rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Specyficzny strumień myślowy, przypomina mi trochę styl Myśliwskiego. Plus zakończenie daje dużo możliwości do interpretacji.

Specyficzny strumień myślowy, przypomina mi trochę styl Myśliwskiego. Plus zakończenie daje dużo możliwości do interpretacji.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Kasieńka
Ach, Kasieńka.
Czytałam ją pierwszy raz w pociągu powrotnym z Warszawy. Byłam oczarowana. Choć to książka dedykowana nastolatkom, to te przestarzałe nastolatki też coś z niej wyciągną. 😊
Autorka Sarah Crossan prowadzi narrację moim ostatnio ulubionym stylem - wierszowaną prozą. Mam poczucie, że każde słowo jest tam przemyślane i na miejscu, a książkę dzięki temu czyta się koło trzech godzin. Fabuła dotyka tematu emigracji i rozpadu rodziny. Jest też o dojrzewaniu, pierwszej miłości, przyjaźni i odkrywaniu siebie.
Tytułowa Kasieńka jest młodą dziewczyną, która razem z matką przybywa do Anglii, by zacząć nowe życie. Ich najważniejszym postanowieniem i celem jest odnalezienie ojca Kasi, który kilka lat wstecz je zostawił. Przybywając do obcego kraju obie przeżywają trudny czas. Kasia, próbuje się odnaleźć w nowym środowisku doświadczając „uroków” dojrzewania i odrzucenia jako cudzoziemka, matka Kasi ze spełnionej śpiewaczki w Polsce, ląduje w szpitalu opiekując się starszymi osobami, które nie chcą jej pomocy. Ich życie toczy się między małym obskurnym mieszkaniem, szkołą i ulicami miasta, po których chodzą szukając ojca Kasi. Ucieczką od problemów dla Kasieńki, okazuje się być pływanie i William.
Świat Kasieńki jest smutny. Dziewczyna chce iść dalej z wielkim pragnieniem szczęścia swojego i mamy, a mama wciąż żyje w przeszłości, pełna gniewu i rozczarowania. Mnie ta historia porusza, bo posmakowałam i życia na emigracji i odrzucenia, i trudnego dzieciństwa i braku zrozumienia, ale też i dobrych ludzi na swojej drodze. Kasieńka też na takich trafiała.
Polecam tę książkę, na dosłownie jeden jesienny wieczór z kubkiem gorącej herbaty.

Kasieńka
Ach, Kasieńka.
Czytałam ją pierwszy raz w pociągu powrotnym z Warszawy. Byłam oczarowana. Choć to książka dedykowana nastolatkom, to te przestarzałe nastolatki też coś z niej wyciągną. 😊
Autorka Sarah Crossan prowadzi narrację moim ostatnio ulubionym stylem - wierszowaną prozą. Mam poczucie, że każde słowo jest tam przemyślane i na miejscu, a książkę dzięki temu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po tę książkę tuż po zakończeniu szkoły podyplomowej. To właśnie na jednych z ostatnich zajęć, usłyszałam o tej historii. Tak bardzo zafascynował mnie styl, którym autorka, Sarah Crossan, pisze, że jeszcze w pociągu powrotnym z Warszawy do Torunia, przeczytałam „Kasieńkę”. Ale o tym innym razem.
„Tippi i ja”, to wierszowana opowieść, która tak bardzo do mnie przemawia, że pomyślałam, iż też tak kiedyś spróbuję, porzuciwszy wszystkie historie, które zaczęłam pisać miedzy pracą, szkołą, a remontem domu.

Jeśli chodzi o samą fabułę, to tytułowa Tippi i Grace - główna bohaterka - to nastoletnie siostry syjamskie, które mierzą się przede wszystkim z przeżyciem. I o tym czytamy. Ale nie tylko, bo będąc tak innym od wszystkich, muszą prze
trwać też w codziennym życiu, z codziennymi problemami i z ludźmi, którzy nie są ze sobą zrośnięci od bioder w dół. Mamy tutaj na pierwszy strzał i odrzucenie i lęk, i strach, a także dysfunkcje w rodzinie i brak pieniędzy, przez który dziewczynki muszą iść do szkoły. W szkole przez większość osób, poza parą fantastycznych przyjaciół, również „wyrzutków”, uznawane są za dziwolągi, których trzeba się raczej wystrzegać.
W książce pojawiają się też piękne wątki zakochania, przyjaźni i wsparcia. A wsparcie, jak się okazuje, jest niezwykle konieczne, bo dziewczyny muszą przejść przez operację rozdzielenia ciał, ze względu na chore serce Grace. Oczywiście to nie jest jedyny wątek w tej książce. Pojawia się w niej też szereg utrudnień, z którymi można się utożsamić. Począwszy od chorej na anoreksję siostry, której nikt nie zauważa, po ojca z chorobą alkoholową. To już nie tematy nieznane, czy tematy tabu.
Jednak mimo tych wszystkich problemów, w tej zwykłej-niezwykłej rodzinie jest miłość, troska i oddanie. Czyli wszystko, by polubić tę historię. :)
Ja ją polecam i to nie tylko nastolatkom, którym dedykowana jest ta pozycja.

Sięgnęłam po tę książkę tuż po zakończeniu szkoły podyplomowej. To właśnie na jednych z ostatnich zajęć, usłyszałam o tej historii. Tak bardzo zafascynował mnie styl, którym autorka, Sarah Crossan, pisze, że jeszcze w pociągu powrotnym z Warszawy do Torunia, przeczytałam „Kasieńkę”. Ale o tym innym razem.
„Tippi i ja”, to wierszowana opowieść, która tak bardzo do mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Wrony” Petra Dvořáková
Poruszająca opowieść o dzieciństwie i rodzicielstwie - nie tak kolorowym jak go czasem malują.
Historia pisana z perspektywy mamy i córki - jednej z córek - i to właśnie Basia jest główną bohaterką. Dwunastoletnia dziewczynka, wkraczająca w okres dojrzewania.

Książka ta jest bolącą raną, którą wciąż i wciąż się rozdrapuje i jakoś intuicyjnie nie ma się nadziei do końca, że rana się zabliźni. To opowieść, która (jak wszystkie bolące książki) w jakimś stopniu dotyka każdego.
Jest tutaj nadgorliwa i pedantyczna matka, która wciąż porównuje swoje córki, która nie cieszy się z życia i we wszystkim (dosłownie) widzi problem. A to doprowadza do kłótni i w efekcie do bicia Basi. Taki właśnie sposób wychowania w tym domu funkcjonuje. Basia jest nieco chaotycznym dzieckiem, które bardzo chce być zauważone i kochane, jednak matka wciąż upatruje się w niej błędów. Jest też Kasia, o rok starsza siostra Basi, faworyzowana przez matkę na każdym kroku. Głową rodziny jest ojciec, całkowicie obojętny na to co się dzieje w domu. Gdy tylko Basia zaczyna dojrzewać u ojca pojawia się niezdrowe zainteresowanie córką. Jest on często podpuszczany przez matkę, by wziął się za wychowanie córki, a jego sposobem staje się oczywiście bicie ręką po gołym tyłku. W tej historii na szczęście pojawiają się też osoby, które reagują z dużą wrażliwością i zrozumieniem na krzywdę dziewczynki. Jest też pedagog, która zamiast stać po stronie dziecka, uświadamia je co się może stać, jeśli przyzna, że jest bite.

W tej opowieści jest całe spektrum dysfunkcyjnych zachowań, które wkurzały podczas czytania.
Wkurzała mnie matka, która nie miała pojęcia o zdrowym wychowywaniu dzieci. Owszem, kochała swoje córki, ale to, co uznawała za wychowanie, było przemocą domową wobec nich.

W książce świetnie są ukazane zależności między tym, co się mówi do dzieci, a tym, jak one myślą samodzielnie i jak się odnajdują w różnych sytuacjach.
Mamy piękny wgląd w psychikę dziecka, wgląd w emocje i potrzeby oraz w myśli dojrzewającego umysłu. Rewelacyjny zabieg!

To jest bardzo dobra książka, którą bardzo szybko się czyta i czuję, że znajdzie swoje miejsce na półce pt. „będę do niej wracać”.

„Wrony” Petra Dvořáková
Poruszająca opowieść o dzieciństwie i rodzicielstwie - nie tak kolorowym jak go czasem malują.
Historia pisana z perspektywy mamy i córki - jednej z córek - i to właśnie Basia jest główną bohaterką. Dwunastoletnia dziewczynka, wkraczająca w okres dojrzewania.

Książka ta jest bolącą raną, którą wciąż i wciąż się rozdrapuje i jakoś intuicyjnie nie ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Bardziej kochać siebie” nie jest książką o miłości własnej, wbrew temu, co nazwa wskazuje.
To książka raczej o pragnieniu bycia kochaną. To autodestrukcyjne wołanie o miłość, kruchego człowieka, który nie może się pozbierać po wydarzeniach z przeszłości.
Akcja książki jest przeplatana wydarzeniami, na przestrzeni prawie jednej dekady. Jesteśmy z Zuzą w gabinecie terapeutki, w relacjach romantycznych i przyjacielskich, w jej domu rodzinnym i w jej własnej głowie. W tym ostatnim przede wszystkim. Śledzimy dwa strumienie świadomości Zuzy, która zmaga się z bólem egzystencjalnym i próbuje na jakieś swoje sposoby się z tym bólem uporać, ale czy na pewno chce żeby znikł na zawsze?
Można na ten temat dyskutować. Z jednej strony Zuzia choruje na depresję, dzięki wglądowi w jej stany emocjonalne, możemy być bardzo blisko niej w tej chorobie. Wiadomo, że człowiek, który ma depresję, na poziomie fizycznym i psychicznym odczuwa cierpienie. Często też może się wydawać, że nie chce się z tej agonii wydostać. To tylko złudzenie. Najczęściej po prostu nie może. A lata tych samych, utrwalanych solidnie, przekonań, wypracowanych schematów i nieumiejętności zaspokajania własnych potrzeb, nakazują myśleć, że chory po prostu nie chce się tego swojego cierpienia wyzbyć. To też złudzenie. Każdy chce czuć się dobrze. Jeśli myśli inaczej, to trzeba się zastanowić dlaczego. Zuzia często zachowuje się niezrozumiale, jej życie wydaje się pasmem nieszczęść. Raz za razem próbuje się podnieść z kolan, by na nowo znów dostać kuksańca w boczki.
Wraz z panią Sarą, terapeutką Zuzi, mamy możliwość odkrywania powodów destrukcyjnych zachowań Zuzanny, zrozumienia podłoża jej postawy wobec siebie i innych, a nawet dostajemy niemalże gotowe rozwiązania jej problemów.
Jak sobie z tym poradzi? Co my możemy sobie zabrać z tej wspólnej podróży dla siebie? Myślę, że każdy coś skubnie. 😉
Ta książka, mimo że jest emocjonalnie ciężka i po każdym przeczytaniu jej, jestem striggerowaną dziurawą dętką, to jest jedną z moich Top 10, że tak nieskromnie napiszę!

„Bardziej kochać siebie” nie jest książką o miłości własnej, wbrew temu, co nazwa wskazuje.
To książka raczej o pragnieniu bycia kochaną. To autodestrukcyjne wołanie o miłość, kruchego człowieka, który nie może się pozbierać po wydarzeniach z przeszłości.
Akcja książki jest przeplatana wydarzeniami, na przestrzeni prawie jednej dekady. Jesteśmy z Zuzą w gabinecie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jon Frederickson i „Kłamstwa którymi żyjemy”, to książka o uświadomieniu, że mamy kosmitów w głowie. To książka też o psychoterapii. Czyli coś co lubię!
Nałogowo, można rzec, czytuję i oglądam wszystko, co jest związane z psychoterapią. Moja własna książka ma dużo wątków terapeutycznych, ta nad którą teraz pracuję również będzie je miała. To dziedzina, która nie wiem z jakich względów, jest mi bardzo bliska, a ciekawość jej towarzyszy mi od szkoły średniej i zainteresowanie wciąż nie słabnie.
Moc psychoterapii zawsze mnie fascynowała, chyba ze względu na to, co ona daje, jakie ma możliwości i oczywiście ze względu na tego drugiego człowieka, na relację z nim. Sam proces od początku do końca jest trudny, ale w końcu przecież to, co wartościowe nie przychodzi łatwo, prawda?
Niezwykle trudno poznawało mi się tę książkę. Doświadczyłam już nie raz, że prawdę nie zawsze chce się poznawać, tak jak i wyznawać. Najłatwiej chyba jest pluć jadem do innych, godząc ich prawdą (czyli, najczęściej subiektywnym, odczuciem w nas) między oczy, z nadzieją, że ból od tego uderzenia ich jakoś oświeci i przestaną nas głęboko ranić. Podczas czytania doświadczyłam kilka razy nieprzyjemnego uczucia, związanego z tym, co do mnie dociera. Czyli myśli: „Ja tak mam i mi się to wcale nie podoba.” Dyskomfort, wywołany przez zdjęcie okularów (może nie różowych, ale jakichś takich, co to zakłamują rzeczywistość, myśli, wszystko) jest co najmniej niechciany, ale potrzebny. Całe życie się przecież uczę (jak na człowieka przystało). Ot, prawda najprawdziwsza, bo „błędem jest uważanie samego siebie za byt całkowicie uformowany”.
Myślę, że do książki jeszcze wrócę, bo potrzebuję wrócić do wątków, które zabolały najbardziej. Zawsze, tam gdzie boli najbardziej, to miejsce, do którego trzeba dotrzeć, jeśli chce się zmiany. Ja jej chcę od bardzo dawna. Od wielu lat prowadzę samotną tułaczkę po czeluściach swojego opornego umysłu. Proces ten trwa niebywale długo, czasem czuję zmęczenie i zniechęcenie, bo zmiany są minimalne albo idą nie w tę stronę, w którą chciałam by szły. Jednak uparcie idę dalej, czasem uparcie stoję w miejscu, a czasem z upartością dwulatki cofam się, i myślę, że to właśnie przez kłamstwa, którymi żyję…

Jon Frederickson i „Kłamstwa którymi żyjemy”, to książka o uświadomieniu, że mamy kosmitów w głowie. To książka też o psychoterapii. Czyli coś co lubię!
Nałogowo, można rzec, czytuję i oglądam wszystko, co jest związane z psychoterapią. Moja własna książka ma dużo wątków terapeutycznych, ta nad którą teraz pracuję również będzie je miała. To dziedzina, która nie wiem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiersze pani Szymborskiej zawsze trafiały w moją wrażliwość i to jej poezją niejednokrotnie inspirowałam się sięgając po przysłowiowe pióro. Choć uważam, że te z wierszy, które u siebie lubię i uważam je za niezłe, to zwykłam pisać je w najczarniejszych chwilach w życiu, nie inspirując się nikim poza własnym wnętrzem. Natomiast mam wrażenie, że z panią Szymborską było tak, jakby za każdym razem sięgając po pióro, z jego lekkością, na skrawku serwetki, podczas przerwy na papierosa, zapisywała słowa, które wpadały do jej głowy i jakoś układały się w sensowną i piękną całość. Jakby nie musiała za bardzo się wysilać, ani niewiele pracować nad już powstałym utworem. Dwukropek też to pokazuje, bo jest ukazany proces zmian każdego z tych siedemnastu wierszy i bardzo mi się podoba ten zabieg. Niektórych, odręcznie pisanych, trudno się doczytać, ale tym bardziej jestem wdzięczna za ukazanie się tego tomiku, ponieważ dał mi kopie oryginalnych, własnoręcznie napisanych wierszy mojej ulubionej poetki. Same utwory są zapadające w pamięć. Ja polubiłam najbardziej „Starego profesora” za nostalgię i mądrość, „Perspektywę” za przypomnienie, by nie oceniać zbyt szybko, „Monolog psa zaplątanego w dzieje” za serce do zwierząt i „Labirynt” za prawdziwość życia, jaka we mnie uderza z tego wiersza. Może dlatego, że sama akurat teraz zmagam się z wieloma trudnymi decyzjami, a może się okazać, jak w wierszu, że to co robię, to jedynie „ucieczka, ucieczka –„. Niemniej jednak polecam przeczytać całość.

Wiersze pani Szymborskiej zawsze trafiały w moją wrażliwość i to jej poezją niejednokrotnie inspirowałam się sięgając po przysłowiowe pióro. Choć uważam, że te z wierszy, które u siebie lubię i uważam je za niezłe, to zwykłam pisać je w najczarniejszych chwilach w życiu, nie inspirując się nikim poza własnym wnętrzem. Natomiast mam wrażenie, że z panią Szymborską było tak,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezmatek – Mira Marcinów
Historia o relacji matki z córką, historia o ich rozstaniu i historia o żałobie po matce.
Wwierciła się tymi swoimi krótkimi, dosadnymi myślami w moją wrażliwość. Sięgnęłam do swojej relacji z matką i zamarłam. Bo jakbym już dawno nie żyła, a może jakbym jeszcze nie żyła, bo moja matka nie żyje, chociaż przecież jest żywa. Ból rozsadzał mi płuca od połowy książki, bo się bałam, że ja tak nie będę miała.
Przeczytajcie. Bo porusza.
Ja nic więcej nie mogę.

Bezmatek – Mira Marcinów
Historia o relacji matki z córką, historia o ich rozstaniu i historia o żałobie po matce.
Wwierciła się tymi swoimi krótkimi, dosadnymi myślami w moją wrażliwość. Sięgnęłam do swojej relacji z matką i zamarłam. Bo jakbym już dawno nie żyła, a może jakbym jeszcze nie żyła, bo moja matka nie żyje, chociaż przecież jest żywa. Ból rozsadzał mi płuca od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Trzeba być cicho” Agnieszka Jelonek
„Milcz”, „dzieci i ryby głosu nie mają”, „nie mądruj”… Będąc dzieckiem, jakie jeszcze komunikaty słyszeliście żeby być cicho? Ja te trzy, może więcej…

Trzeba być cicho czytałam długo jak na tak niedługą książkę. Nie ma nawet dwustu stron. Choć lekko się czyta ja musiałam dobrze wsiąknąć w test.

Luna, Miśka, Theo, i ich rodziny, to bohaterowie tej historii. Sieć relacji, które są właściwie codziennością każdego. Każda z tych postaci na swój sposób próbuje poradzić sobie z tym, z czym zostali wypuszczeni z domu rodzinnego. To opowieść trochę o każdym z nas, ale głównie o pokoleniu między 30 a 40 rokiem życia. Jest to życie w pigułce - dużo o rozterkach, o traumach, o trudnych związkach, o zagubieniu i o samotności. Podane językiem, który lubię. Treść naładowana jest emocjami i znanym mi klimatem, dlatego podobało mi się. Czy zachwyciło? Nie. Ale zainteresowało i zatrzymało nad niektórymi tematami, nad tym milczeniem zwłaszcza.

„Trzeba być cicho” Agnieszka Jelonek
„Milcz”, „dzieci i ryby głosu nie mają”, „nie mądruj”… Będąc dzieckiem, jakie jeszcze komunikaty słyszeliście żeby być cicho? Ja te trzy, może więcej…

Trzeba być cicho czytałam długo jak na tak niedługą książkę. Nie ma nawet dwustu stron. Choć lekko się czyta ja musiałam dobrze wsiąknąć w test.

Luna, Miśka, Theo, i ich rodziny, to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Smutek i Rozkosz” Meg Mason

Poruszała i zatrzymywała. Mogłabym czytać więcej takich powieści. A ponieważ bohaterka pozwalała na utożsamianie się z nią, odkrywając swoje tajemnice, będę długo ją za to wspominać.
Często się zastanawiam dlaczego niektóre książki, choć cenione i zachwalane, nie robią na mnie wrażenia, a te, które wydają się być zwyczajne, obyczajowe, poruszają najbardziej. Może to chodzi o tę zwyczajność? O coś, co przytrafia się każdemu? Nie piękne opowieści o szczęśliwych zakończeniach, romantyczne historie, którymi nas karmią od najmłodszych lat, ale właśnie te zwykłe, normalne, przydarzające się każdemu historie zostawiają największy ślad.

Martha, to 40 letnia kobieta, dwukrotnie zamężna, bardzo usilnie pragnąca dziecka, choć jednocześnie wzbraniająca się przed powołaniem go do życia. Pierwsze małżeństwo okazuje się bardzo nieudane. Drugie natomiast jest bardzo udane, choć tylko przez jakiś czas.

Martha pochodzi z domu, który w dzieciństwie, nie sprzyjał zaspokajaniu jej potrzeb. Gdy była dzieckiem otrzymała pierwszy raz diagnozę choroby psychicznej, o czym nie wiedziała. Choroba umyślnie nie jest nazwana w powieści. Przez całe dorosłe życie, Martha, zmagała się z różnymi objawami tejże choroby, które bardzo przeszkadzały jej być szczęśliwą, a ona sama nie wiedziała co jej jest. W końcu po wielu nieudanych próbach diagnozy, u różnych lekarzy, przypadkowo trafia do psychiatry, który okazuje się w swoim fachu naprawdę dobry. W Marcie, od tego momentu, zaczyna się powoli proces zmiany.

To piękna historia o dojrzewających dorosłych ludziach i o ich relacjach, które również dojrzewają do takich, jakie powinny być od zawsze.

Książka poruszyła mnie, ponieważ jest w niej kilka aspektów, które dotyczą mojego życia i z równą intensywnością, podobnie jak bohaterka, je przeżywam.
Liczyłam na smutek i go dostałam. Rozkoszą było odnalezienie w tej książce części siebie. Znalazłam tam wszystko czego potrzebowałam. Popsutą relację z matką, która później się naprawiła, wspaniałą relację z siostrą, która wspierała mimo wielu wykolejeń, piękną relację z mężem naznaczoną prawdziwymi i normalnymi trudami związku małżeńskiego, pragnienia, które są pragnieniami wszystkich, albo znakomitej większości ludzi, dostatecznie zwykłe życie bohaterki i w końcu jej choroba psychiczna, która może się przydarzyć każdemu.
Pozostaje mi tylko tę książkę polecić.

Na koniec zostawiam trzy cytaty, które mnie zatrzymały.
„Wszystko się wali i pali, a jednocześnie jest w najlepszym porządku. Na tym polega życie. Zmieniają się jedynie proporcje. Zazwyczaj niezależnie od nas. Kiedy tylko wydaje ci się, że osiągnęłaś cel i tak będzie już zawsze, znów następuje zmiana.”
„Uczucie czasem gaśnie i rozpala się na nowo, a tę samą osobę można pokochać dwa razy.”
„To, czego się ludzie wstydzą, zwykle stanowi najlepszy materiał dla powieści.”

„Smutek i Rozkosz” Meg Mason

Poruszała i zatrzymywała. Mogłabym czytać więcej takich powieści. A ponieważ bohaterka pozwalała na utożsamianie się z nią, odkrywając swoje tajemnice, będę długo ją za to wspominać.
Często się zastanawiam dlaczego niektóre książki, choć cenione i zachwalane, nie robią na mnie wrażenia, a te, które wydają się być zwyczajne, obyczajowe,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Czuła przewodniczka, kobieca droga do siebie” Natalia De Barbaro
Sięgnęłam i ja po tę, polecaną przez wielu, książkę i raczej nie żałuję ☺️. Ale jakoś tak się złożyło, że czytałam ją w odstępach czasu i teraz przy pisaniu o niej, muszę brać ją do ręki, by sobie przypominać o czym była. Przeczytałam ją wczoraj i dzisiaj widzę, że nie przekonała mnie do siebie w stu procentach, ponieważ czuję, że była skierowana do konkretnych kobiet, tj.; wykształconych i odnoszących sukcesy, wysoko postawionych albo przynajmniej na kierowniczych stanowiskach, pracujących raczej w biurach, nie na kasie w Biedrze. Kelnerka czy ekspedientka może się tu nie odnaleźć. Ale z pewnością jest w tej treści kilka informacji, które sobie cenię, np. opisaną „metodę trzech wpłat”. Jest tak uniwersalna i dobra, że może zastosować ją każdy człowiek i będą z tego same korzyści. Aby wyjaśnić na czym ona polega musicie wiedzieć, że jest coś takiego jak emocjonalne konto bankowe. Chodzi o to, że każdy kogo znamy, ma otwarte u nas konto emocjonalne. I jak to bywa z kontem w banku, jego stan jest zależny od wpłat i wypłat. Na czym polegają te wpłaty i wypłaty na konto emocjonalne? Posłużę się cytatem z książki. "Kiedy twoja mama dzwoni do ciebie i wypomina ci, że całkiem o niej zapomniałaś, zostawiając cię z poczuciem winy, robi wypłatę. Kiedy przyjeżdża zaopiekować się twoim synkiem, bo nagle się okazało, że musisz jechać do biura, dokonuje wpłaty. Kiedy twój partner odbiera od ciebie torby, które wnosisz do domu; kiedy spotkamy na ulicy znajome pyta, co u ciebie słychać, i wydaje się naprawdę zainteresowany odpowiedzią – robią wpłaty na swoje konto w twoim banku. Jeśli ktoś zrobił więcej wypłat niż wpłat, jest na emocjonalnym debecie. (...) Ty też masz swoje konta – w bankach ludzi ,z którymi jesteś w relacji. Ty też zyskujesz albo sobie grabisz; czasem grabisz sobie, kiedy myślisz że zyskujesz. Możesz świadomie regulować stan swojego konta. Weź odpowiedzialność za ślad emocjonalny, jaki pozostawiasz." A więc metoda trzech wpłat polega na tym, że kiedy rozmowa zaczyna przybierać charakter konfrontacji, warto zastosować uczciwą parafrazę i pamiętać o pytaniach otwartych. Dla wyjaśnienia parafraza, to powtarzanie własnymi słowami to, co się usłyszało od kogoś innego. Dzięki niej informujemy, że słuchamy. Podobnie do parafrazy działają pytania otwarte. Warunek jest taki, by zadawać je właśnie po to, by rzeczywiście dowiedzieć się więcej.
Najbardziej spodobał mi się rozdział z trzeciej części książki, o stawianiu granic i asertywności, przy którym mogłam się przyjrzeć sobie i zobaczyć na jakim etapie nauki asertywności jestem. Rozdziały wcześniejsze, zawarte w części pierwszej i drugiej, były mniej zajmujące moją uwagę. Były tam opisy trzech kobiecych ról: Potulnej, Królowej śniegu i Męczennicy oraz wyjaśnienie symbiozy i ich dominacji w kobiecym wnętrzu. Mniej więcej w połowie książki dowiadujemy się kim jest tytułowa Czuła Przewodniczka i jakie są jej zadania. Jest tam też trochę wątków autobiograficznych autorki, odniesienia do ciekawych filmów, książek i seriali, a nawet wierszy. Szczególnie spodobał mi się ten, Roberta Haydena:

TE ZIMOWE NIEDZIELE
W niedzielne ranki ojciec także wstawał wcześnie
i w sinoczarnym zimnie ubierał się, aby
spękanymi rękami, które go bolały
od roboty na mrozie w dni powszednie, sypnąć
węgla do pieca. Nikt mu nigdy nie dziękował.

Budziłem się, słyszałem trzaskanie drzazg mrozu.
Kiedy się już nagrzało, ojciec wołał mnie
i zwlekałem się z łóżka, ubierałem, w lęku,
w jaki wprawiały mnie chroniczne domowe gniewy.

I zamieniałem parę obojętnych słów
z nim, który zdążył już przegnać chłód z domu
i wyglansować moje odświętne półbuty.
Cóż ja wtedy wiedziałem, cóż ja mogłem wiedzieć
o surowych, samotnych posługach miłości?

To w tej części książki pojawiły się we mnie myśli, mocno naznaczone wyrozumiałością do rodziców i popełnianych przez nich błędów, nie tylko wychowawczych, ale takich zwykłych, które popełniamy wszyscy, mający dzieci czy nie. Zawsze kiedy myślałam o błędach rodziców (ogólnie wszystkich), to miały one jakiś większy kaliber, jakby rodzice mieli robić wszystko bezbłędnie. Po tym przyszła też do mnie myśl o tym, że większość ludzi dorosłych, to tak naprawdę wciąż dzieci. Pokrzywdzone dzieci, broniące się, szukające czegoś, uciekające przed czymś, proszące o coś, odrzucające coś. Zwykle tym czymś jest miłość albo jej pochodne np. uwaga.
W książce jest też trochę o wewnętrznym dziecku i o przekształceniach tych trzech, wcześniej opisanych, ról. Pojawiają się tam Dzika Dziewczynka, Dorosła i Serdeczna.
Kończąc już swoją opinię, ogólnie raczej zachęcam do sięgnięcia po książkę, bo czuję, że wielu kobietom może ona dać zrozumienie pewnych kwestii, może jakiś nowy pogląd (dotąd wcześniej przysłonięty) na różne stare sprawy, a także ukojenie płynące z poczucia, „że inne też tak mają, że ja też tak mogę” i wskazówki jak dbać o siebie i o relacje z innymi, które mogą okazać się naprawdę wartościowe.

„Czuła przewodniczka, kobieca droga do siebie” Natalia De Barbaro
Sięgnęłam i ja po tę, polecaną przez wielu, książkę i raczej nie żałuję ☺️. Ale jakoś tak się złożyło, że czytałam ją w odstępach czasu i teraz przy pisaniu o niej, muszę brać ją do ręki, by sobie przypominać o czym była. Przeczytałam ją wczoraj i dzisiaj widzę, że nie przekonała mnie do siebie w stu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Człowiek w poszukiwaniu sensu".
Viktor E. Frankl
Zachęcona kilkukrotnie do sięgnięcia po tę książkę, w końcu uległam. Czy było warto? Na pewno to pozycja, którą musi przeczytać każdy, kto interesuje się psychoterapią, psychologią i ogólnie szeroko pojętą pomocą innym, ale jest też i dla tych osób, które interesują się losami ludzi przebywających w obozach koncentracyjnych w czasie drugiej wojny światowej, czy w końcu dla osób, które zastanawiają się czy życie ma sens, a jeśli ma to jaki i szukają odpowiedzi w książkach. Z rozważań Viktora E. Frankla wynika, że życie ma sens, jakkolwiek nędzne by to życie było. A według niego, każdy, kto się upiera, że jest inaczej, po prostu tego sensu jeszcze nie odnalazł. Bardzo podnosząca na duchu teoria. Frankl z dwoma dyplomami doktora medycyny i filozofii trafił jako więzień do obozu Auschwitz i Dachau, w którym przebywał aż trzy lata. Były to trzy bardzo ciężkie lata, które opisuje w swojej książce. Jest ona podzielona jakby na dwie części, pierwsza dotyczy opisu życia obozowego i wszystkiego co się z tym wiąże, a druga nawiązuje do podstawowych założeń logoterapii. Swoją relację z pobytu w obozie doktor opisuje w bardzo dosadny i prosty sposób. Dramatyczne sceny wywoływały u mnie ciarki na karku i skłoniły do rozważań i przyznania, że w tych czasach nie zostaliśmy tak brutalnie okradzeni z życia. Możemy jedynie czytać i cieszyć się z tego, jak bardzo życie nas oszczędziło, nie skazując nas na głód, ból i samotność. Teraz piszę trochę tak, jak sama nie lubię tego słuchać od innych... Zdania typu: "inni mieli gorzej", "pomyśl co przeżywali ludzie podczas drugiej wojny światowej", "co to za problem, ludzie w obozach koncentracyjnych, to dopiero mieli problem" i te de. Na pewno każdy kiedyś słyszał coś podobnego. Owszem tak było i nie śmiem podważać siły tego okrucieństwa oraz cierpienia przez jakie przyszło przejść tym wszystkim ludziom wziętym w niewolę. Większość po prostu umarła z głodu i wycieńczenia albo dlatego, że nie byli zbyt silni do pracy, więc ich z zimną krwią, bez godności zabito w komorach gazowych. Nasuwa mi się jednak teraz pytanie, czy to umniejsza cierpienie ludzi z dzisiejszych czasów? Czy ból fizyczny jest mniej bolesny? Czy żal po stracie jest słabszy? Czy głód jest bardziej do zniesienia? Czy odebranie praw, wolności i godności mniej frustruje? Czy katowanie i znęcanie psychiczne zmieniło swoją siłę? Raczej nie, wszak doktor też o tym pisze: "Z ludzkim cierpieniem jest jak z gazem. Jeśli wpuścić pewną jego ilość do zamkniętego pomieszczenia, gaz wypełni je w sposób równomierny i całkowity, bez względu na jego rozmiary. Podobnie cierpienie całkowicie "wypełnia" duszę i świadomość człowieka, bez względu na to, czy cierpimy ogromnie, czy tylko trochę. Dlatego też "rozmiar" ludzkiego cierpienia jest pojęciem najzupełniej względnym". Dlatego myślę, że cierpienie nie ma raczej miary, w takim sensie, że nie można porównywać cierpienia swojego do cierpienia innych i odwrotnie. Cierpienie każdego człowieka zasługuje na taką samą uwagę. Piszę tyle o tym cierpieniu, choć miało być przecież o sensie istnienia. Ale tutaj jedno z drugim się wiąże i przeplata, bo ludzie cierpiący rzadko widzą cel i sens w życiu. Frankl we wszystkim odnajduje sens i pomaga go znaleźć innym, czy to jeszcze w obozie, czy gdy zostali wypuszczeni na wolność. Podaje kilka, sama nie wiem powodów, (?) okazji (?), punktów widzenia (?), w których można ten sens życia odnaleźć. Zaznaczyłam sobie w książce markerem kilka ważniejszych kawałków, które o tym mówią; „Bo przecież to właśnie wewnętrzna wolność, której nikt nam nie jest w stanie odebrać, nadaje życiu sens i znaczenie.”, „ Ale nie tylko życie kreatywne i polegające na bogactwie doznań ma sens; skoro życie jako takie ma jakikolwiek sens, wówczas musi mieć go również cierpienie. Ludzka egzystencja nie jest bowiem kompletna bez cierpienia i śmierci.”, „To, w jaki sposób człowiek akceptuje swoje przeznaczenie i cierpienie, jakie ono z sobą niesie, to, w jaki sposób bierze na barki swój krzyż, może być dla niego - nawet w najtrudniejszych chwilach - wyjątkową okazją do pogłębienia sensu własnego życia.”, „Miłość jest najwyższym i najszlachetniejszym celem do jakiego może dążyć człowiek”, „Początkiem wszelkich prób wskrzeszenia w człowieku jego wewnętrznej siły musiało być wskazanie mu jakiegoś celu w życiu.”, „To, że jako istoty ludzkie jesteśmy wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju, wyróżnia nas spośród innych, nadając sens naszej egzystencji i wpływając w jednakowy sposób na naszą pracę twórczą, jak i na naszą zdolność do miłości. Kiedy uświadomimy sobie, że nie da się zastąpić jednego człowieka drugim, rola odpowiedzialności, jaką ponosimy za własne życie i jego podtrzymywanie, ukaże nam się w całej swej wielkości. Człowiek, który zda sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ma wobec innej ludzkiej istoty, która go kocha i z niecierpliwością wyczekuje jego powrotu, albo wobec jakiejś nieukończonej pracy, nigdy nie będzie zdolny odebrać sobie życia. Wie już, dlaczego żyje, a to pozwoli mu znieść to, jak żyje.” Jestem zmuszona przyznać, że życie ma sens, nawet jeśli jeszcze sama nie odnalazłam swojego. Wniosek nasuwa mi się taki i też opiszę go cytatem z książki: „Jeżeli życie jako takie ma w ogóle sens, musi on być obecny również w cierpieniu i umieraniu. Nikt jednak nie jest w stanie powiedzieć drugiemu człowiekowi, na czym ów sens polega. Każdy musi dojść do tego samodzielnie, a następnie wziąć na siebie odpowiedzialność wynikającą z odpowiedzi na pytanie:" Co ma dla mnie sens?". Jeżeli mu się to uda, będzie trwał i rozwijał się wbrew wszelkim upokorzeniom.” To pokrzepiające i chyba tyle w temacie sensu istnienia.
Dodam jeszcze, że każdy może wziąć sobie z tej książki co chce i wszystko będzie wartościowe. Podoba mi się zwrócenie uwagi na to, że na przestrzeni tylu lat i okrucieństw, a nawet nawiązując do tego co dzieje się dzisiaj na Ukrainie, mamy okazję przekonać się jacy są ludzie, jako istoty, jako rodzaj. Człowiek „jest on wszak istotą, która skonstruowała komory gazowe w Auschwitz, a zarazem tą samą istotą, która wchodziła do owych komór z podniesioną głową i modlitwą Pańską - Szema Jisrael - na ustach.” Dzisiaj niewiele się zmieniło, człowiek atakuje i zabija niewinnych ludzi, wysiedlając ich z całego dorobku życia, ze spokoju i z poczucia bezpieczeństwa, ale też to istota, która udostępni swój pokój, nakarmi, kupi kołdrę i sweter, a także otuli swoim współczuciem i zrozumieniem.
Na koniec chciałabym zamieścić jeszcze jeden, ostatni cytat, mój ulubiony: „Sytuacja na świecie jest bowiem fatalna, a będzie jeszcze gorsza, jeśli każdy z nas nie da z siebie wszystkiego.”

"Człowiek w poszukiwaniu sensu".
Viktor E. Frankl
Zachęcona kilkukrotnie do sięgnięcia po tę książkę, w końcu uległam. Czy było warto? Na pewno to pozycja, którą musi przeczytać każdy, kto interesuje się psychoterapią, psychologią i ogólnie szeroko pojętą pomocą innym, ale jest też i dla tych osób, które interesują się losami ludzi przebywających w obozach koncentracyjnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Szklany klosz” to powieść autobiograficzna, po którą sięgnęłam zachęcona opiniami na znanym portalu książkowym. Po „Małym życiu” czułam, że chcę więcej podobnych historii, więc mój wybór padł na Sylvię Plath. Czy Szklany klosz był strzałem dziesiątkę? Gdybym po tę książkę sięgnęła w wieku 18 lat, to opowieść ta byłaby mi pocieszeniem i odkryciem, tego co mi się przydarza. I choć w wielu doświadczeniach mogę utożsamić się z główną postacią, to książka dzisiaj nie powaliła mnie na kolana i ciekawa jestem dlaczego. Została ona wydana w 1963 roku i mogę sobie wyobrazić, że w tamtym czasie, gdzie patriarchat wciąż dominował, gdzie kobiety musiały dawać z siebie więcej, a o chorobach psychicznych wciąż się nie mówiło, była pewnie książką szokującą i przełomową. Dzisiaj o chorobach psychicznych się już mówi, choć mam wrażenie, że wciąż jeszcze szeptem w niektórych kręgach. Jednak gdy siedzi się w temacie, nic nie jest tabu. Coś mnie przy tej książce zatrzymywało, być może to, że wiedziałam, iż w niecały miesiąc po jej wydaniu, autorka popełniła samobójstwo. O czym jest „Szklany klosz”? To historia o wchodzeniu w dorosłość głównej bohaterki, Esther. Opowieść zaczyna się od podjęcia przez nią stażu w redakcji czasopisma. Ludzie wróżą jej oczywiście świetlaną przyszłość, a ona stara się dopasować do otaczającej rzeczywistości. Okazuje się to jednak nieosiągalne, ponieważ nie cieszy ją życie, nie przepada za ludźmi, nie wie czego właściwie chce i kim ma być, a w dodatku nie może spać i czuje, że jest chora. Oczywiście dopadła ją depresja. Zamknięta w tytułowym szklanym kloszu trafia do szpitala psychiatrycznego, gdzie takich jak ona leczy się elektrowstrząsami, lobotomią lub silnymi psychotropami. Z kartek tej powieści strumieniami wylewa się bezradność i apatia. Wywołuje to smutek i przygnębienie w czytelniku. To co się nie zmieniło od tamtych czasów, to ciągła pogoń za sukcesem, parcie na osiąganie celów i bycie kimś lub z kimś. Jednak co gdy nie każdy tak może? Oczywiście ważne jest, by mieć cele w życiu, by odczuwać że jest się po coś, by sens istnienia trzymał przy życiu, ale co gdy tak nie jest? Z ostatnich kartek książki nadal leje się jakaś bliżej nieokreślona wstydliwa niepewność. Jakby towarzyszyły Esther, nieopisane w treści, myśli o tym, że miało być już dobrze, ale wciąż nie jest. To zagubienie myślę, że towarzyszy wielu ludziom, tylko gdzie ono się zaczyna i skąd się bierze? Czy odnalezienie sensu jest wszystkim pisane? Czy odpowiedzią na te pytania może być zakończone życie autorki? Osobiście myślę, że nie jest to odpowiedzią. Myślę, że odnalezienie siebie jest możliwe, mnóstwo jest na to świadectw ludzi po ciężkich chorobach i historiach życia. Mam nadzieję, że kolejna książka („Człowiek w poszukiwaniu sensu”), za którą niedługo się zabieram, przyniesie konkretne przemyślenia na ten temat.

„Szklany klosz” to powieść autobiograficzna, po którą sięgnęłam zachęcona opiniami na znanym portalu książkowym. Po „Małym życiu” czułam, że chcę więcej podobnych historii, więc mój wybór padł na Sylvię Plath. Czy Szklany klosz był strzałem dziesiątkę? Gdybym po tę książkę sięgnęła w wieku 18 lat, to opowieść ta byłaby mi pocieszeniem i odkryciem, tego co mi się przydarza....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Cukry czytałam z przerwami i za każdym razem wchodziłam w świat autorki z niezwykłą łatwością. Mimo że nie jestem w spektrum, łatwo było mi zrozumieć o czym pisze. Być może dlatego, że jestem osobą o wysokiej wrażliwości i pewne jej odczucia, zachowania i zdarzenia są mi znane, a innych wcale nie trzeba tłumaczyć, bo po prostu w jakiś sposób je rozumiem. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Styl pisania kojarzy się z opowiadaniem dla dzieci. Szczegóły w zdaniach i ich budowa, ich żartobliwość, ale nie taka z ironią, tylko zwyczajna, prosta i jasna w przekazie, jest wielką zaletą tej książki. Żadne słowo nie jest tam banalne i niepotrzebne.
Wiele razy odczuwałam złość na zachowania matki bohaterki książki i większości osób z jej bliskiego otoczenia. A z racji tego, że wiem, że jest to książka autobiograficzna, to tym bardziej mogłam się sprzymierzyć z Bohaterką Dorotą, bo mocno czuć jej autentyczność.
Pracowałam przez jakiś czas w przedszkolu, w którym były dzieci w spektrum i teraz bardzo żałuję, że wtedy tej książki jeszcze nie było, bo mogłabym lepiej rozumieć potrzeby i ogólnie ich świat.

Cukry czytałam z przerwami i za każdym razem wchodziłam w świat autorki z niezwykłą łatwością. Mimo że nie jestem w spektrum, łatwo było mi zrozumieć o czym pisze. Być może dlatego, że jestem osobą o wysokiej wrażliwości i pewne jej odczucia, zachowania i zdarzenia są mi znane, a innych wcale nie trzeba tłumaczyć, bo po prostu w jakiś sposób je rozumiem. A przynajmniej tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Małe życie, to historia, która złamała mi serce. I to wiele razy. Łamała je regularnie, co kilka stron, a jest ich trochę, bo 813. 😊
Ponieważ rzadko ostatnio się wzruszam tym co czytam, to pozwalam sobie na mierzenie wartości książki przelanymi łzami. Ta jest wartościowa. Mam pewność, że tej książki nie zapomnę z wielu względów.
Przede wszystkim dlatego, że jest napisana w pięknym stylu. Autorka daje czytelnikowi tyle, ile w danej chwili musi on wiedzieć, by chcieć czytać dalej, by chcieć do niej wracać i chcieć ją skończyć. Nie zapomnę jej też dlatego, że wryła się w głowę obrazami tak żywymi i tak bolącymi, że nie sposób zapomnieć. To takie obrazy, o jakich nie chcemy nawet myśleć, a jednak chcemy wiedzieć. No i wreszcie nie zapomnę o niej, bo ma w sobie dużą siłę destrukcyjną. Jeżeli ktoś kto ma, bądź miał, problemy podobnej maści do tych opisanych w książce i ma przeszłość naznaczoną samouszkodzeniem, i nie ma tego poukładanego, to powinien być ostrożny, bo mogą zdarzyć się nawroty. Jest w tej książce coś pociągającego, na co trzeba uważać.
Nie dziwię się, że tyle się o niej mówiło i pisało. To treść, o której należy mówić, bo jest bardzo trudna i wartościowa. Poruszone tematy molestowania dzieci, bicia ich, zmuszania do prostytucji i wmawiania, że znaczą nie więcej niż nic, trudność tę mocno potwierdzają. Pokazane w niej różne relacje międzyludzkie, wywołują w czytelniku masę emocji, od złości po wzruszenie. Judowi się współczuje, Willema się kocha, Harolda się szanuje, Caleba się nienawidzi, JB irytuje, a Malcolm wciąż zaskakuje.
Co mi się rzuca w oczy, to przewaga męskich postaci. To męski świat, bez dwóch zdań, ale pełen jest dżentelmeństwa, czułości, mądrości i siły.

Małe życie, to historia, która złamała mi serce. I to wiele razy. Łamała je regularnie, co kilka stron, a jest ich trochę, bo 813. 😊
Ponieważ rzadko ostatnio się wzruszam tym co czytam, to pozwalam sobie na mierzenie wartości książki przelanymi łzami. Ta jest wartościowa. Mam pewność, że tej książki nie zapomnę z wielu względów.
Przede wszystkim dlatego, że jest napisana w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trochę gorzej mi się czytało, bo historia była przedstawiona raz oczami Tris, a raz oczami Tobiasa. Zakończenie zaskakujące. Serię całą bardzo lubię. Polecam!

Trochę gorzej mi się czytało, bo historia była przedstawiona raz oczami Tris, a raz oczami Tobiasa. Zakończenie zaskakujące. Serię całą bardzo lubię. Polecam!

Pokaż mimo to


Na półkach:

Po kilku latach wróciłam do serii, żeby sobie przypomnieć historię... Bo zapomniałam jak bardzo ją lubię! Jest wszystko w tej historii co cenię. Napięcie, akcja, fajni bohaterowie, wiele pobocznych wątków. Super, polecam nie tylko nastolatkom.

Po kilku latach wróciłam do serii, żeby sobie przypomnieć historię... Bo zapomniałam jak bardzo ją lubię! Jest wszystko w tej historii co cenię. Napięcie, akcja, fajni bohaterowie, wiele pobocznych wątków. Super, polecam nie tylko nastolatkom.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już na samym początku, gdy trafiłam na blog Beaty Kołodziejczyk, to coś zaiskrzyło między mną, a jej przekazem, a także jej sposobem na ten przekaz. Oczarowała mnie brutalną szczerością, w dodatku pięknie napisaną. Przeczytałam jej jeden tomik poezji, potem zabrałam się za Uśpionych. Ciężko czasem pogodzić czytanie z innymi obowiązkami, więc kilka wieczorów mi zeszło nim skończyłam. Ale skończyłam i ... chciałabym ciąg dalszy, bo cała historia uzależnia. Uwielbiam Beaty pióro - lekkie i zarazem dobitne jeśli chodzi o to, o czym pisze. Brakuje nam na rynku takich książek. W których bez ściemy pisze się o relacjach w domu, między zwykłą rodziną. Ja chłonę takie treści i tego potrzebuję, i tego mi brakuje. Cała książka przesiąknięta jest smutkiem, a także ironią. Byłam wielokrotnie zła, wkurzona - zwłaszcza na matkę Agaty (głównej bohaterki), bo właśnie relacje z matką poruszają mnie zawsze najbardziej. Coś uruchamiają. A tutaj miałam ochotę czasem tą matką wstrząsnąć! Mówią, że jak książka porusza, to jest bardzo dobra, bo robi robotę. I ta też robi robotę! Polecam z całego serducha.

Już na samym początku, gdy trafiłam na blog Beaty Kołodziejczyk, to coś zaiskrzyło między mną, a jej przekazem, a także jej sposobem na ten przekaz. Oczarowała mnie brutalną szczerością, w dodatku pięknie napisaną. Przeczytałam jej jeden tomik poezji, potem zabrałam się za Uśpionych. Ciężko czasem pogodzić czytanie z innymi obowiązkami, więc kilka wieczorów mi zeszło nim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polubiłam od razu historię i bohaterów, fantastyka to mój ulubiony gatunek. Był czas, że świat oszalał na punkcie tej historii i trzeba przyznać, że byłam jedną z tych osób, które zapętlały sobie filmy, ścieżkę dźwiękową i czytały po kilka razy książki. :) Teraz już mnie tak nie zachwyca ta saga, ale sentyment pozostał.

Polubiłam od razu historię i bohaterów, fantastyka to mój ulubiony gatunek. Był czas, że świat oszalał na punkcie tej historii i trzeba przyznać, że byłam jedną z tych osób, które zapętlały sobie filmy, ścieżkę dźwiękową i czytały po kilka razy książki. :) Teraz już mnie tak nie zachwyca ta saga, ale sentyment pozostał.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba moja ulubiona część sagi Meyer. Smutna, przejmująca, bardzo się z nią utożsamiłam.

Chyba moja ulubiona część sagi Meyer. Smutna, przejmująca, bardzo się z nią utożsamiłam.

Pokaż mimo to