-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel9
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2019-12-26
Widząc tytuł tej książki, zapewne większość z nas pomyślała sobie, że skoro przypadki Avy są osobliwe i na dodatek cudowne, to czeka nas pełna przygód i śmiechu historia pewnej dziewczyny, zapewne nastolatki. Kiedy zabierałam się do lektury, stwierdziłam: w końcu coś lekkiego! Kończąc, spojrzałam ze łzami w oczach w okno i powiedziałam: to najsmutniejsza historia jaką przeczytałam w ciągu kilku ostatnich lat.
Patrzę na oryginalny tytuł, który głosi: „The strange and beautiful sorrows of Ava Lavender”, tłumaczę go sobie w głowie, wznoszę ręce do nieba i zastanawiam się: dlaczego tak bardzo został zmieniony jego sens. Chwilę potem dochodzi do mnie, że trudno byłoby to przetłumaczyć na polski tak, aby brzmiało dobrze. Przeczytajmy to sobie na głos: „Dziwne i piękne smutki Avy Lavender”. Jak brzmi? Dziwnie. Czy smutki, czy żale, historia Avy w tytule i tak brzmiałaby dziwacznie, także myślę, że SQN wykonał świetną robotę (pomimo tego malutkiego oszustwa w postaci słów „cudowne przypadki”, które rysują nam przed oczami wesołą, młodzieżową historię).
Uwielbiam, kiedy opisy książek niewiele nam mówią i kreują w naszej głowie obraz tajemniczości, który chcemy jak najszybciej podrzeć na kawałki, żeby zgłębić fabułę i wyrzucić z umysłu liczne znaki zapytania. Jakąkolwiek czytałam recenzję, nie byłam w stanie do końca wywnioskować za co się biorę. Już wiem dlaczego. O fabule tej książki nie można zbyt wiele napisać – nie znaczy to, że jej nie ma, po prostu pisząc o jednym wydarzeniu, pociągnęlibyśmy za sobą szereg niecnych spoilerów! Tu wszystko pięknie się ze sobą łączy, historię chłoniemy na jednym wdechu, po co my, recenzenci, mielibyśmy psuć frajdę tym, którzy zabiorą się kiedyś za „Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender”? To trzeba poczuć i zgłębić samemu.
Jak w każdej książce mamy bohaterów, których pokochamy i których znienawidzimy. Mogę was zapewnić, że rodzinę Lavenderów (w poprzednich pokoleniach: Roux) pokochacie. Wszyscy są dziwni, specyficzni, inni niż reszta ludzi na świecie. Nie chodzi tu o to, że rozwalają nas na każdym kroku humorem i radością, wręcz przeciwnie: ich historie dostarczą nam wiele bólu i smutku. Czasem miałam wrażenie, że przedstawiciele rodu Roux i Lavender są po prostu przeklęci. Gdybym mogła, odwróciłabym ten zły urok!
Fabuła zaczyna się od opowieści Avy na temat jej przodków. Początkowo jesteśmy zdezorientowani. Zastanawiamy się kiedy główna bohaterka w końcu zacznie opowiadać o sobie, kiedy pojawi się ten tajemniczy Nathaniel Sorrows z opisu (i niech go szlag weźmie, że w ogóle zaistniał!), ale ostatecznie uznajemy, że historia rodzinna była potrzebna, żeby wywnioskować, iż sama Ava jest częścią osobliwości dziejących się w jej rodzie. To pozwala nam się wczuć w dziwny klimat powieści.
Zamykając książkę, zaczęłam się zastanawiać o czym tak naprawdę była, bo głębszy sens z pewnością miała. W oczy rzucił mi się szczególnie motyw miłości jako cierpienia. Niby historia jest bolesna i rzadko mamy ochotę się zaśmiać, a jednak bywają momenty, kiedy się uśmiechniemy i uznamy, że nie wszystko jest jeszcze stracone. Kocham powieści oryginalne i przy tym dziwne – „Osobliwe przypadki…” z pewnością się do nich zaliczają! Można ją pokochać lub znienawidzić.
Czy istnieje coś, co mi się nie spodobało? Jedna, mała rzecz. Zachowanie matki Avy – Viviane, kiedy spotkała się z ojcem swoich dzieci. Ta scena wydawała mi się delikatnie śmieszna, miałam ochotę zdzielić Vivi po łbie, bo po prostu nie wierzyłam w to, że ktoś może być tak ślepy i nagle zdać sobie sprawę z pewnych rzeczy w ułamku jednej sekundy. Do czego zmierzam – niektóre sytuacje mogą nam się wydawać w książce delikatnie nierealne, ale nic dziwnego, wbrew pozorom – to historia należąca do gatunku fantastyki, a w takich może dziać się wszystko.
Jestem trochę zdezorientowana, jeżeli chodzi o koniec. Wciąż się zastanawiam, co tak naprawdę się stało, bo patrząc na całość historii, możemy wywnioskować różne rzeczy. Myślę, że autorka po prostu zagrała nam na umyśle! I niech to, podoba mi się ten zabieg.
Patrząc na cudowną okładkę i te delikatne piórka, które pojawiają się przy każdym rozdziale, czy na samej obwolucie, chciałoby się rzecz: to historia lekka i ulotna jak pióro. Nie. Nie było tak. Myślę, że ta lekkość i ulotność tyczy się raczej ludzkiego życia, a także niektórych uczuć. Myślę, że każdy może dopatrzeć się w niej innych morałów, wyciągnąć zupełnie odmienne wnioski, ja mogę powiedzieć tylko tyle: polecam ją przeczytać wszystkim, nieważne czy są w sile wieku, czy młodzi. Warto. Długo wahałam się nad oceną, ale ostatecznie uznałam, że skoro jeszcze kilka dni po przeczytaniu lektury nie mogłam się pozbierać, to książka zasługuje na bardzo wysoką ocenę.
[SadisticWriter
http://zniewolone-trescia.blogspot.com/2017/01/recenzja-ksiazki-leslye-walton-osobliwe.html]
Widząc tytuł tej książki, zapewne większość z nas pomyślała sobie, że skoro przypadki Avy są osobliwe i na dodatek cudowne, to czeka nas pełna przygód i śmiechu historia pewnej dziewczyny, zapewne nastolatki. Kiedy zabierałam się do lektury, stwierdziłam: w końcu coś lekkiego! Kończąc, spojrzałam ze łzami w oczach w okno i powiedziałam: to najsmutniejsza historia jaką...
więcej mniej Pokaż mimo to
Istnieją książki, przez które przebrniemy, nawet nie mrugając okiem, a nasza twarz pozostanie przy tym kamienna, niewzruszona – to są powieści z przedziału: wziąłem, przeczytałem, zapomniałem, a takich, jak my czytelnicy wiemy, jest wiele. Naprawdę ciężko znaleźć książkę, która w naszym własnym odczuciu okaże się być czymś, co równe będzie prawdziwemu dziełu literackiej sztuki. Jeszcze ciężej znaleźć książkę, która zostawi na duszy piętno w postaci tęsknoty za czymś, co było dla nas nie tylko dobre, ale również bardzo nam bliskie. Mówimy tu o tych pojedynczych, magicznych egzemplarzach, które bezpowrotnie oznaczają swoją barwną ścieżkę na naszej drodze życia. Moja ścieżka ma kolor szkarłatu i prowadzi prosto do… Odcieni magii.
Naprawdę bardzo ciężko mnie zachwycić. Większość powieści jest dla mnie albo słaba, albo średnia, albo po prostu dobra, choć bez żadnych zachwytów. Natknęłam się na niewiele dzieł literackich, które sprawiły, że popadłam w czytelniczą depresję, czy jak kto woli: czytelniczego kaca, tęskniąc za powrotem do świata, który zawładnął moim sercem. Ostatni raz oceniłam tak wysoko książkę w styczniu 2017 roku, teraz nadszedł czas na kolejnego faworyta: Wyczarowanie światła. Pierwszy tom był dla mnie naprawdę dobry, drugi tom trochę podupadł w moich oczach, ale trzeci… o trzeci w żaden sposób się nie obawiałam. Byłam spokojna, bo wiedziałam, że Victoria Schwab mnie nie zawiedzie. I nie zawiodła. Ba, przeskoczyła moje najśmielsze oczekiwania i sprawiła, że zamykając ostatnią stronicę powieści, zapłakałam nad tym, że moja trzyletnia przygoda z ciągłym oczekiwaniem na kolejny tom serii, właśnie się skończyła. Niewiele książek czytam dwa razy, ale z tą serią jestem tak głęboko związana, że na pewno jeszcze nieraz do niej wrócę. A co w niej takiego cudownego?
Przede wszystkim bohaterowie. Gdyby ktoś kazał mi się wrócić do czasów szkolnych i wręczyłby mi kartkę, na której miałabym zapisać odpowiednią ilość słów dotyczącą charakterystyki wybranego bohatera z serii Odcieni magii, zapewne nie starczyłoby mi miejsca, a fascynacja, która kwitłaby z każdą minioną sekundą w moich oczach i na ustach, zapewne rozbawiłaby niejednego obserwatora. To są postacie, które żyją. Nie musimy dostawać papierowo zapisanej charakterystyki każdego z bohaterów, wiele możemy wyłowić pomiędzy ich słowami, zachowaniami, gestami. Każdy był na swój własny sposób niepowtarzalny i nie do zapomnienia. Mimo tego, że nie wszystkich kochałam, to jednak wciąż mam do wielu z nich sentyment. W moim sercu na zawsze pozostanie Kell, co chyba nikogo nie zdziwi, ponieważ cała ta historia zaczęła się właśnie od niego, a także Holland. Wszystkie wątki, których byli uczestnikami, sprawiały, że na mojej twarzy pojawiał się rumieniec fascynacji i szeroki uśmiech małego, psychopatycznego czytelnika. Już dawno w dziecięcy sposób nie żałowałam, że te postacie istnieją tylko i wyłącznie na stronicach książki. Gdybym mogła, z chęcią bym ich stamtąd wyrwała. W naszym czytelniczym świecie często mówi się o posiadaniu własnego książkowego kochanka. Chyba Kell i Holland za bardzo mnie w sobie rozkochali!
Oczywiście inne postacie były równie interesujące, jak na przykład nasza znajoma złodziejka, a od niedawna także magini – Lila, czy chociażby Alucard – kapitan-mag, zakochany w księciu Czerwonego Londynu. Mieliśmy również okazję zapoznać się bliżej z królową Emirą i królem Maximem, a dokładniej z ich postępowaniami, wewnętrznymi rozterkami i pragnieniami. Bardzo ciekawie rozbudowana sfera królewskich bohaterów! Że nie wspomnę o ich losach.
To, co mi się jeszcze podobało, to relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami, a także ich osobiste historie. Bardzo się cieszę, że Victoria Schwab zapoznała nas w końcu z historią Hollanda, to naprawdę dużo wprowadziło do naszej czytelniczej przygody. Jeżeli chodzi o relacje, chyba najbardziej podobała mi się ta, która nawiązała się pomiędzy Kellem i Hollandem – nic dziwnego, w końcu łączyła ich magia, a więc w jakiś sposób braterstwo. Rozwinęła się także relacja Kella i Lili, która nabrała trochę pikantniejszego odcienia. Może braterska miłość pomiędzy Rhyem a Kellem była już widoczna w poprzednich tomach, tu zyskała jednak kulminacyjny punkt, który wycisnął z moich oczu ostatnie łzy. Skoro już jesteśmy przy relacjach Kella... Na uwagę zasługuje również jego traktowanie przez króla i królową, którzy byli jego zastępczymi rodzicami.
Tak, moi drodzy, to za postacie kocham tę serię najbardziej i to za nimi najbardziej będę tęskniła po przeczytaniu wszystkich części. Zżyłam się z nimi tak, jak zżywa się z rzeczywistymi ludźmi. Każda z nich pozostawiła we mnie miłe wspomnienia, refleksyjne myśli i… tęsknotę, która będzie za mną chodzić pewnie przez kolejne dni, jak nie miesiące.
Bohaterowie to jednak nie wszystko, ważna była również fabuła, a tu muszę przyznać, że pani Schwab poszalała. Początkowo obawiałam się, że tak potężna objętość książki sprawi, że będę zmęczona treścią, ponieważ zginę gdzieś w licznych i przydługich opisach, których autorka jest zwolenniczką. Jednak nie. Akcja równoważyła się tu z fabularnym, ale pozytywnym zastojem, który dawał nam chwilę na wytchnienie. Nie śmiałabym wyrazić swojej opinii, która zaczynałaby się od słów: „Chętnie zmieniłabym…”, nie! Bo ja bym tu absolutnie niczego nie zmieniała! Może zakończenie nie było tak zaskakujące, jak mogłoby być, ale mnie ono w pełni satysfakcjonuje, bo pozostawiło w sobie zarówno nutkę smutku, jak i radości. Takie właśnie powinny być zakończenia: przepełnione nadzieją na lepszy czas, który wyrasta z tego gorszego.
To, co kocham w twórczości pani Schwab, to jej opisy i niezwykła obrazowość sytuacji. Jej książki mają w sobie coś niesamowicie innego, czego nawet nie potrafię nazwać. Kiedy je czytam, często robię to z zapartym tchem. Czasami odnoszę wręcz wrażenie, że z tak samo zapartym tchem autorka pisze wszystkie te powieści. Nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, emocje potrafią kipieć ze stronic, buchając w nas barwnym ogniem opisów! Na dodatek to harmonijne kreowanie magicznych światów – zawsze czujemy, jakbyśmy właśnie się w nich znajdowali, a przede wszystkim czuli to, co bohaterowie.
Victoria Schwab potrafi grać na emocjach. Nie ma u niej miejsca na nudne dialogi – może nie jest ich tak wiele, jak chwilami mogłoby być, ale tu trzeba jej przyznać – większość z nich ma coś konkretnego do przekazania. Wystarczy spojrzeć na strefę cytatów, która znajduje się u dołu tej recenzji – te wypowiedzi są konkretne i mocne! Wiele z nich zapewne zapiszę w pamięci i zachowam w sercu, aby sięgnąć do nich, gdy zatęsknię za Odcieniami magii.
Pomyślicie sobie: wow, nie ma żadnych wad, ale spokojnie, ja zawsze znajdę coś, co choć trochę będzie godzić w moje oczy. W tym przypadku nie był to jakiś karygodny przypadek, ale jednak początkowo mi przeszkadzał. Mniej więcej do połowy książki miałam wrażenie, że autorka rozplata na krótkie fragmenty zbyt wiele historii. Czasami takie, które wydawałyby się z czytelniczego punktu widzenia… zbędne. Nie było ich na szczęście dużo i potem mieliśmy już dłuższe, znaczące dla fabuły wątki, z którymi autorka się rozkręciła. Zastanawia mnie również jedna kwestia. Jeden z bohaterów miał się dowiedzieć czegoś o swojej przeszłości, a potem ten wątek gdzieś zaginął. Zastanawiam się, czy to przez zapomnienie autorki, czy może ja czegoś nie zrozumiałam, albo to pominęłam.
O samej serii mogłabym pisać długie eseje, ale zakończę swoją opinię właśnie w tym momencie. Bardzo mi smutno, że to już koniec, ale możecie mi wierzyć, trzy tomy z jaskrawymi, czerwonymi grzbietami zajmą miejsce na honorowej półce. Na pewno jeszcze nieraz, nie dwa do nich powrócę. Jeżeli ciekawi was fantastyka i chcecie koniecznie zżyć się z bohaterami, nie zastanawiajcie się. Obiecuję wam, że to będzie emocjonująca przygoda, która zarówno podbuduje, jak i złamie wasze serca. A teraz nie zostaje mi nic innego, jak się pożegnać… Anoshe!
http://zniewolone-trescia.blogspot.com/2018/06/recenzja-ksiazki-ve-schwab-wyczarowanie.html
Istnieją książki, przez które przebrniemy, nawet nie mrugając okiem, a nasza twarz pozostanie przy tym kamienna, niewzruszona – to są powieści z przedziału: wziąłem, przeczytałem, zapomniałem, a takich, jak my czytelnicy wiemy, jest wiele. Naprawdę ciężko znaleźć książkę, która w naszym własnym odczuciu okaże się być czymś, co równe będzie prawdziwemu dziełu literackiej...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-04
Już na samym początku muszę się przyznać, że nigdy nie czytałam takiego czystego, psychologicznego thrillera (bo kryminałem do końca bym tej książki nie nazwała). Do tej pory żyłam w przeświadczeniu, że takie powieści nie są dla mnie. W tym roku przekonałam się jednak, że zarówno kryminał, jak i thriller wcale nie muszą być złe, a ja dotąd po prostu źle trafiałam. Chociaż to wciąż nie są moje ulubione gatunki powieści, jeżeli zostaną dobrze napisane, na pewno mnie w sobie rozkochają. Jak było z Anonimową dziewczyną? Mogę powiedzieć tylko tyle: oj, działo się…
TRZYMAJĄC W NAPIĘCIU POWIEŚĆ O ZWĄTPIENIU, GRANICACH ZAUFANIA I NAMIĘTN… CZYM?
Kiedy patrzę na okładkę Anonimowej dziewczyny, od razu widzę ten krótki opis, który ma zachęcać czytelników do kupna książki. Zawarłam go w powyższym podtytule, ale nieco przekręciłam, aby podkreślić to, że… namiętności w tej książce nie ma, a my wszyscy dobrze wiemy, że wiele osób (szczególnie kobiet) na namiętność poleci. Mnie ona wręcz przerażała, bo nie chciałam doczekać się tutaj jakiejś ckliwej scenerii miłosnej, która w żaden sposób by do tej powieści nie pasowała. Całe szczęście, to tylko zabieg marketingowy, bo miłość, owszem, pojawia się i ma tutaj wielkie znaczenie, wręcz obsesyjne, ale jest ona raczej przedstawiona w formie uczucia niż czynów. I niebiosom za to dzięki. A co z „trzymającą w napięciu powieścią o zwątpieniu i granicach zaufania”? O, tu się już mogę w pełni zgodzić. Z jakiegoś powodu musiałam sobie dawkować treść książki, bo miałam wrażenie, że im dłużej ją czytam, tym napięcie coraz bardziej rośnie, aż w pewnym momencie było za duże, aby je znieść, co rzutowało tym, że zdarzały się noce, podczas których nie mogłam spać, bo myślałam o fabule, a to mi się zdarza niezwykle rzadko! To była jakaś dziwna magia przyciągania. Dziwiłam się sama sobie, bo przecież nigdy nie czytałam takich książek i nie robiły dotąd na mnie wrażenia, a tu nagle pojawiła się powieść, która wprowadziła mnie w całkiem nowy świat i na dodatek wyprowadziła z niemal rocznego dołku czytelniczego, dzięki czemu mam ochotę szybko wziąć się za kolejną książkę.
O czym jeszcze jest Anonimowa dziewczyna? O naprawdę wielu rzeczach, których nie sposób tutaj wymienić i opisać w pełnej krasie. Ja osobiście widzę temat przewodni, który ociera się o obsesję (i to na różnych płaszczyznach, nie tylko w miłości), problemy emocjonalne, a przede wszystkim moralność – w przypadku moralności dostajemy bardzo ciekawe zakończenie, które wcale nie stawia głównej bohaterki w świetle tej idealnej, dobrej osóbki, która pragnęła tylko rozwikłać zagadkę. Perfekcyjne podsumowanie moralności człowieka! I niezwykły dowód na to, że jej granice są dla każdego zupełnie inne.
Pomysł na powieść był ciekawy. Muszę przyznać, że to właśnie on zachęcił mnie do zabrania się za ten thriller. Zawsze chciałam się dowiedzieć, jak autorzy przedstawiają w książkach terapeutów, bo dotąd nigdy się z nimi tam nie zetknęłam. Chciałam zderzyć swoje doświadczenia z tym, co zostało zapisane na stronicach powieści. Dobrze, poniekąd ten obraz był prawdziwy, ale nie chciałabym go przerzucać na swoje życie codzienne, bo inaczej patrzyłabym już chyba na każdego człowieka z dozą zwątpienia i nieufnością w oczach. Trzeba mieć trochę… oddalony stosunek do tego, co się czyta. W końcu to tylko fikcja. I oby nikt z nas nie natrafił nigdy na takich terapeutów, jak nam przedstawiono w książce!
Miałam pewien problem z wciągnięciem się w treść, ale to tylko przez pierwsze pięćdziesiąt stron. Po prostu nie mogłam się przyzwyczaić do sztywnego stylu autorów, a więc tego niekiedy jednozdaniowego, szarego opisywania wszystkiego, co się dzieje. Później jednak zostałam zaintrygowana fabułą i całkowicie zapomniałam o stylu. Poza tym emocje w końcu przyszły, i wcale autorzy nie potrzebowali używać nie wiadomo jak dramatycznych słów, aby dobrze je przedstawić.
Był tylko jeden wątek, którego początkowo nie mogłam zaakceptować. Kiedy wydał się już powód, dla którego jedna z bohaterek prowadzi badania, byłam trochę zawiedziona, bo nie sądziłam, że to aż tak płytkie. Z drugiej strony już po kilkudziesięciu stronach przestało mi to przeszkadzać i dostałam taką porcję tłumaczeń, że byłam w stanie zrozumieć, dlaczego pani terapeutka miała akurat taki kaprys tematyczny.
Czy było tutaj coś, co mi się nie podobało? O dziwo nie. Istniały tylko rzeczy, które mogły być lepiej przedstawione, choćby to, że pomimo, iż jest to książka pełna napięcia, niektóre zdarzenia – moim zdaniem – były bardzo do przewidzenia. Dopiero na koniec dostaliśmy dawkę niepewności, która miała nas zaprowadzić do nie wiadomego zakończenia. Tyle że i tak można było się domyślić, jak bohaterowie skończą w tej powieści. Dostaliśmy jasne wskazówki, że oczekiwany jest tutaj triumf moralności, na dodatek dosyć znacząco przedstawiono pewne postacie – jedne lubiliśmy trochę mniej, ale przy drugich to wręcz krzyczeliśmy o to, aby spotkała je sprawiedliwość. Także napięcie było, ale nieprzewidywalność to już znikoma część tej książki. Wciąż było kilka zaskoczeń, ale mniejszych, a nie takich, które wbiłyby nas w siedzenie i posłały w kosmos. Mimo wszystko najważniejsze w tej powieści były dla mnie odczuwane emocje. I to wyszło autorom znakomicie.
WSZYSCY POSTĘPUJEMY NIEMORALNIE?
Wydaje mi się, że ten cytat wręcz krzyczy z książki, chociaż nigdy nie został użyty, po prostu można go wyczytać między wierszami. Co za tym idzie… bohaterowie nie są dobrzy ani źli. Po prostu mają swoje własne motywy, ale także kłamstewka. Tytułowa „anonimowa dziewczyna” jest tutaj bardzo ciekawie przedstawioną postacią. Ładnie kontrastuje z naszą panią psychiatrą. Ten kontrast zostaje nawet przedstawiony gdzieś na końcowych stronicach książki, kiedy jedna z pań ubiera się na czarno, a druga na biało. Co mi się podoba, Jessica nie jest tutaj kimś o skrajnych zaburzeniach. Dostaliśmy bohaterkę, która z sukcesem może podszywać się pod nas samych. Dosyć szara (nawet ma takie typowe imię i nazwisko: Jessica Farris), ale mająca swoją własną historię, która nie zawsze bywała szczęśliwa. Jak każdy z nas przeżywała tragedie, które odcisnęły piętno na jej życiu. Nie jest ani silna, ani słaba. Jest po prostu człowiekiem. Już na pierwszy rzut oka widać, co jest dla niej ważne. Przede wszystkim rodzina, ale również pieniądze, których ma zdecydowanie za mało. Właśnie to uzasadnione pragnienie posiadania pieniądza pcha ją do oszustwa, a także wzięcia udziału w badaniu. Nie jest to bohaterka, którą można pokochać. Traktujemy ją raczej obojętnie, ale przy okazji chcemy, aby dobrze jej się układało. Doktor Shields jest zaś osobą, która od początku wzbudza w nas niepokój. Tak samo jak i Jessica nie jesteśmy pewni jej zamiarów, a im dalej w las, tym coraz ciemniej i mroczniej. Przyznam szczerze, że patrząc na taką terapeutkę, byłam przerażona. Nie chciałabym trafić na kogoś takiego w życiu codziennym, kto zawsze wiedziałby, jak uzyskać nade mną kontrolę, a więc jak dobrze mną manipulować. Słaba osoba z dużymi problemami z pewnością mogłaby się ugiąć. Patrząc na doktor Shields, raczej nie chcielibyśmy spędzić u niej nawet godziny na sesji, choć jest to na pierwszy rzut oka niewątpliwie czarująca kobieta. I w sumie tylko tyle mogę o niej powiedzieć, aby zbyt dużo nie zdradzać. Ważny był tutaj również Thomas – mąż doktor Shields (swoją drogą to wciąż mnie ciekawi, dlaczego skoro byli małżeństwem, mieli dwa różne nazwiska). Chyba wykazałam się wobec niego największą chwiejnością, bo raz go nienawidziłam, a potem niektóre postępki mu wybaczałam. Może nie wynika to z mojego chwiejnego zdania, ale trochę z kreacji postaci? Gdzieś tutaj wyczuwałam lekką niekonsekwencję, szczególnie w kulminacyjnym momencie. Reszta bohaterów jest tutaj w gruncie rzeczy tłem. Nie są ważni. Po prostu pojawiają się raz, pojawiają się dwa razy, i na tym koniec. Chociaż przyznaję, z chęcią poczytałabym o Noahu i żałuję, że wątek z nim skończył się tak, jak się skończył, ale cóż rzecz – samo życie. Bo ta książka to z pewnością nie bajka.
Podsumowując. Na mnie ten thriller zrobił spore wrażenie. Zamykając książkę, pokiwałam z uznaniem głową i prędko zabrałam się do pisania tej recenzji, aby o niczym zapomnieć, a co za tym idzie – emocje po jej przeczytaniu wciąż we mnie buzują. To tylko dowód na to, że warto, nawet jeżeli jesteście osobami, które nie czytają thrillerów, tak samo, jak i ja. Ta powieść będzie sobie pogrywać z waszymi emocjami, czasami zaglądać do waszych umysłów, trzymać w ciągłym napięciu i sprawiać, że na dłużej przystaniecie, aby zastanowić się nad postępowaniem ludzi. A to wszystko zgotują wam ciekawe, złożone kreacje bohaterów, ale również dosyć kryminalna fabuła. Polecam.
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2019/12/wszyscy-jestesmy-niemoralni-greer.html
Już na samym początku muszę się przyznać, że nigdy nie czytałam takiego czystego, psychologicznego thrillera (bo kryminałem do końca bym tej książki nie nazwała). Do tej pory żyłam w przeświadczeniu, że takie powieści nie są dla mnie. W tym roku przekonałam się jednak, że zarówno kryminał, jak i thriller wcale nie muszą być złe, a ja dotąd po prostu źle trafiałam. Chociaż...
więcej mniej Pokaż mimo to
KIEDY AKCJĘ WYWALA W KOSMOS, PROSTO NA KSIĘŻYC
Niemiecka baśń o długowłosej Roszpunce (nie mylić z roszponką, bo i takie potworki zdarzało mi się widywać podczas pisania pracy zaliczeniowej na temat księżniczek Disneya) trafiła tym razem również do Sagi Księżycowej, co nie jest niczym dziwnym, kiedy dostaliśmy już futurystyczną wersję opowieści o Kopciuszku czy Czerwonym Kapturku. W naszym czytelniczym świecie często krąży określenie „klątwa drugiego tomu”, w tym przypadku nie miała ona jednak urzeczywistnienia. Podobnie było z Cress. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie dość, że to moja ulubiona książka 2019 roku, to jeszcze ulubiona część Sagi Księżycowej. Do tej pory trochę narzekałam, że dwa pierwsze tomy bywały niekiedy bardzo oszczędne, jeżeli chodzi o akcję – zazwyczaj jej nagromadzenie dostawaliśmy pod koniec opowieści, tym razem tak jednak nie było. Przez cały czas miałam wrażenie, że dzieje się tutaj naprawdę wiele. Może zaletą tego jest już całkiem pokaźny zestaw bohaterów, któremu pani Meyer starała się poświęcać odpowiednio dużo miejsca w fabule, a może to, że akcja powoli nabiera pewnej kulminacyjności, bo oto zbliżamy się do finału całej serii. Bardzo mnie cieszy, że pomimo dodania do tej kosmicznej mieszanki kolejnej postaci, wcale nie odczuwamy, że któryś z bohaterów potraktowany jest po macoszemu. Każdy ma tu swoje miejsce.
ROSZPUNKO, ROZPUŚĆ SWOJE WŁOSY! A, NIE. DOBRA. WOLĘ JE ŚCIĄĆ, BO PRZESZKADZAJĄ...
Tym razem w Cress prym wiedzie tytułowa Crescentia i Kapitan Thorne, którzy pojawili się już w poprzedniej części. Obocznie mamy również sceny z podróży załogi Cinder, sceny z udziałem Kaia, a także Scarlet, która rozmawia z tytułową bohaterką kolejnej, ostatniej już części Sagi Księżycowej. Ja osobiście bardzo umiłowałam sobie Cress i Thorne’a – chyba zostaną już moim ulubionym paringiem całej serii, bo nie sądzę, żeby ktokolwiek miał ich jeszcze przebić, choć blisko nich są na pewno Cinder i Kai. Może w ich przypadku fabuła nie była tak emocjonująca i rozbudowana, ale naprawdę satysfakcjonująca i rozczulająca. Podobało mi się to, że bardzo się od siebie różnili – Cress to, podobnie jak Roszpunka, osoba żyjąca długi czas poza miejscami, gdzie mieszkają inni ludzie. Zamknięta w swojej wieży, czy może raczej satelicie, spotyka od czasu do czasu tylko taumaturgiczkę Sybil, która dostarcza jej żywność i wodę w zamian za informacje. Cress jest księżycową skorupką. Przeżyła tylko dlatego, że w pewnym wieku zaczęła wykazywać się bardzo przydatnymi zdolnościami hakerskimi. Choć bywała posłuszna królowej Levanie, ukradkiem starała się pomagać prawdziwej, zaginionej dziedziczce tronu Księżyca. Właśnie dzięki kontaktowaniu się z załogą Cinder, po raz pierwszy mogła wyjść do prawdziwego świata i poznać prawdziwych, żywych ludzi. Kapitan Thorne to zapatrzony w siebie podrywacz, który szybko stał się idolem Cress, starającej się w nim dopatrzeć czegoś więcej niż tylko płytkości. Ten motyw bardzo mnie rozczulił, bo dziewczyna cały czas starała się wierzyć w to, że Thorne jest dobrym człowiekiem, który potrafi pewne rzeczy wykonywać bezinteresownie. Oboje byli niesamowicie skrajnymi charakterami, a jednak tak do siebie pasowali, że po skończeniu całej powieści czułam niedosyt! Chciałam więcej scen z ich udziałem, chociaż tych oczywiście w trzecim tomie nie brakowało.
Cress to taka niewinna, przerażona, ale równocześnie zafascynowana światem zewnętrznym dziewczyna, która w momentach, kiedy ogarnia ją panika, ucieka do świata wyobraźni. Ma również piękny głos. Takiej postaci po prostu nie da się nie lubić, dlatego też stała się jedną z moich ulubionych bohaterek tej serii. Jej charakter dobrze oddaje to, jak przedstawiana dotąd była Roszpunka w różnych adaptacjach. Thorne może trochę odchodzi od kreacji typowego księcia z bajki, bo bycie kobieciarzem spisuje go na niepowodzenie w tej kwestii, ale bardzo mi się podobało to, że przyjęto dla niego taką wersję zdarzeń, jak utrata wzroku, co jest motywem z baśni (i czymś, czego zabrakło mi w disnejowskiej adaptacji, ale to już kwestia na inny post).
W kwestii nowych bohaterów, warto tutaj wspomnieć również o Winter i Jacinie, którzy będą zapewne naczelnym paringiem czwartego tomu. Uważam, że był nam potrzebny ktoś taki, jak Winter – czyli osoba wzbudzająca w nas dziwne uczucia, takie jak niepokój, niepewność, a także zdziwienie. Jacin też zapowiada się świetnie – jako taki nachmurzony, ironiczny i niezbyt miły chłopak, któremu zależy wyłącznie na tym, aby jego ukochana przyjaciółka miała się dobrze. Dzięki tym nowym bohaterom nie mogę się wręcz doczekać kolejnej części! Obawiam się tylko tego, że w natłoku tak wielu kulminacyjnych zdarzeń, mogą zostać potraktowani nieco zbyt skrótowo, w końcu to kolejne dwie postacie do opisywania, a więc jeszcze trudniejsze wyzwanie dla pani Meyer, i to w obliczu zakończenia całego cyklu.
Jeżeli chodzi o inne postacie… trochę zabrakło mi tutaj Scarlet, ale rozumiem, że to kwestia okoliczności, w jakich się znalazła. Za to reszta bohaterów sprawuje się naprawdę dobrze. Szczególnie umiłowałam sobie progres Cinder. Okazuje się, że jej moc nie wzięła się z niczego, a jest po prostu następstwem ciężkiej pracy z Wilkiem. Podobało mi się też jej zastanawianie się, czy choć chciała uniknąć bycia taką, jak królowa Księżyca, sama nie stała się taka, jak ona. Nie mogłam się również doczekać jej ponownego spotkania z Kaiem, i proszę, moje życzenie zostało spełnione. Przy tym tomie to ja naprawdę krzyczałam jak typowa fangirl…
...A Z KSIĘŻYCA WRACAMY NA ZIEMIĘ
Tak jak wspominałam, akcja, która miała tutaj miejsce na różnych płaszczyznach, bardzo mi się podobała. Przy żadnym wątku się nie nudziłam. Uważam, że wszystko zostało tutaj wykreowane w tak przystępny i ciekawy sposób, że nawet nie mam na co narzekać. Moje jedyne narzekania mogą odnosić się do typowo bajkowych rozwiązań, czyli tego, że przeznaczenie chyba bardzo lubi się z bohaterami Sagi Księżycowej. Mają oni tak duże pokłady przypadkowego szczęścia, że wręcz nie mogę w to uwierzyć. Mimo wszystko to łatwe splatanie wątków i naginanie fabuły tak, żeby wszystko było spójne i jakby celowo zaplanowane, wcale mi nie przeszkadza. Ma to jakiś swój baśniowy wymiar. W baśniach również wiele rzeczy dzieje się na zasadzie „celowego przypadku”, jak ja to ironicznie lubię nazywać. Gdyby to była inna książka, czyli może bardziej obyczajowa niż fantastyczna, mogłabym się tego uczepić, ale tutaj macham ręką, bo wiem, że to poniekąd konieczne, poza tym takie rozwiązanie bardzo pasuje do tej powieści, a oczekiwać zbyt wiele od autorki też nie możemy, bo co by to było, gdyby książka była idealna? Nie miałabym na co narzekać!
Saga Księżycowa nie jest zaskakująca, ale za to satysfakcjonująca. Troszeczkę rozbawia mnie jednak fakt, że autorka przy każdym paringu zostawia otwartą furtkę. Dotąd żadna z trzech par nie złączyła się na zasadzie miłosnej akceptacji swojego związku. Oni wszyscy wiedzą, że darzą siebie jakimiś uczuciami, ale żadne z nich nie chce o tym rozmawiać. Rozumiem, gdyby to był jeden paring, ale że wszystkie działają na takiej samej zasadzie? Domyślam się, jaki pani Meyer ma w tym zamysł – znów bardzo baśniowy, a mianowicie taki, że dopiero w ostatnim tomie dostaniemy kulminację spełnionych związków, ale nie wiem, czy to do końca dobre, a już na pewno, czy takie interesujące. Można było pod tym względem wprowadzić jakieś zróżnicowanie.
Przeszkadzał mi odrobinę jeden wątek tej powieści, a mianowicie doktor Erland. Jego decyzja nie była dla mnie ani smutna, ani rozczulająca, ani wystarczająco rozwinięta, tak samo jak jego powiązanie z główną bohaterką. Nic mnie tutaj nie zaskoczyło. Miałam wrażenie, że ten wątek trochę tutaj upchnięto na zasadzie „wpadłam nagle na pomysł w trakcie pisania, to go wykorzystam, będzie fajnie”, a co za tym idzie… nie miało to jakiegoś większego polotu, przynajmniej nie dla mnie. Mogę to jednak pani Meyer wybaczyć, gdyż nie była to bardzo znacząca część fabuły, no i raczej kwestia moich własnych upodobań niż błąd.
Chciałabym napisać coś więcej o całej historii, ale poza tym, że była emocjonująca, a ja piszczałam nad niektórymi postaciami jak prawdziwa psychofanka, nie mogę zbyt wiele powiedzieć. To po prostu trzeba samemu przeżyć!
Podsumowując. Dla mnie Cress to najlepszy tom Sagi Księżycowej, pewnie dlatego, że zakochałam się w głównej parze, tytułowej bohaterce i fabule, która w końcu ruszyła z kopyta. Mimo tego, że skończyłam ją czytać jeszcze w święta, nie mogę pozbyć się dziwnej tęsknoty, która mnie opanowała zaraz po zamknięciu książki. Można powiedzieć, że przez Cress mam małego kaca czytelniczego, poza tym z miłą chęcią poczytałabym jakąś przyjemną space operę. Cóż, takie powieści też są potrzebne. Zobaczę, czy uda mi się przetrwać do premiery Winter (która nawet nie ma jeszcze daty), bo jeżeli nie… nie powstrzymam się od kupna Winter w wersji anglojęzycznej! Osobiście polecam wam zapoznać się z całą Sagą Księżycową. Ja osobiście mam niezwykły sentyment do tej serii i należy ona do jednej z moich ulubionych. Chyba zdziwiłabym się, gdyby ktoś mi kiedyś powiedział: „Ten cykl jest okropny” (i pewnie ukradkiem bym się go pozbyła, żeby nie szerzył herezji).
https://demoniczne-ksiazki.blogspot.com/2020/01/roszpunko-rozpusc-swoje-wosy-marissa_5.html
KIEDY AKCJĘ WYWALA W KOSMOS, PROSTO NA KSIĘŻYC
więcej Pokaż mimo toNiemiecka baśń o długowłosej Roszpunce (nie mylić z roszponką, bo i takie potworki zdarzało mi się widywać podczas pisania pracy zaliczeniowej na temat księżniczek Disneya) trafiła tym razem również do Sagi Księżycowej, co nie jest niczym dziwnym, kiedy dostaliśmy już futurystyczną wersję opowieści o Kopciuszku czy Czerwonym...