Carlos Sanchez Ezquerra - hiszpański autor komiksów. Pochodził z Aragonii.
Karierę rysownika zaczynał jeszcze w Hiszpanii.
W wieku 26 lat dzięki Barry'emu Cokerowi dostał pracę w Wielkiej Brytanii.
Najbardziej znanymi komiksami przy powstawaniu których brał udział były: "Sędzia Dredd" ("The Judge Dredd", 1977-2010),"Pies Strontium" ("Strontium Dog", 1978-2006) oraz "Tylko Pielgrzym" ("Just a Pilgrim", 2001-2009).
Był także autorem projektu opakowań do niektórych modeli kolekcjonerskich pojazdów zabawkowych firmy Corgi.
Czasami używał pseudonimu artystycznego "L. John Silver".
Samodzielne przygody Mary Jade. Śledzimy tu losy Ręki Imperatora tuż po wydarzeniach z „Powrotu Jedi” – bohaterka musi tutaj radzić sobie bez wsparcia swojego mentora w walce z nową władzą Imperium i międzygalaktycznymi gangsterami.
Komiks był szansą na przedstawienie przeszłości Mary Jade’a, ale poszedł bardziej oczywistą drogą. Mamy tu na początku krótki fragment dotyczący pierwszego spotkania bohaterki z lordem Vaderem, ale później fabuła szybko przeskakuje do czasów „Powrotu jedi”. Miło było zobaczyć tu nawiązania do filmu, ale dosyć prędko fabuła przenosi się na inne planety. Duży plus w tym miejscu dla scenarzysty za wprowadzenie nowych ras czy planet. Szkoda tylko, że niestety większość nowych lokacji nie różni się od siebie. Chciałem też pochwalić to jak zaradna jest tu bohaterka – jest tu parę bardzo efektownych i pomysłowych motywów – szkoda, że jednak w pewnym momencie scenarzyści wyraźnie przesadzają i robią protagonistkę zdecydowanie zbyt nieomylną – radzi sobie niemal ze wszystkimi, przez co jej kolejne perypetie zaczynają być dosyć nużące. Podobało mi się jednak, że było też parę spokojniejszych momentów ukazujących jej bardziej ludzką stronę, ale było ich za mało. Przy tym jeszcze jej przeciwnicy wydają się na siłę ogłupieni, przez co nabierają się nawet na najbardziej oczywiste zagrywki Mary. Jeżeli o antagonistach mowa, to nie podoba mi się jak przedstawia się tu Imperium – przerysowane czarne charaktery, którym zależy głównie na władzy. Plus jednak za bardzo zabawną scenę między Ysanne Isard, a jej podwładnym.
Rysunki też niestety nie pomagają w lekturze. Warstwę graficzną dostarcza tutaj Carlos Ezquerra znany w Polsce z krótkiej serii „Pielgrzym”. Tutaj jego rysunki są strasznie sztywne, postacie są bardzo podobne do siebie, a akcja jest statyczna. Na dodatek nowe obce rasy w jego wykonaniu wyglądają niezamierzenie śmieszne. Dużym minusem są sprane kolory.
Wielka szkoda, że tak ciekawa postać jak Mara Jade nie dostała lepszej historii. Tym bardziej to boli, że za scenariusz odpowiada między innymi twórca postaci czyli Timothy Zahn. Nie polecam.
Tak jak część pierwsza tak i druga to zbiór czterech odrębnych historii z różnych frontów II Wojny Światowej. J jak Jenny to historia nie do końca zgranej drużyny pilotów RAF-u oraz ich nieudanej akcji nad terenem Niemiec.
Rozbójnicy byli członkami SAS – elitarnej jednostki specjalnego przeznaczenia Armii Brytyjskiej, działającej na terenie Afryki. Ich misją było neutralizowanie wroga poza linią walk: podkładanie bomb na lotniskach, usuwanie niewygodnych dowódców Afrika Korps czy też niszczenie obiektów wroga. Takie małe oddziały miały sporą autonomię i mogły niezauważenie podejść do wroga.
Sępy to moja ulubiona historia z całego tomu drugiego. Być może, że jej fenomen nie polega na pięknie narysowanych bitwach czy wzruszającej historii, a dialogu czterech kompletnie różnych żołnierzy, których chęć przeżycia spowodowała dostanie się do jednego leja bombowego. Dyskusja przypomina debaty prowadzone choćby w filmach takich jak 12 gniewnych ludzi czy Rzeź, gdzie nie wielka scenografia jest ważna, a gra bohaterów i ich słowne utarczki, racje czy przekonania. Jak poradzą sobie skazani na siebie, pozostawieni przez własne oddziały niemiecki pilot, irlandzki frankista, angielski socjalista i hiszpański świadek nalotów w Guernice?
Archangielsk to najbardziej oparta na faktach historia obydwu tomów. Tak jak MacKenzie tak wielu pilotów brało udział w ochronie konwojów płynących do Rosji z transportem. Jako że armia nie miała lotniskowców pod swoją banderą jedynym sposobem na wystartowanie samolotu było wystrzelenie go niczym z procy. Był jednak jeden szkopuł – trzeba było albo lądować na pobliskim lądzie albo samolot szedł na straty, a pilot katapultował się, biorąc na siebie ogień z wieżyczek strzelniczych wroga lub lodowatą wodę Morza Arktycznego.
Więcej na http://www.monime.pl/opowiesci-wojenne-tom-2/