Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Z Frederica Tudora, który jako pierwszy postanowił handlować lodem, otwarcie się wyśmiewano. Lee De Forest za próbę przeprowadzenia transmisji radiowej opery, został nawet na krótko osadzony za kratami. Reginalda Fessendena, twórcę sonaru, nie chciano nawet wysłuchać, a Ignaz Semmelweis był wyszydzany i krytykowany, kiedy namawiał lekarzy do mycia rąk przed pochyleniem się nad pacjentami. Johna Snowa ignorowano, gdy donosił, że cholera rozprzestrzenia się przez zanieczyszczoną wodę, a jego imiennik, John Leal, musiał złamać prawo, żeby zacząć dodawać do miejskich wodociągów trochę oczyszczającego chloru. Jak widać, życie ojców dzisiejszej cywilizacji, nie zawsze było usłane różami.

Małe wielkie odkrycia to książka idealna dla wszystkich ciekawskich ludzi. Dzieli się na sześć kategorii, które niektórym mogą się wydawać dość dziwne: szkło, zimno, dźwięk, czystość, czas i światło. To te odkrycia i ich następstwa zmieniły świat i ukształtowały go w taką formę, jaką znamy dzisiaj. Steven Johnson w sposób bardzo ciekawy opisuje koleje losu, które doprowadziły do pierwszych ułatwień, jakie zafundował sobie człowiek dzięki zdolności myślenia. Mnie najbardziej spodobał mi się rozdział o czystości. Nie dość, że został opowiedziany niebywale interesująco, to jeszcze zawierał mnóstwo fascynujących informacji. Momentami było też zabawnie i nieco mrocznie.

Tym z kolei, co zwróciło moją szczególną uwagę, była pewna prawidłowość. Wynalazcy i odkrywcy byli niemal zawsze wyszydzani i wyśmiewani. Bankrutowali. Aresztowano ich. Umierali w nędzy. Bardzo niewielu z nich miało możliwość cieszenia się swoim sukcesem, a bodaj żaden nie mógł liczyć na zaufanie z góry. Do sukcesu musieli dochodzić nie tylko przez ciężką pracę, ale i z pomocą grubej skóry.

Jeśli natomiast chodzi o język tej książki, to można go nazwać popularno-naukowym. Nie może to dziwić, zważywszy na fakt, że sama książka zalicza się do tej właśnie kategorii. Moim zdaniem były takie momenty, w których autor nieco przesadził, nieco za bardzo starał się coś komuś wyjaśnić, ale ogólnie, mówiąc wprost, da się to czytać.

Podsumowując - nie jest to pozycja dla każdego, ale na pewno odnajdą się w niej i będą z niej zadowoleni wszyscy, którym mijane w drodze do pracy czy szkoły drzewo nie jest obojętne, państwa i miasta nie są tylko pustymi punktami na mapie, a sposób parzenia herbaty wzbudza ich żywe zainteresowanie. To książka idealna dla każdego obserwatora.

www.karriba.pl

Z Frederica Tudora, który jako pierwszy postanowił handlować lodem, otwarcie się wyśmiewano. Lee De Forest za próbę przeprowadzenia transmisji radiowej opery, został nawet na krótko osadzony za kratami. Reginalda Fessendena, twórcę sonaru, nie chciano nawet wysłuchać, a Ignaz Semmelweis był wyszydzany i krytykowany, kiedy namawiał lekarzy do mycia rąk przed pochyleniem się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

O Jugosławii wiedziałam dotąd mniej więcej tyle, że się rozpadła. Przy odrobinie skupienia pewnie byłabym nawet w stanie wymienić na co dokładnie. I to tyle. Co prawda mam za sobą trzy lata studiów slawistycznych ze szczególnym uwzględnieniem bałkanistyki, ale wszystkie uzyskane tam informacje, które nie dotyczyły Bułgarii, traktowałam raczej po macoszemu. Całe szczęście Wydawnictwo Sine Qua Non dało mi niedawno szansę załatania tej wielkiej dziury w głowie, więc moja dusza ma chyba jeszcze szansę zostać rozgrzeszona.

Ismet Prcić jest nie tylko autorem tej książki, ale też jej bohaterem. Przynajmniej w jakiejś części. Opowiada o wojnie, o życiu na obczyźnie, ale chyba przede wszystkim o dojrzewaniu i problemach z tożsamością. I to takich jakichś szaro-burych. Przytacza sceny ze swojego dzieciństwa, opisuje podziały narodowościowe wśród mieszkańców jego kraju. Wspomina rodziców, znajomych... wszystko to jednak robi w sposób niesamowicie chaotyczny.

Raz nakreśli to, za chwilę coś zupełnie innego, a jeszcze później znowu wróci do czegoś, co wydarzyło się wcześniej. Czytając, czułam się wyrzucona z rzeczywistości. Kompletnie od niej oderwana. Pogubiona wręcz. Jednocześnie zupełnie odmienną drogą podążył autor w kwestii języka, który jest szorstki, ale i lekko filozoficzny. Niestety. Wiecie jak reaguję na wszelkie tego typu akcenty. Nie jestem pewna, ale wygląda to tak, jakby Ismet Prcić złożył swoją książkę z odłamków właśnie.

Nie dowiedziałam się z tej książki zbyt wielu rzeczy na temat Jugosławii, Bośni ani samej wojny. Oczywiście zdarzały się fragmenty bardzo ciekawe, ukazujące dosyć plastycznie to co się tam wtedy działo, ale autor skupił się przede wszystkim na emocjach i odczuciach. A to ten element, w odbiorze którego ja zazwyczaj kuleję. Nie potrafiłam się nawet zmusić, żeby współczuć bohaterowi tej smutnej właściwie opowieści. Na pewno jednak wywołał we mnie jeden efekt - wypompował ze mnie całą pozytywną energię życiową i wpompował w to miejsce przygnębienie. Być może taki był zamiar.

Nie umiem ocenić tej książki. Nie jest zła, ale nie wiem jak można nazwać ją dobrą. Nie potrafię stwierdzić co tak naprawdę autor miał na myśli i czy cokolwiek miał. Ekstremalnie dziwna to lektura, oto co Wam powiem.

O Jugosławii wiedziałam dotąd mniej więcej tyle, że się rozpadła. Przy odrobinie skupienia pewnie byłabym nawet w stanie wymienić na co dokładnie. I to tyle. Co prawda mam za sobą trzy lata studiów slawistycznych ze szczególnym uwzględnieniem bałkanistyki, ale wszystkie uzyskane tam informacje, które nie dotyczyły Bułgarii, traktowałam raczej po macoszemu. Całe szczęście...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Marek Piekarczyk. Zwierzenia kontestatora Leszek Gnoiński, Marek Piekarczyk
Ocena 7,1
Marek Piekarcz... Leszek Gnoiński, Ma...

Na półkach: ,

Chyba nigdy w życiu nie przesłuchałam ani jednej piosenki zespołu TSA. Lubię jednak ciekawych ludzi... w ogóle lubię ludzi. Pewnie z tego powodu czytam kolejne biografie, mimo że ciągle obiecuję sobie przestać tracić na to cenne godziny. Wydaje mi się, że jeszcze Milesa z greenowskiego szukania Alaski nie przypominam, ale potwór jest blisko.

Biografia Marka Piekarczyka właściwie okazuje się być wywiadem rzeką, który przeprowadził z muzykiem Leszek Gnoiński. Panowie porozmawiali sobie o wszystkim i o niczym, ale chyba bardziej o wszystkim. Stare dzieje, nowe dzieje, rodzina, kariera, dom, ogród. Nie zabrakło też paru emocjonujących w jakiś sposób tematów. Fani powinni być usatysfakcjonowani, zwłaszcza, że wydanie jest naprawdę ładne. Ostatnimi czasy wydawnictwo SQN rozpieszcza nas takimi perełkami, co jest niezwykle budujące. Dobre i ładne książki są w końcu lepsze od tylko dobrych. Pytanie jednak czy ten konkretny tytuł coś sobą poza swoją niewątpliwą urodą prezentuje?

Na pewno tak, ale nie mogę opędzić się od wrażenia, że w Piekarczyku jest jakiś fałsz. I nawet jeśli to tylko wrażenie, to raczej nie przypadlibyśmy sobie do gustu, gdybyśmy się poznali. To nie powinno mieć wpływu na moją ocenę i, uwierzcie, nie ma, ale muszę przyznać, że podczas czytania zgrzytało mi to poważnie w zębach. I w kościach. I wszędzie indziej. Mam nadzieję, że to doświadczenie wreszcie nauczy mnie, żeby sięgać po biografie ludzi, których lubię, a nie tych, których tylko kojarzę, nawet jeśliby nie wiem jak interesujący mi się wydawali. Źle się czyta o życiu człowieka, który wydaje się przybywać z zupełnie innej planety niż moja i z którym się nie ma zbyt wielu (żeby nie powiedzieć żadnej) płaszczyzn porozumienia. Marek Piekarczyk jest osobą ciekawą, godną wysłuchania, ale raczej przez swoich fanów, a nie przez sympatyków biografii wszelakich.

Generalnie mam więc rozdwojenie zdania. Jako tzw. recenzent jestem na tak. Jako ja sama, raczej na nie... ale mojemu tacie się podobało :)

www.karriba.pl

Chyba nigdy w życiu nie przesłuchałam ani jednej piosenki zespołu TSA. Lubię jednak ciekawych ludzi... w ogóle lubię ludzi. Pewnie z tego powodu czytam kolejne biografie, mimo że ciągle obiecuję sobie przestać tracić na to cenne godziny. Wydaje mi się, że jeszcze Milesa z greenowskiego szukania Alaski nie przypominam, ale potwór jest blisko.

Biografia Marka Piekarczyka...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba po raz pierwszy w życiu przeczytałam książkę o modzie. Sama nie wiem, co powinnam o tym myśleć. Czy od tego momentu zostanę fashionistką? Po co w ogóle sięgnęłam po coś takiego? Moda nie zajmuje mnie szczególnie. Nie fascynuje. Nie spędza snu z powiek. Owszem, przeglądam kilka blogów od czasu do czasu i na ogół lubię patrzeć na ładnie ubranych ludzi, ale sama biegam w jeansach, wyciągniętych koszulkach i sneakersach. W szafie mam trzy sukienki, z czego dwie założyłam raz w życiu. Kapeluszy nie noszę, a materiały i kroje to dla mnie zagadnienie atrakcyjnością graniczące z rodzajami silników samochodowych. Bolało mnie serce, gdy zdałam sobie sprawę, że skusiło mnie nazwisko autorki. To okropnie żenujące, zważywszy na fakt, że autorka nie jest pisarką.

Mamy w Polsce blogerów i blogerów. Ci pierwsi coś tam sobie piszą, coś tam publikują, z kimś tam dyskutują. Ci drudzy zarabiają pieniądze, chodzą na setki imprez branżowych, regularnie pojawiają się na Pudelku i piszą książki. I chociaż chciałabym tradycyjnie być wredna, to jakoś nie potrafię. W końcu to my, czytelnicy, ich na ten piedestał wysłaliśmy, więc czemu teraz wyzywamy ich od celebrytów? Ludzie odwiedzają ich strony hurtowo i nazwijcie mnie jak chcecie, ale dla mnie to jest sukces.

Karolina Gliniecka, znana lepiej jako Charlize Mystery albo (w kręgu złośliwców) jako Szarliza, popełniła książkę, która miała raz na zawsze zażegnać dylemat pt. nie mam się w co ubrać. Czy zażegnała? Oczywiście, że nie. Nawet nie podjęła takiej próby. Okazało się, że tytuł jest po prostu tytułem i nijak ma się do zawartości tej książki. To jednak mój pierwszy i ostatni zarzut pod adresem debiutu słynnej blogerki na rynku książki.

W środku znaleźć możemy opis typowych kobiecych sylwetek i rodzajów ciuchów, które do nich pasują. Mamy pobieżną charakterystykę materiałów i nieco obszerniejszą krojów. Nie zabrało też kilku rad odnośnie robienia zakupów i porządków w szafie. Karolinie Glinieckiej udało się więc uniknąć tego, czego się obawiałam - eksponowania i promowania swojego stylu, który, tak się składa, bardzo różni się od mojego. Już samo słowo "glamour" sprawia, że ubrania upchnięte w mojej szafie spadają z wieszaków. Tymczasem Charlize wyszła poza granice swojego podwórka i nawet zdjęcia, odnoszę wrażenie, zostały wybrane zgodnie z filozofią "to musi być ubranie, nie przebranie": prezentują przystępne, miłe dla oka zestawy, które nie sprawiają, że mamy wrażenie patrzenia na dzieło artystyczne, tylko na coś, co rzeczywiście moglibyśmy włożyć na grzbiet.

Muszę również przyznać, że przeczytałam tę książkę błyskawicznie. Nie zdążyłam się porządnie rozpędzić, a już rozbiłam się o drugą stronę okładki. Moja koleżanka okazała się jeszcze lepsza - uporała się z nią w ciągu jednego dnia w pracy (ma szalenie zajmującą pracę, jak na pewno zdążyliście się zorientować). No i na koniec zostawiłam sobie zachwyty nad czymś jeszcze... nad wydaniem! To jedna z najładniejszych książek, jakie w życiu trzymałam w rękach. Okładka jest ładna, twarda, papier śliski, rozdziały porozdzielane, rady oprawione w ramki, tytuły wyróżnione, zdjęcia duże... estetyczny ideał. Na mojej półce z pewnością stanie obok prawie tak samo pięknego wydania "Masters of sex", o którym pisałam wam niedawno.

Polecam kobietom, po prostu.

www.karriba.pl

Chyba po raz pierwszy w życiu przeczytałam książkę o modzie. Sama nie wiem, co powinnam o tym myśleć. Czy od tego momentu zostanę fashionistką? Po co w ogóle sięgnęłam po coś takiego? Moda nie zajmuje mnie szczególnie. Nie fascynuje. Nie spędza snu z powiek. Owszem, przeglądam kilka blogów od czasu do czasu i na ogół lubię patrzeć na ładnie ubranych ludzi, ale sama biegam w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wierzę w klasyczną przyjaźń pomiędzy heteroseksualną kobietą i heteroseksualnym mężczyzną. Kolegowanie się? Jak najbardziej. Przyjaźń? Bądźmy poważni. Nawet gdyby taki twór udało się stworzyć, przeskakując pewne zasadnicze różnice w mentalności obu płci, nadal pozostaje jeden, duży problem - któraś strona w końcu zechce czegoś więcej. I wcale tutaj nie teoretyzuję. Moje założenie poparte jest bowiem sporą dawką doświadczenia w tej kwestii. Przytakuje mu również książka Ceceli Ahern. A także inna, którą właśnie czytam. I taka, którą przeczytałam kilka miesięcy temu. A książki przecież nie kłamią... prawda? Nie wywracajcie mojego światopoglądu do góry nogami i przytaknijcie.

Rosie i Alex przyjaźnią się od dziecka. Tego stanu rzeczy nie zmienia nawet fakt, że chłopak musi w końcu wyprowadzić się z rodzinnej Irlandii do Bostonu, gdzie jego tata dostaje pracę. W dalszej części książki możemy przekonać się, że cała masa innych mniej lub bardziej szczęśliwych wydarzeń nie jest w stanie zachwiać ich wzajemnym do siebie przywiązaniem. To naprawdę urocze i... głupie. Bo serio, ciągnie ich do siebie jakby oboje połknęli wielkie magnesy i widzą to właściwie wszyscy poza nimi samymi. Miłość jest idiotyczna, zwłaszcza wtedy, kiedy nie ma się pewności co do uczuć drugiej strony. Człowiekowi z miejsca odbiera całą pewność siebie. W tym przypadku to zjawisko przybrało rozmiary... Teksasu?

W książce rządzą listy, maile, wiadomości z chatów... nie mamy klasycznej narracji. Pojawia się tylko w epilogu. Wbrew pozorom czyta się to zupełnie nieźle i, mnie osobiście, w ogóle taki sposób przedstawienia akcji nie przeszkadzał. Nic mi właściwie w lekturze nie przeszkadzało, jeśli już w tym temacie jesteśmy. A mimo to ogólnie powieść Ahern mnie nie porwała. Motyw mitycznej przyjaźni damsko-męskiej zamieniającej się w coś więcej robi się coraz bardziej wyświechtany. Ok, przyznaję, że prawdopodobnie to moje własne "ja" próbuje wypłynąć na wierzch i zaburzyć mi zdolność sprawiedliwej oceny tej książki, niestety. Każdy z nas ma jakiś bagaż doświadczeń i czasem trochę on przeszkadza.

Generalnie powiem więc tak: to dobra książka. Dobrze się ją czyta. Ma fajną akcję. Ma wszystko, co mieć powinna książka określana mianem bestselleru. Powinna spodobać się fanom obyczajówek. Mnie też się podobała.. tylko jakoś tak na chłodno.

www.karriba.pl

Nie wierzę w klasyczną przyjaźń pomiędzy heteroseksualną kobietą i heteroseksualnym mężczyzną. Kolegowanie się? Jak najbardziej. Przyjaźń? Bądźmy poważni. Nawet gdyby taki twór udało się stworzyć, przeskakując pewne zasadnicze różnice w mentalności obu płci, nadal pozostaje jeden, duży problem - któraś strona w końcu zechce czegoś więcej. I wcale tutaj nie teoretyzuję. Moje...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dzisiaj Światowy Dzień Walki z AIDS, a skoro tak, to chciałabym wam opowiedzieć o wyjątkowej książce. Krąży ona wokół tematu tej strasznej choroby. I chociaż to naprawdę dziwne, wyszła spod pióra Eltona Johna. TEGO Eltona Johna.

Niewielu ludzi potrafi oddzielić stosunek do człowieka i stosunek do jego poglądów. Wielka szkoda, bo gdyby takich osób było więcej, świat wyglądałby lepiej. Ten bardzo popularny piosenkarz posiadł jednak ową znakomitą zdolność i, kto wie, być może właśnie dlatego wydaje się taki rozsądny oraz wiarygodny.

Uważam, że książki "Miłość jest lekarstwem" nie można nazwać biografią, chociaż ten wyraz pada w posłowiu. To raczej opowieść o AIDS właśnie. O początkach tej choroby, o walce z nią, o zapobieganiu jej... Elton John pisze świetnie, szalenie ciekawie i, co ważne, z punktu widzenia eksperta w tej dziedzinie. On sam nigdy nie zaraził się wirusem HIV, ale ogromna liczba jego przyjaciół nie miała tyle szczęścia. Od wielu lat ma własną fundację i aktywnie działa na rzecz zwalczania tej, powtarzam, okropnej choroby, jaką jest AIDS.

To jednak, co jest w tej książce najważniejsze i najlepsze, to przesłanie, które autor przemyca w każdym kolejnym rozdziale, jakby chciał się upewnić, że na pewno do nas dotarło. Mam wielką nadzieję, że chociaż kilka osób przejmie się słowami tego człowieka, bo naprawdę mają sens...

"Zwróćcie uwagę, jak często oceniamy ludzi na podstawie ich wyglądu - wzrostu, figury, urody czy niedoskonałości, które odstają od tego, co uważamy za "normalne". Inny rodzaj piękna wynika z naszych moralnych czy religijnych przekonań. Narzucamy innym nasze własne wartości i potępiamy tych, którzy podążają drogą inną niż ta, którą uznajemy za właściwą. Narkomani na przykład są dla nas "ludźmi o słabym charakterze", a homoseksualiści - "grzesznikami", i w konsekwencji od razu się od nich odwracamy. A owo piętno bierze się właśnie z różnic między ludźmi, takich jak kolor skóry, pozycja społeczna, wiara, płeć, pochodzenie, narodowość czy orientacja seksualna."

Prawda, sir Eltonie, najprawdziwsza prawda. Proszę, przeczytajcie całość.

www.karriba.pl

Dzisiaj Światowy Dzień Walki z AIDS, a skoro tak, to chciałabym wam opowiedzieć o wyjątkowej książce. Krąży ona wokół tematu tej strasznej choroby. I chociaż to naprawdę dziwne, wyszła spod pióra Eltona Johna. TEGO Eltona Johna.

Niewielu ludzi potrafi oddzielić stosunek do człowieka i stosunek do jego poglądów. Wielka szkoda, bo gdyby takich osób było więcej, świat...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiecie jak długo polowałam na tę książkę w bibliotece? Długo. Bardzo długo. Prawie tyle, ile Valentine na ten swój upragniony puchar... tfu, kielich. I kiedy już z przyzwyczajenia wpisałam tytuł do internetowego katalogu, żeby sprawdzić czy jest dostępny, okazało się, że jest. Uwierzycie? Aż westchnęłam ze zdziwienia. Ale tak to już jest, jak biblioteka ma jeden egzemplarz światowego bestselleru: aby go dostać, trzeba mieć refleks Edwarda ze "Zmierzchu"... albo trochę szczęścia.

Bądź co bądź spotkałam się wreszcie z bohaterami "Miasta Kości", pierwszego tomu z serii Dary Anioła, którą to serię jakiś czas temu popełniła niejaka Cassandra Clare. Oczywiście nie uwierzyłam, że w dzisiejszych czasach ktoś może nosić imię Cassandra (pomijając Kasandrę Ćwir z The Sims 2 i wszystkie te telefoniczne wróżki), więc wyguglowałam tą panią i rzecz jasna okazało się, że to jej pseudonim. Spryciara.

Główną bohaterką książki jest nastoletnia Clary Fray, której matka zaginęła, uprzedzając wcześniej telefonicznie swoją córkę, żeby pod żadnym pozorem nie wracała do ich wspólnego domu. Byłabym doprawdy zszokowana, gdyby Clary rzeczywiście jej posłuchała. Ale nie - pierwsze co zrobiła, to pobiegła do mieszkania i zastała je kompletnie zdemolowane. Matki oczywiście ani śladu. Był za to potwór. I mroczny kolega Jace, poznany nieco wcześniej w klubie (nomen omen, podczas zabijania jakiegoś swojego niebieskowłosego ziomka). Wesoło, nie ma co. Clary, aby odzyskać ukochaną matkę, będzie musiała zmierzyć się z nieźle pokręconą historią swojego życia, w którym pełno demonów, skrzatów, wampirów, czarowników, wilkołaków i... Nocnych Łowców.

Nie wierzę, że piszę to na trzeźwo i bez żadnej ironii, ale podobało mi się. Poważnie. Dawno już nie czytałam tak dobrej młodzieżówki z działu fantasy, a kto jak kto, ale wy najlepiej wiecie, jak dużą mam do nich słabość. W tej książce jest wszystko: story (ktoś coś kiedyś zrobił, dramatyczne skutki, mroczna historia - te sprawy), akcja (potwory, miecze, krew, zaczarowane drinki i jeszcze więcej krwi), nieźle wykreowane postacie (eee, weźcie mnie za pokemona, ale Jace jest naprawdę fajny) i przyzwoity język (to się czyta, to wciąga, nie trzeba rozkminiać międzyplanetarnych wykładów z fizyki, woohoo!). Jestem oczarowana. A Jace... no cóż, gdybym była młodsza, najprawdopodobniej bym się w nim zakochała.

Czekam na kontynuację. Pewnie następne x miesięcy. Ale co tam, wyciągnę z szafy mój miecz świetlny i zapoluję na nią. Tylko nie wiem co na taki atak powiedzą panie (i pan) z mojej biblioteki ;)

www.karriba.pl

Wiecie jak długo polowałam na tę książkę w bibliotece? Długo. Bardzo długo. Prawie tyle, ile Valentine na ten swój upragniony puchar... tfu, kielich. I kiedy już z przyzwyczajenia wpisałam tytuł do internetowego katalogu, żeby sprawdzić czy jest dostępny, okazało się, że jest. Uwierzycie? Aż westchnęłam ze zdziwienia. Ale tak to już jest, jak biblioteka ma jeden egzemplarz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ludzie nie mogą żyć bez seksu, również dosłownie. Dlaczego w takim razie aż do ubiegłego wieku był on tematem tabu? Właściwie nikt nie mówił o nim głośno, nie było też rzesz ludzi, którzy chcieliby zająć się badaniem jego specyfiki. Kiedy doktor Bill Masters postanowił wziąć na siebie lepsze poznanie ludzkiej seksualności, odradzano mu to. Państwo nie chciało dać na takie badania żadnych grantów, a władze Uniwersytetu Waszyngtońskiego, na którym wtedy pracował, trzeba było przekonywać, nie mówiąc całej prawdy o tym, jak to wszystko miało właściwie wyglądać. A jednak Masters pozostał uparty. Zatrudnił asystentkę bez dyplomu medycznego, nikomu bliżej nieznaną Virginię Johnson i w ten sposób rozpoczął ich wspólną drogę do sławy, w dużej mierze płacąc za nią z własnej kieszeni.

Umysły wariatów nie przestają mnie fascynować, a para Masters - Johnson w połowie XX wieku uchodziła w najlepszym przypadku za szaloną, a niekiedy wręcz za niebezpieczną. Wyobraźcie więc sobie moją radość, kiedy otworzyłam paczkę i znalazłam w niej egzemplarz książki "Masters of sex", na dodatek tak pięknie wydany. Wygląda wręcz ekskluzywnie! I świetnie przedstawia historię ludzi, którzy być może swoimi badaniami zapoczątkowali rewolucję seksualną w minionym stuleciu.

Już dawno nie bawiłam się tak dobrze podczas czytania żadnej biografii. Książka Thomasa Maiera jest napisana stylem powieściowym i pewnie dlatego tak niesamowicie wciąga. A może to po prostu jej bohaterowie mogą pochwalić się wyjątkowo bujnym i fascynującym życiorysem? W końcu o codziennym egzystowaniu każdego z nas nie kręci się seriali, prawda?

To zdumiewające jak seks, tak świetnie sprzedający się w naszych czasach, był traktowany jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Z niektórych rozmów i sytuacji można było nawet wywnioskować, że chodzi w nim niemal wyłącznie o prokreację! To tak nieprawdopodobne założenie, że dzisiaj można się z niego chyba tylko trochę podśmiewać. Nauka w tych niezbyt zamierzchłych przecież czasach, nie miała tak naprawdę bladego pojęcia o bardzo ważnej sferze życia człowieka. Dość powiedzieć, że dla Billa Mastersa szokiem był m.in. fakt, że kobieta może udawać orgazm albo, patrząc na drugą stronę medalu, że ten orgazm może być wielokrotny! :) Jestem oficjalnie zauroczona tą publikacją... do tego stopnia, że zaczęłam oglądać serial stworzony na jej podstawie.

Znakomita książka!

www.karriba.pl

Ludzie nie mogą żyć bez seksu, również dosłownie. Dlaczego w takim razie aż do ubiegłego wieku był on tematem tabu? Właściwie nikt nie mówił o nim głośno, nie było też rzesz ludzi, którzy chcieliby zająć się badaniem jego specyfiki. Kiedy doktor Bill Masters postanowił wziąć na siebie lepsze poznanie ludzkiej seksualności, odradzano mu to. Państwo nie chciało dać na takie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już od wieków całych planowałam lekturę tej książki, bo wcześniej przeczytałam pięć tomów Darów Anioła i bardzo mi się one podobały. A ludzie mówili, że Diabelskie maszyny są jeszcze lepsze. Że to wyższy poziom wtajemniczenia. Że to fajniejsze dziecko Cassandry Clare. Że ta historia jest piękna i wzruszająca, a bohaterowie są nie inaczej, tylko po prostu genialni. I dużo w tym prawdy, ale... Karriba zawsze ma jakieś ale.

"Miasto Kości" było lepsze. Bum, szum i grzmot z nieba. Tylko nie bijcie! Nie wiem czy nie przemawia przeze mnie sentyment względem pierwszej książki Cassie, ale uważam, że czytało się ją lepiej. Bohaterowie byli oryginalni, a w Mechanicznym aniele są niestety wtórni (chociaż równie sympatyczni). Will jest słabszą podróbką Jace'a... w każdym razie Jace'a z pierwszych trzech tomów Darów Anioła, a Tessa to właściwie kopia Clary, tylko odziana w suknie z epoki zamiast dżinsów i trampek. Nawet uwielbiany przeze mnie Magnus wypada tu gorzej... może dlatego, że brakuje mu Aleca.

To wszystko nie oznacza jednak, że książka jest słaba, bo Cassandra Clare nie pisze słabych książek - nawet ja to wiem. Historia jest fajna, więc czyta się ją szybko i z przyjemnością. Lekko wciąga i sprawia, że kibicuje się jej bohaterom jak narodowej drużynie w jakiejś medialnej dyscyplinie sportu. Cód, miód i orzeszki, chciałoby się powiedzieć. Jedyne co mi przeszkadzało, to irytujące wrażenie, że to wszystko gdzieś już było. I było. W Darach Anioła.

Elementem, który pani Clare dorzuciła w swojej drugiej serii, jest trójkąt miłosny. Chociaż "dorzuciła" to chyba niezupełnie właściwe słowo. Może lepsze byłoby "nieco go podrasowała". Mam wrażenie, że już w Darach Anioła próbowała zainteresować czytelników Simonem w roli rywala Jace'a, ale za późno wdrożyła ten pomysł w życie i ostatecznie nikt chyba nie miał wątpliwości co do ostatecznego wyboru Clary. Tutaj rzecz ma się inaczej. Jem i Will zostali ustawieni na jednym poziomie, więc mamy prawdziwy trójkąt, a nie tylko jego atrapę. Zobaczymy co będzie dalej.

www.karriba.pl

Już od wieków całych planowałam lekturę tej książki, bo wcześniej przeczytałam pięć tomów Darów Anioła i bardzo mi się one podobały. A ludzie mówili, że Diabelskie maszyny są jeszcze lepsze. Że to wyższy poziom wtajemniczenia. Że to fajniejsze dziecko Cassandry Clare. Że ta historia jest piękna i wzruszająca, a bohaterowie są nie inaczej, tylko po prostu genialni. I dużo w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bracia Lightwood są świetni - oto czym chciałam się dzisiaj z wami podzielić. Kto mnie dobrze zna, domyśli się też od razu, że gdybym miała wybrać jednego z nich, postawiłabym na Gabriela. Jestem taka przewidywalna! Dodam, że Will również zyskuje przy bliższym poznaniu, a Jem... no Jem jest nudny. I tyle.

W ogóle muszę się przyznać, że motyw trójkąta miłosnego nie należy do moich ulubionych. Wychodzi więc na to, że jestem totalną romantyczką. Dla mnie nie ma półśrodków. Będę kochała trochę tego, a trochę tamtego? Błagam. Jak miłość to miłość. Jedna. Silna. Pewna. A nie jakieś gierki pod tytułem "obaj są tacy ładni i mili, nie wiem którego wybrać". I chyba właśnie dlatego Dary Anioła podobają mi się bardziej niż Diabelskie Maszyny. Dzieje się tam wszystko. Trochę dobrego, trochę złego, trochę wkurzającego, a momentami trochę przesadzonego i odrobinę już nudnego, ale przez pięć (a pewnie i sześć) tomów czytelnik nie ma żadnych wątpliwości co do uczuć pomiędzy Clary i Jace'm. Nawet wtedy, kiedy wydaje się, że są rodzeństwem, do diabła!

Generalnie jednak książka jest fajna. Czyta się ją szybko, bo jest napisana prostym językiem... no i wciąga. Co będzie dalej? Co będzie dalej? Co będzie dalej? O, już północ? Myślę, że do jej przeczytania nie trzeba namawiać nikogo, kto ma za sobą tom pierwszy.

www.karriba.pl

Bracia Lightwood są świetni - oto czym chciałam się dzisiaj z wami podzielić. Kto mnie dobrze zna, domyśli się też od razu, że gdybym miała wybrać jednego z nich, postawiłabym na Gabriela. Jestem taka przewidywalna! Dodam, że Will również zyskuje przy bliższym poznaniu, a Jem... no Jem jest nudny. I tyle.

W ogóle muszę się przyznać, że motyw trójkąta miłosnego nie należy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z postępem cywilizacyjnym i ogólnym rozluźnieniem obyczajów, na które tak często narzekamy, wiążą się też pewne plusy. W końcu prawie wszystko ma swoje wady i zalety, prawda?

Żyjemy w społeczeństwie informacyjnym. Mnóstwo czasu spędzamy przed naszymi komputerami i telefonami, a normalne funkcjonowanie umożliwiają nam setki przeróżnych aplikacji. Co i rusz ktoś z rozrzewnieniem wspomina "stare, dobre czasy", kiedy to ludzie rozmawiali ze sobą na żywo, a nie online i kiedy młodzież była mniej rozpuszczona oraz miała sensowniejsze rozrywki. Być może rzeczywiście tak było. Ale! Tak jak wcześniej wspomniałam, są i plusy.

Proporcjonalnie do rozwoju ludzkości wzrasta poziom tolerancji wśród tejże. Coraz mniej jest nas w stanie zadziwić i coraz więcej my sami jesteśmy w stanie zaakceptować. Powoli (ale jednak) zaczynamy rozumieć, że nie wszyscy ludzie muszą być tacy sami. Oczywiście akceptacja i tolerancja to dwie różne sprawy. Nikt nie może zmusić człowieka dysponującego wolną wolą do zaakceptowania czegokolwiek. To, co kto przyjmuje za dobre czy odpowiednie, jest sprawą osobistą każdego z nas. Jednak tolerancja powinna być promowana. To na jej rzecz powinny być prowadzone różnego rodzaju agitacje. Wydaje mi się, że ludzie, którzy ze szpadami wyruszają na wojnę przeciwko wszystkiemu co odstaje od ogólnie przyjętej normy społecznej, muszą się naprawdę nudzić w swoim życiu. Takim osobom polecam zająć się czymś, znaleźć jakieś hobby... czytanie to straszny zjadacz czasu - nada się idealnie ;)

"Hektor" to bardzo mądra książeczka dla dzieci, która opowiada właśnie o tolerancji, a dokładnie o jej braku. Hipopotam w paski był wielkim problem dla "normalnego", brązowego stada hipciów. Nikt nie zastanawiał się czy tytułowy Hektor był dobrym zwierzątkiem, bo liczył się tylko jego wygląd. Ta historia kończy się fajnym morałem i słowo daję, jeśli macie dzieci, powinniście im tę książkę kupić. Spełnia ważną rolę edukacyjną i... przepięknie wygląda. Po prostu nie mogłam się powstrzymać od tej uwagi ;)

www.karriba.pl

Z postępem cywilizacyjnym i ogólnym rozluźnieniem obyczajów, na które tak często narzekamy, wiążą się też pewne plusy. W końcu prawie wszystko ma swoje wady i zalety, prawda?

Żyjemy w społeczeństwie informacyjnym. Mnóstwo czasu spędzamy przed naszymi komputerami i telefonami, a normalne funkcjonowanie umożliwiają nam setki przeróżnych aplikacji. Co i rusz ktoś z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki W poszukiwaniu Grzmiącego Smoka Romio Shrestha, Sophie Shrestha
Ocena 6,8
W poszukiwaniu... Romio Shrestha, Sop...

Na półkach: ,

Nigdy nie byłam w Buthanie i bardzo możliwe, że nigdy już w nim nie będę. A szkoda, bo przecież to kraj fascynujący, który na dodatek ma na swoim terytorium część Himalajów! Okazuje się, że oficjalna nazwa tego państwa to (brzmiące jakże egzotycznie) Królestwo Smoka. Jego obywatele nazywają zaś samych siebie ludźmi grzmotu. Te informacje w jakiś sposób wyjaśniły mi tytuł tej nieco abstrakcyjnej, ale uroczej książki dla dzieci.

Główna bohaterka, Amber, wybiera się wraz ze swoim tatą w odwiedziny do dziadka mieszkającego właśnie w Buthanie. Tam słyszy historię o grzmiących smokach i zaintrygowana wyrusza w podróż w towarzystwie swojego kuzyna, Tashiego. Ich celem jest odnalezienie legendarnych stworzeń.

Książka jest pięknie wydana i ozdobiona fantastycznymi ilustracjami stworzonymi przez autorów tej historii. Co ciekawe, Amber żyje w realnym świecie i jest najstarszą córką Sophie i Romiego Shrestha. Cała rodzina wydaje się zafascynowana historią i kulturą Buthanu.

Lektura "W poszukiwaniu grzmiącego smoka" jest fajną okazją do zaznajomienia dziecka z zupełnie innym, a przecież wcale przez to nie gorszym światem. Świetna sprawa!

www.karriba.pl

Nigdy nie byłam w Buthanie i bardzo możliwe, że nigdy już w nim nie będę. A szkoda, bo przecież to kraj fascynujący, który na dodatek ma na swoim terytorium część Himalajów! Okazuje się, że oficjalna nazwa tego państwa to (brzmiące jakże egzotycznie) Królestwo Smoka. Jego obywatele nazywają zaś samych siebie ludźmi grzmotu. Te informacje w jakiś sposób wyjaśniły mi tytuł...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czekałam na "Blackout" tak, jak większość dzieci czeka na Boże Narodzenie. I jeszcze trochę tak, jakby po tej książce nie miało się już wydarzyć nic więcej. Nigdy. W całym moim życiu. A to, wiecie, niepokojące. Bo książka jest przecież tylko książką. Zwykłą - 509 stron w okładce ze skrzydełkami. Ani to dużo, ani mało. Coś tak nijakiego nie powinno budzić aż takiego podekscytowania. Bo ekscytować to się można wycieczką na Hawaje albo... inwazją zombie? Polityką na najwyższym szczeblu? I prawdą. Tak. Prawdą również.

Jako że ta książka była moim absolutnym must have (że tak pozwolę sobie posłużyć się nomenklaturą blogerek modowych), to oczywiście nie musiała czekać w kolejce, tak jak większość innych książek, które trafiają w moje ręce. Miała najwyższy priorytet, więc nie zrobiłam sobie nawet herbaty do jej towarzystwa. Szkoda mi było czasu.

W tym oto momencie wszyscy ci, którzy nie przeczytali jeszcze dwóch poprzednich tomów tej jakże znakomitej serii (a tak baj de łej - wstydźcie się!), powinni zakończyć lekturę mojego uroczego tekstu. Karriba fajnie pisze, wiem, ale tym razem nie dla was. Wróćcie jak naprawicie swoje błędy jak przeczytacie "Feed" i "Deadline".

Zakończenie drugiej części Przeglądu Końca Świata lekko wbijało w fotel, więc pierwsze pytanie jakie cisnęło mi się na usta przed wielkim finałem brzmiało oczywiście tak:

Co. Z. Tą. Georgią?!

Otóż, widzicie, z Georgią wszystko w porządku. I to jest właśnie problem, bo stanu nieboszczyków nie powinno określać się w ten sposób. Martwi ludzie nie mają prawa czuć się dobrze. Gwoli ścisłości, nie mają prawa czuć się jakkolwiek. Nie mogą też chodzić, myśleć i wszczynać buntów, o ile nie powłóczą przy tym nogami i nie rozdzierają gardeł przypadkowym przechodniom. A chodzą, myślą i wszczynają bunty, nie powłócząc przy tym nogami i nie rozdzierając gardeł przypadkowym przechodniom. Źle się dzieje w postapokaliptycznym państwie amerykańskim, oj źle.

Nie wiem czy "Blackout" jest tak dobre jak "Deadline", ale nie ma to większego znaczenia, bo i bez tego jest lepsze niż 85% lektur, z jakimi miałam styczność w ciągu ostatnich dwudziestu trzech lat. Niech to wam posłuży za rekomendację, której oczywiście nie potrzebujecie, skoro zdecydowaliście się przeczytać ten tekst do końca. Ta książka to pomieszanie z poplątaniem - polityka, nauka, medycyna, spiski, dziennikarstwo, zombie, krew, pot i łzy. Powiedzcie mi czego w niej nie ma, a dam wam w łeb. Bo w niej jest wszystko to, co być powinno.

Jestem tą serią totalnie i niezaprzeczalnie oczarowana. Od teraz zobowiązuję się zawsze i wszędzie głosić prawdę. Tylko prawdę. Zawsze prawdę... żartowałam. Ale Przegląd Końca Świata to arcydzieło. Nie kłamię.

www.karriba.pl

Czekałam na "Blackout" tak, jak większość dzieci czeka na Boże Narodzenie. I jeszcze trochę tak, jakby po tej książce nie miało się już wydarzyć nic więcej. Nigdy. W całym moim życiu. A to, wiecie, niepokojące. Bo książka jest przecież tylko książką. Zwykłą - 509 stron w okładce ze skrzydełkami. Ani to dużo, ani mało. Coś tak nijakiego nie powinno budzić aż takiego...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie każdy nadaje się do pracy w PR. Prawdopodobnie jest to oczywiste dla tych osób, które kiedykolwiek miały z PR coś wspólnego. Cała reszta ludzi myśli na ogół, że to tylko trochę gadania przez telefon i masa burz mózgów, rozpisywanych kolorowymi flamastrami na białej tablicy. Nic skomplikowanego, zwłaszcza biorąc pod uwagę te hektolitry kawy, stosy zakładek indeksujących w oczojebnych kolorach oraz rząd okularów w grubych oprawkach i czerwonego lakieru do paznokci. I coś w tym jest. Tyle że praca w PR to praca z wyobraźnią, logistyką i przede wszystkim z ludźmi. Całą masą ludzi. Różnych.

Ci właśnie ludzie dzwonią do ciebie o różnych porach dnia i nocy, na ogół chcąc czegoś, czego nie możesz im załatwić (np. słonecznej pogody na 23 września). Ci ludzie lubią cię zwyzywać od idiotów albo być zdziwieni faktem, że naprawdę potrzebujesz tych trzech godzin snu w ciągu doby. Czasem chcą szampana w niebieskiej butelce, bo picie z zielonej jest okropnie banalne i w ogóle nie przejmują się faktem, że być może nikt na całym świecie nie produkuje szampana w niebieskich butelkach. Czasem nie chcą wystawiać faktur, które wystawić mają obowiązek, więc księgowe dostają białej gorączki i za wszystko dostaje się tobie. Zła pogoda to twoja wina! Korki na drodze to twoja wina! Zepsuty samochód to też twoja wina!

Tak mniej więcej wygląda nowe życie Bette Robinson, byłej pracownicy banku UBS. A właściwe to tak powinno wyglądać, bo od naszej bohaterki niewiele się wymaga. Spotyka się z różnymi sławami na suto zakrapianych imprezach i przez kilka miesięcy planuje dwuminutowy występ podrzędnej gwiazdki na urodzinach Playboya. W pewnym momencie musi też poudawać związek z cudownym dzieckiem brytyjskiej korony i robi to chętniej, niż można byłoby się tego po niej spodziewać.

Książka łatwa, szybka i przyjemna, ale kompletnie oderwana od rzeczywistości. To znaczy - może PR w połączeniu z high life rzeczywiście tak wygląda. Nie wiem, bo nigdy nie zajmowałam się organizacją żadnej imprezy, na której miałby pojawić się Jay-Z. Problemy z mojego poziomu PR to, na przykład, przybycie na mecz dwóch gości z zestawem do robienia popcornu oraz waty cukrowej, z których każdy twierdzi, że nasza manager dzwoniła do niego w sprawie obsługi wydarzenia. Ot, widzicie skalę przepaści, która dzieli mnie od Bette? Bo ja widzę aż za dobrze ;-)

"Portier nosi garnitur od Gabbany" to powieść dla ludzi, których portierzy rzeczywiście noszą garnitur od Gabbany... albo chociaż takich, którzy w ogóle mają jakiegoś portiera. Poza tym po tę książkę mogą też sięgnąć wszyscy inni, pod warunkiem, że potraktują ją wyłącznie jako miłą odskocznię od codzienności.

www.karriba.pl

Nie każdy nadaje się do pracy w PR. Prawdopodobnie jest to oczywiste dla tych osób, które kiedykolwiek miały z PR coś wspólnego. Cała reszta ludzi myśli na ogół, że to tylko trochę gadania przez telefon i masa burz mózgów, rozpisywanych kolorowymi flamastrami na białej tablicy. Nic skomplikowanego, zwłaszcza biorąc pod uwagę te hektolitry kawy, stosy zakładek indeksujących...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ludzie lubią robić plany. Planują swoją karierę i swoje życie prywatne. Wymyślają imiona dla swoich dzieci na pięć lat przed ich narodzinami i zaczynają organizować wesele na dziesięć lat przed jego nadejściem. Najpóźniej w gimnazjum wiedzą już też, co chcą robić w przyszłości, a szkoły wydatnie im w tym pomagają, zmuszając do wyboru - klasa medyczna, językowa, a może dziennikarska? Nie ma zmiłuj. Zawołanie carpe diem brzmi dzisiaj po prostu niepoważnie. Bo jak to? Jeszcze nie zdecydowałeś jakie przedmioty będziesz zdawał na maturze? I co to znaczy, że w marcu wciąż nie masz planów na wakacje? Wstrząsające.

Ryden też miała plan. Matura, studia, dyplom, wymarzona praca. Potem można było umierać szczęśliwie. Wszystko jakoś się układało, ale dnia pewnego i, zgodnie ze znanym schematem, pięknego, największa rywalka Ryden zgarnęła jej sprzed nosa wymarzoną pracę w wymarzonym wydawnictwie. I plan się posypał.

Autentycznym przerażeniem napawał mnie stan ducha głównej bohaterki "Absolwentki" po tym wydarzeniu. Zamknęła się w swoim starym, zagraconym pokoju i oddała melancholii. Chodziła co prawda na jakieś rozmowy kwalifikacyjne, ale nie dość, że wykazywała się na nich kompletnym brakiem taktu (co nie świadczyło o niej najlepiej), to jeszcze była do nich zupełnie nieprzygotowana. Jakby tego było mało, dochodziła do tego jej rodzina, która w zamierzeniu autorki miała być prawdopodobnie uroczo oryginalna, a okazała się mocno irytująca i z całą pewnością potrzebująca natychmiastowej, zbiorowej wizyty u psychologa.

I właśnie dlatego człowiek wymyślił coś takiego jak Plan B. I C. I następne w kolejce plany awaryjne. Żeby ludzie nie opierali całego swojego życia na jednym założeniu. I żeby uniknąć pojawiania się na rynku takich książek jak "Absolwentka". Po prostu.

www.karriba.pl

Ludzie lubią robić plany. Planują swoją karierę i swoje życie prywatne. Wymyślają imiona dla swoich dzieci na pięć lat przed ich narodzinami i zaczynają organizować wesele na dziesięć lat przed jego nadejściem. Najpóźniej w gimnazjum wiedzą już też, co chcą robić w przyszłości, a szkoły wydatnie im w tym pomagają, zmuszając do wyboru - klasa medyczna, językowa, a może...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po lekturze "Pewnego dnia" przychodzą mi do głowy całe zastępy różnych szalenie lotnych myśli. W skrócie przedstawiają się jakoś tak: rany, jak ja lubię książki Emily Giffin. Wiem, wiem, "rany" to okropne słówko i tak, oczywiście macie rację, powinnam zaprzestać jego używania. Bezwzględnie. Tak jak wielu innych, podobnie odrażających wyrażeń. Ale przecież my nie o tym dzisiaj!

Tym razem pani Giffin zapoznaje nas z Marianne, która jest ładna, mieszka w Nowym Jorku, tworzy scenariusz do znanego i lubianego serialu i jest związana z niemal idealnym facetem. Brakuje tylko białego kucyka i odrobiny tiulu, a wylądowalibyśmy w bajce. A jak nie w bajce to przynajmniej w domu Carrie Bradshaw. Ale kucyka nie ma, tiulu też nie. Pojawia się za to osiemnastoletnia córka, którą młodziutka Marianne oddała do adopcji tuż po urodzeniu, nie mówiąc o tym nikomu poza matką, która pomogła jej ukryć ciążę. Kirby staje na progu domu matki, nie wiedząc czego może po niej spodziewać.

Brzmi to banalnie lub nawet głupio, ale to lektura o odnajdywaniu siebie, swojej tożsamości, o trudnych decyzjach i ich skutkach. Ta historia jest tak urocza i tak wciągająca, że mam wielką ochotę na więcej. Chciałabym, aby Emily Giffin "pewnego dnia" postanowiła napisać kontynuację tej książki i opisała w niej dalsze losy nieco zbuntowanej Kirby, jej zagubionej biologicznej matki, tajemniczego ojca, najlepszej przyjaciółki i przybranej rodziny. Wiem, że nie można pięćdziesiąt razy odkrywać swojej przeszłości na nowo i wyjaśniać sobie różnych decyzji sprzed lat, ale mam wrażenie, że jeśli jakaś książka Giffin ma szansę na drugą młodość, to właśnie ta. W końcu "Coś niebieskiego" nie było takie złe...

Nie tak znowu dawno temu pisałam wam o "Tym jedynym", najnowszej powieści "autorki, która rozumie kobiety jak nikt inny". To była dość dobra książka, ale ta jest dużo lepsza. Słowo. Toteż jeśli macie ochotę zacząć swoją przygodę z tą autorką, polecam właśnie "Pewnego dnia".

www.karriba.pl

Po lekturze "Pewnego dnia" przychodzą mi do głowy całe zastępy różnych szalenie lotnych myśli. W skrócie przedstawiają się jakoś tak: rany, jak ja lubię książki Emily Giffin. Wiem, wiem, "rany" to okropne słówko i tak, oczywiście macie rację, powinnam zaprzestać jego używania. Bezwzględnie. Tak jak wielu innych, podobnie odrażających wyrażeń. Ale przecież my nie o tym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trzecia i jak na razie chyba ostatnia część opowieści o przygodach członków rodziny Lacey wywołała u mnie uczucia podobne do tych, które były moim udziałem przy okazji lektury dwóch poprzednich tomów. Szału nie było, wielkiej porażki również nie. Takie tam czytadło.

Mercy Hart jest nieco inną bohaterką niż znane nam wcześniej Ellie i Jane. To dużo spokojniejsza dziewczyna. Grzeczna. Rozsądna. Nie wyróżniająca się niczym szczególnym. Ot, panna jakich wiele. Kit z kolei odstaje trochę charakterem od swoich przyrodnich braci. Jest dość zabawny i beztroski, a na dodatek utrzymuje się z aktorstwa (i osobiście zna Szekspira!), więc tutaj plus dla niego. Rachunki się wyrównują. Sama historia jest natomiast bliźniaczo podobna do tych, które poznałam już wcześniej, co niekoniecznie musi być wadą tej książki. W końcu sięgając po coś takiego nie można się spodziewać niesamowicie oryginalnego arcydzieła klasy światowej, prawda? Wszystko ma swoją miarę.

"Gra o miłość" świetnie sprawdzi się w roli relaksującego czytadła dla kobiet na jesienno-zimowe wieczory. Tyle.

www.karriba.pl

Trzecia i jak na razie chyba ostatnia część opowieści o przygodach członków rodziny Lacey wywołała u mnie uczucia podobne do tych, które były moim udziałem przy okazji lektury dwóch poprzednich tomów. Szału nie było, wielkiej porażki również nie. Takie tam czytadło.

Mercy Hart jest nieco inną bohaterką niż znane nam wcześniej Ellie i Jane. To dużo spokojniejsza...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Futbol amerykański to sport, który w naszym kraju kojarzy się głównie z jajowatą piłką, niejasnymi zasadami, nienaturalnym wyglądem barków zawodników oraz Super Bowlem. To ostatnie pod warunkiem, że w okolicach przełomu stycznia i lutego media nie zapomną poinformować o rekordowej sprzedaży kurczaków w USA, zatrzymaniu wszystkich krajowych lig (w tym NBA) oraz niebagatelnych sumach, jakie trzeba zapłacić za 30-sekundową reklamę w przerwie tego spotkania. Czasem, kiedy Janet Jackson "przez przypadek" pokaże sutek, albo kiedy Beyonce da się złapać na udawaniu Hulka, to wydarzenie pośrednio istnieje w mediach nieco dłużej niż jeden dzień. Jednak wynik samego meczu traktowany jest raczej jako ciekawostka, bo kogo u licha obchodzi, że jacyś tam New York Giants pokonali jakichś tam New England Patriots? Oczywiście poza autorką tego tekstu i paroma innymi, na ogół dziwnymi ludźmi? Nikogo, nawet prezentera wiadomości sportowych, który tę wieść narodowi przekazuje.

Po najnowszą książkę Emily Giffin sięgałam z naprawdę wielkim znakiem zapytania w głowie. Miałam na nią szaloną ochotę (zresztą, jak zawsze na Giffin), ale jednocześnie zastanawiałam się, czy o środowisku futbolu amerykańskiego da się zrozumiale pisać nie tylko dla Amerykanów i garstki maniaków z innych krajów, ale przede wszystkim dla futbolowych mugoli. Na dodatek mugoli w spódnicach. I wiecie co? Da się. Duża w tym zasługa nie tylko autorki, ale i tłumacza polskiego wydania, pani Martyny Tomczak. Dzięki ci Panie za istnienie ludzi, którzy się do swojej pracy przykładają. Ale okay, zostawmy już ten futbol, bo was zanudzę doszczętnie.

Shea, główna bohaterka książki, jest wielką fanką tej nierozumianej u nas dyscypliny sportu. Od dziecka kibicuje lokalnej drużynie z Walker, a po ukończeniu studiów zaczyna pracę w jej bezpośrednim otoczeniu. Na pewnym etapie życia ma niemal wszystko - świetną pracę, jeszcze lepszego faceta i oddanych przyjaciół. A jednak jej własne szczęście nie do końca ją zadowala. W związku z tym Shea musi podjąć kilka naprawdę trudnych decyzji.

Emily Giffin bardzo rzadko mnie rozczarowuje (okay, okay, raz się zdarzyło), więc byłam przekonana, że i tym razem będzie dobrze. Ta kobieta potrafi pisać w taki sposób, że po rozpoczęciu lektury wprost nie mogę się od niej oderwać, co uważam za niebywały talent amerykańskiej pisarki. Siedzę i czytam aż... przeczytam. I chociaż nie umiem żadnej jej książki zaliczyć do swoich absolutnie ulubionych, to jednak zawsze sięgam po nie z wielką ochotą i lekkim podekscytowaniem. Fenomen, jak nic.

"Ten jedyny" nie znajdzie się na moim prywatnym szczycie najlepszych dzieł autorki, która "rozumie kobiety jak nikt inny", bo trudno będzie czymkolwiek przebić "Coś pożyczonego", ale na pewno wpisuje się w charakter jej twórczości. Jeśli któraś z was (bo zakładam, że faceci nie sięgają zbyt często po tego typu książki) poszukuje fajnej, wciągającej, pozytywnej, ale niekoniecznie bardzo lekkiej historii, to ta powieść została napisana specjalnie dla was. Polecam :-)

www.karriba.pl

Futbol amerykański to sport, który w naszym kraju kojarzy się głównie z jajowatą piłką, niejasnymi zasadami, nienaturalnym wyglądem barków zawodników oraz Super Bowlem. To ostatnie pod warunkiem, że w okolicach przełomu stycznia i lutego media nie zapomną poinformować o rekordowej sprzedaży kurczaków w USA, zatrzymaniu wszystkich krajowych lig (w tym NBA) oraz...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Zabrałam ich ze sobą nad morze, ponieważ oni parę lat wcześniej zdecydowali się pojechać na Gibraltar. Busem. Starym. Z niewielką ilością pieniędzy w kieszeniach. Wariatów oczywiście nigdy na świecie nie brakowało i, jeśli już o tym mowa, nadal nie brakuje. Ale kto wie, może to właśnie dla takich ludzi została stworzona prawdziwa turystyka? Bo co to za sztuka polecieć gdzieś samolotem, przespać się w dobrym hotelu i odwiedzić plażę, jakąś katedrę i ze dwa muzea? W dzisiejszych czasach to już nie jest żaden wielki wyczyn. To tylko wakacje. A prawdziwa turystyka to przecież mieszanka przygody i tajemnicy!

Panowie postanowili wyłożyć po (maksymalnie) 3 000 złotych od głowy i zafundować sobie za to miesiąc życia o jakim marzyli. Pieniądze odkładali przez pół roku, ale im się udało. Kupili bardzo stary pojazd, który tylko na potrzeby tego tekstu nazwiemy busem, wyremontowali go nieco, nabyli mnóstwo jedzenia w puszkach i ruszyli w świat. Byli w Czechach, Austrii, Szwajcarii, Włoszech, Hiszpanii i w paru innych państwach. Spali w namiotach albo pod gołym niebem. Nie zabrakło im kłopotów, które różni ludzie wieścili jeszcze przed wyjazdem, ale zdarzały się też piękne i niezapomniane chwile... które potem zamieniły się we wspaniałe wspomnienia.

Bardzo lubię takie historie, bo one pokazują, że w ludziach zamieszkujących naszą planetę ciągle jeszcze drzemie jakiś potencjał. Głód wiedzy, przygody, pierwiastek zdrowego szaleństwa. Może Karol Lewandowski nie jest narratorem na miarę drugiego Cejrowskiego i może ta książka jest trochę zbyt powierzchowna, ale czy można wymagać literackiego dzieła sztuki od faceta, który studiował jakiś dziwny (zapewne ścisły) kierunek, a potem postanowił załadować się do zdezelowanego busa i pojechać nim w świat? Można, ale po co? Zresztą, za parę lat będzie pewnie pisał ciekawiej niż mogłabym to sobie wymarzyć... a tymczasem całkiem miło wspominam lekturę jego książki o spełnianiu marzeń :-)

www.karriba.pl

Zabrałam ich ze sobą nad morze, ponieważ oni parę lat wcześniej zdecydowali się pojechać na Gibraltar. Busem. Starym. Z niewielką ilością pieniędzy w kieszeniach. Wariatów oczywiście nigdy na świecie nie brakowało i, jeśli już o tym mowa, nadal nie brakuje. Ale kto wie, może to właśnie dla takich ludzi została stworzona prawdziwa turystyka? Bo co to za sztuka polecieć...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Szklany klosz" znalazłam w biblioteczce mojego brata. Posiada on wybitnie zdezelowany egzemplarz tej książki. Właściwie to podczas czytania rozpadł mi się na części pierwsze. Powinnam mieć pewnie trochę wyrzutów sumienia z tego powodu, ale jakoś nie mam, bo ostatnimi czasy wyrzuty sumienia czepiają się mnie wyjątkowo rzadko. Na dodatek aktualnie cierpię na zbyt kiepski humor, żeby się przejmować takimi drobiazgami. Całą moją głowę zajmują myśli dotyczące Esther Greenwood, która, co zaskakujące, okazała się moją bratnią duszą.

To młoda dziewczyna. Dość inteligentna, dość wykształcona, dość towarzyska, a jednocześnie zupełnie przeciętna. Sama nie wie co tak naprawdę chciałaby w życiu robić, więc zajmuje się wszystkim "po trochu". Faceci nie spędzają jej snu z powiek, ale też nie stroni ona od ich towarzystwa. Chyba fascynują ją w jakiś pokrętny sposób. Nie dysponuje żadnymi umiejętnościami praktycznymi, czym odrobinę martwi swoją zapracowaną matkę. Nawet instynkt macierzyński nie atakuje jej tak intensywnie jak jej koleżanki. Esther błąka się po świecie bez ładu i składu, nigdzie nie mogąc sobie znaleźć miejsca.

To, że ta dziewczyna okazała się moją bratnią duszą nie oznacza bynajmniej, że jesteśmy do siebie podobne. Owszem, mamy pewne cechy wspólne, których zignorować nie sposób, ale generalnie Esther ma duszę bardzo wrażliwą, skłonną do filozoficznych przemyśleń, do których ja jestem zdolna tylko po trzech truskawkowych drinkach i przesłuchaniu płyty Enrique Iglesiasa. Mam za dużo jasno wyklarowanych marzeń i utopijnych wizji przyszłości, żeby móc się porównać do zblazowanej, obojętniej na wszystko Esther.

"Szklany klosz" to książka, którą warto przeczytać do połowy. Pierwsze dwieście kartek wciągnęłam szybko, ale przy kolejnych zaczęłam wytracać tę prędkość. Przyszedł nawet kryzys, jakbym uczestniczyła w maratonie, w którym po 35 przebiegniętych kilometrach zaczyna zawodnikom "odcinać prąd". W pewnym momencie prawie się czołgałam. Siły odzyskałam dopiero w końcówce tej rozgrywki, więc mam co do niej mieszane uczucia. Może to opowieść o zagubionych młodych ludziach? Albo o pierwszych feministkach? Nie wiem. Nigdy nie byłam dobra w doszukiwaniu się drugiego dna i ukrytych sensów. Ale jeśli tak, to Esther Greenwood jest raczej kiepską reklamą zarówno pierwszych, jak i drugich. Samą książkę mogę określić mianem "takiej sobie".

www.karriba.pl

"Szklany klosz" znalazłam w biblioteczce mojego brata. Posiada on wybitnie zdezelowany egzemplarz tej książki. Właściwie to podczas czytania rozpadł mi się na części pierwsze. Powinnam mieć pewnie trochę wyrzutów sumienia z tego powodu, ale jakoś nie mam, bo ostatnimi czasy wyrzuty sumienia czepiają się mnie wyjątkowo rzadko. Na dodatek aktualnie cierpię na zbyt kiepski...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to