Hopelandia Ian McDonald 6,1
ocenił(a) na 613 tyg. temu Hopelandia to nie państwo wymyślone czy miasto. Hopelandia to Rodzina, zgromadzenie, sekta, mają swoją religię, która opiera się raczej na rytuałach, kodeksie uznanym przez członków. Mają też osobliwy talent i umiłowanie elektryczności. Są wśród nich Iskromagowie, Burzomówcy, a przewodzi im Wielki Transformator Zakonu Elektromancerów (!)
Iskromagiem jest Raisa Peri Aritares Hopeland, Burzomówcą jej syn Atli Raisabur Vego Burzomówca.
Jest też Amon Brightbourne – ojciec Burzomówcy. To też nie jest człowiek zwykły, poza tym że tworzy specyficzny rodzaj Muzyki jest „nosicielem” Łaski. W jego rodzinie Łaskę przynosi Jasny Chłopiec – tylko mężczyzną. Ni to zjawa, ni to bożek. Łaska daje szczęście i chroni Nosiciela, ale ma swoją Cenę. Skądś musi czerpać szczęście, więc zabiera je z otoczenia Nosiciela – zarówno od ludzi jak i rzeczy nieożywionych.
Raisa, Amon i Atli – naprzemiennie są naszymi przewodnikami, często suflerami jedynie. O samych rodzinach dowiadujemy się niewiele, a nawet nic. Tutaj nie ma postaci drugoplanowych. Co szykuje dla nich przyszłość i czy te rodziny mogą się połączyć, a jeśli tak czym będą dla świata? Na odpowiedzi na te pytania (połowiczne) musimy poczekać stron ponad pięćset.
McDonald zadał sobie wiele trudu, żeby stworzyć świat odmienny urzeczywistniając go jednocześnie, świat wzbudzający ciekawość – lecz nie ciągle. Połączył – nieudatnie, moim zdaniem – powieść fantasy z sagą rodzinną i historią świata w pigułce.
Książka wydaje się manifestem – hitu ostatnich lat – poprawności politycznej.
Tradycjonalizm w kontrze do nowoczesności, tożsamość kulturowa w kontrze do globalnej wioski, zmiany klimatyczne i nadmierna eksploatacja zasobów, niedobór demograficzny i potrzeba migracji, odrębność płci i potrzeba akceptacji. Do tego odredakcyjne feminatywy – jedynie słuszne. Wszystko to zbyt populistyczne i „przesłańcze”
Warsztatowo to naprawdę dobra rzecz – kapitalny rozdział Dwie księżniczki i Burzomówca. A i kawał historii tej zmyślonej, która korzenie swoje ma w tej prawdziwej. Mentalnie natomiast już mniej.
Nijak nie polubiłem bohaterów, albo inaczej – nie zżyłem się z nimi choć losy ich ciekawe, nie uwiodła mnie ich historia, bo i na początku, i po pięciuset stronach, nadal byli mi obcy jak postacie z dobrego reportażu.
Magia i tajemnica ciągle zbyt ulotna, zakończenie daje więcej pytań niż odpowiedzi. Mimo tego marudzenia, już po książki zamknięciu, mam przekonanie, że nie był to czas stracony.