Pod koniec Nowego DC Comics Lex Luthor został władcą planety Apokolips. Jednakże szybko opuścił swoją funkcję i przez większość „Odrodzenia” nie odwoływano się do tego. Dopiero tom szósty wraca do tego wątku.
Lex Luthor zostaje uprowadzony przez mieszkańców Apokolips, aby ponownie przejąć tam władzę. Na dawnej planecie Darkseida trwa obecnie wojna domowa. Trafia tam też Superman razem ze swoją rodziną.
Prawdopodobnie byłaby to kolejna niczym nie wyróżniająca się wizyta Supermana na Apokolips. Jednakże pewien powiew świeżości wprowadza tam obecność Lois i Jona. Oboje muszą dostosować się do brutalnych warunków planety i odgrywają tam dosyć zaskakujące, ale jednocześnie pasujące do ich charakterów role. Trochę rozczarował mnie wątek Lexa, który lekko cofnął tego bohatera w rozwoju. Również plan Kalibana był bardzo wydumany. Doceniam jednak obiecujące zmiany jako wprowadzono na Apokolips, mam nadzieję, że nie cofną ich zbyt szybko.
Druga z opowieści to „Na księżyc i z powrotem”. Jest to ciepła i sympatyczna historia o tym jak Superman zabiera grupkę poważnie chorych dzieci w odwiedziny do siedziby Ligi Sprawiedliwości. Nie jest to nic wielkiego, ale autentycznie podnosi na duchu. Trochę kojarzyło mi się z historią „Mały wielbiciel Spider-mana”.
Tom zamyka dwuczęściowa historia „Ostatnie dni”. W niej Superman i Jon odwiedzają odległą planetą skazaną na zagładę. Jednakże jej mieszkańcy nie zgadzają się na ratunek.
Już na pierwszy rzut oka widać, iż chciano tu przedstawić analogiczną sytuację do zagłady Kryptona. Tutaj jednak to nie nauka zniechęca mieszkańców do ratunku, ale religia. Przez większość fabuły wydaje się, że jest krytyka religii i wychwalanie racjonalizmu. Pod koniec jednak dochodzi jednak do pewnego zwrotu akcji, a postacie stają się ciekawsze. Szczególnie w pamięć zapada dosyć smutna rozmowa Jona z jego ojcem w finale.
Tom rysuje paru rysowników. Doug Mahnke stara się być bardzo dokładny, ale przez nadużywanie tuszu postacie w jego wykonaniu wyglądają czasami nienaturalnie. Podobny problem mam z Edem Benesem, chociaż u niego postacie mają bardziej ograniczoną mimikę twarzy. Zaskakująco dobrze wypada za to współpraca Barry’ego Kitsona i Scotta w historii z chorymi dziećmi.
Historie zaprezentowane w tym nie są może wybitne. Jednakże każda z nich ma w sobie jakiś pomysł, który sprawia, że zostają w pamięci.
Historie zawarte w drugim tomie „Maski” są moim zdaniem bardzo nierówne. Pierwsze dwie nie przypadły mi do gustu, natomiast kolejne są dobre lub bardzo dobre. Pomiędzy poszczególnymi opowieściami nie ma większego związku, oczywiście poza Kellawayem i tytułową maską. Każda z nich opowiada perypetie innej osoby, która weszła w posiadanie tego nietypowego artefaktu. Pierwsza i ostatnia historia dotyczą zemsty, w międzyczasie z kołek są m.in. poszukiwania zaginionej siostry. Z całą pewnością w porównaniu do poprzedniego tomu jest bardziej widowiskowo, a równie krwawo i brutalnie. Polecam