykle obszernego ekwipażu przeczytanych książek (legendy głoszą, że czytała jedną dziennie) nie zatraciła swobody i nie pozjadała przysłowiowych "wszystkich rozumów".

W wyjątkowy sposób opowiada o chorobie, pisarstwie bądź o seksualności. Skacząc z tematu na temat, uświadamia czytelnika, że naprawdę jest wiele rzeczy niedomówionych, w których ona sama pragnie zabrać głos. Rozgranicza kwestie wojny w Wietnamie, jej spostrzeżeniach związanych z relacją pomiędzy geografią a kulturą, robiąc to w sposób lekki i przystępny dla każdego laika w tej kwestii. Przez większość część wywiadu byłem aż przerażony, że tak łatwo operuje ona słowem, wyzwolona spośród gmachu przeintelektualizowanych słów, mówi językiem tak prostym a jednocześnie trafnym.

W rezultacie składam pokłony Jonathanowi Scottowi za w pełni udany wywiad, który pozwoli każdemu nowicjuszowi, chociaż po trochu, w spokoju, obeznać się z twórczością Susan.

Susan Sontag to niezwykle ciepła i naturalna osobistość. Pomimo niezwykle obszernego ekwipażu przeczytanych książek (legendy głoszą, że czytała jedną dziennie) nie zatraciła swobody i nie pozjadała przysłowiowych "wszystkich rozumów".

W wyjątkowy sposób opowiada o chorobie, pisarstwie bądź o seksualności. Skacząc z tematu na temat, uświadamia czytelnika, że naprawdę jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Niewola kobiety przecież na tym tylko polega, że mężczyźni chcą z niej korzystać jako z narzędzia rozkoszy i uważają to korzystanie za coś dobrego. No i wyzwalają kobietę, dają jej wszelkie prawa równe męskim, ale wa dalszym ciągu widzą w niej narzędzie rozkoszy, tak ją wychowują od dziecka, a potem przy pomocy opinii publicznej. W efekcie jest wciąż tą samą poniżoną, zdeprawowaną niewolnicą, a mężczyzna wciąż tym samym zdeprawowanym jej właścicielem."

Krótka opowieść w dydaktycznym tonie o chorobliwej męskiej zazdrości. Traktuje o trudnościach macierzyństwa i jej niedogodnościach. O tym, że małżeństwo nie jest takie owocne, beztroskie lub opiewające w nieustanną szcześliwość. To ogromna trudność, której nie każdy jest w stanie sprostać. Tołstoj w znakomity sposób kreuje portret psychologiczny mężczyzny owładniętego szaleńczą miłością przeobrażającą się w coś niezwykle destrukcyjnego. Dowodzi tym samym, że nawet w tej kwestii trzeba zachować umiar i nie dać się zwieść fałszywym instynktom które często wyprowadzają człowieka na manowce.

"Niewola kobiety przecież na tym tylko polega, że mężczyźni chcą z niej korzystać jako z narzędzia rozkoszy i uważają to korzystanie za coś dobrego. No i wyzwalają kobietę, dają jej wszelkie prawa równe męskim, ale wa dalszym ciągu widzą w niej narzędzie rozkoszy, tak ją wychowują od dziecka, a potem przy pomocy opinii publicznej. W efekcie jest wciąż tą samą poniżoną,...

więcej Pokaż mimo to