Jeden z najpopularniejszych obecnie amerykańskich scenarzystów komiksowych, aż pięciokrotny laureat Nagrody Eisnera. Początkowo publikował w mniejszych wydawnictwach. Z Marvelem związany od roku 2000, kiedy zadebiutował pierwszym numerem serii Ultimate Spider-Man. Komiks okazał się wielkim sukcesem i Bendis kontynuował pracę nad- nim przez ponad dekadę. Oprócz tego wśród jego ważnych prac należy wymienić Daredevila, Alias, Powers, Avengers i New Avengers czy miniserie Tajna Inwazja i Dom M. Obecnie tworzy serie: All-New X-Men i Guardians of the Galaxy (Strażnicy Galaktyki).http://www.jinxworld.com/
Jak tylko w opisywanej historii pojawiają się postacie typu Magneto albo Doktor Strange czy Hulk to już wiem, że to nie moje klimaty. A dlaczego? Ponieważ wiąże się to z jakąś odrealnioną konfrontacją, typu zagłada wszechświata, albo co najmniej Nowego Jorku. I właśnie z tym mamy do czynienia, a przy okazji... "ginie" sam Spider-Man. Oczywiście "ginie" daję w cudzysłowie, ponieważ nie chce mi się wierzyć, że stałoby się to w tak trywialny sposób. Na anty-deser pojawiają się jeszcze Avengers próbujący posprzątać ten bałagan. Jest zbyt światowo, za dużo fajerwerków!
Ponadto mocno na siłę wskrzeszono Gwen Stacy i zrobiono z niej Carnage. Zginęła to zginęła, dajcie jej spokój! A, jeszcze bardzo rozczarował mnie zapowiadany Mysterio. Nie dość, że wygląda fatalnie, to w dodatku pojawia się epizodycznie. Na plus mogę natomiast zaliczyć motyw wyrzutów sumienia Johna Jamesa Jamesona, który bijąc się z myślami zdaje sobie sprawę, jak niesprawiedliwie traktował Spider-mana.
Zawsze chętnie wracam do przygód bohaterów, których losy nie są tak oczywiste i oklepane, jak tych znanych z licznych filmów czy stosów komiksów wysokością dorównującym budynkom mieszkalnym. Takim właśnie bohaterem jest Moon Knight, obrońca nocnych wędrowców, sługa tebańskiego boga księżyca Khonshu. Z wielkim zapałem zabrałem się do czytania dwunastozeszytowego albumu autorstwa scenarzysty Bendisa i rysownika Maleeva. Panów tych znam dobrze z komiksów poświęconych Daredevilowi, którego wprost uwielbiam. I cóż z tego wyszło?
Otóż Marc Spector przenosi się do Los Angeles, aby tam prowadzić życie producenta filmowego. Oczywiście jest to przykrywka dla jego bohaterskiej działalności. W mieście pojawia się nowy, naprawdę groźny wróg, który dodatkowo chce wejść w posiadanie szalonego robota Ultrona. To tak w wielkim skrócie. W komiksie pojawiają się również inni bohaterowie Spider-Man, Kapitan Ameryka, Wolverine, a czytelnik zwodzony jest przez szalony umysł Spectora. Czy wydarzenia i otaczające głównego bohatera postacie to jedynie wytwór jego chorego umysłu, jawa to czy jeno koszmarny sen?
I tak plączemy się po skąpanych w szarości, pełnych brudu i okropności planszach komiksowych, których stylistyka dobrze działała w przypadku Daredevila, a w przypadku Moon Knighta przygnębia i dołuje. Lubię ten styl, do warstwy graficznej ciężko mi się przyczepić, ale niekoniecznie w tym przypadku to się sprawdziło. Brakowało mi rysunków odjechanych, stworzonych jakby autor był na haju. To jest takie przyziemne i depresyjne. Scenariusz nie jest odkrywczy, chwilami męczą te ściany tekstu, przegadane to strasznie. Już to pisałem, ale podkreślę to raz jeszcze - lubię gdy twórcy komiksu akcję prowadzą obrazem, dynamiką przedstawianej akcji, nawet zróżnicowanymi kadrami, a nie tekstem. A główny antagonista jest tak mało straszny, jakiś stary pierdoła z monoklem. Ogólnie obleci, poprzednie albumy poświęcone Moon Knightowi znacznie bardziej mi się podobały.