rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Książka będąca powieleniem wszystkiego, co już znamy. Dziewczyna skrywająca swoją tożsamość, śmiertelny turniej przypominający „Igrzyska Śmierci” z finałem rodem z „Harry’ego Pottera i Czary Ognia”, trójkąt miłosny z udziałem dwóch braci, podział społeczeństwa prawie jak w „Niezgodnej”. „Bezsilna” nie wnosi totalnie nic nowego do literatury – schematyczna i przewidywalna do bólu. Bohaterowie specjalnie nie zapadają w pamięć, bowiem ich cechy to również powielenie tego, co doskonale znamy.
Nie mogę się jednak przyczepić tłumaczenia – tę książkę czytało się naprawdę lekko i tak… gładko. Zapewne jest też napisana po prostu z pewną lekkością pióra i choć daleko jej do jakiejkolwiek oryginalności, to nie irytowała mnie tym aż tak bardzo, jak się obawiałam. Choć całkiem podobała mi się również relacja pomiędzy głównymi bohaterami – Kaiem i Paedyn, to mimo wszystko na pewno nie będzie to historia, która zapadnie mi w pamięć. Zdecydowanie przegadana – sprawdzić się może jedynie jako bardzo lekka, odmóżdżająca rozrywka.

Instagram i TT: bookeaterreality

Książka będąca powieleniem wszystkiego, co już znamy. Dziewczyna skrywająca swoją tożsamość, śmiertelny turniej przypominający „Igrzyska Śmierci” z finałem rodem z „Harry’ego Pottera i Czary Ognia”, trójkąt miłosny z udziałem dwóch braci, podział społeczeństwa prawie jak w „Niezgodnej”. „Bezsilna” nie wnosi totalnie nic nowego do literatury – schematyczna i przewidywalna do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Szkarłatna Ćma” to książka, która niosła ze sobą ogromny potencjał. I niestety jedynie niosła, bo nie został w pełni wykorzystany. Kiepskie zaprezentowanie czarownic – totalnie nie w moim klimacie, choć rozumiem inspirację polowaniami na czarownice. Dobry zarys magii krwi, ale w sumie jest tego tyle, co kot napłakał. Główna bohaterka raczej głupiutka i irytująca – pozbawiona większej siły charakteru, miotająca się, zagubiona dziewczynka (choć niby miało to być zaprezentowane jako kamuflaż i toczenie pewnej gry, to chyba za bardzo się dziewczyna wczuła w rolę…). Porywający, oszałamiający łowca czarownic? Nie, Gideon też jest nieco bez charakteru, a jego brat (bowiem mamy znowu do czynienia z trójkątem miłosnym!) to taka urocza, ciepła klucha.
Fabuła mocno skupiona przede wszystkim na romansie, w tle przewija się jedynie gdzieś motyw buntu i czarownic. W pełni przewidywalne i schematyczne zagrywki, mało pasjonujący bieg wydarzeń, nieprzekonujące relacje między bohaterami. Tak naprawdę w każdym aspekcie tej historii czułam niedosyt i niedopracowanie – nie wypadła tragicznie, nie jest zła, a jednak chwilami czułam, że jestem podirytowana tak zmarnowanym potencjałem. Zdecydowanie miałam względem niej większe oczekiwania.

Instagram i TT: bookeaterreality

„Szkarłatna Ćma” to książka, która niosła ze sobą ogromny potencjał. I niestety jedynie niosła, bo nie został w pełni wykorzystany. Kiepskie zaprezentowanie czarownic – totalnie nie w moim klimacie, choć rozumiem inspirację polowaniami na czarownice. Dobry zarys magii krwi, ale w sumie jest tego tyle, co kot napłakał. Główna bohaterka raczej głupiutka i irytująca –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Spotkanie z Ramą” było świetną, choć nieco krótką historią science-fiction. Kontynuacja, „Rama II”, była z kolei książką bardzo męczącą, całkowicie odmienną od swojej poprzedniczki. Mimo tego, że nieco zraziła mnie do owego uniwersum, postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę i zabrałam się za „Ogród Ramy”. Otrzymałam coś pomiędzy pierwszym i drugim tomem, nieco lepsze od „Ramy II”, ale też nieco gorsze od „Spotkania z Ramą”. To w sumie taka kosmiczna telenowela, w której śledzimy perypetie trójki kosmonautów oraz ich dzieci, dla których dorastanie w przestrzeni kosmicznej to jedyne życie, jakie znają. Chyba nieco dziwnie jednak żyje się ze świadomością tego, że aby zapewnić ciągłość rasy ludzkiej w nowym, obcym miejscu, trzeba będzie spłodzić potomków z przyrodnim bratem albo byłym partnerem matki...

Mimo wszystko ta część przewyższa wartością drugi tom, bowiem zdecydowanie więcej się tutaj dzieje, jest ciekawiej, nie czułam się aż tak znużona ową historią, chociaż nie jest to też dokładnie to, czego poszukuję w powieściach science-fiction. Owszem, ciekawił mnie motyw nowego obszaru i kolonii do której trafili bohaterowie, z zainteresowaniem obserwowałam to, jak ludzkość odnajduje się w tej nowej rzeczywistości, podziwiałam to, jak bohaterowie chwilami potrafią się poświęcić i żyć w imię większego dobra, ale jednak jak dla mnie, jest tutaj jakby za mało science-fiction w science-fiction. Jednak sam kierunek, w którym zmierzała (i w sumie zmierza nadal, bo to nie jest koniec naszych przygód z Ramą) fabuła, uważam za przyjemny. Właściwie jak człowiek się nieco przestawi ze swoim odbiorem na to, że ma do czynienia z raczej prostą i niezbyt skomplikowaną historią kolonizowania kosmosu i nie będzie od niej oczekiwał nic wybitnego, to ta powieść może się podobać.

„Spotkanie z Ramą” było świetną, choć nieco krótką historią science-fiction. Kontynuacja, „Rama II”, była z kolei książką bardzo męczącą, całkowicie odmienną od swojej poprzedniczki. Mimo tego, że nieco zraziła mnie do owego uniwersum, postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę i zabrałam się za „Ogród Ramy”. Otrzymałam coś pomiędzy pierwszym i drugim tomem, nieco lepsze od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Spirala zła” to ósmy tom serii o komendancie Martinie Servazie, który po raz kolejny mierzy się z nie lada trudną sprawą kryminalną do rozwiązania. Ta powieść zabiera nas do mrocznego świata Hollywood, do perwersyjnych filmów ukazujących najgorsze oblicza ludzkiej natury. Poznajemy słynnego reżysera filmów grozy, Morbusa Delacroix, który nigdy nie bał się przekraczać granic. Jego filmy emanowały brutalnością i dosadnością, psychodelią i okrucieństwem – sam jednak nigdy nie widział w nich nic złego i oburzającego, dla niego była to czysta sztuka. Jednak gdy ktoś zaczyna mordować osoby związane z jego filmami – choćby specjalistę od efektów specjalnych, a potem dorywa kolejne ofiary, policja szybko postanawia skontaktować się z głównym zainteresowanym – z samym Morbusem.

Niesamowite połączenie hollywoodzkiego klimatu i porządnego, mocnego kryminału. Zaskakujące zwroty akcji, brutalne zagrywki bohaterów, poważne ofiary – Bernard Minier nie oszczędza swoich czytelników i potrafi szokować pewnymi rozwiązaniami. W jego historiach nie można liczyć na typowy happy-end, one prędzej złamią Wasze serce. Tutaj każdy może zostać ofiarą, czasami mam wrażenie, że nawet sam główny bohater… Mamy tutaj dwie perspektywy – jedna skupia się na policyjnym śledztwie, druga należy do młodej studentki filmoznawstwa, która udaje się do samego Delacroixa, aby napisać o nim pracę. Doskonałe przeplatanie się dwóch wątków w końcu zyskuje odpowiednie powiązanie – a wtedy akcja nabiera tempa i następuje lawina niesamowitych, nieoczywistych zdarzeń.

Bernard Minier wspaniale posługuje się słowem i tworzy naprawdę porywające, angażujące historie kryminalne. Do tej pory żadna jego powieść mnie nie zawiodła, zawsze jestem niesamowicie oczarowana jego pomysłowością, dopracowaniem tematu, klimatem oraz tymi zwrotami w fabule, które sprawiają, że nie dowierzam, że to wydarzyło się naprawdę. Świetne tempo akcji, doskonali, wyraziści bohaterowie, niesamowicie wciągająca fabuła, nieoczywiste rozwiązania… „Spirala zła” jest po prostu genialna.

„Spirala zła” to ósmy tom serii o komendancie Martinie Servazie, który po raz kolejny mierzy się z nie lada trudną sprawą kryminalną do rozwiązania. Ta powieść zabiera nas do mrocznego świata Hollywood, do perwersyjnych filmów ukazujących najgorsze oblicza ludzkiej natury. Poznajemy słynnego reżysera filmów grozy, Morbusa Delacroix, który nigdy nie bał się przekraczać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Klucz do nieśmiertelności” to niesamowita i porywająca podróż do świata długowieczności, która niejednokrotnie wprawi was w osłupienie! Zawarte w niej informacje zdecydowanie wzbogacą Wasz zasób wiedzy, a ciekawostki, które poznacie dzięki tej lekturze, na pewno na długo zostaną w waszej pamięci, bowiem chwilami aż ciężko uwierzyć w to, jakie cuda skrywa ten świat! Gatunki, które mogą się w nieskończoność odradzać, obszary, w których ludzie cieszą się wyjątkowo długim życiem w doskonałej kondycji, zwierzęta, które wydają się kpić ze starości i upływu lat... To naprawdę pasjonująca porcja niecodziennej wiedzy i jestem przekonana, że każdy znajdzie tutaj coś wybitnie zaskakującego!
Naukowiec Nicklas Brendborg w genialny sposób opowiada o wielu odkryciach naukowych, śmiało prowadzi nas przez ogrom łatwo przyswajalnych i wyjątkowo ciekawych informacji z zakresu nieśmiertelności i długowieczności, nie zapominając również o tym, aby nawiązać do tego, czy my sami jesteśmy w stanie osiągnąć jedną z tych dwóch rzeczy. Opisuje jak natura radzi sobie z wydłużaniem życia i wyjaśnia, czy aby na pewno nieśmiertelność jest czymś dobrym – bo podobnie jak wszystko na tym świecie, również długie życie może się wiązać z pewnymi problemami. Nie da się jednak ukryć, że ludzie od lat marzą o wydłużeniu swojej egzystencji, aczkolwiek chcąc zachować przy tym pełnię sił umysłowych i fizycznych. Czy da się to osiągnąć? Brendborg przytacza szereg różnych naukowych badań na temat pozytywnych działań, które mogłyby nam w tym pomóc.
To niesamowicie kompleksowe i różnorodne podejście do tematu długowieczności – zarówno w ujęciu nas jako ludzi, jak i otaczającego nas świata. Ogrom wiedzy przekazywanej w bardzo przyjemny, przystępny sposób, chwilami nawet nieco ironiczny i humorystyczny. Piękna lekkość opowiadania intrygujących historii oraz przytaczanie faktów skłaniających do zastanowienia się nad naszymi przyzwyczajeniami i nawykami. Z jednej strony to wspaniała książka popularno-naukowa, z drugiej coś, co przemyca w sobie sporo porad na temat zdrowia i ludzkiej aktywności. Świetne połączenie, spójne i oscylujące wokół naprawdę ciekawego i ponadczasowego tematu – no bo przecież temat życia wiecznego i nieśmiertelności od dawien dawna towarzyszy nam w różnych źródłach, prawda? Zatem, czy chcielibyście żyć wiecznie? Niezależnie od tego, jak odpowiecie na to pytanie, gorąco polecam Wam zapoznanie się z tą lekturą, ona doskonale wprowadzi was w tematykę szeroko pojętej długowieczności.

„Klucz do nieśmiertelności” to niesamowita i porywająca podróż do świata długowieczności, która niejednokrotnie wprawi was w osłupienie! Zawarte w niej informacje zdecydowanie wzbogacą Wasz zasób wiedzy, a ciekawostki, które poznacie dzięki tej lekturze, na pewno na długo zostaną w waszej pamięci, bowiem chwilami aż ciężko uwierzyć w to, jakie cuda skrywa ten świat!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy macie jakąś tegoroczną premierę, na którą najbardziej czekacie?
Bo ja najbardziej czekałam na kontynuację „Księżycowego Miasta”! I oto się doczekałam, bowiem „Dom Płomienia i Cienia” miał premierę niemal idealnie z początkiem wiosny. Od lat jestem wierną fanką Sary J. Maas i kocham jej twórczość, ale nie tylko to sprawiło, że chciałam poznać dalsze losy Bryce Quinlan. Doskonale pamiętam, jaki mindfuck zapewniła nam autorka zakończeniem poprzedniego tomu… Czy mamy już od czynienia z Maasverse? Tak, zdecydowanie tak, a wy jeśli jeszcze nie znacie jej książek, to powinniście to jak najszybciej zmienić!
Po raz kolejny zostałam oczarowana światem stworzonym przez autorkę, tym niesamowitym dopracowaniem go, tym czerpaniem inspiracji z różnych mitologii, z różnych aspektów popkultury. Maas tworzy coś naprawdę niesamowitego, potrafi to doskonale rozbudować i opisać, przelać swoje wizje na papier w bardzo namacalny, poruszający wyobraźnię sposób. I mam wrażenie, że jej po prostu wszystko wychodzi doskonale – nawet łączenie światów, co w przypadku wielu innych pisarzy po prostu się dobrze nie zgrywa. Tutaj to wszystko ma sens, a ja sama nie spodziewałam się tego, że autorka jeszcze bardziej rozwinie całe swoje uniwersum, że zafunduje nam kolejną wspaniałą opowieść o przodkach Fae i nie tylko.
Powrót do tego świata był jak powrót do domu. To było niesamowicie przyjemne i komfortowe. Maas tworzy bohaterów, których się po prostu uwielbia – przynajmniej jeśli chodzi o tę dobrą stronę, ale potrafi również odpowiednio wykreować złe charaktery, które nie są złe „bo tak mi się podoba”, tylko mają konkretną genezę, a motywacje ich działań są odpowiednio wyjaśnione. Wymyślone przez nią postacie są jak żywe, są jak moi najlepsi przyjaciele, którym kibicuje, z którymi śmieję się i płaczę, z którymi śmiało stanęłabym na polu walki. Uwielbiam relacje pomiędzy nimi, czy to przyjacielskie czy miłosne, kocham ten świat, tę bogatą historię, te różnorodne motywy, ten klimat. „Księżycowe Miasto” to kawał przyjemnego fantasy – które w pierwszych tomach zdecydowanie kwalifikowało się jako porządne urban fantasy, choć w przypadku tomu trzeciego nieco odchodzimy od tej specyfiki, ale nie jest to w żadnym wypadku coś złego! Maas i tak czaruje.
Sarah J. Maas potrafi w odpowiedni sposób wyważać wątki, tak aby żaden z nich nie dominował w fabule. Wszystkie pięknie się uzupełniają, stanowią porywającą całość, zapewniają czytelnikowi ogrom różnorodnych emocji. To właśnie kocham w tych historiach – że zapewniają mi nie tylko doskonałą przygodę u boku wspaniałych postaci, ale przede wszystkim mocno angażują mnie emocjonalnie. Niejednokrotnie łzy same spływały po moich policzkach, niejednokrotnie rzucałam w trakcie lektury przekleństwami – czy to wyrażającymi rozpacz, czy też zdziwienie czy też coś stylu „ale to było mocne!”. Jestem zachwycona tym, co otrzymałam. I mimo że doskonale zdaję sobie sprawę z pewnych drobnych mankamentów w twórczości Maas, to totalnie przymykam na nie oko, bo po prostu całkowicie ją uwielbiam i zawsze pragnę więcej!

Czy macie jakąś tegoroczną premierę, na którą najbardziej czekacie?
Bo ja najbardziej czekałam na kontynuację „Księżycowego Miasta”! I oto się doczekałam, bowiem „Dom Płomienia i Cienia” miał premierę niemal idealnie z początkiem wiosny. Od lat jestem wierną fanką Sary J. Maas i kocham jej twórczość, ale nie tylko to sprawiło, że chciałam poznać dalsze losy Bryce Quinlan....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy jesteście z tego pokolenia książkoholików, którzy pamiętają doskonale fandom Nocnych Łowców? Nie da się ukryć, że twórczość Cassandry Clare podbiła serca wielu czytelników… A teraz Stella Tack oferuje nam coś w podobnym klimacie! „Black Bird Academy. Zabij mrok” to połączenie Nocnych Łowców i marvelowskiego Venoma, okraszone nutką klimatu Harry’ego Pottera! Ale mieszanka, co?
Leaf Young, dwudziestoczteroletnia dziewczyna, nie miała pojęcia, że istnieje świat inny niż ludzki… Dopóki w jej ciele nie zagnieździł się demon – i to nie byle jaki demon, bo zdecydowanie jeden z tych wyższej rangi! Demon, na którego polują nie tylko egzorcyści, ale również ktoś jeszcze… Demon, który ukrywa się co chwilę w innym ciele, całkowicie przejmując nad nim kontrolę… Demon, który doznaje szoku, bowiem nie jest w stanie przejąć całkowitej kontroli nad ciałem Leaf. Jest to nie lada zagwozdka zarówno dla niego, jak i dla egzorcystów. Leaf trafia do ich Akademii, gdzie otrzymuje szansę stania się jedną z nich – łatwo się jednak domyślić, że większość uczniów jej nie ufa. No bo czy można zaufać komuś, kto nosi w sobie sprytnego demona i w każdej chwili może ulec jego woli?
To całkiem przyjemna fantastyka, która na pewno da Wam ten vibe tytułów, o których wspomniałam na początku. Odpowiednia kreacja świata, dobrze wyjaśniona geneza demonów i egzorcystów, niezła charakterystyka bohaterów. Stella Tack naprawdę przyłożyła się do tego, żeby odpowiednio zaprezentować swoim czytelnikom swoją wizję i świat, w którym rozgrywa się akcja. Udało jej się go mocno rozbudować, ale też zachować kilka sekretów, które były ujawniane kroczek po kroczku, a część z nich zapewne ujrzy rozwiązanie dopiero w kolejnych tomach. Przyjemny styl, świetna atmosfera, całkiem wciągająca fabuła, choć nie ukrywam, że chwilami czułam lekkie znużenie – nie mamy tutaj ogromu akcji, raczej znaczna część tej książki stawia na zaprezentowanie nam zasad Akademii, prezentuje szkolenie Leaf i jej próbę odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Tempo przyspiesza dopiero w ostatnich rozdziałach, gdy na jaw wychodzi pewna intryga, dobrze napędzająca akcję.
Nie do końca jednak kupili mnie główni bohaterowie – przynajmniej Leaf i Falco, egzorcysta, który się nią opiekował. Tak naprawdę najlepszą robotę robił tutaj… demon, Lore. Uwielbiam jego sarkazm i pewność siebie, naprawdę chwilami przypominał mi Venoma z Marvela, co było totalnie genialne. Nie przekonał mnie również wątek romantyczny, który z pewnością można uznać za trop enemies to lovers, ale jakoś po prostu nie czułam tego napięcia pomiędzy Leaf i Falco – być może autorka lepiej poprowadzi ten motyw w kolejnych tomach, choć nie jestem pewna, czy ta historia zainteresowała mnie na tyle, że będę chciała po nie sięgnąć. Nie zrozumcie mnie źle – nie uważam tej książki za kiepską, jest całkiem w porządku, czytało się ją dosyć przyjemnie, ale po prostu nie czuję w sobie zbyt wielkiej potrzeby zgłębiania dalszych losów tych bohaterów. Ciekawi mnie jedynie to, jak potoczy się kwestia tego połączenia Leaf i Lore, ale dopiero czas pokaże, czy moja ciekawość będzie faktycznie na tyle duża, żeby skusić się na kontynuację ich przygód.

instagram.com/bookeaterreality

Czy jesteście z tego pokolenia książkoholików, którzy pamiętają doskonale fandom Nocnych Łowców? Nie da się ukryć, że twórczość Cassandry Clare podbiła serca wielu czytelników… A teraz Stella Tack oferuje nam coś w podobnym klimacie! „Black Bird Academy. Zabij mrok” to połączenie Nocnych Łowców i marvelowskiego Venoma, okraszone nutką klimatu Harry’ego Pottera! Ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Burza”, debiutancka powieść Sunyi Mary, to historia, która ma szansę przypaść do gustu fanom dobrze napisanej fantastyki, którzy niegdyś pokochali klimat Trylogii Grisha oraz przepadają za ogromem nieprzewidywalnych plot twistów!
Chociaż nie nazwę tej książki wspaniałą ani doskonałą, bo rzadko takie miano trafia do debiutów literackich, to mimo wszystko muszę przyznać, że z przyjemnością śledziłam losy Vesper, której z dnia na dzień świat runął w gruzach. Młoda dziewczyna żyjąca w przedziwnym świecie, któremu zagraża potężny żywioł skrywający w sobie koszmary i demony, musi zapomnieć o wszystkim, co do tej pory znała i wkraść się w szeregi wroga. Musi przeniknąć do elitarnych książęcych oddziałów, uciekając się do wielu podstępów. Musi stać się częścią rebelii, musi stawić czoła Burzy…
Przyjemnie napisana powieść, z charyzmatycznymi bohaterami, w której nie doświadczycie zbyt wiele ckliwego romansu, ale na pewno staniecie się świadkami walki, ryzyka, niebezpieczeństwa i zdrady. Oto opowieść o podejmowaniu trudnych decyzji, o wielkim oddaniu względem wyznawanych wartości oraz o tym, żeby nigdy się nie poddawać i zawsze wierzyć w siebie i swoje umiejętności. Przyjemny styl autorki, ciekawa historia, skrywająca w sobie co nieco oryginalności jeśli chodzi o motyw magii i samego istnienia Burzy oraz tego, co w sobie kryje, sporo akcji i nieprzewidywalnych momentów, które dodatkowo ją napędzają – tego tutaj nie brakuje. Ta historia może spodobać się naprawdę wielu czytelnikom!

instagram.com/bookeaterreality

„Burza”, debiutancka powieść Sunyi Mary, to historia, która ma szansę przypaść do gustu fanom dobrze napisanej fantastyki, którzy niegdyś pokochali klimat Trylogii Grisha oraz przepadają za ogromem nieprzewidywalnych plot twistów!
Chociaż nie nazwę tej książki wspaniałą ani doskonałą, bo rzadko takie miano trafia do debiutów literackich, to mimo wszystko muszę przyznać, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Więzienna terapeutka” to historia Rebecci Myers, która tuż po zostaniu absolwentką psychologii została rzucona na bardzo głęboką wodę – trafiła do więzienia o zaostrzonym rygorze, aby prowadzić psychoterapię gwałcicieli i morderców. Młoda, zaledwie dwudziestodwuletnia dziewczyna, musiała się wykazać nie lada opanowaniem, zachować zimną krew i pokerową twarz, nie dać po sobie poznać, że spędzanie czasu w jednym pomieszczeniu z kilkoma okrutnymi zbrodniarzami ją po prostu przeraża. A takie było jej główne zadanie – uczestniczenie w programie resocjalizacji, który miał na celu zrozumieć oprawców i sedno ich działań, ale także pomóc zrozumieć im samym, że popełnili karygodne czyny.
Nie ukrywam, że książka jest naprawdę ciekawa i interesująca – w dobry sposób prezentuje prowadzenie psychoterapii w zakładzie karnym, pokazuje jak to wygląda od podszewki, jakie są w tym względzie systemy zabezpieczeń, jak wdraża się program psychoanalizy, jak przechodzimy się do jej kolejnych kroków. Poznajmy tutaj historie kilku mężczyzn, którzy zostali oskarżeni o gwałty, zabójstwa czy pedofilię. Każdy z nich jest innym przypadkiem, każdy działał z innego powodu, każdy też inaczej prezentował skruchę (o ile w ogóle). Z zaangażowaniem śledziłam ich uzewnętrznianie się, próbę zrozumienia swoich działań czy też postawienie się w roli ofiary. Ich opowieści bywają mocne i makabryczne, więc na pewno nie jest to publikacja skierowana do ludzi o słabszych nerwach. Zwłaszcza, że niektórzy z nich zdecydowanie nie widzą winy w sobie i nie czują potrzeby odkupienia.
Książkę czytało mi się naprawdę przyjemnie, choć nie ukrywam, że autorka chwilami zbyt mocno uzewnętrzniała się jeśli chodzi o życie prywatne. Owszem, podobały mi się te momenty, w których dało się dostrzec, jak bardzo taka praca wpływa na psychikę i życie codzienne psychoterapeuty – że można zacząć mieć różne dziwne myśli czy też poczuć się przytłoczonym pracą z psychopatami, ale te chwile, w których opisywała swój romans z kolegą z pracy uważam za zupełnie zbędne w tej historii. Mimo wszystko w ogólnym rozrachunku książka podejmuje interesującą tematykę i jest nieźle napisana, więc warto zwrócić na nią uwagę.

instagram.com/bookeaterreality

„Więzienna terapeutka” to historia Rebecci Myers, która tuż po zostaniu absolwentką psychologii została rzucona na bardzo głęboką wodę – trafiła do więzienia o zaostrzonym rygorze, aby prowadzić psychoterapię gwałcicieli i morderców. Młoda, zaledwie dwudziestodwuletnia dziewczyna, musiała się wykazać nie lada opanowaniem, zachować zimną krew i pokerową twarz, nie dać po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy potraficie rozpoznać, kiedy ktoś kłamie? Podobno można się tego nawet nieco nauczyć, bowiem osoba, która mija się z prawdą, wysyła pewne sygnały mową ciała.
Nastoletnia bohaterka powieści „Dobra dziewczyna, zła dziewczyna” Michaela Robothama, Evie, doskonale prześwietla ludzi i wie, kiedy ktoś kłamie. Sama skrywa mnóstwo sekretów a jej prawdziwa tożsamość nie jest znana – sześć lat temu została odnaleziona jako mała dziewczynka, zmarznięta, głodna, brudna. Do tej pory jednak nikt nie był w stanie zbliżyć się do niej na tyle, aby rozwikłać tajemnicę jej pochodzenia. Kolejną osobą, która tego próbuje, jest psycholog sądowy Cyrus Haven, który sam ma za sobą traumatyczną, rodzinną przeszłość. Dostrzega w Evie ogromny potencjał i wierzy, że ta młoda dziewczyna powinna dostać nową szansę od życia… a przy okazji wykorzystać swoje umiejętności w odpowiedni sposób, dlatego postanawia poprosić Evie o pomoc w rozwikłaniu tajemnicy morderstwa nastoletniej, obiecującej łyżwiarki.
Ta książka była naprawdę wyśmienita! Choć mamy tutaj mocno umiarkowane tempo akcji, być może dla wielu osób nawet zbyt wolne jak na książkę z pogranicza kryminału i thrillera, to jednak owa powieść broni się szeregiem innych zalet. Przede wszystkim mamy tutaj niesamowicie wciągającą fabułę i niezwykle intrygujących bohaterów. Cyrus to twardo stąpający po ziemi młody mężczyzna, nieco wycofany, ale bardzo profesjonalny w swoich działaniach. Dojrzały emocjonalnie, konkretny i stanowczy, a jednak chwilami zmagający się z potworami mieszkającymi w jego głowie – trauma z dzieciństwa nie przestaje go nawiedzać. Evie z kolei sprawia wrażenie zbuntowanej nastolatki, a jednak z łatwością można dostrzec, że to tylko czysta powierzchowność i mechanizm obronny. I choć mamy tutaj naprawdę doskonałą kreację dwóch totalnie różnych postaci, to wiemy, że nie powiedziano w tym aspekcie jeszcze ostatniego słowa, bowiem owa książka to zaledwie pierwsza część serii z ich udziałem.
Świetny styl autora, wciągająca fabuła, odpowiednie ujawnianie kolejnych faktów z życia dwójki głównych bohaterów oraz z prowadzonego śledztwa, przyjemna, owiana tajemnicą atmosfera, dobre analizy psychologiczne – tego na pewno tutaj doświadczamy. Sama nie spodziewałam się tego, że ta historia aż tak mnie zaintryguje, ale naprawdę czytając ją czułam całą sobą, że trzymam w rękach coś dobrego i pochłaniającego. Z ogromną przyjemnością snułam swoje podejrzenia na temat zabójstwa nastoletniej łyżwiarki, a przy okazji próbowałam odkryć zagadkę związaną z tożsamością Evie, która jest naprawdę fascynującą postacią i dodaje tej powieści charakteru. Wspaniale, że autor postanowił podzielić narrację pomiędzy nią i Cyrusa, a jestem również przekonana, że w kolejnych tomach ich przygód wiele się jeszcze wydarzy i kolejne sekrety ujrzą światło dzienne – mam nadzieję, że wydawnictwo nie zaprzestanie jedynie na wydaniu tej historii, a postanowi ją kontynuować. Nie ukrywam, że po zakończeniu czułam lekki niedosyt i zastanawiałam się, dlaczego pewne kwestie nie zostały wyjaśnione, dlatego postanowiłam sprawdzić, czy mam do czynienia z jednotomówką czy początkiem serii. Druga opcja okazała się być tą prawidłową, co w sumie naprawdę mnie ucieszyło.
„Dobra dziewczyna, zła dziewczyna” to naprawdę świetnie napisany thriller, który zawładnie waszym umysłem i zaangażuje was w zgłębianie każdej tajemnicy, która się w nim pojawia. Genialne portrety psychologiczne postaci, świetna analiza zbrodni i jej potencjalnych motywów oraz rozwiązań, porządne rozbudowanie wszystkich wątków i takie czyste doszlifowanie całej historii – Robotham wykonał kawał dobrej roboty. Jedyne zastrzeżenie mogę mieć chwilami względem tłumaczenia czy też braku pewnej konsekwencji – gdy np. raz pada słowo „kłamczyni”(co dla mnie brzmi absurdalnie, ale jest przecież teraz tak bardzo poprawne politycznie), a potem normalne, typowe słowo „kłamczucha”. Jednak mimo wszystko uważam tę powieść za naprawdę cudowną lekturę.

instagram.com/bookeaterreality

Czy potraficie rozpoznać, kiedy ktoś kłamie? Podobno można się tego nawet nieco nauczyć, bowiem osoba, która mija się z prawdą, wysyła pewne sygnały mową ciała.
Nastoletnia bohaterka powieści „Dobra dziewczyna, zła dziewczyna” Michaela Robothama, Evie, doskonale prześwietla ludzi i wie, kiedy ktoś kłamie. Sama skrywa mnóstwo sekretów a jej prawdziwa tożsamość nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy oceniając debiuty literackie powinniśmy być bardziej wyrozumiali?
Czasami się nad tym naprawdę mocno zastanawiam – bo z jednej strony wydaje mi się, że tak, a z drugiej zdarzyło mi się kilka razy trafić na taki debiut, który był naprawdę doskonały. Z czego to zatem wynika? Że są autorzy, którzy po prostu mają naturalny talent do pisania książek? A może po prostu poświęcają swojemu pierwszemu dziełu o wiele więcej uwagi, chcąc je jak najlepiej dopracować i doszlifować? Cóż, jedno jest pewne – gdyby ludzie nie dawali szansy debiutom to przecież nie mielibyśmy w ostatecznym rozrachunku co czytać! A prawda taka, że różni są czytelnicy – to, co jednym się spodoba, w innych wzbudzi irytację. Jak zatem ja odebrałam debiut Beaty Park, „Miasto smoków”?
Nie ukrywam, że już od samego początku miałam pewne obawy względem tej powieści – do złudzenia owa zapowiedź przypominała mi bestsellerowe „Fourth Wing. Czwarte Skrzydło”. Nie chciałam jednak z marszu się do niej zrażać, bo przecież mogła się okazać być naprawdę dobrą lekturą, prawda? Być może czerpiącą inspirację z wielu innych powieści fantastycznych, ale bądźmy szczerzy – obecnie ciężko stworzyć coś naprawdę oryginalnego. Samo „Fourth Wing” uważam nadal za mocno schematyczne i powielające wiele motywów, ale jednak było ono tak dobrze napisane, zapewniło mi ogrom emocji i czystej radości z czytania, że całkowicie o tym zapomniałam. I tak to właśnie działa – jeżeli dana historia nas pobudza, jeżeli jest odpowiednio rozbudowana i napisana, to nie dzieje się nic złego, nawet jak sama w sobie jest nieco schematyczna. Niestety, „Miasto smoków” jest i schematyczne, i nie do końca dobrze napisane.
Główna bohaterka tej powieści, Anna, prowadzi normalne typowe życie nastolatki. Niczym się nie wyróżnia, ale jej życie ulega diametralnej zmianie, gdy jej ojciec przepada bez śladu, a ona sama zostaje porwana przez smoka i trafia na tajemniczą wyspę zamieszkiwaną przez jeźdźców smoków. I już w tym momencie pojawia się pewien zgrzyt – osobiście uważam, że gdy mamy do czynienia z akcją, która zaczyna się toczyć w normalnym, rzeczywistym świecie, a potem nagle przeskakujemy do czysto fantastycznej wizji, to trzeba w naprawdę umiejętny sposób to poprowadzić. I rzadko kiedy się to udaje. Tutaj również nie wyszło i sam motyw rzekomego przenikania się ziemi ze światem smoków po prostu mi zbyt dobrze nie współgrał. Kiepska kreacja świata, słaba geneza istnienia tego wszystkiego, a smoków w sumie co kot napłakał – w sensie owszem, są smoki, ale raczej nie mają prawa głosu a jakiekolwiek budowanie relacji z nimi leży i kwiczy. A przecież te istoty niosą ze sobą tak wielki potencjał!
Sama Anna jest raczej irytującą postacią, która w ogóle w sumie nie przejęła się zbytnio tym, że nagle widzi smoki i trafia do obcego miejsca. Właściwie z marszu uznała, że spoko, zacznę wspinać się na grzbiet smoka i latać, bo pewnie tak trzeba. Absurd gonił tutaj absurd, brakowało odpowiednich przejść między scenami, takiej płynności i lekkości w fabule. Niejednokrotnie też irytowały mnie wypowiedzi bohaterów – dialogi są toporne i sztywne, a sam styl autorki też nie przypadł mi do gustu. Prosty, aż zbyt prosty język, mało wzbudzania emocji w czytelniku, brak stopniowania napięcia… I chociaż niby pojawia się tutaj zarys jakiejś tajemnicy i niebezpieczeństwa, to w ogóle nie jest on w stanie zaintrygować czytelnika. Ta cała historia sprawia wrażenie bycia jedynie szkicem, a nie dopracowaną opowieścią.
Schemat goni schemat, o czym już doskonale wiemy, ale poruszmy zatem jeszcze jedną kwestię – romans i pojawienie się kolesia o wątpliwej reputacji, do którego wzdychają wszystkie kobiety. Oczywiście jest to typ niesamowicie przystojny, pewny siebie i arogancki, z którym główna bohaterka początkowo w ogóle nie chce mieć do czynienia. Ale kilka żenujących tekstów później sama rzuca mu się w ramiona. Relacja rozwija się w zastraszająco szybkim tempie i oczywiście zyskuje miano wielkiej, epickiej miłości – zero w tym wiarygodności.
Niestety, nie polubiłam się z tą powieścią. Mam na swoim koncie już ogrom powieści fantastycznych, romantasy i tym podobnych, ale naprawdę rzadko trafiam na coś, co uznam za kiepskie. Niestety, „Miasto smoków” w moim odczuciu zasługuje na takie miano. Panujący obecnie hype na smoki być może sprawi, że znajdą się czytelnicy, którzy się nią zainteresują, ale obawiam się, że wielu z nich przeżyje niemiłe rozczarowanie.

instagram.com/bookeaterreality

Czy oceniając debiuty literackie powinniśmy być bardziej wyrozumiali?
Czasami się nad tym naprawdę mocno zastanawiam – bo z jednej strony wydaje mi się, że tak, a z drugiej zdarzyło mi się kilka razy trafić na taki debiut, który był naprawdę doskonały. Z czego to zatem wynika? Że są autorzy, którzy po prostu mają naturalny talent do pisania książek? A może po prostu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kobiety nie mają humorów, kobiety mają hormony – i to podobno dlatego bywamy takie humorzaste! Ale zaraz… przecież mężczyźni też mają hormony i generalnie jako ludzie mocno im podlegamy… Czy w takim razie ktoś jest bardziej podatny na ich wpływ, a ktoś mniej? Czy to po prostu tak śmiesznie się przyjęło, że głównie do kobiet przylgnął termin „zaburzenia hormonalne”?
„Hormonalna rewolucja” to książka, która w genialny sposób wprowadzi Was w tajniki działania sześciu najbardziej istotnych hormonów w naszym ciele (niezależnie od płci!). Choć niezwykle urzekająca okładka (moje zboczenie zawodowe się odzywa za każdym razem, gdy widzę coś nawiązującego do laboratorium i nauki) mogłaby wskazywać na to, że będzie to książka typowo popularno-naukowa, to śmiało mogę stwierdzić, że bardziej zasługuje ona na miano poradnika. Nie znajdziecie tutaj skomplikowanych procesów chemicznych, nie przeczytacie o budowie poszczególnych cząsteczek oraz takim ich typowym, biologiczno-chemicznym wpływie na nasz organizm. Dowiecie się jednak, jak oksytocyna czy dopamina pobudzają nas do działania, jak zwiększyć poziom endorfin w ciele, a zmniejszyć stężenie kortyzolu czy też jak odpowiednio manewrować pewnymi działaniami na co dzień, aby utrzymywać te sześć głównych hormonów w ryzach.
David JP Philips nie jest ani lekarzem ani naukowcem, dlatego też owa książka nie jest napisana w specjalistycznym stylu. Jest napisana bardzo przystępnie i obrazowo, tak, aby każdy odbiorca mógł z niej zaczerpnąć odpowiednią dawkę wiedzy. Bo przecież przeciętnemu człowiekowi nie chodzi o to, aby dowiedzieć się, jakie szlaki metaboliczne odpowiadają za produkcję choćby oksytocyny, on chce wiedzieć jak odpowiednio wykorzystać jej rolę, aby wieść lepsze życie. I właśnie tutaj z pomocą przychodzi autor „Hormonalnej rewolucji”. W bardzo racjonalny sposób pokazuje jak dane hormony definiują nasze codzienne życie, jak możemy regulować ich poziom i kontrolować emocje czy też odczucia z nimi związane, a to wszystko zaprezentowane jest w naprawdę lekki i przyjemny sposób. Choć z początku moja dusza naukowca poczuła lekkie rozczarowanie, że to nie będzie dawka specjalistycznej wiedzy, to szybko jednak dałam się porwać opowieści autora i uznałam to opracowanie za naprawdę niesamowicie przydatne. Świetnie przekazane informacje, które dosłownie każdy będzie w stanie przyswoić i z nich skorzystać praktycznie od razu. To zdecydowanie interesujący i przydatny poradnik, który może wnieść wiele dobrego do waszego życia.

instagram.com/bookeaterreality

Kobiety nie mają humorów, kobiety mają hormony – i to podobno dlatego bywamy takie humorzaste! Ale zaraz… przecież mężczyźni też mają hormony i generalnie jako ludzie mocno im podlegamy… Czy w takim razie ktoś jest bardziej podatny na ich wpływ, a ktoś mniej? Czy to po prostu tak śmiesznie się przyjęło, że głównie do kobiet przylgnął termin „zaburzenia hormonalne”?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bezsenność to bardzo złożony problem, alarmujący i dający do myślenia, wymagający konkretnej analizy oraz terapii. Czasami zwykła higiena snu to zdecydowanie za mało, a gdy mózg nie ma szansy się odpowiednio zregenerować, to zaczyna płatać nam figle. Frustracja, omamy, halucynacje, przewlekłe zmęczenie, rozkojarzenie, zapominalstwo – a to zaledwie początek góry lodowej. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę bohaterka książki„Insomnia” autorstwa Sary Pinborough. To było moje pierwsze spotkanie z tą autorką i uważam je za jak najbardziej udane.
Mglisty klimat towarzyszy nam już od pierwszych stron, a im dalej brniemy w historię Emmy, tym więcej niewiadomych staje przed naszymi oczyma. Jej idealnie zbudowany domek z kart, na który składają się rzeczy takie jak perfekcyjna rodzina czy wspaniała kariera, zaczyna się powoli chwiać… Nieprzespane noce sprawiają, że Emma emanuje frustracją, a skrywana przeszłość o szaleństwie jej matki, zdecydowanie nie ułatwia poradzenia sobie z bezsennością. Emmie stale towarzyszy obawa tego, że mogła odziedziczyć po matce skłonności psychotyczne i podobnie jak ona, niebawem oszaleje i być może skrzywdzi kogoś ze swojej rodziny… Choć w pracy odnosi sukcesy jako wspaniała prawniczka, to zawistne byłe żony jej klientów chcą się na niej mścić. Koleżanka zazdrości jej kariery, a dodatkowo nagle po latach w jej życiu pojawia się siostra, z którą kobieta nie chciała utrzymywać kontaktów…
To doskonale napisany thriller, niepokojący i klimatyczny, mocno angażujący czytelnika w snuciu wielu teorii na temat tego, kto chce zniszczyć życie Emmy… A może to faktycznie zbliżająca się utrata zmysłów? Może faktycznie główna bohaterka powoli traci rozum i nie pamięta tego, co robi w chwilach słabości? Potencjalnych scenariuszy jest ogrom, ale ostateczne rozwiązanie z pewnością zasługuje na miano zaskakującego. Świetne zwroty akcji, chwile pełne zaskoczeń, ale też doskonałe wodzenie czytelnika za nos – autorka co jakiś czas rzuca drobnym smaczkiem, aby skierować go na pewny trop, a już za chwilę całkowicie zmienia perspektywę i sprawia, że odbiorca zaczyna wątpić w swoją teorię. „Insomnia” to bardzo dobrze napisana powieść, idealnie sprawdzająca się jako wciągający thriller psychologiczny. Wszystko owiane jest mocną tajemnicą, jest nieco mgliście i psychodelicznie, ale z drugiej strony bardzo życiowo i emocjonalnie. Zdecydowanie polecam.
instagram.com/bookeaterreality

Bezsenność to bardzo złożony problem, alarmujący i dający do myślenia, wymagający konkretnej analizy oraz terapii. Czasami zwykła higiena snu to zdecydowanie za mało, a gdy mózg nie ma szansy się odpowiednio zregenerować, to zaczyna płatać nam figle. Frustracja, omamy, halucynacje, przewlekłe zmęczenie, rozkojarzenie, zapominalstwo – a to zaledwie początek góry lodowej....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lubicie kryminały oparte na faktach? Takie fabularyzowane true crime? Ja owszem!
Max Czornyj niejednokrotnie udowodnił nam już, że potrafi szokować swoimi opowieściami, ale w przypadku serii jego książek opartych na faktach, to już nie jest kwestia jego wyobraźni. To rzeczywistość. A rzeczywistość chwilami bywa dużo bardziej wymyślna od fikcji. Zapewne każdy, nawet jeżeli nie interesuje się zbytnio tematyką true crime, słyszał o Tedzie Bundym. Jeden z najsłynniejszych amerykańskich seryjnych morderców, który za swoje zbrodnie został skazany na krzesło elektryczne… Cóż, Max Czornyj wybrał sobie nie lada postać do wykorzystania w swojej najnowszej powieści.
Autor po raz kolejny próbuje wejść do głowy psychopaty i za pomocą pierwszoosobowej narracji ukazać nam jego historię. Oto fabularyzowana, skrócona wersja życia Teda Bundy’ego – jego prywatność oraz zbrodnie, jego emocje i odczucia, jego umiejętna gra z wymiarem sprawiedliwości – bowiem nie wiem, czy o tym wiecie, ale Bundy studiował prawo! Szybko można się tutaj zorientować, że mamy do czynienia z tym inteligentnym typem mordercy – który doskonale wie co robi, wie jak zacierać ślady, planuje swoje kroki, umiejętnie wybiera ofiary. Potrafi z łatwością wywieść policję w pole, balansując na granicy pewności siebie i bezczelności. Mocny charakter, który lubował się w brutalnych napaściach, gwałtach, morderstwach i nekrofilii. Psychopata, który uwielbiał mieć władzę nad swoimi ofiarami. I choć podejrzewano, że być może cierpiał na chorobę afektywną dwubiegunową, to w ostatecznym rozrachunku uznano go za całkowicie zdrowego. On po prostu parał się makabrą.
Książka jest naprawdę nieźle napisana, daje dobry obraz charakteru Bundy’ego, pokazuje jego drogę życia, choć jako mocny portret psychologiczny nieco zawodzi – aczkolwiek ciężko wejść do głowy człowieka, który od lat nie żyje. Autor mógł bazować jedynie na różnych aktach i opracowaniach, a i tak uważam, że całkiem dobrze zaprezentował Teda Bundy’ego – co najważniejsze, w pierwszej osobie, co uważam za nie lada trudne zadanie… Próba wcielenia się w psychopatów i morderców jest naprawdę czymś ciężkim, myślę, że nawet na swój sposób obciążającym dla psychiki autora. Czornyj nigdy jednak nie oszczędzał swoich czytelników, więc nie spodziewajcie się taryfy ulgowej w przypadku książki o tak „barwnej” postaci jak Bundy – jest tutaj wiele szokujących, makabrycznych i brutalnych opisów tego, co zbrodniarz robił poszkodowanym.
Owa powieść chwilami może wydać się być nieco chaotyczna, ale czyż nie jest to idealne odzwierciedlenie tego, co tkwi w umyśle mordercy? Na szczęście autor pamiętał o tym, aby uwzględnić i umieścić przy każdej zmianie punkty czasowe i daty, których dotyczy dana akcja. Więc chwilami może nieco skaczemy w czasue, ale w ogólnym rozrachunku i tak otrzymujemy dobry wycinek kilku najważniejszych lat życia Bundy’ego – praktycznie tych, w których był u szczytu formy. To na pewno będzie gratka dla fanów true crime i kryminałów, o ile pozostajecie przy tym fanatyzmie ludźmi o mocnych nerwach…

Instagram: bookeaterreality

Lubicie kryminały oparte na faktach? Takie fabularyzowane true crime? Ja owszem!
Max Czornyj niejednokrotnie udowodnił nam już, że potrafi szokować swoimi opowieściami, ale w przypadku serii jego książek opartych na faktach, to już nie jest kwestia jego wyobraźni. To rzeczywistość. A rzeczywistość chwilami bywa dużo bardziej wymyślna od fikcji. Zapewne każdy, nawet jeżeli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba każdy, kto lubuje się w powieściach grozy, słyszał nazwisko Ketchum. Autor zasłynął przede wszystkim z powieści „Dziewczyna z sąsiedztwa” czy „Jedyne dziecko”, ale przecież to nie jedyne historie mrożące krew w żyłach, które postanowił opowiedzieć. Najnowszą, która ukazała się w Polsce, jest „Przeprawa” – niespodziewane połączenie westernu i horroru, napiasane w sposób krótki, ale treściwy. Bez zbędnych upiększeń, bez owijania w bawełnę, brutalnie i rzeczowo, choć na pewno nie jeden czytelnik odczuje tutaj pewien niedosyt związany z lekturą.

Historia jest przemyślana, logiczna, wszystko dobrze ze sobą współgra, ale dla mnie posiada jedną wadę – jest za krótka. Jednak gdy podejdzie się do niej ze świadomością tego, żeby odebrać ją bardziej jako opowiadanie, to gdzieś ta świadomość rzekomej „wady” może się nieco rozmyć. Nie ukrywam jednak, że nieco żałuję, iż Ketchum nie postanowił bardziej rozbudować fabuły czy kreacji poszczególnych bohaterów – tutaj jest spory potencjał! Ale mimo wszystko w tej niewielkiej objętości tekstu udało mu się przekazać brutalną, krwawą i poruszającą historię o niewolnictwie i zemście. A co więcej, da się tutaj naprawdę poczuć klimat Arizony z XIX wieku, który jest totalnie omamiający. I to niby tylko jakieś 200 stron, a ładunek i tak jest spory, również ten emocjonalny.

Nie sposób też nie wspomnieć przy okazji o świetnym wydaniu owej książki – przyjemny format, barwione brzegi, świetne ozdobniki w środku. Wydawnictwo spisało się na medal i cieszy mnie fakt, że w planach są kolejne dzieła tego autora. Nazwisko obowiązkowe dla fanów grozy i nietuzinkowych połączeń!

Instagram: bookeaterreality

Chyba każdy, kto lubuje się w powieściach grozy, słyszał nazwisko Ketchum. Autor zasłynął przede wszystkim z powieści „Dziewczyna z sąsiedztwa” czy „Jedyne dziecko”, ale przecież to nie jedyne historie mrożące krew w żyłach, które postanowił opowiedzieć. Najnowszą, która ukazała się w Polsce, jest „Przeprawa” – niespodziewane połączenie westernu i horroru, napiasane w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Może nie jestem typową zodiakarą, ale jednak wielokrotnie przekonałam się o tym, że coś w tych znakach zodiaku jest. Sama dostrzegam w sobie wiele byczych cech, chociaż niejednokrotnie widzę w sobie też Bliźnięta – gdyż właśnie w ich okresie miałam się urodzić, ale nieco pospieszyłam się na ten świat. Lubię sobie czasami sięgać po różne opracowania na temat astrologii, poczytać na temat kompatybilności i dopasowania znaków, choć jak udowadnia autorka książki „Znaki miłości”, słynna amerykańska astrolożka Carolyne Faulkner, nie ma czegoś takiego, jak niekompatybilne znaki. I może coś w tym jest – bo podobno Byk i Lew to tragiczne połączenie, a moja najlepsza przyjaciółka od czasów dzieciństwa jest właśnie Lwem. Powinnyśmy sobie od tych ponad 20 lat skakać do gardeł, a jesteśmy jak rodzina.

Ta książka zabierze Was do świata połączeń i relacji pomiędzy poszczególnymi znakami i pokaże, w jaki sposób możecie lepiej zrozumieć swoją drugą połówkę i wasz związek, a nawet samych siebie! Niektóre znaki mają ze sobą naturalny „flow”, w innych przypadkach trzeba nad relacją nieco bardziej popracować, ale jeżeli nam na kimś zależy, to na pewno warto. Faulkner opisuje wszystko w bardzo przystępny i przejrzysty sposób, skupia się na konkretach, nie owija w bawełnę i choć zapewne owe opisy można by jeszcze bardziej rozbudować i trzeba pamiętać o tym, że na horoskop urodzeniowy składa się coś znacznie więcej niż dany znak zodiaku, to na pewno będzie to odpowiedni poradnik dla osób, które nie chcą zagłębiać się w tę tematykę zbyt drastycznie. Astrologia bywa skomplikowana, odczytywanie kosmogramów również, tutaj należałoby się faktycznie zwrócić do dobrego astrologa, ale jeżeli chodzi o taką podstawową kompatybilność znaków, uważam tę książkę za naprawdę dobry tytuł.

Nawet jeśli jakoś wybitnie nie wierzycie w motyw znaków zodiaku, to ta książka i tak może się okazać przydatna – a nuż jednak zagłębiając się w opisywane relacje odnajdziecie w nich prawdę na temat siebie czy swojego partnera. Dodatkowo w książce znalazła się motywacja do pracy nad samym sobą – notatki miłości, które zachęcają do przeanalizowania pewnych aspektów naszego życia. Przyjemna forma, przemyślana konstrukcja, całkiem niezły zasób wiedzy – idealne wyważenie pomiędzy wstępem do astrologii a taką bardziej zaawansowaną analizą horoskopu i kosmogramu.

Instagram: bookeaterreality

Może nie jestem typową zodiakarą, ale jednak wielokrotnie przekonałam się o tym, że coś w tych znakach zodiaku jest. Sama dostrzegam w sobie wiele byczych cech, chociaż niejednokrotnie widzę w sobie też Bliźnięta – gdyż właśnie w ich okresie miałam się urodzić, ale nieco pospieszyłam się na ten świat. Lubię sobie czasami sięgać po różne opracowania na temat astrologii,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja opinia na temat Żmiji... Czy będzie pochlebna? Częściowo na pewno tak, ale nie uznam tej książki za sztos i coś wyjątkowego. Bo podobnie jak to było w przypadku „Czwartego Skrzydła”, ta powieść nie wnosi specjalnie nic nowego do fantastyki, czy jak kto woli romantasy.

Adoptowana córka króla wampirów bierze udział w śmiertelnym turnieju, aby móc spełnić swoje marzenie – a to jest możliwe tylko dzięki wygranej, bo wówczas sama boginii spełnia dowolne życzenie zwycięzcy. Jednak Oraya jest zaledwie człowiekiem, a przychodzi jej stanąć do boju z drapieżnikami – wojownicznymi i niebezpiecznymi wampirami. A jej przybrany ojciec niestety nie może zrobić zbyt wiele, żeby jej pomóc... Motyw wszelkiego rodzaju turniejów pojawiał się już wielokrotnie w literaturze – wszyscy doskonale znamy „Igrzyska śmierci” czy „Szklany tron”. Motyw wampirów? Doskonale znana nam rasa, w wielu aspektach, w wielu ujęciach. Człowiek o tajemniczym pochodzeniu wrzucony w sam środek śmiercionośnej rywalizacji? Znane. Enemies to lovers? Ostatnio iście rozchwytywane. Sami więc widzicie, że „Żmija i Skrzydła Nocy” to po prostu zbitek doskonale znanych, aczkolwiek chwytliwych motywów.

Mimo wszystko niejednokrotnie przekonałam się już o tym, że nawet schematyczna książka może chwycić czytelnika za serce czy też po prostu przypaść mu do gustu. Bo przecież tak właśnie miałam z „Czwartym Skrzydłem”! I tak właśnie mam ze „Żmiją...”. I w obydwu przypadkach odczuwałam lekki niedosyt w trakcie lektury, bo choć całkowicie można zapomnieć o tym, że dana historia powiela schematy, to jednak chwilami po prostu czegoś mi w fabule brakowało. W trakcie zapoznawania się z historią Orayi czułam, że powinno się w niej znaleźć coś więcej – większa intryga, spisek, coś mocniejszego niż sam turniej i próba spełnienia wizji głównej bohaterki. Owszem, był tego zalążek, który mocno rozwinął się na koniec, więc jest to zdecydowanie obiecująca kwestia, dająca szansę na to, że kontynuacja będzie dużo bardziej dopracowana i rozbudowana fabularnie.

Jednak nie ukrywam, że brakowało mi co niego rozbudowy świata – nieco bardziej zgłębionej genezy pochodzenia wampirów, hierarchi jaka panuje w ich świecie, zrozumienia co to za świat i jakie zasady nim rządzą. Nie jest tak, że autorce nie udało się zbudować interesującego miejsca akcji, ale jednak dawało się chwilami czuć kilka niedopowiedzeń i ten swoisty niedosyt – jakby brakło tych kilku procent do pełni satysfakcji z danego elementu powieści. Podobnie odczułam kreację bohaterów – niby jest w porządku, a jednak chciałoby się więcej. Jakby to wszystko – kreacja świata, postaci czy sama fabuła – były niedoszlifowane, jakby brakowało im dosłownie kilku drobnych ruchów, aby stać się pięknym diamentem.

No i pojawia się jeszcze jedna, dosyć istotna kwestia – tłumaczenie czy też redakcja. Chwilami tę książkę czyta się po prostu bardzo... topornie. Pozwoliłam sobie sięgnąć do oryginału owej powieści i są takie momenty, gdzie po prostu tłumaczenie pewnych zdań jest mocno dosłowne, słowo po słowie albo jakby to robił automatyczny translator. A to niestety nie zawsze potem dobrze brzmi w języku polskim... Nasz język można ładnie ubarwić, nadal zachowując odpowiednie tłumaczenie i sens danej wypowiedzi czy opisu, naprawdę. Po prostu zadbać o to, aby brzmiało coś lepiej, nie zmieniając jego sensu. Pozwólcie, że przytoczę przykład: „Power seeped from his every pore” – „Potęga sączyła się z każdego jego pora”... Tak, dosłowne tłumaczenie, a wystarczyło to tylko lekko „upiększyć”, zachowując sens – choćby „Potęga sączyła się/emanowała ze wszystkich porów jego ciała”. Aczkolwiek na szczęście nie dotyczy to całej powieści, można wyłapać kilka takich „smaczków”, ale wiem, że wiele osób raziło to w oczy.

W ogólnym rozrachunku przygodę ze „Żmiją i Skrzydłami Nocy” uważam za całkiem udaną, choć niedosytowi związanemu z lekturą przeczyć nie będę. Zakończenie jest świetne i obiecuje interesującą kontynuację, więc czekam i liczę na to, że autorka rozwinęła omówione przeze mnie aspekty i poszła w odpowiednim kierunku.

Instagram: bookeaterreality

Moja opinia na temat Żmiji... Czy będzie pochlebna? Częściowo na pewno tak, ale nie uznam tej książki za sztos i coś wyjątkowego. Bo podobnie jak to było w przypadku „Czwartego Skrzydła”, ta powieść nie wnosi specjalnie nic nowego do fantastyki, czy jak kto woli romantasy.

Adoptowana córka króla wampirów bierze udział w śmiertelnym turnieju, aby móc spełnić swoje marzenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tess Gerritsen to autorka, której książki naprawdę lubię. Być może nie zaliczę jej do grona uwielbianych pisarzy, ale z przyjemnością sięgam po jej twórczość, dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo nad tym, czy chwycić w swoje ręce najnowszą z nich, „Wybrzeże szpiegów”. To pierwszy tom zupełnie nowego cyklu, którego główną bohaterką jest była agentka CIA, Maggie Bird. Kobieta jest już na emeryturze, ale nagle przeszłość daje o sobie znać. Kiedy na podjeździe jej domu ktoś porzuca zwłoki kobiety, która dzień wcześniej wypytywała Maggie o jej dawną współpracowniczkę, kobieta wie, że coś jest na rzeczy – obawia się, że może to być zemsta ludzi, których Agencja z jej pomocą dorwała 16 lat temu…

To była jedna z tych powieści, które naprawdę niesamowicie mnie wciągnęły! Świetny rozwój wydarzeń, wspaniała narracja – podzielona pomiędzy dwa punkty czasowe oraz kilku bohaterów, ale z jasnymi, klarownymi oznaczeniami, dzięki któremu nie sposób pogubić się w akcji. Doskonałe tempo, sporo napięcia i emocji oraz to trzymanie czytelnika w niepewności aż do ostatniej strony… Coś wspaniałego. I chociaż rozwikłanie sprawy w ostatecznym rozrachunku wypadło dosyć schematycznie, to nie ukrywam, że w trakcie lektury snułam wiele potencjalnych scenariuszy jej rozwiązania, a to było naprawdę przyjemną kwestią i świadczy o tym, jak bardzo owy tytuł potrafi zaangażować czytelnika.

Maggie jest interesującą postacią, z przyjemnością śledziłam zarówno jej przeszłość, jak i wydarzenia z teraźniejszości, gdy próbuje uporać się z nowymi problemami. Cudownie obserwowało się jej relacje z nowymi przyjaciółmi, którzy nazywają siebie Klubem Maritni i są amatorami kryminalnych zagadek. Jest akcja, jest napięcie, są ciekawi bohaterowie i dobra fabuła – to naprawdę historia, która wielu osobom przypadnie do gustu i zapewni przyjemne oderwanie się od rzeczywistości na rzecz iście szpiegowskiej, sensacyjnej opowieści nawiązującej do pracy agentów CIA.

Instagram: bookeaterreality

Tess Gerritsen to autorka, której książki naprawdę lubię. Być może nie zaliczę jej do grona uwielbianych pisarzy, ale z przyjemnością sięgam po jej twórczość, dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo nad tym, czy chwycić w swoje ręce najnowszą z nich, „Wybrzeże szpiegów”. To pierwszy tom zupełnie nowego cyklu, którego główną bohaterką jest była agentka CIA, Maggie Bird....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy istnieje jakiś zmysł, bez którego bylibyście się w stanie obejść? Wiem, że wzrok odpada, bo jak wtedy czytalibyśmy książki i zachwycali się pięknymi okładkami? Tak, dla książkoholika wzrok jest bardzo istotny… Zatem może słuch? No ale chwila, przecież niektórzy z nas słuchają audiobooków czy też nie wyobrażają sobie leniwego popołudnia z książką bez muzyki w tle. No dobra, a węch? No ale chwila, tak do czytania nie czuć tego cudownego zapachu kawy? Albo jej smaku? No to może dotyk? No może by się jakoś wytrzymało… Autor książki „Kobieta, która widziała zombie”, profesor Guy Leschziner, z pewnością skłoni Was do takich przemyśleń!

Oto publikacja, która przybliża nam niesamowicie ciekawe i stosunkowo rzadkie przypadki medyczne związane z zaburzeniami pracy mózgu i naszych zmysłów. To intrygujące historie, które wzbudzają w nas szereg emocji, bowiem naprawdę ciężko sobie nawet chwilami wyobrazić, z czym muszą się mierzyć ludzie, o których Leschziner tutaj opowiada. Tak naprawdę dopóki nie doświadczymy dokładnie tego samego, co oni, nie jesteśmy w stanie się z nimi identyfikować, dlatego chwilami im mocno współczujemy, ale też trzymamy za nich kciuki – za ich powrót do zdrowia, choć niektóre schorzenia są tak rzadkie, że nie znaleziono jeszcze odpowiedniego sposobu radzenia sobie z nimi. Niektóre mutacje genetyczne leżące u ich podstawy są po prostu nieuleczalne, choć terapia genowa rozwija się w naprawdę dobrym tempie. Pozostaje też kwestia trafnej diagnozy – niejednokrotnie w tych historiach widzimy, jak pacjenci odbijają się od jednych drzwi do drugich, a lekarze rozkładają ręce.

To naprawdę niesamowite, jak nasz mózg chwilami potrafi nas oszukać i jak wielkie znaczenie mają nasze zmysły. Bo przecież samo zaburzenie smaku nie równa się jedynie z tym, że nie poczujecie nigdy tych wszystkich cudownych doświadczeń kulinarnych, łatwo możecie się doprowadzić do zatrucia, a nawet do śmierci – wasze ciało nie zrozumie, że jecie truciznę. Szumy uszne mogą wzbudzić w Was depresję i zaburzenia lękowe. Halucynacje również. A brak zmysłu dotyku? Sprawić, że nie będziecie odczuwać radości z obcowania z drugim człowiekiem, a jako dziecko niejednokrotnie możecie się doprowadzić do niesamowicie niebezpiecznych sytuacji – oparzenia, skaleczenia, złamania… A nawet nic nie poczujecie! Więc opisywane tutaj przypadki zdecydowanie są czymś więcej niż zwykłą utratą zmysłów.

Przystępny język, interesujące historie, skupienie się na konkretnym temacie a nie odbieganie od niego na rzecz czegoś innego, choćby prywatnego życia autora – tego na pewno możecie być pewni w przypadku tej pozycji. To istna gratka dla ludzi, których – podobnie jak mnie – fascynuje neurologia i tajemnice ludzkiego mózgu. To zdecydowanie taki typ lektury, który angażuje czytelnika, skłania do przemyśleń i refleksji, pozostaje w pamięci i zachęca do bliższego zgłębienia tematu. Serdecznie polecam!

Instagram: bookeaterreality

Czy istnieje jakiś zmysł, bez którego bylibyście się w stanie obejść? Wiem, że wzrok odpada, bo jak wtedy czytalibyśmy książki i zachwycali się pięknymi okładkami? Tak, dla książkoholika wzrok jest bardzo istotny… Zatem może słuch? No ale chwila, przecież niektórzy z nas słuchają audiobooków czy też nie wyobrażają sobie leniwego popołudnia z książką bez muzyki w tle. No...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Królestwo kości” to kolejna powieść Jamesa Rollinsa z serii „Sigma Force”, która choć napisana jest w bardzo podobnym stylu i zgodnie ze schematem typowym dla Rollinsa, na pewno znajdzie uznanie wśród jego wiernych czytelników. Bo to właśnie dla tych typowych cech i zagrywek stosowanych przez autora tak chętnie sięga się po każdą jego kolejną publikację. James Rollins łączy w swoich książkach wszystko to, co lubię – jest ogrom akcji, są przygody i klimat przypominający opowieści z udziałem Indiany Jonesa, jest ryzyko i niebezpieczeństwo, emocje i rosnące napięcie, a do tego smaczki naukowe. Sensacja to po prostu jego drugie imię, facet jest świetny w tym, co robi.

Tym razem bohaterowie muszą stawić czoła potencjalnej pandemii, która może zagrażać całemu światu. Temat jak najbardziej uniwersalny i ponadczasowy, a naukowcy przecież od dawna obawiają się słynnej „choroby X”. Bohaterowie „Królestwa kości” przemierzają kongijskie dżungle, natrafiają na ślady dziwacznych wirusów, odkrywają sekrety przeszłości i mierzą się również z ludzką zachłannością. Akcji tutaj zdecydowanie nie brakuje, choć nie da się ukryć, że u Rollinsa raczej średnio wypada kreacja bohaterów – narracja głównie ogranicza się do biegu wydarzeń, a czytelnik nie ma zbyt często szansy na zapoznanie się z przemyśleniami i emocjami poszczególnych postaci, jak i na bliższą obserwację łączących ich relacji.

Zawsze jednak jestem urzeczona głębokim researchem, jaki robi autor przymierzając się do pisania każdej kolejnej powieści. W niesamowicie umiejętny sposób łączy fikcję z rzeczywistością, przeplata je ze sobą, a zawsze na koniec danej historii poświęca kilka stron na to, aby wyjaśnić czytelnikom wszelkie poruszane zagadnienia. Tutaj mamy do czynienia z intrygującą historią Kongo oraz z wirusologią. Uwielbiam tę pasję i zaangażowanie ze strony Rollinsa, to pokazuje jak bardzo dba o swoich odbiorców. Od lat bardzo chętnie sięgam po jego dzieła i myślę, że to się nie zmieni – nigdy nie poczułam się zawiedziona, a „Królestwo kości” było kolejną, fascynującą i emocjonującą przygodą, pełną akcji, ryzyka i naukowych ciekawostek! Serdecznie zachęcam Was do zapoznania się z twórczością tego człowieka!

Instagram: bookeaterreality

„Królestwo kości” to kolejna powieść Jamesa Rollinsa z serii „Sigma Force”, która choć napisana jest w bardzo podobnym stylu i zgodnie ze schematem typowym dla Rollinsa, na pewno znajdzie uznanie wśród jego wiernych czytelników. Bo to właśnie dla tych typowych cech i zagrywek stosowanych przez autora tak chętnie sięga się po każdą jego kolejną publikację. James Rollins...

więcej Pokaż mimo to