-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel16
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik267
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2020-07-21
Nie mogę nie odjąć tych gwiazdek za ciagłe, irytujące powtórzenia. Jeżeli czytam trzeci,czwarty tom to naprawdę nie mam pamięci złotej rybki i nie trzeba mi przypominać kto to moroj! Brakowało mi Dymitra, cała te cześć upłynęła mi pod znakiem tego braku. Mead cokolwiek by nie powiedzieć dobrze opisuje uczucia bohaterów, więc tęsknota Rose była gnębiącą, poza tym brakowało mi Dimki tak jak czytelnikowi brakuje dobrego bohatera, obok Chrisa i Rose stanowili najjaśniejszą cześć plejady bohaterów (przynajmniej dla mnie) A jak już Dymitr się pojawił to paradoksalnie brakowało mi go jeszcze bardziej, bo sceny z jego udziałem powodowały u mnie głównie niesmak i przerażenie. Niepokoi mnie końcówka. Nie pod względem planów Rose i Lissy ani Mr Daszkowa, niepokoi mnie ten cały teatrzyk Rose i Iwaszkowa, który jak śmiem podejrzewać skończy się ze szkodą dla tej drugiej osoby. Aha: Dymitr wróć! Nie jakiś strzygowaty substytut tylko mój ulubiony Rosjanin!
Nie mogę nie odjąć tych gwiazdek za ciagłe, irytujące powtórzenia. Jeżeli czytam trzeci,czwarty tom to naprawdę nie mam pamięci złotej rybki i nie trzeba mi przypominać kto to moroj! Brakowało mi Dymitra, cała te cześć upłynęła mi pod znakiem tego braku. Mead cokolwiek by nie powiedzieć dobrze opisuje uczucia bohaterów, więc tęsknota Rose była gnębiącą, poza tym brakowało...
więcej mniej Pokaż mimo to
Postanowiłam, że podsumuję całą serię tutaj i nie będę się rozdrabniać. Jestem miss skrajność, albo daję bohaterom całe serce albo pokazuję środkowego. A tej serii dałam nawet troszkę więcej niż serce, bardzo kojarzyła mi się z serią, która kiedyś kochałam, wyrosłam z tej miłości, kiedy starałam się zrobić jej re-read, w końcu zdecydowałam, że nie będę psuć sobie wspomnień, mam na myśli Pegaza Kate O’Hearn i wtedy wpadłam na Luxa... całym sercem kocham klimaty zbrodniczych organizacji pozarządowych i rządowych, które chcą zniszczyć świat i wyssać ostatnia kroplę krwi z jakiegoś pozaludzkiego gatunku, ta konwencja była jak powrót do domu po długiej podróży. Kotek była niesamowita, chwytała za serce, była dla mnie jak Emily z Pegaza, która była moją przyjaciółką jeszcze w podstawówce, Daemon... dostarczył mi pomysłów na zboczone żarty, cięte riposty i trochę ciepła. Był trochę Kupidynem, niby niepodobnym ale był. Mama Kotka wyjątkowo skradła moje serce, była lekko zwariowaną, uroczą, silną kobietą... Luc... to był Luc, jego poczucie humoru mnie kupiło, nawet Nancy Husher, DOD i Daedalus byli dla mnie dobrym wspomnieniem CRU z Pegaza. Daemon i Kotek... ich przekomarzanie... w ogóle cięte riposty i czubienie się to coś co nie znudzi mi sie w wątkach romansowych.
To była świetna przygoda, odrobina przeszłości w przyszłości i teraźniejszości. Co ja tam się będę hamować: To było zajebiste w każdym calu! Ah, tylko okładki są okropne.
Postanowiłam, że podsumuję całą serię tutaj i nie będę się rozdrabniać. Jestem miss skrajność, albo daję bohaterom całe serce albo pokazuję środkowego. A tej serii dałam nawet troszkę więcej niż serce, bardzo kojarzyła mi się z serią, która kiedyś kochałam, wyrosłam z tej miłości, kiedy starałam się zrobić jej re-read, w końcu zdecydowałam, że nie będę psuć sobie wspomnień,...
więcej mniej Pokaż mimo to
„Take me down to The Paradise City
Where the grass is green and The girls are pretty
Take me home!”
Znałam tę piosenkę na długo przed przeczytaniem tej książki i na długo przed tem ją ubóstwiałam ale Roth o ironio dał jej duszę, naprawdę polubiłam tego oszołoma, tak samo jak Laylę, jej przemiana na kartach książki była taka jaka powinna być każda książkowa przemiana, prawie niezauważalna wtrakcie, super widoczna pod koniec. Swoją drogą aż mnie zaskoczyło to jak podobny jest mój gust do gustu Rotha (Edgar Alan Poe, Guns n Roses, tatuaże,) chociaż kolczyka w języku bym sobie nie zrobiła. W ogóle czy tylko mnie się zdaje, że „zła” strona jest znacznie sympatyczniejsza? Nie wiem jak wielkim zwolennikiem autorytarnych rządów i twardych reguł trzeba być aby polubić strażników. Ja przez cały czas serdecznie ich nienawidziłam, włączając. W to Zayne’a, jego potrzeba kontroli doprowadzała mnie do szału tak samo jak przesadzona momentami idealność, ale to już była kwestia tego, że to Layla widziała go w takim świetle.
A tak w ogóle podczas tej sceny z ostatecznie udaną próbą upicia się Roth zaczął piekielnie (ten przymiotnik...) kojarzyć mi się z Rettem z Przeminęło z Wiatrem, już przed tem widziałam mnóstwo podobieństw w wątku romansowym, ale podczas tej sceny miałam baaardzo dziwne deja vu. (Broń cię panie Boże nie zrównuję tych wątków, stwierdziłam, że były podobne.
Dużo osób tu twierdzi, że było stanowczo za słodko, ale czego się spodziewany po wątkach romansowych? Prawdziwe mdląco to było z Laylą i Zaynem, aż się zastanawiałam, czy nie mam tych woreczków z samolotu, wiecie, tych dla ludzi z chorobą lokomocyjną... do Rotha i Layli przy najsmielszych chęciach nie umiem się przyczepić. Fajni są, polubiłam ich i Może, (na pewno) czasami przemykałam oczy na błędy, ale hej! To dobry znak, widać bohaterowie są wystarczająco dobrzy aby wybaczyć historii niedociągnięcia. Poza tym nigdy chyba nie znudzą mi się romanse oparte na schemacie: kto się czubi ten się lubi. Przy tym zawsze jest pyszna zabawa.
Kurczę pieczone, wszyscy święci i demony... do stu diabłów! Będę tęsknić za przekomarzaniem Layli i Rotha, za Bambi, za Tuptusiem, za Caymanem i chyba nawet troszkę, bardzo troszkę za Zaynem, no dobra, nie będę za nim tęsknić,
Ale Roth, Layla, wracajcie!
Aha, i czy tylko dla mnie zakończenie nie było przewidywalne? Naprawdę się przestraszyłam, że będę musiała znosić Zayna przez resztę tego tomu.
PS zauważyłam to dopiero po przeglądzie scen, ale Roth jest chyba jakimś zaginionym potomkiem labradora, czy on naprawdę zawsze musi dotykać swojego rozmówcy? Bawić się ciuchami, głaskać po rękach, ciągnąc za włosy. Kurczę, chociaż jak tak patrzę to to się odnosiło chyba tylko do Layli. W każdym razie to nawet zabawne i bardzo charakterystyczne.
„Take me down to The Paradise City
Where the grass is green and The girls are pretty
Take me home!”
Znałam tę piosenkę na długo przed przeczytaniem tej książki i na długo przed tem ją ubóstwiałam ale Roth o ironio dał jej duszę, naprawdę polubiłam tego oszołoma, tak samo jak Laylę, jej przemiana na kartach książki była taka jaka powinna być każda książkowa przemiana,...
2018-11-24
Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś książka tak wyssała mnie emocjonalnie. Nie chciałam tego czytać, kiedyś uparłam się, że nie przeczytam ostatniego tomu, nie chce widzieć śmierci wszystkich moich ulubionych bohaterów, ale ostatecznie przeczytałam... nie żałuję, ta historia zasługiwała na zakończenie. Edytowałam opinię ze względu na pewne zabawne doświadczenie, czytam właśnie Latarnika, Skawiński bardzo się dopraszał o to stanowisko a ja nagle zaczęłam rozpracowywać jego motywy jakbym czytała Wicehrabiego „Czemu? Ucieka przed kimś? Co zrobił? Co tam może być w tej latarni?” Taki mi nawyk został po czytaniu o Aramisie, jak do tej pory nie znalazłam równie dziwnego, fascynującego i intrygującego bohatera jak René, co trzy strony zatrzymywałam się i czytałam jeszcze raz z okrzykiem: „To się nie dzieje! On tego nie robi!”.
Ale To przecież koniec przygody z muszkieterami, co można robić jak nie płakać? Dawno już żadna książka tak mną nie wstrząsnęła. Żegnajcie Atosie, Portosie, D’Artagnanie i Aramisie. Żegnaj Raulu, żegnaj Muszkiecie. Jeżeli miałabym wskazać najlepsze książki jakie znam to już wiem...k
Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś książka tak wyssała mnie emocjonalnie. Nie chciałam tego czytać, kiedyś uparłam się, że nie przeczytam ostatniego tomu, nie chce widzieć śmierci wszystkich moich ulubionych bohaterów, ale ostatecznie przeczytałam... nie żałuję, ta historia zasługiwała na zakończenie. Edytowałam opinię ze względu na pewne zabawne doświadczenie, czytam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-08-19
Nie mam ochoty rozdrabniać mojej opinii na sześć części, od razu powiem co sądzę o całej serii. Tytułem wstępu: nie lubię YA fantasy, nie miałam szczęścia do młodzieżówek. Podeszłam więc do tej książki jak do jeża, pewna, że będzie głupio i infantylnie. Kurczę! Nie było! Zacznę od wątku romansowego: zaskoczył mnie, baaardzo. Pokochałam Clary i Jace każde z osobna i razem. Swoim zachowaniem nie przekraczali granic absurdu jak to czasem bywa, nie robili dram, nie zachowywali się jak rozkapryszone dzieci, traktowali się serio, dojrzale, jak coś było źle to rozmawiali a nie udawali niemowy („domyśl się”). Pierwszy raz w mojej długiej przygodzie książkowej obdarzyłam główną bohaterkę uczuciem większym niż sympatia. Clary jest silna, tak silna, że dosłownie może poruszyć świat w posadach, a przy tym delikatna, ma wyczucie, nie zachowuje się jak dziecko cokolwiek tam Jocelyn chce o niej myśleć. Matka Clary doprowadzała mnie do białej gorączki, zachowywała się bezrozumnie w próbach „ochrony córeczki”, serio bym się nie zdziwiła gdyby zaczęła ganiać Jace’a z pogrzebaczem! No tak, Jace. Nieraz mu współczułam, nieraz się śmiałam z tego co mówił, nieraz mnie intrygował.
Moje serce jednak skradł Magnus, nigdy nie będę miała dość jego niewymuszonego poczucia humoru, testowania określeń (biszkopciku, groszku pachnący, serio, teraz też się śmieję) i mądrości ukrytej pod grubą warstwą żelu do włosów. Zakochałam się w tej serii, spodziewałam się porażki a dostałam genialną zabawę, przez ponad 3 000 stron, plejadę genialnych bohaterów, historię która mnie porwała i niepowtarzalne uczucie, że jestem świadkiem przygody młodych ludzi, którzy śmieją się, płaczą, przyjaźnią, kochają i umierają (no dobrze Magnus miał coś okoli 500 lat, nie taki młody).
Jeszcze taka dygresja na temat serialu: moim zdaniem serialowa Clary została wyprana z tego wszystkiego co kocham, z tej siły, a Jace przypomina Jace’a tak bardzo jak kura Ferrari. Wątek romansowy jest przeznaczony dla bardzo niewymagającego odbiorcy... dobra, co ja się silę na grzeczność, wątek romansowy jest dla ślepego i głuchego, takiego co nie zauważy wszechobecnego absurdu i debilizmu. Przeżyłam lekki szok po obejrzeniu pierwszego odcinka serialu, moja ukochana historia i ukochani bohaterowie zostali pokazani w krzywym zwierciadle i wyglądali paskudnie. (Nie żebym chciała obrazić fanów serialu, rozgoryczenie przeze mnie przemawia bo spoziewalam się czegoś przynajmniej fajnego)
Teraz czekają na mnie Diabelskie Maszyny... trochę się obawiam, nie żebym zapałała do Tessy jakimś gorącym uczuciem, irracjonalnie, troszkę jej nie lubiłam, będzie mi brakowało Aleca, Izzy, Clary i Jace’a ... ale Magnus będzie, dlatego te książki na pewno trafią w moje ręce.
Nie mam ochoty rozdrabniać mojej opinii na sześć części, od razu powiem co sądzę o całej serii. Tytułem wstępu: nie lubię YA fantasy, nie miałam szczęścia do młodzieżówek. Podeszłam więc do tej książki jak do jeża, pewna, że będzie głupio i infantylnie. Kurczę! Nie było! Zacznę od wątku romansowego: zaskoczył mnie, baaardzo. Pokochałam Clary i Jace każde z osobna i razem....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-19
Czytanie tej książki było dla mnie przygodą dosyć dziwną. Podchodziłam do niej z zaciekawieniem ale też troszkę jak do jeża. Autobiografia faceta, który zarobił grubą kasę na pisaniu? Przyznajcie - nie brzmi to dobrze. Jestem zaskoczona, King potrafi pisać o samym sobie a to dopiero wyczyn! I to potrafi pisać o sobie bezpretensjonalnie, prosto i szanuje czas czytelnika. Wie, że większość osób zajrzy do tej książki po to aby dowiedzieć się czegoś o pisaniu a jakaś grupa czytelników sama będzie pisała więc nie nudzi nieciekawymi faktami biograficznymi, które nie odpowiadałyby w jakiś sposób o samym pisaniu.
Podczas czytania czułam nawet pewną sympatię do autora, jego początki zapisaniem były bardzo podobne do moich poza tym ta książka pomogła mi w kontekście samego pisania. Troszkę z nieufnością podeszłam do jego metod pisania, zdziwił mnie fakt, że można napisać ok. 500 stronnicową powieść bez planu, to trochę za bardzo przypomina przepłynięcie Atlantyku wanną. Jednak spróbowałam na moim opowiadaniu metody Kinga i przyznaję, że bardzo mi się to podoba, równie bardzo jak jego porównanie pomysłów i skamielin. Sposoby pracy nad tekstem, które proponuje King za zamkniętymi drzwiami i z otwartymi drzwiami, są dla mnie po prostu przydatne i na pewno będę je stosować bo dają ciekawe efekty. King na nikogo się w tej książce nie kreuje, po prostu pisze i daje dobre rady, za to właśnie go lubię.
Jego książki na pewno pojawią się na moich półkach, ciekawa jestem, czy nieplanowana fabuła w 500 stronnicowej książce też się sprawdzi.
Czytanie tej książki było dla mnie przygodą dosyć dziwną. Podchodziłam do niej z zaciekawieniem ale też troszkę jak do jeża. Autobiografia faceta, który zarobił grubą kasę na pisaniu? Przyznajcie - nie brzmi to dobrze. Jestem zaskoczona, King potrafi pisać o samym sobie a to dopiero wyczyn! I to potrafi pisać o sobie bezpretensjonalnie, prosto i szanuje czas czytelnika....
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-01
Wzdrygam się przed przyznawaniem tej książce gwiazdek bo ocenienie jej sprawiedliwie graniczy z niemożliwością... Po zakończeniu Przeminęło z wiatrem uznałam za oczywiste, że kontynuacji potrzebuję nawet bardziej niż wody. Zupełnie nielogicznie, wiedziona uczuciami a nie rozsądkiem rzuciłam się na tę książkę tak, jakby była pełnoprawną kontynuacją pisaną przez Mitchel. Doznałam niemałego zaskoczenia. Już po przeczytaniu jestem niesamowicie dumna z tego co stworzyła pani Ripley, poniosła ciężar legendy pierwszej części z podniesionym czołem. Jak już pisałam zabrałam się za tę książkę jakby była ona pisana przez Mitchel i jakby nic nie miało się zmienić, poza faktem, że delikatnie odczułam zmianę stylu nie zdarzyło się nic niezwykłego. Scarlett pisana jest w duchu pierwszej części. Nie rozumiem osób, które nazywają styl pani Ripley " nieudolnym naśladownictwem językowym" owszem jest naśladownictwo językowe pani Mitchel ale nie dostrzegłam w nim ani krzty nieudolności, nie poczułam też tego polotu, który miał styl Margaret Mitchel. Co się zaś tyczy samych bohaterów to tutaj było pole do potknięć, niewybaczalnych błędów i w ogóle zabicia się zaraz za rogiem... mimo tego, że odwzorowanie bohaterów było taką pułapką pani Ripley po raz kolejny wyszła z tego problemu z podniesionym czołem. Czytając sceny wpierw z Atlanty potem z Charlestonu nie czułam się tak jak bym czytała o obcych ludziach imieniem Rhett i Scarlet i borze zielony, dzięki ci! Bo chyba bym tego nie zniosła. Mnie zdecydowanie najbardziej w tej książce podobał się powiew świeżości jaki przyniosła Irlandia i irlandzkie korzenie Scarlett. Zresztą wcale mnie to nie dziwi bo bezwarunkowo uwielbiam wszystko co wiąże się z tym krajem a najbardziej muzykę Irlandzką. Przejdę teraz do sprawy nieco drażliwej, mianowicie do przemiany Scarlett. A z tejże przemiany jestem nie mniej zadowolona niż z samej książki. Scarlett zmienia się, ale nie tak, że nie moglibyśmy jej poznać. Dowiaduje się po drodze wielu ważnych rzeczy, i dobrze, bo jej niewiedza w pewnych sprawach doprowadzała mnie do obłędu. Przy tym wszystkim jednak dalej zostaje NASZĄ Scarlett, która o wszystkim myśli jutro, kocha wyzwania a im bardziej nieosiągalny cel tym lepiej. Z kolei Rhett... zostaje po prostu sobą, przez bardzo długi czas w tej książce odpoczywa od obecności Scarlett, w "Scarlett" podonbnie jak w "Przeminęło z wiatrem" znajduje się taka "dziura" w jego obecności, nie ma go dość długi czas, a potem wraca... z kolejną kpiną i złośliwą uwagą na ustach. Jak tu go nie uwielbiać? Jak zacznę o tym pisać to do Wielkanocy nie skończę... Alexandra Ripley nie ogranicza się jednak do kopiowania bohaterów Mitchel, z "nowości" najbardziej urzekło mnie rozwinięcie wątku babci Robillard i zapoznanie z Pierrem Robillardem, mężczyzną który pomalował dom na różowo, specjalnie dla swojej żony, która sądziła, że wtedy nie będzie zbytnio widać jej zmarszczek. W ogóle jedyny zgrzyt w tej historii miał na imię Colum (z kolei drugi zgrzyt, lecz raczej w pozytywnym sensie to Luke Fenton) kompletnie nie porwał mnie ani on, ani ta jego miłość do ojczyzny, nawet nie wiem czemu. Sama w sobie ta książka nie ma racji bytu. To pozycja dla tych, którzy tak jak ja już pięć minut po skończeniu pierwszej części usychały z tęsknoty za Scarlett O'Harą i Rhettem Butlerem. "Scarlett" jest idealnym dopełnieniem "Przeminęło z wiatrem" i zaspokojeniem odpowiedzi na pytanie: "Co będzie dalej?" W swojej ocenie potraktuję ją więc nie jak osobną książkę, ale jak dopełnienie.
Csiii... musiałam to dopisać: mimo wszystko, ta książka to romansidło, tylko dla ludzi, którzy naprawdę pokochali "Przemineło...", warto to uwzględnić zanim zaczniemy pluć na tę pozycję, jednak po namyśle musiałam zmienić ocenę w gwiazdkach, nabrałam chyba obiektywizmu... jak nie ja.
Wzdrygam się przed przyznawaniem tej książce gwiazdek bo ocenienie jej sprawiedliwie graniczy z niemożliwością... Po zakończeniu Przeminęło z wiatrem uznałam za oczywiste, że kontynuacji potrzebuję nawet bardziej niż wody. Zupełnie nielogicznie, wiedziona uczuciami a nie rozsądkiem rzuciłam się na tę książkę tak, jakby była pełnoprawną kontynuacją pisaną przez Mitchel....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jestem otwartym wrogiem nomen omen otwartych zakończeń. Była jedna książka, w której otwarte zakończenie rozumiałam, lubiłam i szanowałam. U Mitchel, mimo że obiektywnie zakończenie było świetne jak cała książka to subiektywnie niezwykle męczące i denerwujące. Zakończywszy tę książkę zaczęłam umierać z ciekawości co tez takiego będzie robiła Scarlett, jak się zmieni i co takiego zrobi w kierunku „odzyskania” Rhetta (a znając Scarlett byłyby to ciekawe rzeczy). Poza tym mam pewien niedosyt w związku z Tarą, nie lubię Suellen/Zueli ale już chętnie dowiedziałaby się co tam u Willa.
Swoją drogą zakończenie Mitchel będzie lepsze dla wszystkich kontynuacji niż kampania reklamowa. No bo po tym co się stało na końcu nie da się nie spróbować z kontynuacją! Oby była dobra...
Jestem otwartym wrogiem nomen omen otwartych zakończeń. Była jedna książka, w której otwarte zakończenie rozumiałam, lubiłam i szanowałam. U Mitchel, mimo że obiektywnie zakończenie było świetne jak cała książka to subiektywnie niezwykle męczące i denerwujące. Zakończywszy tę książkę zaczęłam umierać z ciekawości co tez takiego będzie robiła Scarlett, jak się zmieni i co...
więcej mniej Pokaż mimo toNie rozumiem tego piania, że książka jest niegodną kontynuacją dla legendarnego wręcz Dzieła Dumasa. Właśnie mnie znacznie przyjemniej czytało się 20 lat później, o tyle o ile pierwsza część była powiewem ekscytacji to druga stanowiła dla mnie treściwą , wciągającą historię. Książce daję świadomie 10 na 10, chociażby ze względu na genialnie nakreślone sylwetki bohaterów. Właśnie z tymi bohaterami miałam po drodze różne dziwne przygody bo zwykle jestem w stanie wskazać bohatera, którego lubię najbardziej, ktory najbardziej wpada w moje gusta, a tu? Nic. Nie byłam w stanie rozdzielić swoich zachwytów pomiędzy spryt D’Artagnana, prawdziwą wielkoduszność Atosa a prostoduszność Portosa... przez pierwszy tom 20 lat później jedynym uczuciem jakie budził we mnie Aramis była niechęć albo nawet strach, momentami naprawdę mnie przerażał, kompletnie go nie rozumiałam, no i w tym tkwił kłopot. Ponieważ nierozwiązany temat Aramisa nieco mnie drażnił, toteż zrobiłam swego rodzaju przegląd, pozaznaczalam wszystkie fragmenty, które go dotyczyły, no i wpadłam jak śliwka w kompot. Dawno już żaden bohater książkowy mnie tak do siebie nie przekonał jak Aramis. Jego niewyjaśniona, niepoparta wręcz niczym ciągota do bitew budzi we mnie mieszane uczucia, ale jednocześnie Aramis zdecydowanie kupił mnie swoją zawziętością, prebiegłością i inteligencją (no i sprytem.. nade wszystko sprytem). A wszystko to doprawione dużą dozą naturalnego, niewymuszonego wdzięku. W ogóle sam wątek przyjaźni mnie urzekł (pff... jak chyba każdego) i o tyle o ile zwykle nie płaczę przy książkach to tu zrobiłam wyjątek. Mimo wszystko jednak nie przeczytam Wicehrabiego De Bragelonne, bo naprawdę nie wiem co bym zrobiła gdyby przyszło mi czytać o śmierci D’ Artagnana, Atosa, Portosa.... o nie, instynkt samozachowawczy jednak jeszcze całkiem dobrze u mnie działa!
Nie rozumiem tego piania, że książka jest niegodną kontynuacją dla legendarnego wręcz Dzieła Dumasa. Właśnie mnie znacznie przyjemniej czytało się 20 lat później, o tyle o ile pierwsza część była powiewem ekscytacji to druga stanowiła dla mnie treściwą , wciągającą historię. Książce daję świadomie 10 na 10, chociażby ze względu na genialnie nakreślone sylwetki bohaterów....
więcej mniej Pokaż mimo toŻadna do tej pory pozycja Jeżycjady, nie dostarczyła mi tak dziwnie mieszanych uczuć. Z początku miałam przed oczami obraz Baltony z Noelki. Baltony! Który tak irytował mnie swoją potrzebą bycia w centrum uwagi i pyszałkowatym zachowaniem. Irytacja ta nie opuściła mnie do ostatnich stron ”Pulpecji” kiedy to uświadomiłam sobie kim jest Baltona... uroczy Bobcio, który z takim realizmem odtwarzał scenę podpalenia Rzymu i umieszczał na pisankach podobiznę Hitlera ozdobioną wianuszkiem kwiatów. Odchodząc od Baltony vel Floriana, vel Bobcia to chyba najbardziej moje serce skradł stały gwóźdź programu: Ignacy... Quid opus est verbis?
Żadna do tej pory pozycja Jeżycjady, nie dostarczyła mi tak dziwnie mieszanych uczuć. Z początku miałam przed oczami obraz Baltony z Noelki. Baltony! Który tak irytował mnie swoją potrzebą bycia w centrum uwagi i pyszałkowatym zachowaniem. Irytacja ta nie opuściła mnie do ostatnich stron ”Pulpecji” kiedy to uświadomiłam sobie kim jest Baltona... uroczy Bobcio, który z takim...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mhm, rozumiem już dlaczego niektóre książki mogą przetrwać tyle czasu i dalej być zaliczane do pozycji obowiązkowych. Mimo wszystko jednak to nie Ania... nie Ania zafascynowała mnie najbardziej. Absolutnie zaskoczyło mnie to w jak dziwny sposób moje serce skradł Mateusz Cuthbert. Pokochałam go za niesamowity charakter, dobroduszność i przede wszystkim za to.
, że nie oceniał ludzi tylko starał się ich zrozumieć. Mateusz powszechnie uznawany był za dziwaka, miał oryginalną powierzchowność, był wyjątkowo małomównym flegmatykiem i na dodatek człowiekiem dosyć nieśmiałym. Gdyby nie ludzie podobni do Mateusza: tak skorzy do pomocy i potrafiący okazywać czułość to nasze społeczeństwo czekałaby zagłada na całej linii. No tak... szkoda biednego Mateusza.
Mhm, rozumiem już dlaczego niektóre książki mogą przetrwać tyle czasu i dalej być zaliczane do pozycji obowiązkowych. Mimo wszystko jednak to nie Ania... nie Ania zafascynowała mnie najbardziej. Absolutnie zaskoczyło mnie to w jak dziwny sposób moje serce skradł Mateusz Cuthbert. Pokochałam go za niesamowity charakter, dobroduszność i przede wszystkim za to.
, że nie...
Drugi tom był zdecydowanie najlepszy z całej serii. Wyrazista i ciekawa intryga, która ma swój początek i koniec, napisana w taki sposób, że nie można po prostu odłożyć ksiązki. Dziwi mnie, że ta seria tak po cichu przeszła przez polski rynek wydawniczy. Skończyłam całą po włosku i nie wiem czy jestem bardziej zawiedziona czy zszokowana. Trzeci tom dla mnie był trudny do przełknięcia, głównie dlatego, że zmienia się sceneria i z Polo trafiamy do Babel. Nie uznaję tego za dobrą zmianę, bo główną mocną stroną tej książki były intrygi dworskie, poza tym klimat Polo budował też niesamowitą atmosferę wokół książki, był częścią historii i niektórych postaci. Ale to tylko subiektywne wrażenie. Wszystko blednie przy czwartym tomie, który jest po prostu tragedią. Miałam wrażenie, że autorka wpycha czytelnikowi coraz więcej pytań i coraz bardziej gmatwa sytuację, bo sama nie wie co zrobić. Co 100 stron pojawiała się jakaś "wielka rewelacja", która miała być uderzająca i zaskakująca a była tylko i wyłącznie niezrozumiała. Zakończenie to po prostu niesmaczna pomyłka. Wyglądało jakby ktoś wyrwał z 50 stron. Hisorie niektórych postaci były po prostu niedokończone lub zupełnie zignorowane, doszło do takiego absurdu, że zmarło dwoje z nich a autorka nie zwróciła nawet na to większej uwagi! Dalej jestem w szoku, że tak świetna seria, może mieć tak kiepski koniec.
Co do postaci, czemu do kaduka Thorn jest wiecznie nieobecny? Bądź co bądź jest protagonistą i moim skromnym zdaniem interesującą postacią. Mógłby dostać więcej miejsca.
Ta seria suma sumarum była całkiem przykrym doświadczeniem.
Drugi tom był zdecydowanie najlepszy z całej serii. Wyrazista i ciekawa intryga, która ma swój początek i koniec, napisana w taki sposób, że nie można po prostu odłożyć ksiązki. Dziwi mnie, że ta seria tak po cichu przeszła przez polski rynek wydawniczy. Skończyłam całą po włosku i nie wiem czy jestem bardziej zawiedziona czy zszokowana. Trzeci tom dla mnie był trudny do...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to