-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant12
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać411
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
Biblioteczka
2021-06-01
2021-05-22
2021-04-24
2021-04-19
2021-04-11
Baldacci trzyma poziom... no prawie. Książkę uważam za udaną, bo szybko się wciągnąłem, czułem napięcie i dynamizm akcji. Pomysł super, wykonanie w porządku, bohaterowie do zaakceptowania, jedynie zakończenie rozczarowujące. Być może to tylko moje wrażenie, w każdym razie czułem się tak, jakby co najmniej kilka wątków nie zostało dokończonych. Mimo wszystko polecam!
Baldacci trzyma poziom... no prawie. Książkę uważam za udaną, bo szybko się wciągnąłem, czułem napięcie i dynamizm akcji. Pomysł super, wykonanie w porządku, bohaterowie do zaakceptowania, jedynie zakończenie rozczarowujące. Być może to tylko moje wrażenie, w każdym razie czułem się tak, jakby co najmniej kilka wątków nie zostało dokończonych. Mimo wszystko polecam!
Pokaż mimo to2021-04-10
„Pozwól mi wrócić” to książka, która początkowo wciąga, z czasem natomiast staje się nieco irytująca i po prostu nudna. Zamysł na główny wątek był wprawdzie interesujący, w praktyce jednak niewiele się działo (potencjał nie został w pełni wykorzystany), przez co całą pozycję należy uznać za przeciętną, wręcz nieudaną. Plus jest taki, że autorka posługuje się prostym i przystępnym językiem, więc książkę czyta się niezwykle szybko.
„Pozwól mi wrócić” to książka, która początkowo wciąga, z czasem natomiast staje się nieco irytująca i po prostu nudna. Zamysł na główny wątek był wprawdzie interesujący, w praktyce jednak niewiele się działo (potencjał nie został w pełni wykorzystany), przez co całą pozycję należy uznać za przeciętną, wręcz nieudaną. Plus jest taki, że autorka posługuje się prostym i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-12-28
2020-11-19
W mojej opinii to chyba najlepsza jak dotąd książka z cyklu o detektyw D.D.Warren.
W mojej opinii to chyba najlepsza jak dotąd książka z cyklu o detektyw D.D.Warren.
Pokaż mimo to2020-11-15
2020-11-08
Gdybym miał ocenić niniejszą powieść wyłącznie na podstawie tego, co czułem po przeczytaniu innych książek o podobnej tematyce, to oceniłbym ją raczej pozytywnie. Kiedy jednak na dzieło Colleen Hoover spojrzy się z szerszej perspektywy, to wówczas trudno jest przymknąć oczy na różnego rodzaju mankamenty. A przynajmniej ja nie potrafiłem tego zrobić.
Początek książki był dość intrygujący, jednak z czasem fabuła stała się niełatwa do przebrnięcia - mówiąc w skrócie, zrobiło się niemiłosiernie nudno. Mniej więcej od połowy powieści, może trochę wcześniej, czytanie idzie jak krew z nosa. Zanim wreszcie zebrałem w sobie resztki sił, by skończyć „Too late”, pochłonąłem dwie inne książki. I chociaż końcówka książki Hoover ponownie mnie wciągnęła, niesmak pozostał, a ogólne wrażenie mocno ucierpiało.
Jeśli chodzi o bohaterów, to niestety nie wszyscy mnie do siebie przekonali - a już na pewno nie Sloan i Carter/Luke. Ich miłość, o ile w ogóle można tak nazwać łączące ich uczucie, była wyjątkowo sztuczna, wręcz kuriozalna. Jak dla mnie wszystko potoczyło się zbyt szybko. Jedynym „promykiem słońca” w całej powieści był Asa, choć osobiście uważam, że autorkę i tak czasami za bardzo poniosła wyobraźnia.
Wiem, że początkowo autorka nie planowała wydawać niniejszej powieści w wersji papierowej. Zdaję sobie również sprawę, jakimi mniej więcej prawami rządzi się publikowanie opowiadań/książek w częściach. Mimo wszystko uważam, że kiedy autorka zdecydowała się poszerzyć grupę swoich czytelników, to powinna wówczas uporządkować historię przedstawioną w „Too late”. Rozumiem powody, dla których tego nie zrobiła, co wcale nie znaczy, że je popieram. Wydawanie książki, w której po zakończeniu pojawia się epilog, po epilogu prolog, po prologu epilog do epilogu itd., jest nie tylko chaotyczne, ale najzwyczajniej w świecie śmieszne.
Ani nie polecam, ani nie odradzam. Przekonajcie się sami!
Gdybym miał ocenić niniejszą powieść wyłącznie na podstawie tego, co czułem po przeczytaniu innych książek o podobnej tematyce, to oceniłbym ją raczej pozytywnie. Kiedy jednak na dzieło Colleen Hoover spojrzy się z szerszej perspektywy, to wówczas trudno jest przymknąć oczy na różnego rodzaju mankamenty. A przynajmniej ja nie potrafiłem tego zrobić.
Początek książki był...
„Nie mój dług” to historia o tym, jak dwudziestojednoletnia dziewczyna, Jessica Turner, musi stawić czoła brutalnej rzeczywistości i pokonać przeszkody, które przewrotny i nierzadko kapryśny los nieustannie zsyła na jej życiową drogę. Po śmierci ojca – osoby, która w założeniu powinna być fizycznym wsparciem, moralnym autorytetem i duchowym pocieszycielem, a który w praktyce był niemałym utrapieniem, wręcz przekleństwem – Jessica odczuła olbrzymią ulgę. Niestety bardzo szybko przekonała się, że jej problemy wcale się nie skończyły, a to, co początkowo wydawało się jej pierwszą oznaką przychylności fortuny, finalnie okazało się kolejnym ciosem w plecy. Na Jessicę wydano wyrok śmierci – by przetrwać, kobieta musi spłacić olbrzymie długi swojego niedawno zmarłego ojca. Rozpoczyna się gra, w której stawką jest życie, a najgroźniejszym przeciwnikiem – ograniczony czas. Szukając pomocy, Jessica trafia prosto do piekła – domu Liama O’Dire’a, zwanego również Diabłem Los Angeles.
Intrygujący opis powieści daje nadzieję na przeżycie spektakularnej i zapierającej dech w piersiach historii, pełnej cierpienia, wyrzeczeń i poświęceń, na które żaden człowiek nigdy nie będzie w pełni gotowy. Niestety już po przeczytaniu pierwszych kilkunastu stron niniejszej powieści czytelnik orientuje się, że nie tylko główna bohaterka musi stawić czoła brutalnej rzeczywistości – on także. Kinga Litkowiec zapakowała wymyśloną przez siebie powieść w ogromne, ozdobne pudełko, owinęła je kosztownym papierem i obwiązała mieniącą się wstążką. Problem w tym, że po rozpakowaniu tego imponującego pakunku czar błyskawicznie pryska i jedyne, co można wówczas zrobić, to zacisnąć zęby i przełknąć gorzką pigułkę rozczarowania. W mojej ocenie „Nie mój dług” to kompletny niewypał, pod wieloma względami gorszy nie tylko od powieści o podobnej tematyce, ale również od nieudanych opowiadań, które z łatwością można znaleźć w Internecie. Książkę trudno nazwać nawet kiepskim romansem – to po prostu zlepek monotonnych i niczym niewyróżniających się scen seksu, które zostały oddzielone od siebie równie nudnymi i zupełnie bezbarwnymi wydarzeniami.
Kinga Litkowiec to młoda i początkująca pisarka, co niestety widać i czuć. Jednym z popełnionych przez nią błędów było, przynajmniej w moim odczuciu, zdecydowanie się na poprowadzenie pierwszoosobowej narracji. Decyzja ta wprawdzie w ogóle mnie nie dziwi, bo wielu początkujących pisarzy dokonuje identycznego wyboru, nie zdając sobie przy tym sprawy, że obiera zdecydowanie trudniejszą drogę. Oczywiście nie ma nic złego w zawieszaniu sobie wysoko poprzeczki, należy pamiętać jednak o tym, że niełatwo jest napisać opowiadanie, o całej powieści już nie mówiąc, w pierwszoosobowej narracji tak, żeby zdania były naturalne. Chodzi o monolog wewnętrzny bohatera, o dotarcie do strumienia świadomości, a to już jest zdecydowanie wyższy poziom (potrzeba niemałego doświadczenia, którego autorka jeszcze nie posiada). Trzeba dobrze naśladować tok myśli, bo inaczej tekst wydaje się sztuczny. Kinga Litkowiec postawiła na narrację pierwszoosobową i to na taką, która prowadzona jest z perspektywy kilku osób. Ważne w niej jest to, by każdy z bohaterów przemawiał innym głosem, wykazywał inny sposób myślenia i posługiwania się językiem. Czy to się autorce udało? Niestety nie. Generalnie sposób, w jaki zostały skonstruowane przez nią opisy i partie dialogowe pozostawia wiele do życzenia. W pierwszym przypadku mamy do czynienia niemal wyłącznie z prostymi, pojedynczymi zdaniami, które, co gorsza, zwykle nie niosą ze sobą żadnych sensownych treści. Jeśli zaś chodzi o partie dialogowe, to można scharakteryzować je jako strasznie płytkie, wyjątkowo bezbarwne i zupełnie bez polotu. Jakby tego było mało, autorka ma olbrzymi problem z powtórzeniami, co więcej, zdarzało jej się popełniać różnego rodzaju błędy – najczęściej ortograficzne. Warto o tym pamiętać, nawet jeśli w tym przypadku wszelkie zastrzeżenia należy kierować w stronę osób, które były odpowiedzialne za korektę tekstu.
Mając powyższe na uwadze, pozostaje mieć nadzieję, że przynajmniej główni bohaterowie będą „jacyś”… Nic bardziej mylnego. Jessica jest młodą i atrakcyjną kobietą, niestety nie błyszczy inteligencją, o czym świadczy chociażby pierwsza rozmowa, którą odbyła z Liamem. Oczywiście można założyć, że sytuacja, w której się znalazła, wpłynęła na jej zdolność racjonalnego myślenia, nie zmienia to faktu, że im dalej w las, tym gorzej. Jessica została seksualną zabawką Liama, sądząc jednak po jej zachowaniu, wcale jej to nie przeszkadzało. Niby niewyobrażalnie przeżywała całą tę sytuację, a bardzo szybko zaczęła czerpać przyjemność ze stosunków ze swoim, bądź co bądź, oprawcą. Niby była załamana, ale jednak godziła się na wszystko i to bez jakiegokolwiek zająknięcia. Jessica próbowała pokonać Liama jego własną bronią, przynajmniej tak twierdzi autorka, niestety jej słowa, myśli i zachowanie wcale na to nie wskazywały. I tutaj jest chyba największy problem. Liam… Jego postać wcale nie jest lepsza. Niby taki straszny, niby taki zły, a w ogóle tego nie czuć. Odnoszę wrażenie, że autorka chciała zrobić z niego prawdziwego potwora, ale później sama wystraszyła się swojego pomysłu. Dlaczego? Po pierwsze, w domu Liama mieszkało kilkanaście prostytutek, ale oczywiście były to tylko i wyłącznie dziewczyny, które same zgodziły się na taki los. Po drugie, Liam niby szantażował swoich wspólników, groził im i ich rodzinom, ale z czasem sam stwierdził, że tak naprawdę nic nikomu by nie zrobił. Zwłaszcza dzieciom… I kobietom… Czasem niby na kogoś nawrzeszczał, czasem strzelił komuś kulkę w łeb, ale było to tak niezgrabnie opisane, że w ogóle nie zrobiło to na mnie wrażenia. Do tego wszystkiego należy dodać jeszcze postać Valerii, która została wprowadzona na siłę i to tylko po to, żeby pokazać, że jednak O’Dire ma jakieś ludzkie odruchy.
Historia paradoksalnie miała ogromny potencjał, szkoda więc, że autorka nie potrafiła go wykorzystać. Zamiast napisać wyjątkową i niepowtarzalną powieść, stworzyła zwykłego gniota: bez sensownej fabuły, bez zaskakujących zwrotów akcji, bez wartościowych bohaterów, z którymi można się utożsamiać lub po prostu szczerze im kibicować.
Zdecydowanie nie polecam! Myślę, że to najgorsza książka, a przynajmniej jedna z najgorszych, jaką miałem nieprzyjemność przeczytać w całym swoim dotychczasowym życiu…
„Nie mój dług” to historia o tym, jak dwudziestojednoletnia dziewczyna, Jessica Turner, musi stawić czoła brutalnej rzeczywistości i pokonać przeszkody, które przewrotny i nierzadko kapryśny los nieustannie zsyła na jej życiową drogę. Po śmierci ojca – osoby, która w założeniu powinna być fizycznym wsparciem, moralnym autorytetem i duchowym pocieszycielem, a który w...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-25
„Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz” to kolejna książka, która początkowo zapowiadała się naprawdę nieźle, a finalnie okazała się… tworem ze średniej półki.
To zaskakujące, że książka, której okładka intryguje i na dłużej przyciąga wzrok, której tytuł podsyca ciekawość i wywołuje głód wiedzy, i której opis daje nadzieję na wciągającą i poruszającą historię, ostatecznie okazuje się czymś, co nie jest nawet w połowie tak dobre, jak mogłoby się wydawać.
Nie będę ukrywać, ale miałem ogromne wymagania odnośnie do niniejszej książki. Oczekiwałem czegoś spektakularnego, czegoś co dosłownie wgniecie mnie w fotel i wprowadzi mnie w melancholijno-refleksyjny nastrój. Tymczasem po doczytaniu ostatniej strony odczułem jedynie niemałe zdezorientowanie i zacząłem zastanawiać się, z czym tak naprawę miałem do czynienia. „Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz” to mieszanka przeciętnej powieści, ogólnikowego podręcznika do historii oraz zestawienia kilkunastu relacji osób, które miały „styczność” z obozem w Auschwitz.
Generalnie książka nie była tragiczna, chyba że ktoś miał już wcześniej do czynienia z literaturą obozową. Niedosyt bez wątpienia odczują również osoby, które mogą poszczycić się niemałą wiedzą historyczną. Dla innych, tak jak np. dla mnie, irytujące będą natomiast przypisy, których źródłem jest… Wikipedia. Nie jestem w stanie traktować na poważnie żadnego autora, który, pracując nad jakąkolwiek pracą (zwłaszcza książką!), posiłkuje się wyżej wspomnianą stroną internetową. W moim odczuciu to nieprofesjonalne zachowanie, które świadczy nie tylko o lenistwie autora, ale również o lekceważącym i zwyczajnie niewłaściwym podejściu do tak ważnej tematyki.
Ani nie polecam, ani nie odradzam, warto mieć jednak na uwadze fakt, że wydano mnóstwo lepiej napisanych i bardziej merytorycznych książek odnoszących się do czasów II wojny światowej, Holocaustu i obozów koncentracyjnych i zagłady.
„Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz” to kolejna książka, która początkowo zapowiadała się naprawdę nieźle, a finalnie okazała się… tworem ze średniej półki.
To zaskakujące, że książka, której okładka intryguje i na dłużej przyciąga wzrok, której tytuł podsyca ciekawość i wywołuje głód wiedzy, i której opis daje nadzieję na wciągającą i poruszającą historię,...
Według „All About Romance” powieść Vi Keeland jest „seksowna, zapierająca dech w piersiach, misternie skonstruowana, oszałamiająco nieprzewidywalna i cudownie satysfakcjonująca”. W mojej ocenie opinia ta jest mocno przesadzona, bo „Kusząca pomyłka” to typowy romans, który niemal niczym nie zaskakuje, nie powala na łopatki, a już na pewno nie jest nieprzewidywalny.
Rozważania na temat niniejszej powieści warto zacząć od kilku słów na temat warsztatu pisarskiego autorki. „Kusząca pomyłka” została napisana prostym i niewyszukanym językiem, który idealnie dopełnia prostą i skromnie rozbudowaną fabułę. Autorka raczej sprawnie i poprawnie konstruowała opisy i dialogi, choć czasem zdarzały jej się pewne potknięcia i niedociągnięcia. W moim odczuciu były one najbardziej wyczuwalne w sytuacjach, w których dochodziło do zbliżenia pomiędzy głównymi bohaterami. Mimo że Vi Keeland generalnie nie sięgała po infantylne synonimy dla męskich i żeńskich narządów płciowych, to sporadycznie i tak zdarzało jej się brzmieć nieco sztucznie i po prostu śmiesznie.
Jak już zostało powyżej wspomniane, fabuła „Kuszącej pomyłki” jest dość uboga – szczególnie w odniesieniu do ilości i jakości wprowadzonych wątków pobocznych – i przez to, chcąc nie chcąc, oscyluje niemal wyłącznie wokół wątku głównego. Rezygnacja ze stworzenia wielowątkowej historii doprowadziła natomiast do tego, że powieść wpasowała się do typowego schematu romansów, a tym samym stała się niezwykle przewidywalna. Biorąc jednak pod uwagę inne książki o podobnej tematyce, należy pochwalić Vi Keeland za niektóre z jej pomysłów. Po pierwsze, autorka zgrabnie połączyła przeszłość bohaterów z ich teraźniejszością. Wyszło jej to naprawdę naturalnie, co więcej, dzięki temu zabiegowi do życia Rachel i Caine’a wkradło się trochę zamieszania – krótko mówiąc, akcja wreszcie nabrała tempa. Po drugie, w niniejszej powieści Vi Keeland odniosła się do istoty muzyki, poniekąd ją scharakteryzowała, a przy okazji podkreśliła to, jak ważną rolę pełni ona w życiu każdego człowieka. Jedynym ograniczeniem w jej odmiennym i nie zawsze oczywistym zastosowaniu jest wyobraźnia danej jednostki.
Generalnie pomysł na przedstawioną w książce historię można uznać za dobry. Problem w tym, że w ogóle nie czuć chemii pomiędzy głównymi bohaterami, a ich prywatna relacja budowana jest wyłącznie na fizycznym pożądaniu. O ile nie zawsze jest to coś złego, o tyle w przypadku niniejszej powieści, zważywszy na jej zakończenie, ogólne wrażenie jest co najmniej śmieszne. Fantazje fantazjami, ale jeśli zaprezentowane przez autorkę wydarzenia praktycznie w żaden sposób nie uzasadniają tak górnolotnych deklaracji, to wydźwięk całej powieści staje się przez to sztuczny, wymuszony i zupełnie nielogiczny.
Jeśli chodzi o charakterystykę głównych bohaterów, to w tym przypadku autorka wykonała zadowalającą robotę (zachowała stosowny umiar). Z wiadomych powodów Rachel i Caine są atrakcyjni fizycznie, dlatego cieszy mnie fakt, że przynajmniej ich przeszłość nie była kolorowa – traumatyczne przeżycia nie tylko ukształtowały ich osobowość, ale także pomogły w wyborze dalszych ścieżek życiowych. Warto mieć to na uwadze, bo w większości romansów główni bohaterowie są po prostu doskonali – wyglądają jak greccy bogowie i boginie, mają mnóstwo różnych talentów, swoją wiedzą mogliby zaś zawstydzić niejednego uznanego na świecie naukowca.
„Kusząca pomyłka” to nie jest zła książka, nie jest jednak na tyle dobra, by z czystym sumieniem polecić ją każdemu. Została napisana prostym językiem, więc czyta się ją bardzo szybko. Fabuła generalnie jest w porządku, z drugiej jednak strony ani nie wywołuje szczególnej ekscytacji, ani nie powala na łopatki. Jeśli ktoś szuka klasycznego romansu, niewymagającej odskoczni od życia codziennego, to ta książka jest dla niego. Jeśli jednak poszukuje nieoczywistego romansu, wzbogaconego o zaskakujące zwroty akcji i rozbudowane wątki poboczne, to warto zainteresować się innymi powieściami. Ani nie polecam, ani nie odradzam – przekonajcie się sami!
Według „All About Romance” powieść Vi Keeland jest „seksowna, zapierająca dech w piersiach, misternie skonstruowana, oszałamiająco nieprzewidywalna i cudownie satysfakcjonująca”. W mojej ocenie opinia ta jest mocno przesadzona, bo „Kusząca pomyłka” to typowy romans, który niemal niczym nie zaskakuje, nie powala na łopatki, a już na pewno nie jest...
więcej mniej Pokaż mimo to
Trylogia „Igrzysk śmierci” znana mi jest doskonale, z przyjemnością zapoznałem się zarówno z książkami, jak i ich ekranizacjami, co więcej, chętnie do nich wracam. Nie jestem jednak jednym z tych fanów Suzanne Collins, który z zapartym tchem śledziłby jej dalszą karierę i niecierpliwie czekał na kolejne książki, dlatego o pomyśle napisania prequelu do „Igrzysk śmierci” dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy na półce w księgarni zobaczyłem jeden z egzemplarzy „Ballady ptaków i węży”. Z uwagi na to, że wracanie po latach do dobrze znanego uniwersum jest bardzo ryzykowne i w większości przypadków kończy się kompletną katastrofą, nie miałem zbyt wielkich oczekiwań odnośnie do niniejszej powieści. Szczerze mówiąc, podszedłem do niej z niemałym sceptycyzmem, bo byłem przekonany, że mocno się rozczaruję i na jakiś czas zniechęcę się do autorki i jej twórczości. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy zdałem sobie sprawę, że nie było się czego bać. Ba, moje obawy okazały się całkowicie bezzasadne.
Głównym bohaterem „Ballady ptaków i węży” jest osiemnastoletni Coriolanus Snow. Na skutek zakończonej dziesięć lat wcześniej wojny Kapitolu z Dystryktami rodzina Snowów utraciła bogactwo i chwałę, dlatego młody Coriolanus pragnie odzyskać to, co niezasłużenie stracił – m.in. posiadane dawniej przywileje i należną mu pozycję w państwie i społeczeństwie. Nieodzowną pomocą w realizacji jego celów miały być 10–te Głodowe Igrzyska, w których to wystąpił w roli jednego z dwudziestu czterech mentorów. A dokładniej mówiąc, został wybrany na mentora trybutki z Dwunastego Dystryktu.
Jednym z największych plusów „Ballady ptaków i węży”, przynajmniej w moim odczuciu, jest fakt, że czytelnik przywiązuje się do młodego Snowa, trzyma za niego kciuki, a nawet zaczyna darzyć go sympatią, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kim w przyszłości się stanie. Suzanne Collins dokonała czegoś fenomenalnego, czegoś, co początkowo wydało się zupełnie nieprawdopodobne, myślę więc, że warto ją za to docenić. I chociaż ostatecznie moja niechęć w stosunku do Coriolanusa Snowa powróciła, cieszę się, że mogłem poznać jego historię i zrozumieć, dlaczego stał się tym, kim się stał. Osobiście czuję się usatysfakcjonowany, nawet jeśli niniejsza książka przedstawia zaledwie ułamek z życia przyszłego Prezydenta Panem.
W trylogii „Igrzysk śmierci” pozwolono nam przyjrzeć się organizacji i przebiegowi Głodowych Igrzysk (i to dwukrotnie!). „Ballada ptaków i węży” również daje nam taką możliwość, tym razem jednak nie towarzyszymy żadnemu uczestnikowi igrzysk, tylko razem z mentorami śledzimy wydarzenia zza kulis. Była to niewątpliwie interesująca odmiana, tym bardziej, że 10–te Głodowe Igrzyska znacząco różniły się od igrzysk, które odbyły się ponad pół wieku później. Nie tylko były one pozbawione dynamizmu i efektywności, nie cieszyły się także szczególnym zainteresowaniem mieszkańców Kapitolu. Trybuci zaś byli pozostawieni sami sobie – mimo że przydzielono im mentorów, nie zapewniono im ani dostatecznych racji żywnościowych, ani zdatnego miejsca do spania. Jeśli więc po przeczytaniu wydanej wcześniej trylogii komuś wydawało się, że Katniss Everdeen oraz pozostali trybuci mieli ciężki orzech do zgryzienia, to „Ballada ptaków i węży” błyskawicznie obala to przekonanie i pokazuje, że inni mieli znacznie gorzej…
Moim zdaniem niniejsza powieść to naprawdę dobra książka, z którą każdy miłośnik „Igrzysk śmierci” powinien się zapoznać! Zdecydowanie polecam!
Trylogia „Igrzysk śmierci” znana mi jest doskonale, z przyjemnością zapoznałem się zarówno z książkami, jak i ich ekranizacjami, co więcej, chętnie do nich wracam. Nie jestem jednak jednym z tych fanów Suzanne Collins, który z zapartym tchem śledziłby jej dalszą karierę i niecierpliwie czekał na kolejne książki, dlatego o pomyśle napisania prequelu do „Igrzysk śmierci”...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-23
„Chłopiec, który widział” to książka o niebanalnej i rzadko spotykanej tematyce, napisana stosunkowo prostym, aczkolwiek przyjemnym w odbiorze językiem, przedstawiająca wciągającą i dość rozbudowaną fabułę, w której, co ważne, nie zabrakło również miejsca dla mniej lub bardziej zaskakujących zwrotów akcji.
Mimo że niektóre wydarzenia opisane w niniejszej książce można było odpowiednio wcześniej przewidzieć, mimo że Simon Toyne posłużył się kilkoma charakterystycznymi, nieco oklepanymi trikami i mimo że zakończenie nie do końca mi się podobało, to ZDECYDOWANIE POLECAM tę książkę!
„Chłopiec, który widział” to książka o niebanalnej i rzadko spotykanej tematyce, napisana stosunkowo prostym, aczkolwiek przyjemnym w odbiorze językiem, przedstawiająca wciągającą i dość rozbudowaną fabułę, w której, co ważne, nie zabrakło również miejsca dla mniej lub bardziej zaskakujących zwrotów akcji.
Mimo że niektóre wydarzenia opisane w niniejszej książce można było...
„Byłam służącą w arabskich pałacach” to jedna z tych książek, z którą naprawdę warto się zapoznać. Nie jest to fikcyjna opowieść o wymyślonym przez autora bohaterze, tylko prawdziwa historia jednej z hinduskich dziewczyn, Bibi Shaik, która w wieku dziesięciu lat została wysłana przez matkę do pracy do Kuwejtu.
Bibi, będąc jeszcze niewinnym dzieckiem, musiała błyskawicznie przywyknąć do nowej rzeczywistości (m.in. do rozstania z rodziną czy do przeprowadzki do oddalonego o setki kilometrów miejsca w obcym kraju) i nauczyć się być pozbawioną jakichkolwiek wad służącą – najpierw w prywatnym domu, potem w arabskich pałacach. Czekała ją niełatwa przeprawa, która z czasem przerodziła się w prawdziwy koszmar.
Książkę warto przeczytać nie tylko ze względu na wstrząsającą opowieść o pełnym bólu, strachu i niepewności życiu Bibi, ale również po to, by przypomnieć lub uświadomić sobie, że mentalność i obyczaje różnią się w zależności od regionu, kraju czy kontynentu. Coś, co dla nas wydaje się zupełnie nieprawdopodobne, dla innych ludzi może być ponurą rzeczywistością. Bo czy ktoś z nas kiedykolwiek pomyślał o tym, że w przyszłości zostanie zmuszony do pracy w miejscu, w którym to pracodawca będzie decydować o całym naszym życiu? Czy ktoś z nas jest w stanie sobie wyobrazić, że matka własnoręcznie zabija swoje dziecko i to tylko dlatego, że urodziło się ono dziewczynką, a nie chłopcem? Warto chociaż spróbować odpowiedzieć sobie na te przykładowe pytania, bo dzięki nim w pełni docenimy to, że nasze problemy są zazwyczaj nieporównywalnie mniejsze od problemów, z którymi muszą się mierzyć ludzie tacy jak Bibi Shaik. I to codziennie.
Zdecydowanie polecam!
„Byłam służącą w arabskich pałacach” to jedna z tych książek, z którą naprawdę warto się zapoznać. Nie jest to fikcyjna opowieść o wymyślonym przez autora bohaterze, tylko prawdziwa historia jednej z hinduskich dziewczyn, Bibi Shaik, która w wieku dziesięciu lat została wysłana przez matkę do pracy do Kuwejtu.
Bibi, będąc jeszcze niewinnym dzieckiem, musiała błyskawicznie...
Napisanie dobrej książki nie jest łatwe. I to nawet wtedy, gdy wykreowana przez autora historia nijak ma się do rzeczywistości. Kiedy więc pisarz podejmuje się napisania książki, która ma być co najmniej dobra, i która na dodatek odnosi się do zbrodni popełnionych w czasie II wojny światowej, to wówczas można mówić jedynie o wyznaczeniu sobie celu niemal niemożliwego do zrealizowania. Aby ostateczny rezultat mógł zostać uznany za zadowalający, należy wykazać się doskonałą znajomością faktów historycznych, nietuzinkowymi umiejętnościami pisarskimi, ale również – a może przede wszystkim – odpowiednią dozą wyczucia i empatii. Nie każdy ma odpowiednie predyspozycje do tego, by poruszać tak trudną i ważną tematykę, dlatego też nie każdy powinien się nią zajmować. Czasami lepiej sobie odpuścić, aniżeli stworzyć coś, co po prostu nie będzie wystarczająco dobre.
Mając powyższe na uwadze, z przykrością muszę stwierdzić, że według mojej opinii Jeremy Dronfield nie powinien był napisać niniejszej książki. A już na pewno nie powinien puścić jej w świat w takiej formie, w jakiej została ona wydana. To zaskakujące jak z historii, która automatycznie powinna wzbudzać w człowieku mnóstwo różnych emocji, można stworzyć coś tak bezbarwnego, płytkiego i zwyczajnie mało interesującego.
Książka ma wiele niedoskonałości, które w mniejszym lub większym stopniu utrudniają zapoznanie się z jej treścią. Po pewnym czasie, szczególnie podczas dłuższej styczności z tą pozycją, ich mieszanka sprawia, że człowiek najzwyczajniej w świecie traci ochotę na to, by dotrwać do jej końca. Za całkowicie niezrozumiałe, kompletnie niepraktyczne i wyjątkowo drażniące rozwiązanie należy uznać umieszczenie przypisów na końcu książki. Taki stan rzeczy byłby do zaakceptowania w sytuacji, gdyby w grę wchodziło od kilku do kilkunastu przypisów – a nie kilkaset. Do tego wszystkiego należy dodać jeszcze mylący tytuł oraz koszmarnie nieprzyjemny styl autora, który nie różnił się od siebie przez całą książkę i to niezależnie od tego, czy była mowa o zupełnie neutralnych sprawach, czy o zakatowaniu więźnia przez jednego ze strażników obozowych. Wszystkie wydarzenia zostały przedstawione w sposób albo całkowicie nijaki, albo wyjątkowo sztuczny – ciężko się było wzruszyć, generalnie w ogóle ciężko było cokolwiek poczuć.
Książka nie była ani dobra, ani zła – była po prostu średnia. Jej przeciętność nie była wynikiem marnej treści, tylko tego, w jaki sposób ta treść została przez autora przedstawiona. Osobiście jestem zdania, że każdy powinien przeczytać w swoim życiu przynajmniej jedną książkę, która ukazuje bezmiar cierpienia, bólu i strachu ludzi, którzy na własnej skórze odczuli potworności, do jakich doszło w czasie II wojny światowej. Szkoda więc, że książka, którą napisał Jeremy Dronfield, nie jest jedną z nich. Nie oddaje ona w pełni ogromu tragedii minionych lat, a tym samym nie pozwala należycie zrozumieć, dlaczego nie można dopuścić do tego, by historia kiedykolwiek zatoczyła koło.
Napisanie dobrej książki nie jest łatwe. I to nawet wtedy, gdy wykreowana przez autora historia nijak ma się do rzeczywistości. Kiedy więc pisarz podejmuje się napisania książki, która ma być co najmniej dobra, i która na dodatek odnosi się do zbrodni popełnionych w czasie II wojny światowej, to wówczas można mówić jedynie o wyznaczeniu sobie celu niemal niemożliwego do...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Lista Lucyfera” to pierwsza książka polskiego autora, która mi się spodobała. Początek trochę toporny, później było już jednak o wiele lepiej. Krzysztof Bochus naprawdę mnie zaciekawił, a stworzona przez niego historia była wyjątkowo interesująca. Mam co prawda pewien niedosyt, pewne wątki - dla uważnego czytelnika - były przewidywalne, mimo wszystko jestem usatysfakcjonowany i z ogromną chęcią sięgnę po kolejne części z Adamem Bergiem.
„Lista Lucyfera” to pierwsza książka polskiego autora, która mi się spodobała. Początek trochę toporny, później było już jednak o wiele lepiej. Krzysztof Bochus naprawdę mnie zaciekawił, a stworzona przez niego historia była wyjątkowo interesująca. Mam co prawda pewien niedosyt, pewne wątki - dla uważnego czytelnika - były przewidywalne, mimo wszystko jestem...
więcej Pokaż mimo to