rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Harry Potter i Przeklęte Dziecko J.K. Rowling, Jack Thorne, John Tiffany
Ocena 6,2
Harry Potter i... J.K. Rowling, Jack ...

Na półkach:

Szum, jaki narósł wokół tej książki sprawił, że miałam zamiar nie sięgać po nią przez następne dziesięć lat. Całkiem niezłe postanowienie, jak na prawdziwego Potterheada, którym, przyznaję bez bicia, jestem od kiedy tylko pamiętam. Zgodzę się stuprocentowo ze stwierdzeniem, że "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" to nic innego jak skok na nasze portfele. Nie zrozumcie mnie źle - jestem zachwycona faktem, że fandom się rozwija, a po tylu latach Potter znowu wraca do mody. Bo bez dwóch zdań wraca - pomijając tę książkę, mamy jeszcze adaptację "Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć" i w obydwóch tych przypadkach dzieła nieustannie są na językach. Fani wciąż tworzą powieści, opowiadania, malunki i... scenariusze. No właśnie - fani. A podciąganie czyjejkolwiek twórczości pod nazwisko osoby, która nam ten fandom otworzyła, jest już moim zdaniem skokiem na kasę. Bo czegokolwiek by nie powiedzieć, to to dzieło zawsze będzie "fanfiction", a "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" nie jest tak dobre, żeby samo mogło się od tej plakietki wyzwolić.

Ale przejdźmy do rzeczy. Słyszę bardzo dużo głosów, że brakuje tu detali, że nie ma opisów i tak dalej. Faktycznie, jakiś imbecyl od marketingu krzyknął "ósmy tom Harry'ego Pottera" i podziałało. No ale czy faktycznie taki imbecyl, skoro zajmował się właśnie marketingiem i skoro to właśnie podziałało?
Pomijając jednak promocję książki, "Harry'ego Pottera i Przeklęte Dziecko" nie powinno się nazywać ósmym tomem sagi. I nie powinno się od niej oczekiwać, że nim będzie. Kiedy człowiek nie ma takich oczekiwań, nie papla bezsensu o braku detali i opisów, bo zdaje sobie sprawę, że to już nie jest powieść, tylko scenariusz. A scenariusze mają to do siebie, że detale muszą dorzucić im aktorzy i scenografia. Mimo to uważam, że same suche dialogi i tak zupełnie wpasowały się w klimat magicznego świata wykreowanego nam przez Rowling. A to już jest jakieś osiągnięcie! Ten scenariusz, nawet na sucho, dał nam jakieś wyobrażenie o tym, w którą stronę rozwijały się dalej charaktery bohaterów po "Insygniach Śmierci" i w mojej skromnej opinii, wrażenie to było bardzo trafne.

Sama historia jest przede wszystkim zupełnie ciekawa i trzyma się kupy. Były oczywiście przeforsowane już tysiąc razy przez fanów wątki. Albus w Slytherinie, córka Voldemorta, jakieś pojęcie romansu między Voldemortem i Belatriks, naznaczona piętnem wojny rodzina Malfoyów i oczywiście Astoria, która niemal w każdym ff, jakie czytałam, wypadała na wiecznie umierającą kobietę i tak dalej, i tak dalej. Pojawił się jednak jakiś powiew świeżości: zmieniacze czasu i mącenie w historii. Był powrót do "Czary Ognia", było odtworzenie znanych już nam wydarzeń. Krótko mówiąc, gdyby to było zwykłe fan fiction - też bym je z chęcią przeczytała.

Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że to jedyne ff, jakie kiedykolwiek zostanie wydane pod nazwiskiem Rowling. Ja bym się z chęcią na to przedstawienie wybrała do teatru i przyznam, że z równą chęcią zobaczyłabym jego adaptację filmową. Ale to trochę jak odgrzewanie starego kotleta - tak przyjemnie jak za pierwszym razem już nie będzie.

Szum, jaki narósł wokół tej książki sprawił, że miałam zamiar nie sięgać po nią przez następne dziesięć lat. Całkiem niezłe postanowienie, jak na prawdziwego Potterheada, którym, przyznaję bez bicia, jestem od kiedy tylko pamiętam. Zgodzę się stuprocentowo ze stwierdzeniem, że "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" to nic innego jak skok na nasze portfele. Nie zrozumcie mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Co tu dużo mówić? Gniot.

Z tą książką problem jest taki, że zapowiada się naprawdę obiecująco i tak naprawdę to niezupełnie można się przyczepić do zawartej w niej treści. Ale ja to zrobię, bo mimo że w kwestii tematyki książki jestem laikiem, boli mnie jej wykonanie techniczne. No właśnie. Bo tematyka zdecydowanie należy do ciekawych!

Co nam obiecano? Mądrość Psychopatów. Nic dziwnego, że została okrzyknięta mianem bestsellera. Kto nie chciałby wiedzieć, jak wykorzystać pewne cechy charakteru do osiągnięcia niesłychanych sukcesów? Nie, nie żartuję. Tak właśnie promowano tę książkę. Co dostaliśmy? Ekhm...

Zacznijmy od tego jak miało być. Autor chciał wytłumaczyć to wszystko na tak zwany "chłopski rozum". W sposób łatwy, przejrzysty i generalnie prosty do zrozumienia. Tymczasem książka jest naszpikowana dygresjami od dygresji i jakby tych dygresji było jeszcze komuś mało, to na każdej stronie jest też dziesięć odniesień do różnego typu dygresji na samym końcu książki. Jeśli ktoś nie wie, co to Incepcja, to ta książka doskonale pozwoli mu to zrozumieć. Pojęcie incepcji czytelnik pojmie, mądrości psychopatów zdecydowanie nie. Zgubi się w treści prawdopodobnie już w połowie pierwszej dygresji.

Pierwszy rozdział mnie w pewnym sensie zachwycił. To był ten styl pisania, który tak bardzo lubię. W miarę sensowne hehe hehe heheszki tworzone dla dużej liczby odbiorców. Temat ciężki, ale dzięki temu stylowi może okazać się przyjemny. A najlepszy nauczyciel to taki, który sprawia, że nauka jego przedmiotu staje się przyjemna, czyż nie?
Najgorsze amerykańskie gnioty sprzedają się tylko dlatego, że pisarz potrafił opanować taki styl pisania właśnie. Tyle że Kevin Dutton nie zna umiaru i ostro przeholował. Zaczął najzwyczajniej w świecie zbaczać z tematu na rzecz tych śmieszków. Uważam, że gdyby napisał komedię albo jakiś lekki kryminał to mógłby naprawdę stworzyć coś fajnego. Ale on się porwał na książkę tłumaczącą zjawisko psychopatii, krótko mówiąc na książkę o zagadnieniu naukowym. I o ile lekki styl byłby tu wskazany, żeby faktycznie wytłumaczyć coś na chłopski rozum, o tyle ta książka w pewnym momencie przestała być na temat. Dlaczego?

Mieliśmy zrozumieć mądrość psychopatów. W rzeczywistości autor opisuje nam tu pierdyliard bezsensownych eksperymentów. Mój zdecydowanie ulubiony to ten, w którym butelkuje się pot ludzi przestraszonych lub zziajanych i daje się innym pracować w takim zapachu. Bardzo rzetelny eksperyment, na pewno nie jest tak, że na wyniki pracy danego człowieka wpływa fakt, że po prostu strasznie śmierdzi i chce się jak najszybciej zwinąć do miejsca, w którym pachnie nieco lepiej. Okej, ja nie wnikam, ale jednak ciśnie się na usta: Nosal odkrywa Amerykę!

Bo tak. Bo Nosal odkrywa Amerykę. Co o mądrości psychopaty ma powiedzieć mi fakt, że osoba o dwóch cechach psychopaty na ileś tam w smrodzie pracuje mniej lub bardziej wydajnie?

Tego gniota nie dało się doczytać do końca. Gdyby jeszcze nie było tylu dygresji sprawiających, że w sumie nie wiedziałam o czym czytam, może przetrwałabym resztę tych genialnych eksperymentów... Tak czy siak przez sto siedemdziesiąt stron książki dowiedziałam się o psychopatach tylko tyle, że zwracają uwagę na detale i dzięki temu są świetni w tym, co robią. To tyle. Po co więc było się tak rozpisywać?

Co tu dużo mówić? Gniot.

Z tą książką problem jest taki, że zapowiada się naprawdę obiecująco i tak naprawdę to niezupełnie można się przyczepić do zawartej w niej treści. Ale ja to zrobię, bo mimo że w kwestii tematyki książki jestem laikiem, boli mnie jej wykonanie techniczne. No właśnie. Bo tematyka zdecydowanie należy do ciekawych!

Co nam obiecano? Mądrość...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Uwaga, nic mądrego tu nie powiem, ani już tym bardziej nic nowego. Całe życie wzbraniałam się od Sapkowskiego i teraz wiem, że popełniłam błąd. Moja przygoda z Wiedźminem zaczęła się nie inaczej, jak od konsoli XboxOne i, co tu dużo mówić, ciężko mi teraz odnieść w jakiś sposób grę do książki - łatwiej raczej książkę do gry, a tak zwyczajnie nie wypada. I tu się chyba wszyscy zgodzą.

"Ostatnie życzenie" przedstawia najważniejsze wydarzenia, które ukształtowały nam jakoś postać Geralta z Rivii. Mówi o Prawie Niespodzianki, o Yennefer, o tym dlaczego "Rzeźnik z Blaviken", a nie "Geralt Rozpruwacz". Każdorazowo kolejne opowiadanie wciąga czytelnika na nowo. Są piękne opisy wydarzeń, zaskakujące zwroty akcji, niezaprzeczalnie cięty humor i dużo, dużo więcej piękna, które wpierw niestety pokazało mi studio CD Project Red. Jest wyjaśnienie niektórych sławnych na cały świat baśni, jest nawet ukazane, skąd i dlaczego emancypacja kobiet była tak cholernie ważna i nieunikniona :D

To, jak niesamowicie życiowa jest ta książka, pomimo że czasy w niej przedstawione są tak odległe od naszych, ukazać mogą tylko cytaty. W takim razie przedstawiam moje dwa faworyty!

"Ludzie (…) lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni (…) Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć".

"- Znasz się na rolnictwie?
- My, poeci, musimy znać się na wszystkim - rzekł wyniośle Jaskier. - W przeciwnym razie kompromitowalibyśmy się, pisząc. Uczyć się trzeba, mój drogi, uczyć. Od rolnictwa zależy los świata, dobrze więc znać się na rolnictwie. Rolnictwo karmi, ubiera, chroni od chłodu, dostarcza rozrywki i wspomaga sztukę.
- Z tą rozrywką i sztuką trochę przesadziłeś.
- A gorzałkę z czego się pędzi?
- Rozumiem".

Dawno już nie pisywałam recenzji; tak dawno, że zapomniałam, co to znaczy pisać sensownie. No to nic, jedyne, co mogę dodać, to że Anżej słusznie nosi tytuł Króla Polskiej Fantastyki. I nie tylko polskiej!

Uwaga, nic mądrego tu nie powiem, ani już tym bardziej nic nowego. Całe życie wzbraniałam się od Sapkowskiego i teraz wiem, że popełniłam błąd. Moja przygoda z Wiedźminem zaczęła się nie inaczej, jak od konsoli XboxOne i, co tu dużo mówić, ciężko mi teraz odnieść w jakiś sposób grę do książki - łatwiej raczej książkę do gry, a tak zwyczajnie nie wypada. I tu się chyba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za Cejrowskim nigdy nie przepadałam. Nie chodzi o sam fakt bycia kontrowersyjnym, a raczej o sposób, w jaki jest się kontrowersyjnym. On sam mówi o sobie, że jest katolem i, cóż tu dużo mówić, naprawdę nim jest. Na facebooku dumnie działa fanpage "Ruch wypierdolenia Cejrowskiego do Ekwadoru", ale "Wojciech Cejrowski na face book" też cieszy się niezłą popularnością. Tak więc jest nienawidzony za to, co myśli i kochany za to, co robi. Ja poznałam go od obu tych stron. Jak zawsze twierdzę, że za nim nie przepadam, tak mam już bilet na najbliższy występ z nim w roli głównej, jaki odbędzie się w moim mieście. Ba, nawet zastanawiam się nad jakimś drobnym maratonem "Boso przez świat". Powątpiewam w tę możliwość, ale może się mylę i ekran też mnie zauroczy. Zauroczy. Zauroczy.
Zauroczy to dobre słowo. Jego książki to właśnie ze mną robią.

Odcinając się zupełnie od autora, od pierwszych stron "Wyspy na Prerii" wiedziałam, że lada chwila wykiełkuje mi w głowie nowy plan na wakacje. Preria, dziki zachód, western, coś, czego w swoich zainteresowaniach popkulturowych dotychczas unikałam, bo mnie odstraszało każdym swoim aspektem, począwszy od "We don't dial 991", poprzez kowbojskie kapelusze, na saloonach i suchej okolicy skończywszy. Zupełnie nic mi się w tym nie podobało - a było raczej maleńkim powodem do radości, że żyję w Polsce XXI wieku, a nie na dzikim zachodzie dwieście lat wstecz.
A tymczasem "Wyspa na prerii" przybliża nam ten klimat, przedstawia ludzi, kowbojów, pokazuje, jak bardzo nietypowy jest ten westernowy światek, który niby już dawno temu przestał być "dzikim zachodem", ale, jak pisze Cejrowski, "mieszkańcy sami o tym ciągle zapominają". Z tą książką zwykłe pranie przemienia się w niezwykłe wydarzenie: PPP, czyli pierwsze pranie portek.

Cejrowski potrafi sprzedać absolutnie wszystko. Domyślam się, że nawet kupę zapakowaną w złoty papierek. Każdą historię, każdą czynność dnia codziennego, jakby to było coś na miarę wejścia na Mount Everest albo przynajmniej wyczynowych skoków spadochroniarskich. Nie przesadzam ani trochę i powtarzam: Cejrowski potrafi sprzedać wszystko. Sprawia, że chcesz pojechać i doświadczyć wszystkich tych nieprzyjemności, które jego spotkały, bo wydają się być piorunującym i pożądanym doświadczeniem. Niby wiem, że rzeczywistość znacznie odbiega od tego, co wysnuł przed nami autor, a i tak uparcie trzymam w swojej głowie jego odbiór.
Najpierw wie się, że Cejro jednak odrobinę koloryzuje, ale po jakimś czasie człowiek zaczyna się łapać na tym, że nie wie już, co mogło wydarzyć się naprawdę, a co było tylko elementem mającym na celu podrasowanie fabuły.

"Wyspę na Prerii", zresztą podobnie jak "Gringo wśród dzikich plemion", z czystym sumieniem mogę serdecznie polecić. Rozpłynęłam się zupełnie!

Za Cejrowskim nigdy nie przepadałam. Nie chodzi o sam fakt bycia kontrowersyjnym, a raczej o sposób, w jaki jest się kontrowersyjnym. On sam mówi o sobie, że jest katolem i, cóż tu dużo mówić, naprawdę nim jest. Na facebooku dumnie działa fanpage "Ruch wypierdolenia Cejrowskiego do Ekwadoru", ale "Wojciech Cejrowski na face book" też cieszy się niezłą popularnością. Tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z dedykacją dla maryboo. Za wiele rzeczy, ale przede wszystkim za przypomnienie mi, że tradycji musi zdać się zadość.

Na sam początek mam przykrość zauważyć, że strasznie się spóźniłam. Ogólnie rzecz biorąc gdybym wcześniej odkryła istnienie tej książki, pewnie obśmiałabym ją jeszcze zanim zostałaby przetłumaczona na język polski. No ale to nic nie szkodzi, co się odwlecze, to nie uciecze.

Zdaję sobie sprawę z tego, że to książka młodzieżowa skierowana do dziewczyn z głowami w obłokach. Tylko dlatego postaram się zejść nieco z tonu i zamiast mówić o tym, jak bardzo główna bohaterka poprzednich części była durna, po prostu przypomnę realia – bo na pierwszych stronach “Następczyni” niby coś na ten temat jest napisane, ale jakby ktoś nie znał poprzedniczek, to i tak nie będzie wiedział, o co chodzi.

Państwo Illea pod dowództwem złego króla jest podzielone na kasty sprzyjające bogaczom. Im niższa cyferka, tym lepiej ogółem. I każdej – od jeden do osiem – przypisane są konkretne zawody. W pierwszej klasie znajduje się rodzina królewska, w ósmej bezdomni, którzy radośnie się rozmnażają, mimo że nie mają co jeść. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to antykoncepcja jest dostępna tylko dla trzech pierwszych klas, ale nie jestem pewna, to było dawno i mogło mi się przyśnić. Tak czy siak zły król ma syna – Maxona. Dla ukojenia nerwów znędzniałych mieszkańców Illei książę zawsze wydawany jest za dziewczynę z ludu. I tu pojawia się nam wątek rywalizacji – trzydzieści pięć dziewczyn “wylosowanych”, bo właściwie uważnie dobranych, żeby królową nie została byle idiotka, przybywa do pałacu by walczyć o organy Maxona.
Tu pojawia się America. Klasa numer pięć, śpiewacy i artyści, więc jak łatwo się domyślić – bardzo utalentowane dziecię. America odkrywa cały plan złego króla, wchodzi w pogaduchy z rebeliantami, zdobywa serce Maxona i wreszcie przypadkiem doprowadza do obalenia systemu. Nie żartuję. P r z y p a d k i e m. Bo z myśleniem to ona ma poważny problem.
I to w sumie tyle, jeżeli chodzi o całe trzy części. Był tam jeszcze trójkącik miłosny, z niejakim Aspenem, co kochał Americę, ale potem zakochał się w sprzątaczce, ale to nas na dobrą sprawę nie interesuję. Jeśli mogę coś o tych książkach powiedzieć, to że miały potencjał, wyszły okropnie słabo, ale całkiem nieźle się czytało. Jeśli mogę coś powiedzieć o “Następczyni”, to że znacznie gorzej na ich tle wypada.
Tak więc Maxon, lepsiejszy od króla, który w sumie go prał i to ostro, płodzi dwoje potomków – bo jak na księcia przystało, od razu udały mu się bliźniaki. I tu już na dobre wracamy do “Następczyni”.

Początkowo komentowałam na bieżąco, potem już mi się nie chciało, więc może mimo wszystko zamiast analizy, postaram się to zrecenzować.

Zacznijmy od rodziny królewskiej.

America i Maxon. Mimo, że nie są głównymi bohaterami, warto pokazać kontrast między “Następczynią”, a jej poprzedniczkami. Bo jest ogromny. America i Maxon w ogóle nie przypominają swoich pierwowzorów, no może z wyjątkiem tego, że Maxon wciąż jest ciepłą kluchą. Na tym właśnie chciałabym się skupić. Ciągle zadaje sobie pytanie, czemu wszystko w kraju się pieprzy, czemu ludność jest niezadowolona. Nie spieszy mu się jakoś, żeby zapytać ludzi o opinię, tak se po prostu rządzi na oślep. Jego córka wciąż powtarza, że Maxon jest okropnie zmęczony byciem królem, ale stara się to kryć. Plus jedyne, co według niego w kraju trzeba naprawić, to nietolerancja społeczeństwa. Wszystko funkcjonuje perfekcyjnie, absolutnie perfekcyjnie, tylko jest ta nietolerancja.
America z kolei dobrze pamięta, jak została niemal zmuszona do udziału w Eliminacjach. Ale kiedy jej córka odmawia tego samego, mówi jej, że zachowuje się irracjonalnie.
Ci dwoje prezentują przesłodzony obrazek. Jak w swoich początkach ciągle się żarli, tak teraz kreowani są na związek idealny, przecukrzony i święty.

Eadlyn. Eadlyn urodziła się siedem minut wcześniej niżjej brat, więc jako pierworotna została następczynią. Z początku sądziłam, że książka może będzie promowała jakieś idee feministyczne. Rzecz jasna byłam w błędzie. Nie dajcie się zwieść. Eadlyn co prawda ma być królową. Non-stop powtarza sobie, że jest najpotężniejszym człowiekiem na świecie – co jest całkiem zabawne, bo po pierwsze Illea nie jest jedynym państwem na świecie, po drugie wcale też nie potężnym, bo ma słabych władców, po trzecie król i królowa jeszcze się nie przekręcili. Tak czy siak, America i Maxon, stwierdziwszy że w kobietach też drzemie potencjał, postanowili nie dyskfalikować swojej córki z powodu braku kuśki. W realiach tej książki – był to horrendalny błąd. Bo mózg niestety odziedziczyła po matce, umiejętności rządzenia po ojcu.
Czym zajmuje się przyszła królowa? Rysowaniem sukienek. Narzekaniem, ile to spoczywa na jej barkach. Mówieniem sobie, jak bardzo się jest wspaniałą i zdystansowaną od świata. Rozstawianiem wszystkich po kątach i nierozumieniem, że być może bycie sprzątaczką dystyngowanej królewny nie jest marzeniem każdego człowieka. Bardzo konkretnym dbaniem o to, żeby nie wiedzieć, co się w kraju dzieje. Jednym słowem wszystkim, ale nie polityką.
Eadlyn niby jest wykształcona, ale jakoś tego w ogóle nie widać. Ciągle mówi o robieniu raportów, które w sumie nie istnieją, bo nie ma o nich słowa w książce. Polityczne tematy, jeśli już, poruszają niektórzy z kandydatów, ale nie ona. Pisząc o jej niewiedzy dotyczącej wydarzeń w kraju, miałam na myśli jej zaskoczenie faktem, że nie wszyscy obywatele się do niej ślinią. O buntach z jakichś przyczyn wie całe królestwo, ale nie ona – przed nią, przed przyszłą królową się to zataja. Przypominam, w świecie po czwartej wojnie światowej, gdzie telewizja wciąż ma swój byt!
Eadlyn jest ogólnie okropnie irytująca. America też była. Ale Eadlyn jest bardziej.

Aspher – brat bliźniak Eady. Czego się po nim spodziewałam? Wersje były dwie. Albo okaże się czarnym charakterem, bo siostra zabrała mu prawa do korony, albo będzie ich dwoje łączyła jakaś bliźniacza konekcja, wielka przyjaźń i prawie kazirodztwo. Zgadnijcie, która wersja trafna.
/przerywnik/ A skoro mowa już o czarnych charakterach, to musicie wiedzieć, że przez całą opowieść towarzyszy nam tylko jeden. W postaci głównej bohaterki, serio. I to nie był zamierzony zabieg. /koniec przerywnika/
Aspher jest drugi w kolejce do korony Illei, ale Eadlyn podkreśla, że nie miał takiego kształcenia jak ona i w sumie mógł się uczyć, czego chciał, bo nie będzie królem. A jak będzie zamach, Eadlyn spadnie z rowerka i już nie wsiądzie, to co? Pstro!

Kale – nasz przyszły król. Chyba że autorka specjalnie daje nam takie poczucie, żeby nas potem zaskoczyć kimś innym. Jedna z nielicznych pozytywnych postaci w tej książce mimo wszystko. Dlaczego pozytywna? Bo nie wzbudza odrazy za każdym razem, jak się pojawi. Choć historia i tak stara jak świat – co się od dziecka nie znosili, a skończyli szczęśliwi z gromadką dzieci. Co zabawne, Kale to jedna z nielicznych osób, które zdają się coś wiedzieć o gospodarce.

Henri i Erik – zmarnowany wątek. Henri nieumiejąc po angielsku przychodzi do zamku ze swoim tłumaczem i zamiast robić jakiegoś przyśpieszonego kursu angielskiego, czeka, aż mu wszystko podadzą na tacy. Bariera językowa przedstawiona w książce zdecydowanie jest przemalowana. Erik? Byłby wielki props, gdyby tłumacz został ostatecznym wybrankiem Eadlyn. Ale tak nie będzie, bo jest Kale.

Może to tyle, jeśli o postaci chodzi.

Styl. Pisane bardzo łatwym językiem, od czasu do czasu tylko pojawiają się Trudne Słowa i Kolory. Zaliczone natomiast tanie zabiegi. Jest ciągły opis własnego stroju, jest mówienie do siebie. Są wtrącane “panienki”. Jest też to:

“– Niszczycie moje życie! – Przeczesałam palcami włosy I kilka razy odetchnęłam głęboko z nadzieją, że to mi pomoże myśleć. To się nie mogło zdarzyć. Nie mnie”

Z moich uwag to by chyba było na tyle. Podsumowując – o ile przy pierwszych Rywalkach jeszcze mogłam się pośmiać, o tyle tutaj jakoś niebardzo. Cała fabuła tej książki to właściwie czyste lanie wody, bo tak naprawdę nie wydarzyło się nic konkretnego. Na początku książki dowiedzieliśmy się, że serce księżniczki jest zimniejsze niż watykańskie krypty, na końcu książki dopiero jesteśmy na etapie, kiedy księżniczka dochodzi do wniosku, że trzeba trochę ocieplić atmosferę i oto czerystustronnicowy prolog części, które nadchodzą. Prolog, nic więcej. Może z tego wyrosłam, nie wiem, ale jak dla mnie ta książka jest po prostu okropnie słaba. Różnica przede wszystkim jest taka, że te pierwsze miały pewien potencjał, ta tylko próbuje wsadzić ten potencjał do zepsutej mikrofalówki. Nie czyta się przyjemnie. W klasach od A do Z, ta książka ma klasę Y – bo głupota Z przemawia do Twojego humoru, dla Y nie ma już nadziei.

Tym razem: nie polecam.

Z dedykacją dla maryboo. Za wiele rzeczy, ale przede wszystkim za przypomnienie mi, że tradycji musi zdać się zadość.

Na sam początek mam przykrość zauważyć, że strasznie się spóźniłam. Ogólnie rzecz biorąc gdybym wcześniej odkryła istnienie tej książki, pewnie obśmiałabym ją jeszcze zanim zostałaby przetłumaczona na język polski. No ale to nic nie szkodzi, co się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam poczucie winy, kiedy wszystkim się podoba, a mnie nie. Może to po prostu nie mój typ literatury, ale czego się z nudów nie robi. I skoro już ją przeczytałam, to chyba jednak zdecyduję się, żeby ponarzekać.

Przede wszystkim Sparks jest okropnie przewidywalny. Ja wiem, że moda na dramę i w ogóle, ale coś tu jest chyba nie tak, jeżeli w połowie pierwszego rozdziału już dokładnie wiesz, jak się skończy. Ja wiedziałam i to mnie martwi, że chyba wszyscy wiedzieli. Tak czy siak - zero zaskoczenia.

Dalej mamy charaktery. O ile Landon jest do przeżycia, o tyle Jamie już nie tyle niemożliwa, co po prostu irytująca. I to wcale nie ze względu na fakt, że Landon w kółko lamentował o tym, jak to ona często mówi o bożych zamysłach. Problem z nią jest taki, że autor nawet nie próbuje ukrywać, że stworzył Mary Sue, symbolicznego anioła, który wlecze się za nami przez pół książki. Brzydkie kaczątko i takie tam.
A reszta bohaterów? Papier toaletowy. Bez charakteru, bez niczego.

Język. Nie wiem, jak to tam wyglądało w oryginale, ale z tłumaczeniem to się zastanawiałam, czy to naprawdę takie konieczne, wciąż powtarzać te same sformułowania typu "wbił mi szpilę".

Za to ta piękna aluzja na samym końcu rozbiła system. Bo czytając te ostatnie dziesięć stron, miałam 90% pewności, że wejdzie właśnie taki zabieg - nie mogło skończyć się źle, dosłowny cud byłby żałosny nawet w przekonaniu autora, więc trzeba było zbalansować akcję.

Nikuś nie wzbudził we mnie zbyt wielu emocji. Pod koniec zrobiło mi się smutno, ale cała afera o nagłą zmianę w złośliwych ludziach ze względu na czyjeś nieszczęście i wyciąganie prywatnych spraw pastora przed całą parafią są głównymi powodami, dla którego stwierdziłam, że sztuczniej być nie mogło.

Bardzo lekka, do czasu nawet sympatyczna lektura, ale o co tyle krzyku - niestety nie wiem. Dobre na jesienny wieczór, szybko się czyta.
A teraz być może ekranizacji uda się to nadrobić! :D

Mam poczucie winy, kiedy wszystkim się podoba, a mnie nie. Może to po prostu nie mój typ literatury, ale czego się z nudów nie robi. I skoro już ją przeczytałam, to chyba jednak zdecyduję się, żeby ponarzekać.

Przede wszystkim Sparks jest okropnie przewidywalny. Ja wiem, że moda na dramę i w ogóle, ale coś tu jest chyba nie tak, jeżeli w połowie pierwszego rozdziału już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdzieś około dwusetnej strony zrobiło się zabawnie, co oczywiście nie trwało długo. Rozszerzyłabym tę myśl, ale nie chcę nikomu spoilerować. Nie chcę, bo to jest tak cholernie dobre, że ja osobiście urwałabym komuś wątrobę, gdyby mi zaspoilerował. Pokuszę się o stwierdzenie, że w świecie utartych schematów - bo przecież czego człowiek jeszcze nie wymyślił? - to było zaskakujące i szokujące.

Jakie jest "Cięcie"? Przerażające, brutalne, dobitne. I długie.
W tej książce czytelnika spotka przede wszystkim dużo flaków, krwi, serc i mózgów, i to w znaczeniu tak dosłownym, jak anatomia ludzka może nam tylko pozwolić. Ale oprócz tego wszystkiego spotka nas też morderca. Przebiegły, cholernie inteligentny człowiek, który nigdy nie przestał być dzieckiem, bo na pewnym etapie jego życia ktoś nieodwracalnie zatrzymał dla niego czas. Tego mordercę poznamy naprawdę, naprawdę bardzo dobrze. Otworzy przed nami świat zarówno bezlitosny, jak i budzący litość. I, co bardzo doceniam, pokaże niebezpieczeństwa czyhające na zbyt rozmownych w Internecie.

Największą zaletą "Cięcia" bez wątpienia jest ten właśnie charakter - Bezimienny. Znowu mamy tu walkę dobra ze złem, ale w nasze dobro wkrada się zło, w zło wkrada się dobro. Przykładem tego drugiego jest właśnie nasz morderca. Pokrzywdzony przez ludzi i świat, tak bardzo przez autora rozbudowany, że chętniej wczuwamy się w niego niż w Clarę reprezentującą właśnie tę jasną acz skalaną stronę. Autor nie stworzył nam kolejnych Absolutnie Złych Bohaterów i Absolutnie Dobrych Bohaterów. Autor nie stworzył nam papieru toaletowego!

Problem z "Cięciem" jest taki, że nie wiemy, skąd pada cios. Oprócz rozwiniętej ciemniejszej strony książki, mamy jeszcze znacznie mniej wymowną jasną stronę książki. Podczas gdy policja próbuje dojść do tego, kim jest zbrodniarz, ujawnia się prawdziwa magia w postaci psychologii. I nazywam to magią, bo cały zbudowany przez policję profil psychologiczny jest najzwyczajniej w świecie w zbyt dużej części bezpodstawny, wywróżony z kart tarota.

A teraz bez owijania w bawełnę i durnych metafor:
Na dwusetnej stronie zrobiło się śmiesznie, bo choć Veit Etzold z opisywaniem zawartości trumien poradził sobie doskonale, to z emocjami reprezentowanymi przez światłą Clarę już mniej. Ale, as I said, nie będę nikomu spoilerować.

Zakończenie wryło mnie w podłogę. Wryło i chyba będę mieć koszmary. Nie żałuję ani jednej minuty, którą poświęciłam na lekturę tej książki. I szczerze polecam ją każdemu, kto jest fanem thrilleru i bryzgającej radośnie po ścianach krwi. To prawdziwa wyżerka dla wszystkich psychopatów!

Gdzieś około dwusetnej strony zrobiło się zabawnie, co oczywiście nie trwało długo. Rozszerzyłabym tę myśl, ale nie chcę nikomu spoilerować. Nie chcę, bo to jest tak cholernie dobre, że ja osobiście urwałabym komuś wątrobę, gdyby mi zaspoilerował. Pokuszę się o stwierdzenie, że w świecie utartych schematów - bo przecież czego człowiek jeszcze nie wymyślił? - to było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Małego Księcia w sumie można kochać albo nie znosić. Ja doceniam na pewno fakt dobrych porównań, wszystkich tych "piję, żeby zapomnieć, że piję" i tak dalej, ale mimo wszystko forma jest taka, że od najmłodszych lat szczerze tej książki nie znosiłam. Musiałam ją sobie przypomnieć w gimbazie i to była dość ciężka przeprawa.
Okej, rozumiem założenia, rozumiem racje, rozumiem ten "geniusz" i tak dalej, ale mimo wszystko - wciąż nasuwa mi się myśl, że głębokie to jak kałuża przed moim domem i ogólnie rzecz biorąc pożywka dla kurczaczków. Przekazanie wielu niesamowicie ważnych informacji oczyma dziecka to niby ciekawy pomysł... tylko dlaczego ni cholery to do mnie nie trafia?
Dobre, bo dobre, ale nie arcydzieło.

I choć jestem fanem stwierdzenia "Piję, żeby zapomnieć, że piję", to mnie krew zalewa, jak widzę "Dobrze widzi się tylko sercem". Czemu akurat to drugie, płytkie, oczywiste i tępo brzmiące stało się najsłynniejszym cytatem z tej książeczki?

Małego Księcia w sumie można kochać albo nie znosić. Ja doceniam na pewno fakt dobrych porównań, wszystkich tych "piję, żeby zapomnieć, że piję" i tak dalej, ale mimo wszystko forma jest taka, że od najmłodszych lat szczerze tej książki nie znosiłam. Musiałam ją sobie przypomnieć w gimbazie i to była dość ciężka przeprawa.
Okej, rozumiem założenia, rozumiem racje, rozumiem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No dobra. Naturalnie nie mam różowego pojęcia, jak to się stało, że przeczytałam tę książkę tak szybko. Zajęło mi to może ze cztery godziny. I teraz bez żadnych obiekcji przyznaję, że z całej trylogii jest najlepsza, ale i nie wykracza jakoś specjalnie poza poziom poprzedniczek. Jest przeciętna.

To moja trzecia (pseudo)recenzja książek Kiery Cass i trzecia, w której narzekam na to samo - przewidywalność. Tym razem mogę dodać coś, co nie było tak do końca obecne w pierwszych tomach. Tam dostrzegałam zbyt jawnie ukazane szczegóły, które podpowiadały mi, jak to się wszystko skończy. I nie jest tak, że tego problemu nie posiada "The One". Po prostu tutaj w kwestii przewidywalności doszły jeszcze najbardziej oczywiste rozwiązania, jakie tylko były możliwe.
Między nimi wszystkimi jest chociażby miłość Aspena do Lucy i, żeby nie utrudniać sobie zadania, śmierć Anne, która tworzy przecież kolejny trójkącik w tej książce. Kolejnym faktem jest myśl o tym, że Maxon nie żyje, podczas gdy czytelnik w gruncie rzeczy cały czas wie, że to nieprawda. Następnym śmierć króla i królowej, bo przecież zakończenie tej historii znowu zostałoby utrudnione, gdyby król w końcu przeżył i dalej terroryzował syna.

A propos króla i królowej mam też parę zastrzeżeń. Jeżeli poważnie brakuje mi jakiejś sceny w całej tej książce, to właśnie jest to moment, w którym kona król. Nie widzimy, czy to zaszło tak zwyczajnie, czy dramatycznie; nie wiemy, jakie były ostatnie reakcje króla. Możemy słuchać tylko tego, co mówią nam postronni bohaterzy tej książki. Czuję ten brak, bo ta postać wydawała mi się na tyle ważna, że jej śmierć nie powinna przejść tak bez echa. I nie jest tak, że w tym przypadku miała zostać ukazana śmierć stalinowska, nie jest tak, że najwięksi konają w najgłupszy sposób. Nie. To po prostu było niedopracowane.
Drugą sprawą jest miłość królowej do króla. Nie uwierzę, naprawdę nie uwierzę, że po dwudziestu latach małżeństwa królowa nie ma pojęcia, czym kieruje się król rządząc. A już tym bardziej nie uwierzę, że królowa, że MATKA nie zauważyła u syna nic, co mogłoby się dla niej wydawać niepokojące. A przecież ten syn był bity od małego. Ten wątek mógł pod względem psychologicznym zostać doskonale rozwinięty. Mógł, ale autorka poszła po najniższej linii oporu: król umiera, a niczego nieświadoma królowa oddaje życie za niego.

Jest jeszcze sam fakt śmierci. Obok tego nasi bohaterzy przechodzą w sumie dość obojętnie, czego ja do końca nie rozumiem. Ok, jest ukazany jakiś tam smutek ze strony bohaterów. Jakiś tam. Mamy też karykatury, chociażby w postaci Koty, który jest tak bardzo przecharakteryzowany w jednym kierunku, że aż cycki bolą. Podczas gdy na sam koniec Celeste odsłoniła parę swoich zalet i nie została wreszcie tym Absolutnie Złym Charakterem, na jej miejsce wstąpili król i Kota. Bez cienia współczucia, sympatii do świata, bez cienia dobrych cech. Absolutnie Złe Charaktery. Szkoda.

Nie jestem pewna, czy to nie ma czegoś wspólnego z faktem, że tak szybko przebrnęłam przez całą trylogię, ale jednak - wydaje mi się, że America się poprawiła. Ok, dalej narzekała na swoją miłość, dzięki boru już nie na bezbarwnego Aspena. Tak czy siak - dużo się działo, co nie oznacza, że cała intryga została jakoś specjalnie rozwinięta. W gruncie rzeczy mogłoby jej wcale nie być. America nie podąża tropem tajemnicy i moim zdaniem niewielki wkład ma w fakt, że system kastowy ostatecznie ma zostać zmieniony. Za każdym razem, kiedy dzieje się coś poważnego, ona jest takim samym cywilem jak wszyscy, a jednak czytelnik ma mieć wrażenie, że wiele z tego to jej zasługi. Ktoś inny przychodzi, ktoś inny zaczyna kontrolować, ogarniać sytuację. Ktoś inny sprawia, że wydarzenia nie kończą się katastrofą. America, a konkretnie jej niewyparzony język mają jakiś wypływ na społeczeństwo. Jej obecność otwiera oczy Maxonowi na coś, co mogłaby mu równie dobrze pokazać kandydatka podstawiona przez rebeliantów (ale to jest jakaś ściema, bo ta kandydatka zajmuje się jedynie swoim wzdychaniem do Maxona). Jednak osiągnięcia wciąż przypadają rebeliantom, nie Americe. Heroizowanie jej nie ma tutaj najmniejszego sensu; mówienie jaka jest odważna też nie, bo jej odwaga jest zaledwie przypadkiem. I wciąż cała ta masakra interesuje ją tylko pozornie. I wciąż jej umysł zajmuje tylko jeden mężczyzna. Jak dla mnie jest okropnie ograniczona.

Trójkącik Maxon-America-Aspen ma tak oczywiste rozwiązanie, że już bardziej się nie dało. Że Aspen zostanie z Lucy wiemy już od dawna, ale to nie powstrzymało Maxona przed syndromem #dlaczegominiepowiedziałaś. Jeszcze przed lekturą tej książki wiedziałam, że kiedy wszystko się wreszcie ułoży, książę dowie się o Aspenie, będą kłopoty, a potem tragedia, najpewniej w postaci ataku rebeliantów, wszystko naprawi. Pytanie brzmi: kto nie wiedział? Kto po przeczytaniu dwóch pierwszych części tego nie wiedział? Można się wkurzać na Americę za to, że nie chce być szczera wobec człowieka, który tę szczerość jej oferuje, ale można też być złym na Maxona, któremu udziela się tendencja hirołiny do niesłuchania tego, co ludzie mają do powiedzenia. A największa głupota w Maxonie w tym momencie jest dlatego, że widząc ten cholerny guzik w słoiku (taki jakby dowód miłości od Aspena) nie zapytał. Nigdy nie zapytał. A przecież tyle razy mówił, że niewypowiedziane na głos pytania męczące Americę są powodem większości ich kłótni.

No i oczywiście wewnętrzne pierdzielenie w stylu "powiedz mi, że kochasz". I u Maxona, i u Americi. Można było zapobiec tylu głupotom, można było ukrócić gierki króla i oboje doskonale o tym wiedzieli. Ale nie mieli zamiaru tego zrobić, bo nie byli pewni. I oboje zbyt dumni, żeby zacząć tę najwyraźniej najważniejszą dla obojga rozmowę.

Nie wiem, o czym mam jeszcze mówić. Nie mam bladego pojęcia, bo w żaden sposób nie da się ukryć że ta książka nie jest niczym więcej, jak tylko kolejną opowiastką o kopciuszku, tyle że zbuntowanym. To może mieć jakąś fabułę poza romansem, ale bardzo naciąganą, opowiedzianą od A do Z i niewartą komentarza.

Jeżeli ktoś jest masochistą i lubi czytać głupie książki, to ta trylogia zasługuje w pewnym sensie na polecankę, z tym, że istnieją pozycje znacznie, znacznie durniejsze i macz mor warte uwagi niż Selekcja. Jeżeli ktoś szuka dobrej książki, to do polecanek tego nie wrzucę. Jeżeli ktoś chce się odprężyć i nie myśleć o tym, co czyta; jeżeli komuś nie przeszkadza wieczne "x czy y", które spotka go w drugiej części w dużym nadmiarze; jeżeli ktoś chce po prostu poczytać Kopciuszka - mogę polecić. Ale to jest nijakie. Nie nudne, nie ciekawe - nijakie. Nie będę wymagać cudów od czegoś, co ma być jedynie bajką dla nastolatek.


PS Zapomniałam dodać, że definitywnie największą zaletą całej serii są... okładki! Kupiłabym te książki tylko po to, żeby zdobiły mi szafkę. Ok, wiem, że gusta są różne. Mnie jednak bez dwóch zdań zauroczyły.

No dobra. Naturalnie nie mam różowego pojęcia, jak to się stało, że przeczytałam tę książkę tak szybko. Zajęło mi to może ze cztery godziny. I teraz bez żadnych obiekcji przyznaję, że z całej trylogii jest najlepsza, ale i nie wykracza jakoś specjalnie poza poziom poprzedniczek. Jest przeciętna.

To moja trzecia (pseudo)recenzja książek Kiery Cass i trzecia, w której...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

!W pewnym sensie spoilery, ale tylko dla tych, którzy nie potrafią dodać dwa do dwóch!


Ok, książka poszła w sumie tak samo szybko, jak tom I. Może nawet i szybciej, z tym, że bardziej z mojej nudy niż faktu, że szybko się ją czyta. W rzeczywistości to ciężki orzech do zgryzienia.

Nie wiem w sumie od czego zacząć. Znacie standardowe bicie piany na potrzeby objętości niektórych historii? Są sprytni autorzy, którzy robią to tylko pozornie. Mam tu oczywiście na myśli umieszczanie maleńkich elementów prowadzących nas do końca całej historii. Takie rzeczy można spotkać chociażby u Agaty Christie. Nie będziemy oczywiście porównywać romansidła dla nastolatek z mistrzynią kryminału, ale jednak czuję się w obowiązku zwrócić uwagę na to, co spróbowała zrobić Kiera Cass.
Mianowicie Kiera Cass próbowała nas zaskoczyć. Prowadzenie małymi elementami do zwrotów akcji, które można było przewidzieć, a które są jednak zaskakujące to coś, co znam z autopsji. Ten twór nie posiada żadnych rozpychaczy, chociaż usilnie próbuje sprawiać inne wrażenie. Każda scena ma jakiś cel i ten cel niestety za każdym razem jest przewidywalny aż do bólu. Jeżeli ktoś czytał moją recenzję tomu pierwszego, to pewnie przyuważył, że przewidziałam romans Marlee. I każdy, kto choć trochę skupiał się na tym, co czytał i choć trochę wie, co przeczytał, najprawdopodobniej zrobił to samo. Zwróciłam uwagę również na fakt, że od samego początku drugiej części król nie jest przedstawiany jako osoba sympatyczna; choć bohaterka jest wobec niego zupełnie neutralna, sprawia, że czytelnik nie widzi w nim dobrego charakteru. I tu znowuż mamy błąd autorki - bo te małe sceny naprowadzające nas na zakończenie były zbyt duże, żeby zakończenie mogło okazać się jakimkolwiek szokiem. Po pierwszych rozdziałach byłam już całkowicie pewna co do tego, że kim okaże się król i jaki wpływ będą miały książki z pokoju, do którego Maxon przyprowadza Americę na schadzki. Natomiast jej dojście do tego zajęło całą drugą część.

No właśnie. America. America od początku jest przedstawiana jako ta hiperinteligentna buntowniczka, od początku wiemy, że zmieni świat i pod jej działaniami upadnie cały terror wiążący się z podziałem na kasty. A jednak, America jest zupełnie bezmyślna. W tej części zdaje się, że jeszcze zgłupiała. Cały jej dialog wewnętrzny opiera się na trzech słowach: "Maxon czy Aspen?". Za każdym razem, kiedy dzieje się coś naprawdę ważnego, poświęca temu chwilę uwagi albo nie robi tego wcale, tylko od razu przechodzi do swoich rozważań o tym, którego wybrać.
Jeżeli wiemy o tym, co stało się z Marlee, wiemy też pewnie, że America nie przejęła się wydarzeniem związanym z jej przyjaciółką bardziej niż faktem, że jeżeli jej ukochany tego nie powstrzymał, to znaczy, że jej nie kocha.
W chwilach kiedy America przestaje się wreszcie mazać, zaczyna zbierać do kupy wszystko to, co my ogarnęliśmy częściowo w pierwszej części. A następuje to dopiero pod koniec książki, kiedy sprawy przybierają szybszy obrót i trzeba zacząć myśleć o czymś innym niż o trójkąciku czy też czworokąciku, a w trzeciej części już prawdopodobnie pięciokącie (TAK). Jej wnioski wciąż nie są tak dobre, jak te, które wyciąga czytelnik, ale pozostaje nadzieja, że szybko odkryje to, co my już wiemy. Mimo że narracja jest pierwszoosobowa i America osobiście pokazuje nam wyraźnie rozwiązania, ale mimo tego nigdy ich nie zauważa.
Jeżeli dalej mam na nią narzekać, muszę jeszcze koniecznie wspomnieć o tym jej okropnym niezdecydowaniu i pochopnych decyzjach. America jest częściowo hipokrytką - okrutnie narzeka na dumę Aspena, podczas gdy sama jest zbyt dumna, żeby pozwolić sobie na to, powiedzmy, szczęście. Za każdym razem, kiedy coś jest nie tak - ucieka, nie chce słuchać, wyciąga swoje wnioski i nawet nie myśli o tym, że mogłaby się mylić. A myli się ciągle. Propsy za Maxona, który prosto z mostu strzela jej dwa razy coś w rodzaju "dlaczego nie zapytasz?". America jest zbyt dumna na pytanie się o cokolwiek, ma duszę odkrywcy i w związku z tym co krok potyka się o własne nogi, próbując odkryć na własną rękę coś, co dawno już było odkryte. A wystarczy zapytać, żeby wszystko było jasne. I jak dobrze wiemy - przysparza jej to wielu problemów i właśnie o tym jest połowa tej książki.

Maxon. Maxon i America są siebie warci. Z jednej strony wciąż czuję do niego sympatię, z drugiej strony zniechęcił mnie parę razy, bo jej niezdecydowanie zaczęło się udzielać jemu. Wydawało mi się, że w tej części role się odwrócą i to tym razem książę będzie walczył o serce wybranki, nie tak tak poprzednio na odwrót. Ale Maxon nie wie nawet, że ma z kim walczyć. America zataja przed nim fakt obecności Aspena w zamku, mimo że książę tyle razy prosi ją o szczerość i niejednokrotnie udowadnia, że jest gotów pozwolić jej wybierać. Tymczasem mimo własnych uczuć - które opierają się praktycznie na tym, co było kiedyś, nie teraz - America ma ogromny ból dupy o to, że Maxon też zaczyna trochę szaleć. Powiedziałam, że są siebie warci? Bo podczas gdy Ami po kątach całuje się z Aspenem, Maxon dla uspokojenia uprawia seks z jedyną puszczalską wśród 35 kandydatek i wzdycha do kolejnej, Kriss, na którą z kolei nie jest zdecydowany, bo brak przedzaręczynowych pocałunków sprawia, że nie jest pewien swoich uczuć. Znowu całość kończy się tym samym - znowu to America będzie musiała zawalczyć o swoje szczęście. I kiedy wszystko zacznie się układać, Maxon odkryje w zamku Aspena i znowuż udzieli mu się tendencja Americi do nie słuchania tłumaczeń. Jeżeli tak się nie stanie, to dlatego, że Aspen odda swoje serce Lucy lub zginie. A może nie? To byłoby jakieś zaskoczenie. Wreszcie.

Aspen jest i nie jest w tej książce. Jego obecność, jego charakter są opisane tak powierzchownie, że trudno go w tym wszystkim dostrzec. Jak zranione psiątko - zakochany, wzdychający, nie rozumiejący. Gdyby ode mnie zależał ciąg dalszy tej książki, skończyłoby się związkiem Maxona z Kriss i Aspena z Lucy. Dlaczego nie z Americą? To jest proste. Bo nie można wierzyć, że czyny i głupota pozostają bezkonsekwentne. Jeżeli America nie pójdzie po rozum do głowy w trzeciej części, jeżeli nie zacznie robić tego, co naprawdę czuje i jeżeli nie zacznie ufać człowiekowi, który przez jej pochopne oceny wiele stracił, mimo że zasłużył na jej zaufanie już znacznie wcześniej - ta bohaterka nie będąc sama zostanie ucieleśnieniem jakiejś tęczowej fantazji niemającej nic wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistością. Miłość może trwać, a może się skończyć. Jeżeli owija sobie dookoła palca dwóch mężczyzn w tak oczywisty sposób, w końcu oboje w rzeczywistości zrozumieliby, że to uczucie wygasło, kiedy jej gierki zaczęły się szerzyć.

O czym jeszcze warto wspomnieć? Brak logiki w sytuacjach (Maxon wie, że rebelianci czegoś szukają i wie, że trzyma księgi zakazane w zamku. Jedną z nich pożycza Ami. Król obala tę teorię i znowu słyszymy, że Maxona nikt nie słucha. Ale Ami nie ma żadnej refleksji, kiedy widzi, jak uciekającej rebeliantce wysypuje się cała masa skradzionych z zamku ksiąg. A kiedy wreszcie odkrywa, czego szukają ci rebelianci, kiedy jednocześnie wie, że nazwa Illei pochodzi od człowieka okrutnego i tym państwem wciąż niesprawiedliwie rządzą okrutni, nie domyśla się nawet, czego tak naprawdę chcą rebelianci. Bo wcale nie chodzi tu o jakieś książki)?

Sięgnę po trzeci tom. Ktoś mi powiedział, że ma względem tej serii bardzo podobne moim odczucia, ale trzeci tom wykazuje znaczną poprawę. Will see. Mam nadzieję, że chociaż raz Kiera Cass mnie zaskoczy.

!W pewnym sensie spoilery, ale tylko dla tych, którzy nie potrafią dodać dwa do dwóch!


Ok, książka poszła w sumie tak samo szybko, jak tom I. Może nawet i szybciej, z tym, że bardziej z mojej nudy niż faktu, że szybko się ją czyta. W rzeczywistości to ciężki orzech do zgryzienia.

Nie wiem w sumie od czego zacząć. Znacie standardowe bicie piany na potrzeby objętości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

!Częściowo spoiler, chociaż nie wiem, czy można spoilerować tak przewidywalną książkę!

Jeżeli coś mogę przyznać tej książce w stu procentach, to jest to fakt, że czyta się ją niesamowicie szybko i ta szybkość sprawia, że aż nie chce się od niej odrywać. Ale.

Bliżej nieokreślona przyszłość. Mamy za sobą już IV wojnę światową, Chiny są potęgą, a Stany Zjednoczone stają się Illeą. Właściwie na temat historii nie wiemy zbyt wiele, bo nie wiedzieć czemu - w całym państwie mało kto ma jakieś dostępy do źródeł historycznych. Jakieś ukryte drugie dno czy może jednak sprytny zabieg autorki, żeby się nie przemęczać z opisywaniem? Trudno powiedzieć, o co tutaj właściwie chodzi. Z jednej strony rządzi tym państwem nowoczesność, z drugiej cofamy się do klimatu XVIII czy XIX wieku bądź też współczesnych Indii, na których systemie został tu wykreowany świat.
Mamy podział na klasy (czy też kasty). Jest ich osiem. Jedynki to rodzina królewska, Dwójki sławy, strażnicy, żołnierze; Trójki zajmują się nauczaniem i pisarstwem; Czwórki pracują na farmach i w fabrykach; Piątki to artyści (mhm, dlaczego są niżej od pracowników fizycznych?); Szóstki sprzątają domy i służą; Siódemki to bezdomni, a Ósemki są już niemal wyrzutkami społeczeństwa. Dlaczego niemal? Bo istnieją jeszcze ludzie wykraczający poza wszystkie te klasy; bezdomni, bezrobotni, bez żadnych środków do życia. I to są rebelianci. Ci agresywni z południa i ci szukający czegoś z północy. Bo choć jest to tylko teoria Maxona, i tak wiemy, że nasz książę ma rację.
W każdym razie im niżej jesteś postawiony, tym częściej głodujesz i tym więcej pracujesz, z czego rodzina królewska zdaje sobie nie zdawać sprawy. A więc przyszłość cofa nas pod tym względem XIX-wiecznej Europy. Jak to się stało, że świat tak upadł? Nie wiadomo. Stany Zjednoczone straciły potęgę, zostały zaatakowane przez Chiny, a kiedy odzyskały niepodległość, nagle władze przestały wykorzystywać potencjał ludzi do stworzenia nowego imperium. W zamian podzieliły ludzi na grupy i nie potrafiły zrozumieć, dlaczego "Dziewiątki" się buntują. Politycznie rzecz ujmując: gorzej niż w Onionlandii.

Nasza cudna hirołina jest Piątką. Ma szczęście posiadać talent muzyczny, ale nie wygląda na to, żeby jej młodszy brat miał jakiekolwiek uzdolnienia względem sztuk. America, nazwana tak na cześć walecznego ludu USA, ma czworo rodzeństwa. Problem przeludnienia, i w związku z tym głodu w rodzinach niższych klas wzrasta z roku na rok z jednego prostego powodu: antykoncepcja jest dostępna tylko dla Jedynek, Dwójek i Trójek. Dlaczego? Nie wiadomo. Może ich nie stać.
Tak czy siak America jest ucieleśnieniem wszelkich fantazji umieszczanych w takich najprawdziwszych opkach nastolatek. Ruda, piękna, doskonale prezentująca się w zieleni i buntowniczka. Ma tego pecha, że zakochuje się ze wzajemnością z facetem z Szóstek, Aspenem - a więc dramatyczna miłość i dramatyczne dzieciństwo są obecne. I znowuż przyszłość cofa nas do tyłu: ślub kobiety z mężczyzną z wyższej klasy oznacza ulepszenie swojej pozycji. Jednak ślub kobiety z mężczyzną z niższej klasy odwrotnie. Mężczyzna nie może zmienić swojej klasy w żaden sposób, prócz zostania żołnierzem bądź wkupienia się w nią. Księżniczki są wydawane za wpływowych mężczyzn z innych państw w celu pozyskania sojuszników, jednak książęta nie dostają księżniczek, tylko kobiety z ludu. Feminizm się cofnął, to znowu facet jest tutaj organem decydującym i jedyna różnica jest taka, że już nie dżentelmen walczy o ukochaną, tylko ukochana o dżentelmena.
Wracając do Lady Ami: nasza buntowniczka przez wybujałą dumę Aspena postanawia wziąć udział w Eliminacjach - z każdego regionu jedna kobieta, ładna i uzdolniona, pod pretekstem losowania jest wysyłana do królestwa, by tam konkurować z innymi paniami o rękę księcia Maxona. Tak naprawdę wcale tego nie chce, i fogle to jest brzydka, i fogle gupia też, ale przecież Aspen się nie uspokoi, jeżeli nie wypełni chociaż głupiego formularza. W efekcie nie orientuje się nawet, że jak formularz jest bardzo szczegółowy i pyta głównie o jej umiejętności oraz wymaga zdjęcia, to to losowanie może być jakieś lewe. Podczas gdy wszystkie inne kobiety już to wiedzą. I co się dzieje? Spośród tysięcy młodych dziewczyn ona zostaje uznana za najpiękniejszą i za najbardziej utalentowaną. Noktobysięspodziewał:o
Oczywiście wśród wszystkich kandydatek to ona niby przypadkowo wszędzie wypada najlepiej, ona jako jedyna dobrodusznie dba o swoją służbę i to ona jako jedyna nie jest zainteresowana księciem. Ba, przy pierwszym spotkaniu od razu drze po nim japę, przy trzecim kopie go w królewskie klejnoty. Nie zastanawia się nad konsekwencjami swoich czynów, ma syndrom #icoteras i drugi syndrom #niewiemczegochcę. Krótko mówiąc: ludzie wkoło mogą ją opisywać jako najcudowniejszą, ale my i tak wiemy, że jest głupia jak but.

Aspen. Aspen to jest koleś, którego można poznać i chwilę potem o nim zapomnieć. Sceny z nim to te, przy których obowiązkowo trzeba rzygać cukrem lub wylewać morze łez. Zapewnia hirołinę o swojej miłości, jest zazdrosny i tak dumny, że woli ją oddać księciu, niż pozwolić, żeby obdarowywała go jedzeniem, na które jego nie stać, jakkolwiek ciężko by nie pracował. Ma czarne włosy i więcej nie pamiętam. Wiemy, że bardzo pragnie Ami i to ze wzajemnością, ale z powodu braku możliwości zabezpieczania się przed niespodziewaną ciążą - kończy się na samym buzianiu. Bowiem w celu zmniejszania procenta chorób wenerycznych w kraju, dziewictwo można stracić dopiero po ślubie. W przypadku wykrycia tajemnego romansu trafia się do więzienia. A jeżeli jeszcze w tym romansie bierze udział któraś z tytułowych rywalek, to już spokojnie można stracić głowę. Dosłownie.

Maxon, nasz książę. Jak już wiemy, jedyny i niepowtarzalny tró loff bohaterki. To znaczy to tajemnica, ciii, będziemy mogli mówić o tym dopiero po zakończeniu czytania serii. Tak czy siak Maxon był dla mnie całkiem przyjemnym zaskoczeniem. Bo jeżeli mamy harlekin i ten jedyny nie jest bucem, to ten harlekin nie musi być taki zły. Ok, fakt, to książka młodzieżowa i byłoby dziwnie, gdyby nastolatkom wpierano, jacy Źli i Rozwięźli Seksualnie Faceci są atrakcyjni, ale mimo wszystko jest fajnie. Maxon nigdy się nawet nie całował, bo jego kontakty z kobietami nie wykraczały poza sprawy królestwa. Królewska krew do czegoś zobowiązuje, i tak jest w tej kwestii niezwykle uzdolniony. W telewizji sztywny i płytki, okazuje się miły, ciepły i zabawny. Próbuje nam wpierać, że jest jedyną osobą w rodzinie królewskiej, która myśli. Jedną, która wpada na to, że jak Ósemki ciągle coś kradną, to dlatego, że są głodne, a nie dlatego, że zepsute. I to nie bez pomocy Ami, która styka się z tym na co dzień. Dodatkowo Maxon jest wkurzony, bo nikt nie liczy się z jego opinią. Tworzy teorie dotyczące dwóch grup rebeliantów, ale król dalej wszystkim wpiera, że oni się buntują, bo są gópi. I dalej nikt nie wpada na to, że może buntują się dlatego, że system klasowy nie pozwala im funkcjonować w tym społeczeństwie. Ale to za łatwe, na pewno się okaże,że w zamku jest jakiś przycisk uruchamiający pokój na świecie dla ludzi z północy i jeszcze jeden przycisk umożliwiający rozgromienie wszystkiego bronią jądrową dla ludzi z południa. Prawie przez całą książkę Illea jest przedstawiana jako taka utopia. Nawet jeżeli ktoś narzeka, że dziewięcioletnie dziecko zostało wychłostane za kradzież jabłka na targu, to i tak jest fajnie i w ogóle to nie ma sensu likwidować tych kast.
Ogólnie Maxon, wbrew temu, czego się spodziewaliśmy, okazuje się całkiem sympatyczny, nawet jeżeli łatwo daje się zmanipulować i nie myśli zbyt wiele. Ludzie prowadzący Ami do królestwa zapowiadali, że nawet jak będzie chciał ją rozdziewiczyć przed ślubem, to ma wykonywać jego rozkazy, bo inaczej źle się skończy. I związku z tym niedługo później Maxon dostaje kopa w jaja (awww, jestem takom buntowniczkom, ojejku jejku, w ogule to mam w dópie to krulestwo i lóbie mojom bjedę), zupełnie niesłusznie jak się okazuje, bo jest niegroźny jak baranek i nawet nie lubi rozkazywać w sensie zmuszania ludzi do robienia czegoś, czego nie chcą. XXI wiek nazwałby go męską cipą, podczas gdy to jest ucieleśnienie mądrości życiowej w facecie - po co się z kimś rąbać, kiedy można wszystko załatwić pokojowo, zdobyć tym samym sojuszników i jeszcze zmienić świat na lepszy? No właśnie. Propsy za to.

Fabuła. Rąbałam śmiechem nie tylko na "pojedyncze łzy spływające jej po policzkach". Kwikałam też za każdym razem, kiedy działo się dokładnie to, czego się spodziewałam. Oczywistą sprawą jest dla mnie, że Marlee zakochała się w strażniku*, mimo że dowiemy się o tym dopiero w następnej części. Oczywistą sprawą od samego początku było to, że America będzie tą jedyną zbuntowaną, która skradnie serce księciu i to, że Aspen też wyląduje w zamku jako strażnik. Oczywistą sprawą był fakt, że największą rywalką spośród wszystkich dla Ami okaże się sztuczna, wytapetowana i doskonale manipulująca ludźmi Celeste. Ba, oczywiste było to, że Ami i tak dostanie spodnie, mimo że przegra zakład, bo w końcu spacer z księciem jest bardziej romantyczny. Czego się nie robi na potrzeby fabuły? Jedyne, czego jeszcze nie wiem, to fakt, czy Aspen zginie w walce czy hajtnie się z pokojówką, czy z którąś z rywalek. Pewnym jest, że do samego końca będziemy mieć chory trójkącik spowodowany syndromem #niewiemczegochcę. Również pewnym jest fakt, że Ami będzie się gubiła w swoich kłamstwach i wpadnie przez nie w kłopoty już w pierwszej chwili, w której Maxon odkryje, kim jest Aspen Leger.

Ten harlekin miał potencjał. Ten świat mógł być wykreowany z dużo większą starannością; te rywalki mogły mieć jakieś charaktery. Ta książka mogła nie być jedynie prologiem do tego, co stanie się udziałem rebeliantów w następnej części. O ile oczywiście ci rebelianci odegrają większą rolę niż dramatyczne tło dla trójkącika miłosnego. Role się teraz odwrócą i to znowu mężczyznom przypadnie walka o kobietę. Bo Ami jest tak piękna i cudowna, że ani Aspen, ani Maxon nie zrezygnuje z jej delikatnie upośledzonego mózgu.

Przyznam, że zaliczyłam niezłe rozczarowanie. Nie spodziewałam się czegoś dobrego - wręcz przeciwnie. Oczekiwałam kwikogennej Jedyneczki, a to wcale nie było tak złe. Ba, przyjemnie uciekające przez palce, niewymagające i po prostu zwykłe romansidło dla nastolatek. Zobaczymy, co dalej.

*A może nie? Będzie szokens! :D

!Częściowo spoiler, chociaż nie wiem, czy można spoilerować tak przewidywalną książkę!

Jeżeli coś mogę przyznać tej książce w stu procentach, to jest to fakt, że czyta się ją niesamowicie szybko i ta szybkość sprawia, że aż nie chce się od niej odrywać. Ale.

Bliżej nieokreślona przyszłość. Mamy za sobą już IV wojnę światową, Chiny są potęgą, a Stany Zjednoczone stają się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka jest zwyczajnie ciekawa. Sposób kreacji bohaterów, sama fabuła, obmyślony dokładnie spisek. Po prostu ciekawa. Czyta się to zupełnie szybko, co nie znaczy, że przyjemnie. Po lekturze tej książki nasuwa mi się myśl, że Marshall najprawdopodobniej ma głowę pełną pomysłów... i ociężałe pióro. Z kolejnymi stronami czułam się coraz bardziej zmęczona. Świetne zwroty akcji, podobał mi się sposób, w jaki Ward z Bobbym i Nina z Johnem dochodzili do tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Ogromnie spodobał mi się sposób przedstawienia udręki Sarah. I chciało mi się rzygać, kiedy dowiedziałam się, czym był tak naprawdę trop pozostawiony przez Sprawiedliwego przygotowany specjalnie dla Zandta i Warda. Ale to tylko świadczy o genialności tej książki.

Jej problemem jest fakt, że męczy niemiłosiernie. Wiem, że nie każda książka cechuje się zabójczo rozległym poczuciem humoru, ale tutaj nie było absolutnie żadnego oderwania się od całego tego zła, które się działo. Parę żartów, które wymusiły na mojej twarzy lekki uśmiech i ciekawy opis umierającego czarnego charakteru. That's all. Mam wrażenie, że Marshall nie potrafi do końca wciągnąć czytelnika. Sama nie jestem pewna, czy czytałabym dalej po pierwszym rozdziale, gdyby nie fakt, że naprawdę mi się nudziło i naprawdę nie miałam nic innego pod ręką.

Nie podoba mi się też kreacja charakteru Sprawiedliwego. To jest postać w czarno-białych barwach, bez żadnych innych odcieni. Choć może lepiej byłoby powiedzieć, że w czarnych barwach, bo nie ma w niej absolutnie nic normalnego. Zły psychopata, bez żadnego cienia w psychice, w charakterze, za który moglibyśmy go w jakikolwiek sposób polubić. To jest jeden z tych czarnych charakterów, których nienawidzi się mimo wszystko.

Dla odmiany genialnie wyszła kreacja całej reszty bohaterów. Wyszła naturalnie. Charaktery są rozbudowane i arcyciekawe. I to jest jeden z powodów, dla których "Niewidzialni" przypadli mi do gustu. Najbardziej polubiłam chyba Johna, ale i Ward zaskarbił sobie moją sympatię.

Chętnie sięgnę po kolejne tomy tej trylogii. W tym przypadku po prostu chce się wiedzieć, jak dalej potoczy się ta historia.

Ta książka jest zwyczajnie ciekawa. Sposób kreacji bohaterów, sama fabuła, obmyślony dokładnie spisek. Po prostu ciekawa. Czyta się to zupełnie szybko, co nie znaczy, że przyjemnie. Po lekturze tej książki nasuwa mi się myśl, że Marshall najprawdopodobniej ma głowę pełną pomysłów... i ociężałe pióro. Z kolejnymi stronami czułam się coraz bardziej zmęczona. Świetne zwroty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie powiem, że "Przepowiednia" Deana Koontza jest zła, ale też nie powiem, że rewelacyjna. Największą zaletą jest zdecydowanie humor, jakim posługuje się autor. Książka trzyma w napięciu do samego końca, sprawia, że chce się ją czytać i czytać. Całkiem sympatyczna w odbiorze.

Mamy chłopca, którego życie zostaje naznaczone przepowiedniami. Czeka nas pięć strasznych dni, które przeżyjemy razem z Jimmym. Z łatwością można wczuć się w jego rolę, zrozumieć panujący w nim strach.
I tak, charakterów przedstawionych w książce z całą pewnością nie można nazwać papierem toaletowym. Nie, ale każdy po kolei, nie tylko Konrad Beezo i zdecydowanie mój ulubiony charakter - Punchinello XD - oni wszyscy są klownami. Ta książka emanuje dobrym humorem, ale wszystkie role przypadły tak udziwnionym stworzeniom, że mogły one zostać wymyślone przez człowieka, ale nie mogły być ludźmi. Nie nadać charakteru postaci to jedno, ale przesadzić z ucharakteryzowaniem to drugie. Przy czym to drugie wypada fajnie tylko w przypadku groteskowej pisaniny.

Kolejna rzecz, to właśnie spełnianie się samych przepowiedni. Dean Koontz dla zwrotu akcji chciał pokomplikować trochę fabułę i moim zdaniem niespecjalnie mu to wyszło. Jednego dnia przychodzi porywacz, próbuje cię zabić i odebrać ci dziecko, twoja żona trafia w bardzo ciężkim stanie do szpitala, nie wiadomo, czy przeżyje... ale znacznie straszniejszym dla Ciebie dniem będzie ten, w którym umrze osiemdziesięcioletnia babcia, podczas snu, nie odczuwając żadnego bólu, mając za sobą długie i szczęśliwe życie. Trzeba dodać, że w żaden z tych strasznych dni nie jest wliczona śmierć rodziców albo dziecka. Nie. Babcia jest tak niesamowicie ważna dla Jimmiego (czego jakoś w książce nie widać), że jej śmierć jest najgorszym, co mu się może przytrafić. Jakkolwiek mocno by jej nie kochał, patrzenie na wykrwawiającą się żonę i walka o życie dzieci jest znacznie trudniejsza do ogarnięcia.

No i końcówka. Lubię happyendingi, ale to była przesada. Z serii "ciesz się i rzygaj razem z nami".

Lepsza niż średnia, ale nie bardzo dobra. Było miło, fajnie się rozluźniłam, ale kwiczeć z tego powodu nie będę :)

Nie powiem, że "Przepowiednia" Deana Koontza jest zła, ale też nie powiem, że rewelacyjna. Największą zaletą jest zdecydowanie humor, jakim posługuje się autor. Książka trzyma w napięciu do samego końca, sprawia, że chce się ją czytać i czytać. Całkiem sympatyczna w odbiorze.

Mamy chłopca, którego życie zostaje naznaczone przepowiedniami. Czeka nas pięć strasznych dni,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niezły humor, ale mimo to - dla mnie ciężka, momentami nużąca lektura.

Niezły humor, ale mimo to - dla mnie ciężka, momentami nużąca lektura.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przykre są dla mnie dwie rzeczy.
a) że Wydawnictwo Literackie i Znak promują takie książki i TAKIE autorki.
b) że na bardzo lubianym przeze mnie LubimyCzytać dochodzi do takich praktyk, jak tworzenie multikont, żeby podnieść danej książce ocenę. Trzeba wiedzieć, że to nie pierwszy raz zdarza się w przypadku Katarzyny Michalak.

Kiedy zaglądałam tu parę dni wcześniej, oceną było 2 z hakiem. Moim zdaniem "Powrót do Ferrinu" to tylko kolejny przykład gniotu, który nie powinien był zostać wydany.

Przykre są dla mnie dwie rzeczy.
a) że Wydawnictwo Literackie i Znak promują takie książki i TAKIE autorki.
b) że na bardzo lubianym przeze mnie LubimyCzytać dochodzi do takich praktyk, jak tworzenie multikont, żeby podnieść danej książce ocenę. Trzeba wiedzieć, że to nie pierwszy raz zdarza się w przypadku Katarzyny Michalak.

Kiedy zaglądałam tu parę dni wcześniej,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wielka księga siusiaków Dan Höjer, Gunilla Kvarnström
Ocena 5,2
Wielka księga ... Dan Höjer, Gunilla ...

Na półkach: ,

Wielką Księgę Siusiaków" komentują w różny sposób. Że tak powinno być, że temat przedstawiony odpowiednio, bo przecież seks. A ja tu znajduję całą masę zbędnych informacji i parę listów wyciętych z Bravo, które może przynajmniej kogoś oświecą. Gdzieś w tym chaosie znaleźć można jeszcze to, co powinno zostać omówione w szkole, a co nie jest, bo nauczyciel nie zawsze potrafi się z tym uporać. Ale czy ta niewielka część jak na podręcznik do edukacji seksualnej jest przedstawiona w odpowiedni sposób? Jak dla mnie - nie.

Na dobry początek, w ramach ciekawostki... Co do erekcji Jezusa na obrazach, która później została zamalowana szatami:
"Zdaniem wielu osób Kościół chciał w ten sposób pokazać, że Jezus był mężczyzną. Dlatego władza mężczyzn w społeczeństwie jest czymś oczywistym. Tylko mężczyźni mogą zostać księżmi i papieżami".


Nie zupełnie wiedziałam, jak to ocenić. Jeśli jako podręcznik do edukacji seksualnej dla najmłodszych - zdecydowanie jedynka. I tak chyba też ją ocenię z tego względu, że tym właśnie jest. Ale gdybym miała oceniać ją pod względem tego, jak bardzo się uśmiałam, gwiazdek byłoby sporo. Przy czym śmiałam się tylko do pewnego momentu.

Kurczę, no chcąc nie chcąc to jest skierowane dla młodych chłopców, do 12 lat najwyżej. Mam wrażenie, że na mowę o prezerwatywach (i masturbacji w przypadku tych młodszych) jest jeszcze za wcześnie. Są ostatnio różne głośne sprawy, jak ta niemiecka, że w przedszkolach obowiązkowe będą lekcje wychowania seksualnego, na którym i dziewczynki, i chłopców będzie się uczyło masturbować. Wypieranie z dzieci od najmłodszych lat jakiegokolwiek wstydu nie prowadzi do niczego dobrego. Ekshibicjonizm w późniejszych latach, bo to przecież normalne, że mam penisa między nogami, niech wszyscy widzą. A ta książka wręcz zachęca do obnażania się. Albo przeskoczenie z tą masturbacją na wyższy level - bo przecież głośno było również o gwałcie na sześciolatce dokonanym przez dwóch chłopców, raptem dwa lata starszych od dziewczynki. Nie twierdzę, że to takie książeczki są wszystkiemu winne. One dopiero mogą zacząć być winne.

Swoją drogą zastanawia mnie, dlaczego książeczka dla dzieci tak ostro krytykuje kościół. Wiadomo, że ta instytucja stworzyła całą masę bzdur, ale akurat w kwestii masturbacji to pierwsze słyszę... Wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, że to wciąż jest taki temat tabu. No mniejsza, przejdźmy do tego, co się liczy.

Trochę nie pojmuję, o co chodzi z wypowiedziami dzieciaków na temat ich siusiaków. Tego zdecydowanie nie powiedzieli chłopcy w przedziale 3-7 lat. Jak i również tekst o mężczyznach w łaźni - popieram Foe, która już wcześniej napisała na LubimyCzytać recenzję; być może w Szwecji to norma, ale tu brzmi jak przygotowanie do pedofilii. Jest jeszcze jedna rzecz, z którą całkowicie się z Foe zgadzam - podpisy dzieciaków piszących anonimowe listy. "Zaraz rzygnę", "Uprawiający samogwałt", "Dumny z małego" czy "Bezwłosy". No sorry, ale nie.
W wielu momentach autorzy nawet nie wyrażają swojej opinii na dany temat. Przedstawia sytuację bez komentarza; a niech ma, niech sam dojdzie do prawdziwości mitu. Jak na przykład wzmianka o tym, że mężczyźni oceniają siusiaki (cholera, ja rozumiem, że przedszkolaki i tak dalej, ale jakby tłumacz użył słowa "penis", to świat by się nie zawalił, skoro padł już "kutas" i "cipka") po rozmiarze telefonu komórkowego.

A propos szkodliwych wzmianek warto może jeszcze wspomnieć o:
a) wielożeństwie, które jest tu wspominane parokrotnie i pozostawiane bez komentarza, a nawet jakiejkolwiek oprawy, która mogłaby wyrazić, co autorzy sądzą w tym temacie.
b) królu, który na znak męstwa stawiał pomnik penisa, a na znak szyderstwa - kobiecych narządów płciowych. I to również nie zostało skomentowane.
c) epizod zatytułowany "Władza siusiaków nad kobietami". A książka rozpoczęła się tekstem, że dziewczynki też mogą ją czytać.
Rozumiem, że mam prawo do własnego zdania, ale ta książka nie jest bezstronna w każdej kwestii. Mówi nam wprost, że "Palenie go skraca". Z jednej strony coś "to nic złego" czasem w bardzo nieodpowiednich momentach, z drugiej strony "nie mam zdania", wtedy kiedy właśnie czemuś powinno się zaprzeczyć. Może to tylko takie pieprzenie bezsensu, ale jednak, dziecko też ktoś musi wychować. I jeśli rodzicowi nie spodobają się poglądy zawarte w książeczce, to po prostu do cholery nie da jej dziecku. Problem w tym, że te poglądy w "Wielkiej Księdze Siusiaków" mają działać raczej podświadomie, z pomocą dobrego doboru słów, czego wiele osób zwyczajnie nie wyczuje. I trafia taka Księga w ręce dziecka, i mamy później seksizm i szowinizm.

Nie potrafię zrozumieć, po co w tej książce strona, na której penis został przetłumaczony na ileś tam języków. Jak i również parę stron, na których zostało opisane kopulowanie się najróżniejszych zwierząt. I jeszcze te debilne wcinki z historii na temat maszyn uniemożliwiających masturbację. No, i jeszcze może strona o facetach, którym ucinano jądra. Tak, mój drogi dziewięciolatku, ta wiedza w kwestii seksu jest Ci niezbędna do życia już dziś.


"Gdyby się sprawdziło prezydentów i w ogóle tych mężczyzn, którzy mają władzę, toby się okazało, że wszyscy mają duże siusiaki.
- Albo na odwrót - wtrąca Jessica. - Ci z małymi muszą udowodnić, że są lepsi od tych z dużymi, i bardzo dużo pracują, żeby być kimś".

Tym cudownym akcentem kończę mój komentarz dotyczący "Wielkiej Księgi Siusiaków". I jak Boga kocham, będę uważnie czytała wszystko, zanim dam coś mojemu dziecku, jeśli będę je miała. Warto również dodać, że powstała też "Wielka Księga Cipek". I skoro tu panuje władza mężczyzn, to nie chcę wiedzieć, co będzie w tej drugiej. Choć w sumie pewnie bym się zapoznała, chociażby dla samej wiedzy, gdyby nie fakt, że nie jest aktualnie dostępna w internetach.


Po tę pseudorecenzję z oprawą graficzną zapraszam tu: http://pingwini-lud.blogspot.com/2014/01/wielka-ksiega-siusiakow.html

Wielką Księgę Siusiaków" komentują w różny sposób. Że tak powinno być, że temat przedstawiony odpowiednio, bo przecież seks. A ja tu znajduję całą masę zbędnych informacji i parę listów wyciętych z Bravo, które może przynajmniej kogoś oświecą. Gdzieś w tym chaosie znaleźć można jeszcze to, co powinno zostać omówione w szkole, a co nie jest, bo nauczyciel nie zawsze potrafi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://margaj-willa.blogspot.com/2013/12/komiksoanaliza-nadziei-katarzyny_10.html

Jak ktoś uważa, że ta książka zasługuje na więcej niż jedną gwiazdkę, to polecam zajrzeć w link. Czy ten sposób czytania Nadziei też się liczy? :D

E. Kurczę, nie sądziłam, że można napisać coś tak szkodliwego, mimo że w przypadku tej autorki już dwa razy się o tym przekonałam. Ale to jest wybitnie szkodliwe, zwłaszcza, że jest uważane za najlepsze z jej czytadeł. Tutaj wszystko jest złe - fabuła aleocochodzi, bohaterowie, których w żaden sposób nie idzie polubić, znowuż stereotypy i wieszanie zdechłych koali na 80% ludności świata. Poważnie, RZYGAM podejściem do życia Katarzyny Michalak. Ta książka jest totalnie odrealniona, tu nic nie jest ani trochę prawdziwe. Jak można brzydzić się tak całym światem? Przykro mi strasznie, bo w żaden sposób nie jestem w stanie zapobiec powstawaniu takich dobrze sprzedających się gówien. Niestety krytykowanie aŁtorKasi jest jak walka z wiatrem, bo ona po prostu nie chce przyjąć do wiadomości, że robi coś złego. Niedobrze mi.
Dlaczego chcą tę babę promować za granicą? Dlaczego spotkanie z którymkolwiek jej dzieł musi zawsze być tak niesamowicie bolesne?

http://margaj-willa.blogspot.com/2013/12/komiksoanaliza-nadziei-katarzyny_10.html

Jak ktoś uważa, że ta książka zasługuje na więcej niż jedną gwiazdkę, to polecam zajrzeć w link. Czy ten sposób czytania Nadziei też się liczy? :D

E. Kurczę, nie sądziłam, że można napisać coś tak szkodliwego, mimo że w przypadku tej autorki już dwa razy się o tym przekonałam. Ale to jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Inferno jest jedną z rodzaju tych książek, które stawiają człowieka przed trudnym i zawsze mającym złe skutki wyborem. W bardzo zmniejszonej skali można to określić Emi jedzącą czekoladę: albo nie zjem i będę nieszczęśliwa, albo zjem i pójdzie mi w zad. I w ten sposób następuje opisane w książce wyparcie się problemu, Emi zjada czekoladę nie myśląc o tym, że przytyje, a ludzie żyją sobie własnym życiem, nie myśląc o tym, że niedługo trzeba będzie stworzyć podwodne miasta i jeść ryby z Rowu Mariańskiego.

Dobra, koniec kretyńskich wypowiedzi. Dan Brown nie bez powodu jest uważany za jednego z najlepszych twórców zmyślnych intryg XXI wieku. Taki research, jaki został zrobiony przed napisaniem tej książki, musiał zająć naprawdę dużo czasu. Obmyślenie intrygi, która potrafiłaby zaskoczyć, będąc jednocześnie prawdopodobną, to z kolei coś, co Brownowi wychodzi genialnie. Trzyma w napięciu więc akcją, bawi wzmiankami o kotach w internetach, głupocie self-pubblishingu i nawiązaniami do sławnego, książkowego pornolu.

A jednak, pisanina Mistrza ma jedną zasadniczą wadę. Bo choć autor roztacza przed nami niezwykle malownicze krajobrazy, widać, że wie, o czym pisze, to... zapomina, że nadmiar informacji w thrillerze też nie jest dobry. Mam tu na myśli całą masę opisywanych dzieł sztuki (które byłyby bardzo przyjemnym oderwaniem się w mniejszej ilości) nie będących w żaden sposób powiązanych z fabułą. W pewnym momencie robi się to tak męczące, że ma się wrażenie, że tych dzieł z każdą stroną się mnoży. Ale to przecież coś, co znamy już z innych książek Dana, prawda? :)

PS. Jak się w nocy pisze, to się zapomina. Chciałam tylko dodać, że Sienna Brooks na końcu książki została popisowo spieprzonym wątkiem, a sposób rozwiązania problemu przeludnienia był, IMO, grubymi nićmi szyty. Odniosłam wręcz blogaskowate wrażenie, że Dan za wszelką cenę spróbował wybrnąć jakoś z tego, co sobie zafundował i niespecjalnie mu to wyszło. Ale tak, książka naprawdę dostarczyła mi wielu emocji i zaskoczeń, więc ocena mimo tego pozostaje wysoka.

Inferno jest jedną z rodzaju tych książek, które stawiają człowieka przed trudnym i zawsze mającym złe skutki wyborem. W bardzo zmniejszonej skali można to określić Emi jedzącą czekoladę: albo nie zjem i będę nieszczęśliwa, albo zjem i pójdzie mi w zad. I w ten sposób następuje opisane w książce wyparcie się problemu, Emi zjada czekoladę nie myśląc o tym, że przytyje, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sądziłam, że jak się jest Polką o innym niż Katarzyna Michalak imieniu i nazwisku, to nie można napisać czegoś kompletnie do rzyci. No patrz, znowu się pomyliłam.

"Winogronom..." mam do zarzucenia tak dużo, że nawet nie potrafię ująć tego porządnie w słowa. Ta książka trafiła do mnie przez kompletny przypadek i fakt, że mam prywatny egzemplarz, był jedynym powodem, dla którego zdecydowałam się ją przeczytać.

Już po samym spojrzeniu na okładkę miałam nieprzyjemne uczucie, że pewnie zaś trafiłam na jakieś tanie romansidło z rozwiedzioną czterdziestką w roli głównej (niewiele się pomyliłam). Ale opis z tyłu uparcie zapewniał mnie, że będzie to obyczajówka pełna dramatycznych zwrotów akcji. Owacje na stojąco dla tego, kto znajdzie tu jakikolwiek dramatyczny zwrot akcji. NI MA.

Z pewnością treść mnie pod jakimś tam względem zaskoczyła: no bo kto by wpadł na to, żeby w czasach PRL-u wysłać kogoś do Kanady w swojej fabule? Hirołina bowiem jest dwudziestoparoletnią wdową (co boli ją chyba tylko dla zasady co parę dni), która postanawia wybrać się za ocean do swojej przyjaciółki. Z powodu niesłychanej urody dostaje najdłuższą wizę, jaką może dać jej urzędnik. Nieśmiała dotąd i cierpiąca Magda swoją obecnością przemienia każdego w niezamykającą się bestię, której głównym tematem do rozmowy jest pogoda. Krótko mówiąc: totalna nieumiejętność utrzymania charakteru przez autorkę.
Nie da się ukryć, że wszystkie postaci, co do jednej, zachowują się jak papier toaletowy. Nie żeby taki zwykły - jak Velvet, bo na jednym pasku masz psa siedzącego, a na drugim już biegającego za piłeczką (jak nie ma Magdy, to siedzi, ale jak jest, to już lata za piłką jak po pomyleniu Pepsi z wódką). Wszyscy usługują naszej bohaterce, kłaniają się głęboko i mówią, jak bardzo jest piękna. A teraz małe streszczenie.

Opis Polski, opis Kanady, opis Polski, opis Kanady, rozmowa z seksi pilotem samolotu, opis Kanady, opis Polski, opis Kanady, opis Niagary, opis Kanady, kolacja z doktorkiem, opis Polski, opis Kanady, opis Polski, opis Kanady, spotkanie z byłym narzeczonym, narzeczony zaczyna ryczeć na tekst, że zranił hirołinę, narzeczony łamie stopę, opis Kanady, narzeczony znowu się oświadcza i znowu zaczyna ryczeć na niejasną odpowiedzieć hirołiny, opis Polski, opis Kanady, parę upojnych nocy, wyjazd narzeczonego, opis Polski, opis Kanady, opis Polski, opis Kanady, wyprawa do apteki, opis Kanady i wreszcie, po 2/3 książki (nie kłamię) pojawia się jedyny i niepowtarzalny tró loff Konstanty, opis Kanady, kolacja z Konstantym... i dalej nie dotarłam, przepraszam.

Styl to jedna wielka katastrofa. Pomijam już w ogóle, że czytelnik jest raczony na zmianę opisami Polski i Kanady, do tego każdy pewnie doszedł już sam. Ale jak bora kocham, autorka tłumaczy najprostsze rzeczy i zaraz potem nie czuje potrzeby tłumaczyć tych bardziej skomplikowanych. Spolszcza tak dużo amerykańskich słówek, że czasem zwyczajnie nie idzie się domyślić, o co konkretnie chodzi. Stwierdza oczywiste oczywistości i robi z czytelnika idiotę. Że pozwolę sobie przytoczyć cytat:

"- Do you speak English or French?
- English, please. - Dalej rozmowa toczyła się po angielsku".


Zrobili mnie w bambuko. Jak wiem; jak siadam do odmóżdżacza, to nawet nie staram się myśleć, ale tutaj nawet nie trzeba mieć mózgu, żeby zauważyć, że coś jest nie tak!
Ja naprawdę wiele potrafię zrobić i spieprzyć, jeśli o pisanie chodzi. Naprawdę. Ale napisać 300 stron o niczym wciąż jest dla mnie nieosiągalnym dokonaniem.

Sądziłam, że jak się jest Polką o innym niż Katarzyna Michalak imieniu i nazwisku, to nie można napisać czegoś kompletnie do rzyci. No patrz, znowu się pomyliłam.

"Winogronom..." mam do zarzucenia tak dużo, że nawet nie potrafię ująć tego porządnie w słowa. Ta książka trafiła do mnie przez kompletny przypadek i fakt, że mam prywatny egzemplarz, był jedynym powodem, dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dlaczego mam wrażenie, że to taki katolicki fanatyzm?

Dlaczego mam wrażenie, że to taki katolicki fanatyzm?

Pokaż mimo to