Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Historia kryminalna na przyzwoitym poziomie, bez fajerwerków, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, nielogicznie karkołomnych intryg, bez rozwiązań typu deus ex machina. Prawidłowo poprowadzone śledztwo, logiczne umotywowanie zachowań nie tylko winnego, ale i pozostałych uczestników wydarzeń. Coś takiego mogłoby się wydarzyć i gdyby się wydarzyło, tak właśnie mogłoby wyglądać śledztwo. Dlaczego więc moja ocena jest tak niska? Bo jako powieść kryminalna ta historia się nie sprawdza. W rzeczywistości zagadka mogłaby być trudna, ale w ten sposób opisana taka nie jest. I nie dlatego, że jakieś tropy prowadzące do złoczyńcy są zbyt wyraźne, że autor dał czytelnikowi za dużo wskazówek. Nie, morderca całkiem nieźle się maskuje i wcale niełatwo byłoby go odkryć. Gdyby nie to, że autor ograniczył spojrzenie na lokalną społeczność do bardzo tylko wąskiego grona osób najściślej powiązanych z miejscem łączącym pierwsze ofiary, przez co dał nam niezwykle krótką listę podejrzanych, bez najlżejszej sugestii, że można do niej kogoś jeszcze dodać, i z której wszystkich pozostałych bardzo łatwo wykluczyć. Bardzo długo nie miałam pewności, że wytypowana przeze mnie osoba na pewno jest mordercą. Ale nie dano mi żadnego innego wiarygodnego kandydata, a tak w powieści kryminalnej być nie powinno.

Historia kryminalna na przyzwoitym poziomie, bez fajerwerków, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, nielogicznie karkołomnych intryg, bez rozwiązań typu deus ex machina. Prawidłowo poprowadzone śledztwo, logiczne umotywowanie zachowań nie tylko winnego, ale i pozostałych uczestników wydarzeń. Coś takiego mogłoby się wydarzyć i gdyby się wydarzyło, tak właśnie mogłoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Inne spojrzenie. Opowieść o Obcych bez uciekania się do kosmitów lub stworów z innych wymiarów. Opowieść o Obcych żyjących tuż obok nas, z ich własnej perspektywy, ich własnym okiem widziana. A jednak, jak każda niemal nasza opowieść o Obcych, jest tak naprawdę opowieścią o nas samych. Bo cóż z tego, że autor bohaterami uczynił Obcych, jeśli w swej opowieści nadaje im ludzkie cechy?
Mamy garść ciekawych i nie każdemu znanych faktów dotyczących mrówek, ich świata i innych jego mieszkańców, ale tej naukowej rzetelności nie starczyło na wszystko, mrówki Werbera myślą, czują i zachowują się jak ludzie, autor nie zdołał ani odtworzyć prawdziwego umysłu mrówki, ani wymyślić nieprawdziwego, ale wiarygodnie nieludzkiego umysłu Obcego.
A zatem otrzymujemy nieco tylko innych niż zwykle bohaterów, których mimo ich inności doskonale rozumiemy.
A za ich pośrednictwem dostajemy tajemnicę, śledztwo, intrygę polityczną, jakąś bitwę, mrożące krew w żyłach przygody nie gorsze niż w heroic fantasy i wyprawę badawczą na miarę wielkich odkryć geograficznych. Miłośnicy bardzo rozmaitych gatunków znajdą tu wszyscy coś dla siebie atrakcyjnego.

Prowadzonego równolegle wątku bohaterów ludzkich omawiać nie będę, książka nic by nie straciła na jego nieobecności. Czyżby autor bał się wrzucić czytelnika od razu tylko pomiędzy mrówki i na początku dla zmyłki dał mu znajomych bohaterów w znajomym świecie, żeby udawać, że wątki mrówcze to tylko wtręty w normalnej opowieści ludzkiej? Taki oswajacz nieznajomego, który z czasem traci na znaczeniu, a w końcu staje się balastem niepotrzebnie obciążającym właściwą opowieść? Widać autor celował w szeroką publiczność, nie tylko w fantastów, którym takie oswajacze raczej potrzebne nie są. Ucierpiało zakończenie, a tym samym częściowo opowieść.

Ale mimo to książka warta jest przeczytania. Nie ze względu na historię imperium mrówek, nie dla poznania kilku naukowych faktów ich dotyczących i nawet nie dla samej opowieści polityczno-przygodowo-detektywistycznej. Najcenniejsze w tej książce jest inne spojrzenie. Możliwość obserwowania świata z innej, obcej nam perspektywy. Okazja, by pomyśleć trochę inaczej niż zwykle, otworzyć nieco umysł, przewietrzyć go, spojrzeć na siebie, na nas wszystkich, trochę z zewnątrz, porzucić na chwilę łatwy i wygodny antropocentryzm. Zobaczyć świat, choćby najmniejszy jego wycinek, w nieco innym świetle, a nie tylko ludzkie o tym świecie wyobrażenie.

Choć jeśli ktoś potrafi od ręki rozwiązać zagadkę dręczącą ludzkich bohaterów przez większą część ich wątku, to taki ktoś prawdopodobnie lekcji innego myślenia nie potrzebuje.

Jak z sześciu zapałek ułożyć cztery trójkąty równoboczne?
Trudniej mi przyszło wymyślić, jak jeden z bohaterów ułożył trzy i jeśli trafnie odgadłam jego pomysł, to ładnie on wygląda tylko na papierze, ale z zapałkami raczej się nie uda, tak samo jak jeszcze prostsze narysowanie sześcioma kreskami ośmiu trójkątów. Ale jak z zapałek, krótkich patyczków o niepomijalnej grubości, ułożyć cztery trójkąty? Koniecznie równoboczne!
Powodzenia. Odpowiedź istnieje, jest bardzo prosta, ale nieoczywista.
Jak ta książka.

Inne spojrzenie. Opowieść o Obcych bez uciekania się do kosmitów lub stworów z innych wymiarów. Opowieść o Obcych żyjących tuż obok nas, z ich własnej perspektywy, ich własnym okiem widziana. A jednak, jak każda niemal nasza opowieść o Obcych, jest tak naprawdę opowieścią o nas samych. Bo cóż z tego, że autor bohaterami uczynił Obcych, jeśli w swej opowieści nadaje im...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Przeczytałam. Większość znowu i tylko niektóre opowiadania po raz pierwszy. I znowu i jak zawsze jestem pod wrażeniem, znów mnie to zachwyca i chyba nigdy nie przestanie. Nie miejsce tutaj na opisywanie poszczególnych utworów, bo wiele już o nich napisano, a gdybym miała to powtarzać, to zrobiłabym to pod wydaniami osobnymi, nie tu, pod opakowaniem zbiorczym, gdzie miałoby to długość sześciokrotną. Nie chce mi się, a i Wam tak długiego czytania oszczędzę. Podkreślę tylko po raz kolejny, że są to bardzo mądre książki poruszające rozmaite życiowe i filozoficzne problemy. Są to cudowne opowieści o życiu, ludziach, ambicjach, celach, znaczeniach i sensach. Są to wielkie historie o wielkich czynach, a mimo to pozbawione przemocy i rozwiązań siłowych, co, trzeba to przyznać, jest w fantasy rzadkością.
I jest to mistrzowski popis światotworzenia w zupełnie nietolkienowskim stylu. Tam gdzie Mistrz zaczął od szczegółowej konstrukcji bogatego świata, z całą jego kosmogonią, historią, geografią, kulturą i nade wszystko lingwistyką, a dopiero na tym ogromnym tle tworzył stosunkowo drobne opowieści, tam Mistrzyni zaczyna od opowieści, a świat w tle, nie mniej bogaty od tolkienowskiego, jakoś sam się stopniowo konstruuje z drobiazgów. I co za oszczędność słów! Przepiękne.

Ale ja nie o tym. Piszę tę opinię nie po to, żeby ponownie wychwalać to, co dość już nachwalono, o czym nie napiszę niczego nowego, bo więksi ode mnie rozebrali to już na części i przeanalizowali pod każdym kątem. Nie, piszę dlatego, żeby się wyżalić. Ponownie. I po raz enty. Na potworną krzywdę, jaką tym opowieściom wyrządzono w Polsce. Jakiej sprawcami byli Stanisław Barańczak i Wydawnictwo Literackie w roku 1983 i którą od tamtego czasu nieustannie się powiela, a którą dalej podjęła i kontynuowała Paulina Braiter. Otóż skrzywdzono te książki potwornie w tłumaczeniu. Pierwszą z nich już na samym początku, już w tytule "A Wizard of Earthsea" stał się "Czarnoksiężnikiem z Archipelagu". Pal diabli ten Archipelag, choć jest on czymś znacznie mniejszym od całego Ziemiomorza, zaledwie ograniczoną jego częścią, a bohater cyklu do samego Archipelagu się nie ogranicza, a zatem już w tytule go pomniejszono. Nieważne. Autor przekładu, czy może wydawca, przestraszył się neologizmu w tytule, nie odważył się posłużyć wymyśloną nazwą nieistniejącej fantastycznej krainy. Szkoda, ale o samo to bym kopii nie kruszyła. Tylko dlaczego CZARNOKSIĘŻNIK??? Po raz pierwszy zadałam to pytanie jako kilkulatka słuchająca tej baśni czytanej na dobranoc. Już wtedy, nie mając zielonego pojęcia o obcych językach i o tym, że książka jest tłumaczona, wiedziałam, że tak być nie powinno. A pan wielki i szanowany tłumacz z nieznanych mi przyczyn jakoś tego nie wiedział! Nie pojmowałam tego wtedy i nie potrafię zrozumieć do dzisiaj. Dlaczego czarnoksiężnik? Przecież czarnoksiężnik to ten, który zajmuje się czarną magią, a czarna magia to magia zła. Koniec kwestii, wie to każde dziecko, które wysłuchało kilkunastu czy kilkudziesięciu baśni: czarnoksiężnicy to są ci źli, których dzielny bohater musi z wielkim trudem i bardzo pomysłowo pokonać. A czy bohater "Ziemiomorza" do tego schematu pasuje? Ani trochę. Ba, przecież nie on sam, choćby nawet chwilowo na to zasłużył, jest nazywany czarnoksiężnikiem, ale jest to nazwa obejmująca w książce wszystkich wykształconych i potężnych użytkowników magii, niejako tytuł naukowy wyróżniający tych wybitnych spośród wszystkich innych przedstawicieli zawodów magicznych. A magowie tego świata wcale nie są jego złymi władcami i ciemiężycielami ludności, lecz najbardziej szanowanymi obywatelami pełniącymi role lekarzy, nauczycieli, doradców i strażników pokoju. Jaki umysł mógł wpaść na pomysł, by najlepszych z nich nazywać mianem czarnoksiężników? Nie pojmuję!
A na "czarnoksiężnikach" się nie kończy, ale cała reszta to pryszcz i drobiazgi, które dobry korektor mógłby poprawić.

I po raz kolejny, nie wiem już który, domagam się nowego tłumaczenia!
Może Piotr W. Cholewa by podołał? Bo jedynym tomem cyklu wolnym od nadmiaru wszechobecnych czarnoksiężników są "Grobowce Atuanu" przetłumaczone przez niego dla wydawnictwa Phantom Press w 1990. W dodatku jedyny tom, w którym "czarnoksiężnik" miał prawo wystąpić - z racji perspektywy, z jakiej magów tam oglądamy.
Ceglaste tomiszcze pięknie prezentuje się na półce, ale warczę i gryzę, ilekroć je otworzę.
Kiedyś dorwę to w oryginale i wreszcie przeczytam bez zgrzytów!
Ale mimo to chciałabym zobaczyć wreszcie dobre tłumaczenie, bo opowieść warta jest tego, by poznał ją każdy, w tym każde dziecko. Mogłaby, może nawet powinna, być lekturą szkolną. Ale, na litość wszystkich bogów, nie taką, jak wygląda teraz.
Ocena za treść, bo oceniając tłumaczenie za bardzo musiałabym ją skrzywdzić.

Przeczytałam. Większość znowu i tylko niektóre opowiadania po raz pierwszy. I znowu i jak zawsze jestem pod wrażeniem, znów mnie to zachwyca i chyba nigdy nie przestanie. Nie miejsce tutaj na opisywanie poszczególnych utworów, bo wiele już o nich napisano, a gdybym miała to powtarzać, to zrobiłabym to pod wydaniami osobnymi, nie tu, pod opakowaniem zbiorczym, gdzie miałoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Ciemną nocą coś się w pewnym małym miasteczku wydarzyło. Sprawcy pozostają nieznani, ale pozostawiony przez nich ślad wskazuje na miejscowe gimnazjum. Czyżby lekki kryminałek w scenerii gimnazjalnej?
To też, ale ten wątek niby-główny jest tylko pretekstem dla ukazania czegoś istotniejszego, pewnych szkolnych i społecznych patologii. Patologie w gimnazjum? Ileż się o tym przez te kilkanaście lat nasłuchaliśmy z mediów! Czyżby kolejny, z lekka już spóźniony głos krytyki wobec gimnazjów, a zatem pośrednio za obecną reformą?
A nie. A może nawet wprost przeciwnie. Bo gimnazjum z tej opowieści jawi się może nie jako szkoła idealna, ale po prostu jako szkoła zwyczajna, w żaden istotny sposób nie wartościowana względem szkół dawniejszych i projektów dzisiejszych. Dzieciaki w tej szkole są różne, jedne się uczą, inne nie bardzo, nauczyciele też są różni, jedni potrafią tych uczniów zainteresować, inni niespecjalnie, a niektórzy nawet wprost przeciwnie. Głos za tym, że nie liczba klas się w szkole liczy, ale ludzie i ich podejście. A to bywa różne.
I to przede wszystkim o tym jest ta książka. O ludziach, którzy tworzą i kształtują szkołę. O ludziach, którzy uczą, ale i wychowują pokolenia, które przyjdą po nas, nasze dzieci. O nauczycielach, ale też o dyrektorach i kuratorach, a także o burmistrzach, księżach, radnych i policjantach. O tym, jak wspólnie kształtują lokalną politykę, jak wzajemnie na siebie wpływają i którzy z nich jaki mają wpływ na kształt i funkcjonowanie szkoły.
Książka nie jest o nauczaniu. Nie o merytorycznej zawartości programu szkolnego. Jest o celach i metodach wychowania. O miejscu ideologii w szkole. O tym kto i jak może wpływać, próbuje wpływać i wpływa na młodzież.
Ktoś się jeszcze nie domyślił? Napiszę wprost: to jest książka o miejscu religii w szkole, głos przeciwko wtrącaniu się Kościoła w nauczanie i wychowywanie naszej młodzieży. Zachęta do sprzeciwu wobec uzurpowania sobie przez księży i katechetów prawa do decydowania, jak i na kogo wychowywać młodzież. I to całą młodzież, bez względu na jej przekonania religijne. I jeszcze krytyka serwilistycznej postawy władz świeckich wobec przedstawicieli Kościoła.
To tyle w warstwie przekazu, który ma do czytelnika dotrzeć. Poza tym dostajemy po prostu kawałek niezłej rozrywki, satyrę na małomiasteczkową rzeczywistość w fabule obyczajowo-kryminalnej. Plus dodatkową dawkę humoru w króciutkich opowiadankach towarzyszących powieści.
Można potraktować to lekko jako śmieszne czytadełko. Ale ten gorzki miejscami humor jest tak naprawdę krzykiem rozpaczy nauczyciela, któremu system utrudnia, a nawet próbuje uniemożliwiać uczenie. Wyciągnijmy wnioski, zobaczmy, co dzieje się w naszych szkołach, zwracajmy uwagę na to, co o szkole i nauczycielach mówią nasze dzieci. Nauczmy się odróżniać nauczycieli od indoktrynerów i wspierajmy tych z nich, którzy na to zasługują, których działania przynoszą naszym dzieciom korzyść. Bo bez tego… wszyscy chyba widzimy, dokąd od dziesięcioleci zmierzają polskie szkoły :(
Lektura godna uwagi.

Ciemną nocą coś się w pewnym małym miasteczku wydarzyło. Sprawcy pozostają nieznani, ale pozostawiony przez nich ślad wskazuje na miejscowe gimnazjum. Czyżby lekki kryminałek w scenerii gimnazjalnej?
To też, ale ten wątek niby-główny jest tylko pretekstem dla ukazania czegoś istotniejszego, pewnych szkolnych i społecznych patologii. Patologie w gimnazjum? Ileż się o tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Urlop, deszcz, czytam to, co leży pod ręką. A leży między innymi to. Nazwisko autora obiło się kiedyś o uszy, nazwisko bohatera nawet bardziej, wiem, że staroć, wydaje mi się nawet, że jakiś klasyk. Urlop także od internetu, więc czy na pewno klasyk, tego nie sprawdzę, ale tak czy inaczej biorę się do uzupełniania zaległości.
Założenia w porządku, mamy czarującego włamywacza, ten ma przygody i wbrew pozorom jest oczywiście bohaterem pozytywnym. W tym konkretnym przypadku przygoda z “zawodem” bohatera niewiele ma wspólnego, tym razem bawi się on w detektywa, ale choć wolałabym go poznać takim, jakiego pokochali dawni czytelnicy, to wybrzydzać nie będę, klasyczna powieść detektywistyczna też mi pasuje. Może być ciekawie.
Nie było.
Było z jednej strony naciągane, z drugiej naiwne i przewidywalne do bólu. Nawet “zaskakujące” rozwiązanie jednej ze spraw, tej dotyczącej zbrodni, której popełnienie było według jej świadków niemożliwe, było w tych okolicznościach tak oczywiste, że nie tylko nie musiałam go nawet odgadywać, po prostu niemal od początku tego wątku wszystko wiedziałam, ale jeszcze na dodatek zdążyłam się poważnie zniecierpliwić, że tego, co ja wiem, nie wiedzą i nawet się jeszcze nie domyślają bohaterowie. Oprócz oczywiście głównego bohatera, który jako jedyny wszystko wiedział lub wszystkiego się błyskawicznie domyślał, tylko nic z tego nie zdradzał prócz tego, że już wie lub że się domyśla. Wszystkowiedzący zarozumialec. Nudny. I jeszcze te przypadkowe okoliczności podpowiadające mu wszystko na czas, z takim akurat wyprzedzeniem, by zadziwił przyjaciela swoją rzekomą przenikliwością i niemal magiczną zdolnością dowiadywania się tego, czego teoretycznie wiedzieć nie miał skąd. Gdybyż była w tym jeszcze jakaś jego zasługa, gdyby naprawdę wyciągnął skądś informacje ukryte! Ale nie, informacje same do niego przychodziły, akurat do niego, nie do kogo innego, a jemu pozostawało tylko wyciągnąć z nich oczywiste wnioski. Żałosne.
Nie wiem, czy jest to reprezentatywna próbka twórczości Leblanca, czy tylko jakiś wypadek przy pracy, ale na więcej jakoś nie mam ochoty. Czytadło może i w jakiś sposób klasyczne, ale w moim odczuciu tylko czytadło, w dodatku tylko dla niewymagających. Zaliczone.

Osobna kwestia to jakość wydania. Nie zepsuła mi przyjemności z lektury, bo nie bardzo było co psuć, ale bardzo się starała. Nie będę się rozwodzić, książka na to nie zasługuje, nad błędami musiałabym się pastwić dłużej niż nad treścią, a mi się nie chce. Ale o jednym wspomnieć muszę. Ortografa widziałam! W druku! W normalnym, codziennym słowie, nie w żadnym archaizmie, neologizmie czy innym barbaryzmie. Nie pamiętam już dokładnej formy, czy to było “użycie”, “używanie” czy może “użytkownik”, ale na pewno coś z tym rdzeniem. Zostało w tym dziele “URZYTE”. Tłumaczowi hańba, a korektor do zwolnienia. O ile oczywiście wydawnictwo w ogóle kogoś takiego zatrudniało, w co śmiem wątpić.

Nie polecam.

Urlop, deszcz, czytam to, co leży pod ręką. A leży między innymi to. Nazwisko autora obiło się kiedyś o uszy, nazwisko bohatera nawet bardziej, wiem, że staroć, wydaje mi się nawet, że jakiś klasyk. Urlop także od internetu, więc czy na pewno klasyk, tego nie sprawdzę, ale tak czy inaczej biorę się do uzupełniania zaległości.
Założenia w porządku, mamy czarującego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czy cel uświęca środki? Jaki cel i jakie środki? I czy gwarancja powodzenia albo świadomość, że innymi środkami nie da się celu osiągnąć, wpływają jakoś na odpowiedzi na te pytania? Jak daleko można się posunąć w walce o Ojczyznę? Gdzie postawić granicę między patriotyzmem a bestialstwem? Czym bojownik o wolność różni się od terrorysty? Czy w ogóle się różni? Co tak naprawdę się liczy: przestrzeganie reguł i jakaś ludzka przyzwoitość, czy może tylko skuteczność?
Nie dostaniemy odpowiedzi. Dukaj stawia tylko pytania, ustami bohaterów przedstawia niejakie argumenty na poparcie tej czy innej racji, ale sam ich nie wartościuje. Zostawia z tym czytelnika samego.
Oczami zagranicznego korespondenta obserwujemy oddział partyzantów/terrorystów i ich charyzmatycznego, ale i cynicznego dowódcę.
Straszne. Ale i piękne w swej bezpośredniości. Niewygodne prawdy lśnią w brudzie niezakłamanej rzeczywistości.
Xavras Wyżryn 10/10

Na czym polegają idee sprawiedliwości i kary? Kogo i za co można lub należy karać? Czemu kara ma służyć? Czym, prócz bezpośredniego sprawstwa czynu, można na karę zasłużyć? Kiedy jest ona sprawiedliwa? Kiedy słuszna? Czy bardziej liczy się skuteczność czynu, czy zamiar jego popełnienia?
Zapis z procesu obalonego złego dyktatora. Lub jednego z jego sobowtórów. Którzy i tak wszyscy są nim. Więc czy jest różnica? A jeśli, to jaka?
Sprawa Rudryka Z. 9/10

Ja nie zrozumiałam, czy większość innych opiniujących? Na którą recenzję i opinię nie spojrzę, tam informacja, że to opowieść o antysemityzmie. Na pewno? Ja tego nie widzę! Tak, jest o Żydach, jest o tym, że antysemitów w świecie nie brakuje, jest i o tym, że w dzisiejszym świecie każda wzmianka o Żydach niemal niezależnie od jej kontekstu jest automatycznie rozpatrywana jako oczywisty lub potencjalny przejaw antysemityzmu.
Ale ja tego wszystkiego nie odbieram jako głównego tematu opowiadania! To moim zdaniem tylko środek do przekazania czegoś całkiem innego! Wybrano Żydów i antysemityzm, bo, no właśnie, są to tematy powszechnie znane i budzące oczywiste skojarzenia. Bo są to tematy obwarowane całą gamą zasad i przepisów politycznej poprawności. I to ta wydaje mi się znaczącą częścią głównego tematu opowiadania. Jeszcze nie nim samym, ale jest już blisko, znacznie bliżej, niż wykorzystany tu czysto instrumentalnie temat Żydów i antysemityzmu. No bo spojrzyjmy na treść opowiadania: mamy pewnego człowieka, który zwrócił uwagę na pewną statystyczną prawidłowość w świecie i który postanowił tę prawidłowość naukowo zbadać. Czy na pewno naprawdę w świecie występuje, czy może jest tylko złudzeniem wynikającym z niewłaściwej, nieobiektywnej perspektywy obserwatora, może z jego własnych uprzedzeń albo z powszechnie występujących stereotypów? A jeśli naprawdę istnieje, to na czym polega i jaka jest jej przyczyna? Nasz bohater prowadzi badania. Z jakim wynikiem? Nieważne, to dobrze udokumentowany wynik badania naukowego. Ale z jakim skutkiem? Z jakim odbiorem spotykają się wyniki jego badań? No właśnie!
Ja w tym opowiadaniu widzę zdecydowaną dominację pytań o prawo poprawności politycznej do wkraczania w granice kompetencji nauki. Czy nawet szerzej, o prawo wkraczania w te granice nie tylko poprawności politycznej, ale dowolnej dominującej w danym momencie ideologii. Albo odwrotnie, jeśliby ktoś miał pogląd odwrotny do mojego, mógłby doszukać się tu pytania o prawo nauki do wkraczania na pola zagospodarowane już przez ideologię. Czy mamy prawo prowadzić badania, których wyniki mogą zaprzeczyć obowiązującej doktrynie? Lub potwierdzić powszechne, ale programowo zwalczane stereotypy? Lub znowu z mojego punktu widzenia: czy ideologia ma prawo blokować takie badania? Czy ma prawo, bez wysłuchania racji badacza, bez zapoznania się z metodologią badań i z ich wynikami, bezmyślnie i autorytarnie odrzucić całe badanie, a badacza dyskredytować jako wroga ideologicznego?
Te pytania są aktualne! Tu bohater bada Żydów i ich odmienność na tle innych nacji, szuka źródła tej odmienności, dotyczących jej stereotypów i wynikającego z nich antysemityzmu, ale podobnie niepoprawnych politycznie (lub ideologicznie) tematów było w historii wiele i mnóstwo ich nadal jest w nauce blokowanych, dyskredytowanych lub hamowanych. Np. różnice pomiędzy grupami etnicznymi lub płciami mogą warunkować różną odpowiedź na leki - ale powszechnie forsowany jest pogląd, że wszyscy ludzie są równi, więc nie należy badać różnic, a zatem droga dla leków lepiej dostosowanych do biologii poszczególnych grup jest wyboista i zdradliwa, a lekarz prowadzący takie badania lub zalecający takie leki może być posądzony o rasizm bądź seksizm. Tych tematów jest mnóstwo, a najlepszym przykładem na siłę oporu społeczeństwa podporządkowanego wybranej ideologii wobec badań dotyczących zakazanego przez nią tematu są chyba opinie czytelników o tym opowiadaniu. Zobaczyli w treści wzmiankę o Żydach, więc automatycznie zakładają, że tekst traktuje o Żydach i o antysemityzmie. Bo tak. Bo do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Bo znacząca większość współczesnych wypowiedzi w jakikolwiek sposób dotyczących Żydów, skupia się na nich jako na temacie głównym. Wypowiedzi mogą być antysemickie lub potępiające antysemityzm i broniące przed nim Żydów, których już powszechnie kojarzymy jako naród prześladowany, ale trudno znaleźć jakieś traktujące o czymkolwiek innym. Jak ktoś wspomina o Żydach, to od razu antysemita lub antysemitów przeciwnik. Jak są Żydzi, to cały tekst na pewno o nich. Nie widać żadnej próby znalezienia w tekście jakichkolwiek innych tematów, nie widać żeby ktokolwiek te inne tematy zauważył, a co dopiero zdał sobie sprawę, że są wobec tematu Żydów nadrzędne, że to one są rzeczywistym tematem przewodnim opowiadania, a Żydzi i antysemityzm to tylko dobrze dobrany przykład mający zilustrować właściwą tezę autora.
Opowiadanie naprawdę genialne. Trafnie podsumowuje zachowania ludzkie, robi to jawnie i niemal łopatologicznie, a jednak zdecydowana większość czytelników, a przynajmniej tych z nich, którzy zdecydowali się na temat tego opowiadania wypowiedzieć, zachowuje się dokładnie tak, jak to autor przedstawił!
Przyjaciel Prawdy. Dialog Idei 10/10

Tym razem chyba czegoś nie zrozumiałam. Albo opowiadanie jest znacznie słabsze od pozostałych. Albo tego, co zrozumiałam, nie potrafię docenić.
Spiskowcy, jak to w naszej historii i literaturze już bywało, spiskują przeciwko władzy carskiego zaborcy. Podsumowują ostatni nieudany zamach, planują kolejny. Nie będę streszczać dalej, ale padają pytania o coś podobnego, jak w “Xavrasie Wyżrynie”. Nie dokładnie o to samo, bo nie o to, jak daleko można się posunąć, ale raczej o to, czy ważniejszy jest styl i zasada fair play, czy jednak skuteczność. Czy dla osiągnięcia szczytnego celu należy posługiwać się jedynie romantycznie honorowymi metodami, niezależnie od ich nieskuteczności, czy może można lub nawet należy posłużyć się środkiem mniej rycerskim, ale za to skutecznym? Znów tylko pytania, odpowiedzi musi czytelnik poszukać sobie sam, ale ja jakoś tego opowiadania nie czuję. Te pytania nie walą tak przez łeb jak w poprzednich utworach, są oczywiste, proste i na dodatek nie stanowią głównej osi fabularnej dziełka. To jest o samym zamachu, o jego przebiegu, a ten mniej jest ciekawy od początkowych rozterek spiskowców odnośnie wykorzystania do niego takich lub innych środków. Nie powala.
Gotyk 6/10

Czy cel uświęca środki? Jaki cel i jakie środki? I czy gwarancja powodzenia albo świadomość, że innymi środkami nie da się celu osiągnąć, wpływają jakoś na odpowiedzi na te pytania? Jak daleko można się posunąć w walce o Ojczyznę? Gdzie postawić granicę między patriotyzmem a bestialstwem? Czym bojownik o wolność różni się od terrorysty? Czy w ogóle się różni? Co tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kryminał mało porywający, ale za to jakże prawdziwy. Śledztwo jak z życia wzięte, ze wszystkimi tego nudnymi i żmudnymi konsekwencjami. Narady, sprawozdania, sprawdzanie różnych tropów, oczekiwanie na wyniki, na odpowiedzi i na nie zawsze uchwytne osoby zdolne tych odpowiedzi udzielić. Czuje się prawdziwą policyjną robotę. I, co wydaje mi się najbardziej odbiegające od powieściowo-filmowej normy, robota ta nie polega tylko na odkryciu sprawcy i nawet nie na ustaleniu jak zdołał tego dokonać. Najważniejsze jest UDOWODNIENIE mu tego, zebranie dostatecznie mocnych dowodów, by pokonać go w sądzie, a nie tylko przekonać, że policja już wie i skłonić do przyznania się do winy. Nietypowe, ale za to życiowe. Brawo!
Do tego gorzki obraz szwedzkiej policji, wymiaru sprawiedliwości i ogólnie społeczeństwa. Komisarz Bäckström to niemal karykaturalne ucieleśnienie tak licznych wad, że wydaje się postacią absolutnie niemożliwą. Ksenofob i rasista, mizogin, łapówkarz, notoryczny pijus i osobnik wytrwale migający się od jakiejkolwiek pracy, przerzucający wszystko na podwładnych. Kanalia, której polubić się nie da, której nie znoszą podwładni i przełożeni, a która jednak jakimś cudem wciąż trzyma się na stanowisku - zwierciadło rzeczywistości? Czy bardzo krzywe?
Kawał solidnej roboty. Ale nie zachwyca, przynajmniej nie mnie.

Kryminał mało porywający, ale za to jakże prawdziwy. Śledztwo jak z życia wzięte, ze wszystkimi tego nudnymi i żmudnymi konsekwencjami. Narady, sprawozdania, sprawdzanie różnych tropów, oczekiwanie na wyniki, na odpowiedzi i na nie zawsze uchwytne osoby zdolne tych odpowiedzi udzielić. Czuje się prawdziwą policyjną robotę. I, co wydaje mi się najbardziej odbiegające od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czyta się nieźle, od tej strony zastrzeżeń nie mam, dłużyzn nie ma, akcja jak nawet nie rwie do przodu, to przynajmniej jakoś biegnie, nawet jak jest przewidywalna, to i tak jest się ciekawym następnej sceny. Nie byłam zmęczona, czytałam z pewną dozą przyjemności.
Ale konstrukcja świata kulawa, pretekst do pokazania sporej jej części bardziej niż słaby, a pewne decyzje bohaterów kompletnie niezrozumiałe.

Mapa - dziwna, z lekka nienaturalna, zawiera nieco zbyt geometryczne, jakby sztuczne formacje, nie bardzo pasuje do opisu różnic pomiędzy poszczególnymi krajami. Można wymyślić naciągane wyjaśnienie, był jakiś kataklizm w przeszłości, ale nie jest to w treści powiązane, nikt nie dziwi się tym dziwnościom, które mnie uderzyły, nie tłumaczy ich tym dawnym kataklizmem ani niczym innym, wygląda, jakby autor uważał tę mapę za całkiem sensowną i niewymagającą uzasadnień - mi się taką nie wydaje.
Realia poszczególnych krajów, systemy społeczno-polityczne, kwestie militarne, kulturowe, języki - każda kultura do przyjęcia, ale taka ich koegzystencja, i to jeszcze przy takiej geografii, całkowicie absurdalna. Swobodne przemieszczanie się kupców z wielu krajów i całkowity brak przepływu idei: kompletnie różne systemy społeczne państw sąsiadujących i nie tyle utrzymywanie gorszego z nich siłą lub religią, co kompletna nieświadomość, że można żyć jakoś inaczej i że może to być lepsze - jak to możliwe? I to jeszcze przy wspólnym języku? Właśnie, języki, niby cały świat posługuje się jednym, a jakoś tak się okazuje, że niektórzy nieliczni mają swoje własne, które jakoś pielęgnują mimo powszechnego posługiwania się innymi. Do tego stopnia, że potomkini niemal wymarłego i uchodzącego za całkowicie wymarły ludu, którego nieliczne resztki od niepamiętnych czasów żyją wśród niewolników innego, kobieta, która nie wierzy w historię o przeszłości opowiedzianą jej przez matkę, która nie ma pojęcia czy w społeczności niewolników żyją jeszcze jacyś jej ziomkowie, która nie ma marzeń, tożsamości, niczego - taka kobieta z niewiadomych przyczyn pamięta i śpiewa pieśń w wymarłym języku ojczystym. Chyba tylko po to, żeby ktoś ją rozpoznał, ale przydałoby się zadbać o jakieś sensowne uzasadnienie! Sąsiadowanie ludów, których sposoby walki, tak indywidualnej, jak i w bitwie, są nie tylko całkowicie różne, ale na dodatek nie uwzględniają silnych i słabych stron sąsiada, nie kontrują się wzajemnie - byłoby to do przyjęcia, gdyby geografia sprzyjała obronie, gdyby agresja była ekonomicznie nieuzasadniona lub gdyby jakieś kwestie, np. religijne czy etniczne, skłaniały te ludy do pokoju - tak nie jest, mamy co prawda kilka królestw, które łączy religia i przedwieczny sojusz, tam takie niedopasowanie mogłoby ewentualnie trwać, ale akurat tam go nie widać, za to bije w oczy na granicach, gdzie konflikty wydają się naturalne, obowiązkowe wręcz i gdzie w przeszłości na pewno były - jeśliby były i jeśliby świat był wiarygodny, to sztuka wojenna każdego kraju powinna ewoluować w jakimś związku z możliwościami sąsiadów, nie w oderwaniu od nich. I tak dalej, i tak dalej.
A drużyna naszych bohaterów, zamiast jakoś sensownie podążać do celu, błąka się kolejno po całym świecie. Jakieś preteksty są, ale słabe, gdyby kierownikowi wycieczki zależało, to by prowadził do celu, a przeszkody omijał lub pokonywał. Jeśli mu nie zależy lub zależy na drodze okrężnej, to jedynym sensownym wytłumaczeniem mogłaby być chęć edukacji, w tym oprowadzenia po świecie, jednego konkretnego towarzysza - ale gdyby taki miał cel, a nic tak naprawdę na to nie wskazuje, to dziwne byłoby zaniedbywanie edukacji tego młodziana w przeszłości. Jedyne, co sensownie przychodzi do głowy, to pragnienie autora pochwalenia się całym wymyślonym światem, wszystkimi jego krainami - mógłby bardziej się przyłożyć i stworzyć wiarygodniejsze preteksty wyborów takich a nie innych tras podróży.
Wrócę jeszcze do zaniedbanej edukacji głównego bohatera. Nie będzie wielkim spoilerem, bo dowiadujemy się tego bardzo szybko, a ponadto możemy spodziewać się po opisie na okładce i powszechności takiego schematu, jeśli powiem, że jest on czyimś tam potomkiem i jakimś wybrańcem przeznaczenia. On sam o tym nie wie, ale są ludzie, którzy wiedzą. Za jego dzieciństwa mogą nie być pewni, że to konkretnie on jest wybrańcem, ale na pewno wiedzą, że jak nie on, to jego potomek i że cała rodzina ma wrogów, a ponadto muszą brać pod uwagę możliwość, że to może być już on. I mając taką świadomość nie uczą dzieciaka niczego przydatnego, wychowują pospolitego nikta. Rozumiem kamuflaż, chęć zamaskowania go wśród ludu, a zatem do pewnego stopnia zaniedbanie umiejętności zwracających uwagę, ale dlaczego zaniedbywać zwyczajne, całkiem dostępne? Czytanie nie jest może w tym świecie powszechne, ale nie wydaje się też jakoś specjalnie elitarne, jedna osoba nawet zwraca w pewnym momencie uwagę, że dzieciak nie umie czytać i można by go nauczyć, ale mimo to lata później wciąż nikt o naukę czytania nie zadbał. Pływanie podobnie, jest w pobliżu zbiornik wodny, jak się później okazuje jest ktoś, kto pływać umie i nikt się tej umiejętności nie dziwi, a jednak dzieciak, którego nie wiadomo co w przyszłości czeka i który być może będzie się musiał kiedyś z wodą zmierzyć, nie jest na to przygotowany - jakże mądrzy i niemal wszechwiedzący opiekunowie jedynego potomka ważnego rodu bez żadnej przyczyny idiotycznie ryzykują jego życie nie ucząc go zwyczajnych umiejętności! A potem pewne umiejętności nabywa zaskakująco szybko, niemożliwie wręcz szybko, ale według autora chyba nabywa je zwyczajnie, bo nie ma wzmianki, że pomaga mu jakaś magia, że jest jakiś super wybitny, nikt, nawet osoby nieświadome jego tożsamości i wyjątkowości, ani trochę się niczemu nie dziwią, a zatem wygląda, że wszystko jest normalne. Jazda konna niemal bez szkolenia i bez żadnych znaczących efektów ubocznych zmuszania ciała do intensywnego wysiłku, do którego nie jest przyzwyczajone. Nauka języka migowego, o którym wiemy, że jest znacząco szybszy od werbalnego, a zatem absolutnie nie może polegać na prostym reprezentowaniu dźwięków języka, w parę tygodni. I podobne absurdy. Jeden można przeoczyć, tylu się nie da.
I jeszcze rzecz niesamowita, jakieś przepowiednie wymieniają osoby mające brać udział w wydarzeniach, nie podają nazwisk, ale opisują ich cechy szczególne lub role do odegrania, pewni bohaterowie te przepowiednie znają, rozpoznają te osoby, w pewnym sensie nimi kierują wpychając je we właściwe ścieżki losu, ale w jednym znaczącym przypadku, kiedy nazwa osoby w proroctwie jednoznacznie stwierdza, co się z nią stanie, zupełnie się tego nie spodziewają, nie tylko kiedy wydarza się A, nie spodziewają się oczywistego już wtedy B, ale nawet ani przez chwilę nie wspominają o tym nigdy wcześniej, w obliczu oczywistej, jak to oni wiedzą, a my się w pewnym momencie dowiadujemy, niemożliwości B (choć jedno z nich lubi przestrzegać innych przed uznawaniem czegokolwiek za niemożliwość) nie zastanawiają się nad jakimś przenośnym znaczeniem i całkiem innymi niż dosłowne interpretacjami, wydaje się, że w sposób oczywisty spodziewają się dosłownego A, a mimo tego nie myślą ani o alternatywnym B, ani o możliwości B dosłownego, w ogóle zdają się nie dostrzegać, że jakiekolwiek B zostało przepowiedziane i wydają się oczekiwać wyłącznie A. B całkowicie ich zaskakuje, choć od początku wiedzieli, że dana osoba jest tą, której przytrafić ma się A i B!

Finał przewidywalny do bólu, słodki ile trzeba, jak na mój gust nawet za słodki, leciutko (leciutko!) smutny tylko w tym jedynym punkcie, w którym widziałam potencjał (tylko potencjał, tak naprawdę niczego się tam nie spodziewałam) jakiegoś nieoczekiwanego rozwiązania, jak dla mnie mogłoby ono być nawet ciut słodsze, bylebym dostała cokolwiek nieoczywistego. Natomiast jedyny wątek naprawdę gorzki ginie niemal niezauważony, ten wręcz domaga się rozwiązania, albo zaleczenia rany, albo jakichś ponurych konsekwencji, a nie dostajemy nic, słowa pożegnania, obietnicy kontynuacji, nawet sugestii dalszych losów tych postaci - stoją w tle, jakby i główny bohater, i narrator o nich zapomnieli, a przecież coś, choćby wzmianka, choćby łza im się należy.

Właśnie, łza. Przez całą książkę nie uroniłam ani jednej, a to dla mnie naprawdę rzadkość, nie zawsze wzrusza mnie to samo co innych i częściej sceny heroiczne niż romantyczne, ale zwykle niemal w każdej książce coś łzę wyciśnie. Tu nie. Było miło, bohaterów polubiłam, mimo wszelkich mankamentów tekstu zaangażowałam się w ich przygody, a jednak obyło się bez wzruszeń. Kwestia stylu narracji? Bo były wydarzenia, które powinny mnie do płaczu zmusić, w podobnych momentach opisanych przez innych autorów musiałam chronić książkę przed wilgocią, a tym razem nie.

I mała uwaga do tłumaczenia, w pierwszej części odległości podawane są w milach (mi to pasuje - zachowanie realiów przyjętych przez autora i gwarancja uniknięcia błędów w razie zastosowania innego niż autor zamierzył przelicznika - "mila" nie zawsze i nie wszędzie znaczyła to samo!), w dalszych dwóch ten sam tłumacz (Cholewa! - miałam o nim lepsze zdanie) serwuje nam kilometry, ale niestety wygląda to miejscami pokracznie, jakby przedkładał dokładność liczbową nad wygodne przybliżenia (kto zapytany w przypadkowo wybranym momencie podróży o odległość i nie znając jej bardzo dokładnie powie "około 19 km", "około 310 km"? - liczb nie pamiętam, ale to były tego typu sformułowania, aż prosiły się o zaokrąglenia do "około 20 km", "około 300 km"). Ostatnie dwie części tłumaczył kto inny (Braiter), nadal są kilometry, ale albo przybliżenia stają się sensowniejsze, albo dziwności już nie zauważałam.


W zasadzie nie mam nic przeciwko naiwności i schematyczności, wielbię co innego, ale i przy takich opowieściach potrafię nieźle się bawić. Co mnie wkurza i odrzuca, to błędy na poziomie konstrukcji świata przedstawionego, brak poszanowania logiki i wszelkie inne formy zamierzonego lub niezamierzonego obrażania inteligencji czytelnika.

A najgorsze jest to, że to się przyjemnie czyta. Że to ma jakąś historię i renomę, że starsi czytelnicy czują sentyment, a młodym (lub niewybrednym) może się spodobać. Przez wytwory takiej właśnie klasy fantasy jest lekceważona, a jej czytelnicy uznawani za dziecinnych lub zdziecinniałych. Gdyby była to moja pierwsza lub jedyna styczność z tym gatunkiem, też miałabym go za niedojrzały i niewart uwagi wyrobionych lub aspirujących czytelników. Na szczęście nie jest. Ale ku przestrodze innych, zwłaszcza chętnych posmakować fantasy po raz pierwszy, niniejszym opatruję tę pozycję ostrzeżeniem: NIEDORÓBKA. Bardzo. Potencjał przyzwoitego średniaka, takiej kwintesencji schematu, ale wykonanie znacznie gorsze, rozrywka nie tylko niewymagająca, ale wręcz wymagająca czasowych wyłączeń logicznego myślenia, zdecydowanie zły przykład typowego fantasy i na pewno nie przykład fantasy dobrego czy wybitnego. Kto ma pod ręką cokolwiek lepszego, temu to radzę omijać. Zdecydowanie dla niewymagających. Choć obecne wydanie zbiorcze piękne, aż chce się mieć na półce i wielki żal, że wiele lepszych wygląda na niej znacznie gorzej :(

Czyta się nieźle, od tej strony zastrzeżeń nie mam, dłużyzn nie ma, akcja jak nawet nie rwie do przodu, to przynajmniej jakoś biegnie, nawet jak jest przewidywalna, to i tak jest się ciekawym następnej sceny. Nie byłam zmęczona, czytałam z pewną dozą przyjemności.
Ale konstrukcja świata kulawa, pretekst do pokazania sporej jej części bardziej niż słaby, a pewne decyzje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Słaba.
Pomysł niezły, wykonanie gorzej niż mierne.

Sama konstrukcja wątku kryminalnego, czyli kto kogo i dlaczego, kto oprócz sprawcy był winny i czego, kogo o co podejrzewano, kto był zamieszany, a kto miał na sumieniu coś całkiem innego - to wszystko ujdzie. Nic wybitnego, nic bardzo oryginalnego, ale też nie jakiś oklepany schemat. Pomysł nie lepszy i nie gorszy od większości kryminałów.

Nie rozumiem niektórych zarzutów, tylu czytelnikom nie spodobała się mnogość wątków, narzekają na szczegółowe opisy i głębię psychologiczną postaci nieistotnych, na żmudne śledztwo i badanie wielu tropów. Przecież to jest kryminał! Zawsze mi się wydawało, że w tym gatunku chodzi o to, żeby spróbować rozwiązać zagadkę, żeby wczuć się w rolę detektywa i spróbować własnych sił. Jak to zrobić, jeśli autor przedstawi tylko najważniejsze tropy, pogłębi rys psychologiczny wyłącznie tych, którzy na koniec okażą się ważni? Przecież wtedy dostaniemy sprawcę podanego na tacy! Mylne tropy i równe traktowanie nie tylko wyraźnych podejrzanych, ale i wszystkich zamieszanych, którzy przecież też mogą się podejrzanymi okazać, to podstawa dobrego kryminału! Tu może nie wyszło idealnie, postaci są płaskie i stereotypowe, a sprawcę przeciętnie inteligentny czytelnik widzi wyraźnie jeszcze przed połową książki, ale zamiar i skupianie uwagi na każdym zamieszanym wydają mi się właściwym podejściem.
I to jest chyba koniec zalet.

Najbardziej rzucającą się w oczy wadą jest niekontrolowane przeskakiwanie pomiędzy punktami widzenia różnych postaci. Autorka prowadzi jednego bohatera, zagląda mu do głowy, przedstawia jego myśli i jego interpretacje otoczenia i zachowań innych osób i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, bez jakiegokolwiek uzasadnienia przeskakuje do głowy kogoś innego, przedstawia jego punkt widzenia, jego wersję. Niekiedy jest to napisane tak, że nawet nie wiadomo, kiedy następuje przeskok! Co więcej, nie zawsze wiadomo, kiedy wydarzenia relacjonuje bezstronny narrator, a kiedy są one przedstawione z punktu widzenia bohatera. To wszystko się miesza, narrator i różni bohaterowie. Takie przeskoki, choć w wielu poradnikach pisania odradzane i wskazywane jako błędy warsztatowe, nie są tak całkiem nielegalne. Ale jeśli już chce się je stosować, to trzeba robić to umiejętnie! Zmiana punktu widzenia musi być widoczna, musi być sygnalizowana, może być poprzedzona wolną linijką, jakimiś trzema gwiazdkami, czymś odpowiadającym filmowemu przejściu do kolejnego ujęcia lub sceny, ale nie może następować wewnątrz akapitu, a już absolutnie nie w obrębie jednego zdania!

Irytuje ciągłe powtarzanie niektórych fraz i słów, m.in. japońskiego uśmiechu czy florystki, którą tylko inne postacie potrafią nazwać inaczej, nazwiskiem, rolą w śledztwie, kwiaciarką, natomiast narrator używa wciąż tylko ‘florystki’ i jej imienia, nie wysila się na więcej.

Jest trochę błędów językowych, czasem kuleje składnia, kiedy indziej dostajemy idiotyczne tautologie, co wszystko można zwalić na niedostateczną korektę, ale i tak pojawienie się takich kwiatków jest winą autorki i o niej świadczy, nie tylko o wydawnictwie i jego pracownikach.

Mamy wreszcie niemałą liczbę znaczących błędów merytorycznych i rozmaitych nielogiczności.
Ta sama postać, w tej samej scenie, najpierw jest komisarzem, a po kilku stronach sierżantem - degradacji po drodze nie zauważyłam, nie było też na nią czasu, to się dzieje w odstępie raczej minut niż godzin - autorka wie cokolwiek o stopniach policyjnych, czy może dla niej wszystkie słowa określające policjantów są po prostu synonimami?
Człowiek idący przepycha się przez biegnących - coś szybko musiał iść.
Płoną trzy górne piętra wysokiego bloku, akcja gaśnicza trwa na całego, pożar wcale nie zamierza się kończyć, zresztą zaczął się zaledwie przed godziną, dym jest bardzo gęsty - a ekspert pożarnictwa już ogląda windę, w której pożar się zaczął, już znalazł zwłoki, już wezwał policję i od razu pokazuje tym wątpliwego stopnia policjantom wnętrze windy i ludzką skwarkę! Na dziesiątym piętrze wciąż ślicznie płonącego budynku! Zastanawiający jest też stan zwłok, mówi się o tym, że została tylko plama tłuszczu, w innym miejscu coś o leżącej miednicy, tak jakby zostały prawie gołe albo przynajmniej odsłonięte kości. Pożar zaczął się przed godziną, a miejsce znalezienia zwłok jest już tak dobrze zgaszone, że można je sobie oglądać, w dodatku w normalnym stroju, nie w strażackim wdzianku ochronnym. To ile ten trup się palił? I w jakiej temperaturze, że tylko tyle z niego zostało?!
Facet mieszkający na tym samym osiedlu, na którym się pali, przez ostatnie minuty (jeśli nie dłużej) gapiący się przez okno, o pożarze dowiaduje się dopiero, kiedy ktoś go o nim informuje. Nie widział łuny, co jeszcze można jakoś tłumaczyć wzajemnym ustawieniem bloków i wielkością osiedla, ale nie słyszał też przyjazdu straży pożarnej, karetek i policji, a rozmaitych służb na miejscu zdarzenia nie brakuje. Głuchy? Nie bardzo, autorka nie pokazuje żadnej jego ułomności, z innymi postaciami rozmawia normalnie, nie potrzebuje dodatkowego nagłośnienia.
Psycholożka, na tyle dobra, że doktoryzuje się w renomowanej uczelni i u bardzo sławnego profesora, w rozmowie z lekarzem z psychiatryka okazuje niezrozumienie jego wypowiedzi, co zmusza go do tłumaczenia na poziomie absolutnie podstawowym - tłumaczenia czegoś, co zrozumiała osoba po jednym semestrze podstawowych wzmianek o psychologii na zupełnie innym kierunku studiów. Jak już trzeba pisać do czytelnika łopatologicznie, to można znaleźć pretekst, można wstawić osobę, która ma prawo nie rozumieć (np. tępy policjant) lub doktorek może od razu sam z siebie się rozgadać, a nie w reakcji na niezrozumienie ze strony osoby, która nie rozumieć nie ma prawa!
Pod gołym niebem, nie w żadnej szklarni, rosną sobie oleandry. W Polsce, na dodatek północnej! Żonkile, tulipany, mieczyki i hortensje kwitną jednocześnie. Też na wolnym powietrzu, żadne tam kwiaciarniane sztuczki. Kiedy zobaczyłam to po raz pierwszy, autorka zdołała się wybronić - sen, zwid, halucynacja, wyobraźnia, jak zwał tak zwał, pozwala na wszystko. Ale znacznie dalej to samo mamy w realu! Bohaterka wchodzi do zapuszczonego dawniej parku i podziwia zmiany względem roku ubiegłego: wszystko piękne, wszystko kwitnie, wszystko zadbane. I jeszcze amarylisy (z opisu bardziej wyglądają na hippeastrum, florystka powinna wiedzieć i autorka chyba też by mogła) w gruncie, bez osłony. Chociaż może nie, może to znowu jest zwid? Bo na koniec sceny okazuje się, że nasza bohaterka tych amarylisów wcale nie widzi, że pokazuje je i opowiada o nich pacjentka psychiatryka. Tylko w takim razie musi to być jakiś zwid wsteczny, halucynacja zbiorowa obejmująca narratora, bo amarylisy opisane są jeszcze zanim pacjentka zwróci na nie uwagę, zanim wskaże je naszej bohaterce i zanim ta zaprzeczy, że je widzi. A jeśli tak, jeśli autorka prowadząc jedną postać i zdając się przedstawiać rzeczywistość z jej perspektywy, potrafi robić to z perspektywy osoby, która znajduje się obok i jeszcze się nawet nie odezwała, to może to ma szerszy zasięg? Może już pierwszy rzut oka na ogród, już te oleandry, narcyze i mieczyki były zwidem osoby, którą bohaterka miała spotkać dopiero znacznie później, co najmniej po wielu minutach, może nawet po około godzinie? Tak to wygląda, jak nie wiadomo komu siedzieć w głowie i nie wiadomo czyimi myślami opisywać świat…
Jest tego dużo więcej, ale pamięć sobie przeciążyłam, dział głupot się zamknął i więcej nie chciał przyjąć.

A tak w ogóle to kim jest policyjny profiler? Jaka jest jego rola w śledztwie, jak pracuje, jakie ma zadania? Kto ściąga takiego do sprawy, która prawie się jeszcze nie zaczęła, do zwykłego zaginięcia dziecka? No i dlaczego, jak już został w dziwny sposób w sprawę wciągnięty, dlaczego nie zajmuje się tym, na czym powinien się znać, nie opracowuje profili osób zamieszanych ani prawdopodobnego sprawcy, nie przekazuje nikomu takich ustaleń, a tylko bawi się po prostu w zwyczajnego detektywa, prowadzi śledztwo tak samo, jak robiłby to każdy przeciętny bohater kryminału? I dlaczego wygląda to tak, jakby był tam głównym albo nawet jedynym śledczym, podczas gdy formalnie nie jest nawet policjantem, miał policję wspierać, a nie wyręczać? Dziwne...

Co jeszcze? Ciągłe powtórzenia i przypomnienia dotychczasowych ustaleń i bardzo wyraźne, również wielokrotnie powtarzane wskazywanie palcem, a nawet wielką neonową strzałką wskazówek, na które czytelnik powinien zwrócić uwagę. Całkiem jakby autorka miała go za poważnie upośledzonego umysłowo. Ile razy podczas oglądania nagrania z kamery można zaznaczać, że postać jest drobna, że jest przebrana, że wcale nie musi być tym, na kogo na pierwszy rzut oka wygląda, że może być zupełnie kim innym, że mogła celowo się ucharakteryzować, że mogła zmienić wygląd, że mogła się podszyć pod kogoś, że może być innej płci niż się to wydaje, że but by pasował raczej do kobiety, że z taką posturą to może być kobieta, że kobieta jest słabsza i to może tłumaczyć przewożenie zamiast przenoszenia i tak jeszcze długo, w różnych wariantach… Ja rozumiem, że powszechnie uważa się policjantów za niepełnosprytnych. Ale czy czytelników kryminałów też to dotyczy? Też sami do niczego nie dojdą i trzeba ich za rączkę prowadzić? I co chwilę się upewniać, że nadal się trzymają, że jeszcze się nie zgubili?

A na koniec przypisy. Nie wiem, czy to “zasługa” autorki, czy może już wydawnictwa, ale dno totalne. Dwa wzięte z wikipedii. Pozostałe to głównie tłumaczenia żargonu przestępczo-policyjnego na język oficjalny. Jakiemu czytelnikowi kryminałów trzeba wyjaśniać, że papuga to adwokat? Prorok to prokurator. Ucho - informator. I tak dalej. Na dodatek w co najmniej jednym przypadku wcale nie tam, gdzie słowo wystąpiło po raz pierwszy, ale dopiero przy kolejnym wystąpieniu - potrzebny ten spóźniony przypis, jeśli wcześniej potrzebny nie był? Swoją drogą papuga jako ptak jest rodzaju żeńskiego, ale już jako adwokat (o ile jest mężczyzną) to chyba nie. Jak dotąd słyszałam, że papuga kogoś wyciągnął albo że ktoś ma dobrego papugę. Dobrą papugę kojarzę raczej z klatką niż salą sądową. Wojujący feminizm? W następnym kroku wybitna poeta Adam M. napisała nam epopeję narodową? Czy tylko nieumiejętność posługiwania się językiem?

Ogólnie nędza. Królowa kryminału? To jakiś nieśmieszny żart. Rozumiem akcję marketingową, ogłuszające ochy i achy ze strony wydawnictwa, mogę zrozumieć sprzedaż. Ale żeby znacząca większość opinii po przeczytaniu była tak zgodna z treściami reklamowymi? Ludzie naprawdę wierzą w reklamy? Własnego rozumu nie mają? Jak coś zachwalane, to łykają jak cegłę i też chwalą?

Są jeszcze w okolicy jakieś niewyprane mózgi?
Omijajcie twórczość pani Bondy z daleka, zostawcie ją tym, którym jest wszystko jedno, co czytają, którzy wszystko łykną i którzy opinię mają taką, jaką im podyktowano. Dla bezmyślnych pożeraczy bezsensownej papki w sam raz.

Słaba.
Pomysł niezły, wykonanie gorzej niż mierne.

Sama konstrukcja wątku kryminalnego, czyli kto kogo i dlaczego, kto oprócz sprawcy był winny i czego, kogo o co podejrzewano, kto był zamieszany, a kto miał na sumieniu coś całkiem innego - to wszystko ujdzie. Nic wybitnego, nic bardzo oryginalnego, ale też nie jakiś oklepany schemat. Pomysł nie lepszy i nie gorszy od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Oceny gwiazdkowej nie wystawię. Dlaczego? Bo to zbiór prac bardzo różnych, o różnej tematyce i, niestety, także różnym poziomie wykonania. Wystawienie całości oceny przynależnej za najgorszy fragment byłoby krzywdzące dla autora, ocenienie całości tak, jak na to zasługuje tylko najlepsza jej część, mogłoby skrzywdzić potencjalnego czytelnika. Ocena średnia to już byłoby lekceważenie ich obu.
Wytłumaczyłam brak oceny, przejdźmy do rzeczy.

Zbiorek zawiera 10 utworów, z których 7 to fantastyka naukowa, pozostałe 3 należą do fantasy. Część z nich to utwory samodzielne, pojedyncze opowiadania, reszta, w tym wszystkie opowieści fantasy, to fragmenty powieści już przez autora wydanych bądź szkice dzieł dopiero powstających. Taka sprzedawana za pół darmo próbka i reklama pozostałej twórczości autora.

Jak wypadła?
Bardzo różnie.

Zacznę od końca, czyli od fantasy. Opowiadanka przyjemne, ale takie jakieś niepełne. Niby zamknięte, a czegoś brakuje - po prostu widać, że to części czegoś większego i ani główne przesłanie utworu nie mieści się w tych fragmentach, ani tła nie mamy dość, by w pełni pojąć działanie tego świata i by zrozumieć niektóre skróty myślowe autora. Ale może taki był zamysł? Może odwołania do czegoś, o czym czytelnik nie ma wcale pojęcia mają go zaintrygować i zachęcić do przeczytania powieści, z których te kawałki pochodzą? Kto ciekawy, ten może się na własnej skórze przekonać, jak taki zabieg podziała na niego :)

Kontynuując wątek opowieści niepełnych przejdę do science fiction. Jedno z opowiadań to początek nienapisanej jeszcze powieści, pisanie innego autor przerwał i zakończył w tempie ekspresowym, bardziej jakby pisał streszczenie niż opowieść. W obu widać potencjał, ale też oba pozostawiają niedosyt. Powieści może się doczekamy, na rozwinięcie opowiadania pospiesznie zamkniętego raczej bym nie liczyła - szkoda, bo w jego zakończeniu zabrakło emocji, a rozwiązanie zostało przedstawione tak szybko, że czytelnik nie tylko nie ma szans próbować do niego dojść samodzielnie, ale nawet nie ma czasu na to, by poczuć zaskoczenie. Mogło być dużo lepiej :(

Kolejne opowiadanie porusza temat już wielokrotnie w SF eksploatowany, pokazuje go inaczej niż znane mi opowieści z tego nurtu, widać że autor miał swój własny, nowy pomysł, ale… Niestety “ale” jest w tym przypadku spore. Tworząc nową wizję i przykładając się do tego, co nietypowe, autor zaniedbał nieco szczegóły techniczne i wyszło dzieło na poziomie scenariusza amerykańskiego filmu - bez poszanowania dla logiki i praw rządzących światem. I tak jak tego typu film się ogląda, tak można opowiadanko przeczytać: jako rozrywkową fikcję bez związku z rzeczywistością.

Zostały cztery. I dla tych czterech naprawdę warto!
Opowiadania, które zrobiły na mnie wrażenie, łączy jedno. Są to wizje katastroficzne, niepokojąco prawdziwe, przestrzegające przed wcale nieodległą przyszłością. Straszne.
Naprawdę godne uwagi i poważnego namysłu nad tym, dokąd zmierzamy i do czego, przez swą głupotę i nadmierną pewność siebie, możemy doprowadzić.
Te cztery szczerze polecam.

Oceny gwiazdkowej nie wystawię. Dlaczego? Bo to zbiór prac bardzo różnych, o różnej tematyce i, niestety, także różnym poziomie wykonania. Wystawienie całości oceny przynależnej za najgorszy fragment byłoby krzywdzące dla autora, ocenienie całości tak, jak na to zasługuje tylko najlepsza jej część, mogłoby skrzywdzić potencjalnego czytelnika. Ocena średnia to już byłoby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książka, a jakby nie książka. Zebrane tu teksty nie tworzą żadnej spójnej całości. Brak w nich ciągłości, brak kontynuacji poruszonych tematów, brak porządku. Były przygotowane jako odrębne wypowiedzi, bardziej wystąpienia niż publikacje, przeznaczone do wygłaszania w różnych czasach i przed różną publicznością. To widać i tak należy tę książkę odbierać: jako kilka odrębnych tekstów, a nie jako całość mającą nam w sposób uporządkowany przekazać jakieś tezy autora.
W odbiorze treści przeszkadza też nienajlepsze tłumaczenie i nie zawsze sensowne przypisy od polskiego wydawcy.

Jednak pomimo wszystkich tych mankamentów jest to pozycja warta uwagi, bowiem porusza bardzo ważny temat, o którym nie mówi się wystarczająco głośno: kwestię naszej wolności w nowoczesnym, informacyjnym świecie.

Niektóre nierówności i ograniczenia wydają nam się naturalne i właściwe, inne konieczne, bo nie wyobrażamy sobie świata innego, niż był do tej pory. A przecież nie zawsze był taki sam - to tylko my nie pamiętamy jaki był dawniej i skąd się niektóre niesprawiedliwe prawa i zwyczaje wzięły. A kiedy znikają bariery, które doprowadziły do ich ustanowienia i moglibyśmy z pewnych ograniczeń zrezygnować, okazuje się, że podmioty dotąd uprzywilejowane ani myślą rezygnować ze swojej dominacji - i to one, a nie aktualnie obowiązujące warunki techniczne, przekonują nas do trwania w dawniej nieuniknionej, ale teraz możliwej do ominięcia niesprawiedliwości. Jesteśmy nieświadomi (i celowo przez wiadome siły w tej nieświadomości utrzymywani) szans na uzyskanie wolności, do jakiej nie jesteśmy przyzwyczajeni, której pożądamy i uważamy ją za słuszną, ale której wyrzekliśmy się dawno temu jako niemożliwej i której wciąż stopniowo wyrzekamy się dla wygody, umiejętnie manipulowani przez dostarczycieli tej wygody, którzy przekonują nas, że nie jest ona możliwa bez odpowiednich, korzystnych dla nich, wyrzeczeń z naszej strony.

Ta książka otwiera oczy na sprawy, o których nie mamy pojęcia oraz przybliża i łączy w całość sprawy, o których w zasadzie wiemy, ale nie do końca je rozumiemy lub nie wyciągamy właściwych wniosków. To manifest nawołujący do rewolucji, której wielu z nas pragnie, ale o której zwykle nie myślimy, bo jej przeprowadzenie wydaje nam się za trudne, jeśli nie niemożliwe. Ale pamiętajmy kto nas o tej niemożliwości przekonuje! Posłuchajmy rewolucjonistów już walczących i dowiedzmy się jak, nawet jeśli nie jesteśmy gotowi na otwartą walkę lub brakuje nam kompetencji by ją prowadzić, jak niewielkim wysiłkiem możemy rewolucję delikatnie wspierać lub przynajmniej poprzez świadome wybory nie wspierać zanadto naszych ciemiężycieli.

Nie namawiam do czytania tej konkretnej książki, po prostu jest to jedyna tego typu pozycja, która wpadła mi w ręce. Ale namawiam do przeczytania czegoś na ten temat i do zastanowienia się nad otaczającą nas rzeczywistością. Do dokonywania świadomych wyborów, celowego wpływania na świat wokół nas.

I jeszcze warta uwagi ciekawostka: książka nie tylko namawia czytelnika do podzielania przekonań prezentowanych przez autora tych tekstów, ona została w zgodzie z tymi przekonaniami wydana, co pozwala ufać, że autor nie tylko je głosi, ale szczerze w nie wierzy. Zamiast copyright mamy tzw. copyleft, a co z tego dla nas wynika, to już w treści można sobie doczytać.

Rewolucjoniści wszystkich sieci, łączmy się!

Książka, a jakby nie książka. Zebrane tu teksty nie tworzą żadnej spójnej całości. Brak w nich ciągłości, brak kontynuacji poruszonych tematów, brak porządku. Były przygotowane jako odrębne wypowiedzi, bardziej wystąpienia niż publikacje, przeznaczone do wygłaszania w różnych czasach i przed różną publicznością. To widać i tak należy tę książkę odbierać: jako kilka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Co może się w książce podobać:
Lista pozycji, którymi autor się chwali, że korzystał z nich przy pisaniu tej książki, sugeruje, że realia epoki odtworzył dość dokładnie, że postacie historyczne przedstawione są wiernie, a opisy wnętrz i ogrodów Wersalu odpowiadają ówczesnej rzeczywistości. Pewnie tak jest, szkoda jednak, że niewiele z tych elementów widać. Poza głównym bohaterem jako tako poznajemy tylko króla i królową, a cała reszta postaci nie ma w ogóle żadnego zauważalnego wnętrza, natomiast opisy Wersalu są nader skromne, na uwagę zasługuje tylko jeden spacer po ogrodach, a i ten w ogóle nie pomaga poczuć atmosfery tego miejsca ani zobaczyć jego piękna. Autor się namęczył, dokładnie poznał świat, który opisuje, ale niestety niewiele z tej swojej wiedzy udostępnił czytelnikowi. Szkoda.

Co mi się spodobało:
Nic. Albo prawie nic. Jest taka jedna scena jakby żywcem wyjęta z cyklu o Bondzie: główny bohater odwiedza osobnika podejrzanie przypominającego Q i otrzymuje od niego kilka zabójczych gadżetów - chyba jedyny w całej książce moment zawierający choć odrobinę życia. I wywołujący uśmiech przez swoje uderzające podobieństwo do scen tak dobrze znanych z popularnych filmów.

Co mi się nie podobało:
Sposób prowadzenia śledztwa i sam tego śledztwa opis. Bohater niewiele ma danych, ale też nie widać, żeby jakichś szukał. Jak już czegoś się dowie lub domyśli, to dostajemy to w postaci gotowych wniosków, bez możliwości samodzielnego dochodzenia prawdy. Zresztą nasz bohater też bardziej dostaje gotowce niż sam do czegoś dochodzi, a najczęściej dowiaduje się o czymś dopiero wtedy, jak go to coś dorwie i da po łbie. OK, nierzadko przecież zdarza się, że bohater powieści wszystkie swoje sukcesy zawdzięcza szczęściu i przypadkowi - tylko że zwykle nie wmawia się wtedy czytelnikowi, że bohater jest jakimś debeściakiem, który ze wszystkim sobie poradzi, od początku wiemy, że jest to zwyczajny gość, który znalazł się w (nie)właściwym miejscu i czasie. A tu podobno mamy jakiegoś wszechstronnego superagenta - więc dlaczego tego nie widać? Nawet bylejakiego agenta nie widać!
Zbrodniarz-szaleniec i popełniane przez niego zbrodnie: miały być niby inspirowane znanymi bajkami, a tak naprawdę prawie wcale nie ma powiązań pomiędzy osobami ofiar a treścią przypisanych im bajek i nawet sposób śmierci w tych przypadkach, w których to on, a nie ofiara jest powiązany z bajką, jest nie tyle wykorzystaniem bajkowego motywu, co nędzną inscenizacją niewiele mającą z bajką wspólnego (poza jedną - ta jedna jest niezła). Cały tzw. Bajkarz jest zupełnie nieprzekonujący, spokojnie mógłby się bez bajek obejść i chyba wyszłoby to lepiej.
Ogólnie jeśli ma to być kryminał, to gorszych sobie nie przypominam. Może podobnej jakości, ale na pewno nie gorsze. A jeśli to powieść sensacyjna czy przygodowa, to też marna - jak dla mnie totalne zero napięcia, żadnych emocji, nuda. Nawet sceny walki opisane są tak, że czytać się nie chce, nie mają tempa, nie uruchamiają wyobraźni, lepiej by chyba było, jakby ograniczyły się do streszczeń: wywiązała się walka, poległo tylu, wygrali ci, przegrani uciekli lub zostali pojmani i kropka. Byłoby ciekawiej.
Tylko tło historyczne być może autorowi wyszło. Być może, bo nie dysponuję wiedzą aby to potwierdzić. Ale nie dysponuję też żadną pozwalającą mi się do czegoś istotnego doczepić.

Co może się w książce podobać:
Lista pozycji, którymi autor się chwali, że korzystał z nich przy pisaniu tej książki, sugeruje, że realia epoki odtworzył dość dokładnie, że postacie historyczne przedstawione są wiernie, a opisy wnętrz i ogrodów Wersalu odpowiadają ówczesnej rzeczywistości. Pewnie tak jest, szkoda jednak, że niewiele z tych elementów widać. Poza głównym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kiełbasa i sznurek Jerzy Bralczyk, Michał Ogórek
Ocena 6,8
Kiełbasa i szn... Jerzy Bralczyk, Mic...

Na półkach: , ,

Książka jest dziwna. Normalnie nie czytam takich pozycji (są jakieś inne tego typu?!), nie czytuję też biografii czy książkowych wywiadów (bo do tego książka ta na pierwszy rzut oka jest podobna), najbliższy kontakt jaki miałam z podobną formą, to jakieś krótkie wywiady w gazetach. Ale to nie to - do wywiadu podobne tylko ze względu na formę graficzną: dwie osoby, dwa różne style pisma dla ich rozróżnienia, czasem pytania i odpowiedzi na nie, ale brak ustalonego podziału na stronę pytającą i będącego przedmiotem wywiadu odpowiadającego - to zdecydowanie nie jest wywiad.
Więc co? Jest w ogóle taki gatunek literacki?
Jak “ustalili” autorzy tej książki: “Bo jak nie wiadomo co, to jest to felieton”.
Coś w tym jest, Ogórek jest felietonistą, Bralczyk też felietony pisuje i ich styl, i autorów, i tych ich felietonów, jest tu widoczny. Tyle że felieton ma przeważnie jakiś temat przewodni - tu tego nie ma, ale znowu “ustalenia” autorów: “jak jest o niczym, to znaczy, że to jest felieton”. Mimo ich niewątpliwego autorytetu pozwolę sobie z tym się nie zgodzić - bo i przecież nie mówili o tym poważnie, a właśnie w iście felietonowym stylu wyśmiewali wysiłki pewnych innych, uważających się za felietonistów, indywiduów.
Na felieton jest to moim zdaniem zdecydowanie za długie.
Więc skoro już nawet nie felieton, to co?!
Nic, takiego gatunku literackiego nie ma. A przynajmniej ja go nie znam.
To nie jest literatura taka jaką znamy, to rozmowa i mimo że zapisana na papierze, to czytając odnosiłam wrażenie, jakby panowie rozmawiali siedząc w fotelach obok mnie - szkoda tylko, że czytałam tę książkę w różnych miejscach, poza tym i tak nie dysponuję wnętrzem, w jakim sobie tę rozmowę wyobraziłam: niewielka biblioteka lub spory gabinet, z kominkiem w starym, znanym mi tylko z filmów, stylu, niski stolik i stojące na nim filiżanki z kawą (lub szkło z czym innym), dwa ciemne skórzane fotele, w fotelach dwóch swobodnie gawędzących panów - brakuje już tylko fajek, ale nie wiem czy profesor pali, a do fizjonomii pana Ogórka fajka zupełnie mi nie pasuje - już prędzej papieros, ale ten z kolei nie pasuje ani do mojego wymarzonego wnętrza, ani do tak zajmującej rozmowy.
Bo rozmowa, mimo że o niczym, jest bardzo ciekawa.
Albo może nie o niczym? Może o wszystkim?
Wyraźnie brak tematu przewodniego, brak jakiegokolwiek zamysłu, brak celu. Nawet podział na rozdziały, zatytułowane przecież hasłami mogącymi być przedmiotami rozważań i faktycznie się w tych rozdziałach pojawiającymi, wydaje mi się dość sztuczny - bo chociaż tematy te występują i może nawet poświęcono im więcej uwagi niż innym, to w moim odczuciu wcale w “swoich” rozdziałach nie dominują, a już na pewno nie wypełniają ich od brzegu do brzegu. Nawet tych brzegów, gdyby nie grafika, nie byłoby chyba widać - tematy zmieniają się płynnie, przychodzą i odchodzą, wracają, czasem uporczywie, czasem długo po pozornym ich zakończeniu, wykraczają poza swoje miejsca i wkradają się w wypowiedzi poświęcone innym… Totalny chaos. Chociaż za to profesor pewnie by mnie zganił - bo czy może być “trochę chaos”? Chaos nie-totalny?
A jednak, mimo tego chaosu, jakikolwiek by on nie był, dowiadujemy się wiele, choć wybiórczo i w sposób zdecydowanie nieuporządkowany, o naprawdę różnych sprawach: o życiu prywatnym i zawodowym obu panów, o ich w tych życiach rozmaitych wpadkach i wypadkach, o ich różnym do życia podejściu i różnej pamięci o czasach minionych, o poglądach na sytuację i wydarzenia współczesne, zwłaszcza te w mediach najbardziej popularne, o samych mediach, ich języku i języku po prostu i przede wszystkim, o wielu rzeczach innych, których spamiętać nie sposób, a i przytaczać chyba nie ma sensu - pół książki musiałabym streścić, tyle tego jest!
Jedno wiem na pewno: czyta się świetnie!
A i nauczyć się nieco można, choć nie aż tyle, co z felietonów profesora publikowanych np. w “Wiedzy i Życiu”. I niestety niektóre tematy stamtąd się powtarzają :( Wolałabym poczytać o czymś, czego jeszcze nie znam, choć z drugiej strony nie wszystko człowiek za jednym przeczytaniem zapamiętuje i warto sobie co nieco pamięć odświeżyć
Kto “WiŻ” nie czyta, ten takich jak ja problemów mieć chyba nie będzie :)

Książka jest dziwna. Normalnie nie czytam takich pozycji (są jakieś inne tego typu?!), nie czytuję też biografii czy książkowych wywiadów (bo do tego książka ta na pierwszy rzut oka jest podobna), najbliższy kontakt jaki miałam z podobną formą, to jakieś krótkie wywiady w gazetach. Ale to nie to - do wywiadu podobne tylko ze względu na formę graficzną: dwie osoby, dwa różne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czyta się przyjemnie, ale generalnie nic specjalnego. SF w zasadzie tylko z nazwy, napęd nadprzestrzenny i inne bajery po prostu istnieją i nikt nie zastanawia się nad ich działaniem, techniki generalnie mało i tak jakby zupełnie ona autora nie obchodziła. Medycyna, która teoretycznie jest chyba głównym tematem tych opowiadań, też traktowana jest dość pobieżnie i bez zaangażowania, "Ostrego dyżuru" ani "Doktora House'a" spodziewać się nie należy.

Tytułowy szpital jest placówką olbrzymią, zatrudniającą lekarzy pochodzących z różnych planet i świadczącą usługi wszystkim w zasadzie, znanym i nie tylko, gatunkom istot inteligentnych zamieszkujących Galaktykę. I chyba właśnie ta różnorodność biologiczna jest najważniejszą atrakcją książki, bowiem autor nie ogranicza się do tlenodysznych jak my humanoidów, ale do woli puszcza wodze fantazji i tworzy stworzenia zupełnie nieprawdopodobne i nie podobne do żadnych organizmów ziemskich, nawet tych najdziwaczniejszych. Szkoda tylko że nie poszedł nieco dalej i nie uczynił ich bohaterami - w tych kilku pierwszych opowiadaniach cyklu protagonistami są nieodmiennie ludzie. Czy raczej Ziemianie, bo przecież każda rasa mianem “ludzi” określa właśnie siebie, a więc słowo to w zasadzie nie znaczy nic. Istoty innych ras są przede wszystkim pacjentami, jako lekarze albo asystują naszemu ludzkiemu bohaterowi, albo będąc od niego bardziej doświadczonymi lub utalentowanymi w pewnych dziedzinach służą mu w odpowiednich momentach pomocą - ale zwycięstwo i tak zwykle należeć musi do Ziemianina, bo tak to już jest, że najlepiej nam się czyta o swoich. Nie znaczy to oczywiście, że ludzie dominują w personelu tego szpitala, do tego autor się nie posunął - ludzie są jedną z ważniejszych i licznie reprezentowanych ras, ale wśród innych o podobnym statusie wcale się nie wyróżniają - to tylko akcja książki skupia się na wydarzeniach z ich udziałem.

Ciekawe są też relacje naszych bohaterów z nieziemcami, próby wzajemnego zrozumienia swoich zachowań, myśli, uczuć. Słów na szczęście rozumieć nie trzeba, wszyscy posługują się tam automatycznymi urządzeniami tłumaczącymi słyszany tekst w czasie niemal rzeczywistym, więc niezrozumienie wypowiedzi, jeśli występuje, to wynika ze stosowania idiomów lub odnoszenia się do zjawisk na rodzinnej planecie rozmówcy niewystępujących. Dziwne jest to, że te translatory nie ograniczają swojego działania do języków znanych i wprowadzonych do jakiejś bazy, bo oprócz tych używanych przez znane gatunki, radzą też sobie z językami kompletnie nowymi, stosowanymi przez istoty widziane w okolicy po raz pierwszy i nieznane nikomu z pracowników szpitala. Sposób działania tych urządzeń nie został niestety omówiony, podobnie jak innego ważnego, może nawet ważniejszego wynalazku, czyli hipnotaśmy umożliwiającej szybkie wgranie w umysł jednej istoty wiedzy medycznej (innej prawdopodobnie też) dotyczącej dowolnego innego, obcego jej gatunku - nie bez konsekwencji oczywiście. Te urządzenia po prostu istnieją i bez szkody dla fabuły równie dobrze mogłyby być magiczne - tyle w tej książce (nie)widzimy techniki.

Podsumowując: pod hard SF podciągnąć to ciężko, bo tego hard raczej nie widać - ale jakieś takie nieszkodliwe SF widoczne już zdecydowanie jest, eksperyment z nietypowymi kosmitami powiódł się całkiem nieźle i tylko ciekawie byłoby sprawdzić czy i jak w następnych tomach się rozwinie?

Czyta się przyjemnie, ale generalnie nic specjalnego. SF w zasadzie tylko z nazwy, napęd nadprzestrzenny i inne bajery po prostu istnieją i nikt nie zastanawia się nad ich działaniem, techniki generalnie mało i tak jakby zupełnie ona autora nie obchodziła. Medycyna, która teoretycznie jest chyba głównym tematem tych opowiadań, też traktowana jest dość pobieżnie i bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Porządne SF. Słowo wstępne w moim egzemplarzu mówi o filmie, na podstawie scenariusza którego powstała ta powieść - więc moje pierwsze skojarzenie to oczywiście “Interkosmos” (1987), ale dokładniejsze poszukiwania na Filmwebie dały inny wynik: “Fantastyczna podróż” ("Fantastic Voyage", 1966). Mimo że film zdobył dwa Oscary, to do tej pory o nim nie słyszałam - może kiedyś zobaczę jakąś powtórkę w TV, ale tak naprawdę nie jestem jej bardzo ciekawa - książka jest dobra, więc nie mam potrzeby poszukiwania lepszej wersji, a stare filmy SF to często tylko popis prehistorycznych efektów specjalnych - jak się trafi to zobaczę, ale szukać nie będę.
W ogólnych zarysach powieść opowiada o podróży zminiaturyzowaną łodzią podwodną w głąb ludzkiego ciała. W "Interkosmosie" było to przez przypadek i wynikła z tego bardziej komedia niż poważny film SF, tu jest celowo, ale i tak technika jest pionierska, a akcja nieprzewidziana i podejmowana w sytuacji krytycznej.
Celem misji jest przeprowadzenie ratującej życie operacji w mózgu posiadającego kluczowe dane naukowca uratowanego / porwanego zza żelaznej kurtyny. Załogę okrętu stanowi pięcioro ludzi: genialny acz powszechnie nielubiany chirurg, jego piękna asystentka (postać kobieca wprowadza dodatkowe, nieczęste w hard SF napięcie), kolejny MD specjalizujący się w mapowaniu ludzkiego krwiobiegu (nie znamy jego dokładnej specjalizacji, ale to właśnie robi przez większą część dostępnego mu czasu), konstruktor okrętu, który jednocześnie zajmuje się problemami miniaturyzacji i również posiada pewną wiedzę medyczną oraz agent służb specjalnych, który wydostał profesora z “tamtej strony” i mimo że jego odpowiedzialność za akcję już się skończyła, został przez dowództwo zmuszony do udziału w jej dodatkowym i zupełnie nieprzewidzianym etapie - czyżby w celu zapobieżenia możliwej albo nawet spodziewanej dywersji?
Powieść nie robi dziś wielkiego wrażenia (albo nie zrobiła go na mnie - w końcu niejedno się w życiu czytało, o oglądaniu nawet nie wspominając), ale może dlatego, że główne wykorzystane w niej pomysły są już znane - "Interkosmos" leciał w telewizji tyle razy, że ciężko dziś znaleźć widza, który nigdy o nim nie słyszał, a i w poważnych czasopismach naukowych i medycznych coraz więcej pisze się o miniaturowym sprzęcie do przeprowadzania leczenia (nie tylko operacji chirurgcznych) od wewnątrz. Tylko sama miniaturyzacja polegająca zamiast na zbudowaniu mniejszej wersji, to na zmniejszeniu istniejącego obiektu, w tym żywego a nawet ludzkiego organizmu pozostaje wciąż wyłącznie w gestii fantastyki - cała reszta jest prawie możliwa albo przynajmniej rozważana w kontekście przyszłych zastosowań. Tak więc wielkich ciekawostek spodziewać się nie należy, ale za to warto zwrócić uwagę na szczegóły. Asimov jest jednym z najbardziej cenionych pisarzy SF, sama stawiam go tuż obok naszego rodzimego mistrza - Stanisława Lema, i wobec tego nie pozwala sobie na tak powszechne w kinematografii (i mniej ambitnej literaturze SF) niedopowiedzenia czy wręcz bzdury - wszystko cokolwiek mogłoby budzić u inteligentnego czytelnika jakiekolwiek wątpliwości jest dość dokładnie wyjaśnione, nie ma niekonsekwencji ani widocznych niezgodności ze znaną nauką, jedyne czego brakuje, to dokładna zasada działania miniaturyzatora, ale gdybyśmy ją mieli, to na podstawie zwyczajnej książki beletrystycznej dałoby się zbudować urządzenie o możliwościach nie tylko dotąd nieznanych, ale nawet nie przewidywanych przez dotychczasową naukową teorię, a tego nawet od najtwardszej SF nikt chyba nie oczekuje. Cała reszta mieści się w granicach znanej lub możliwej fizyki i biologii, wobec czego powieść nie zawiedzie oczekiwań najbardziej nawet ortodoksyjnych fanów hard SF, a dzięki nieoczywistemu wątkowi kryminalnemu i odrobince relacji damsko-męskich także niezainteresowani szczegółami technicznymi czytelnicy nie powinni się nudzić.

Porządne SF. Słowo wstępne w moim egzemplarzu mówi o filmie, na podstawie scenariusza którego powstała ta powieść - więc moje pierwsze skojarzenie to oczywiście “Interkosmos” (1987), ale dokładniejsze poszukiwania na Filmwebie dały inny wynik: “Fantastyczna podróż” ("Fantastic Voyage", 1966). Mimo że film zdobył dwa Oscary, to do tej pory o nim nie słyszałam - może kiedyś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaczęło się nieźle. Nie powiem dobrze czy zachwycająco, ale wyraźnie nie źle. Postapokalipsa względnie zwyczajna, wszystko poniszczone, ludzie błyskawicznie zdziczeli i zachowują się typowo, tzn. silni łączą się w bandy i przejmują władzę w wybranych rejonach, słabi przemykają chyłkiem usiłując uniknąć uwagi. Normalka. Dodatkowo wszyscy unikają straszliwych najeźdźców, którzy zawładnęli naszym światem. Też nic wyjątkowego, postapokalipsy zawsze można było podzielić na te “już po wszystkim, teraz tylko trzeba przeżyć, uporać się ze zdziczałymi ludźmi i odbudować świat” oraz “apokalipsa w trakcie, zagrożenie wciąż aktywne”. Trochę niezwyczajni są sami najeźdźcy - anioły. Ale tylko trochę, bo mimo że skrzydlaci, to jednak zupełnie ludzcy, nie tylko nie widać w nich wszystkich powszechnie im przypisywanych “anielskich” cech, ale nie mają też żadnych istotnie nadprzyrodzonych mocy, żadnej większej magii, ot latający i nieco sprawniejsi ludzie. Równie dobrze w ich miejscu sprawdziliby się dowolni kosmici, elfy albo inne potwory, użycie aniołów jest tu chyba tylko chwytem marketingowym podobnym do wcześniejszej mody na wampiry. Niby wspomina się często w książce, że nikt się nie spodziewał, że przecież wszyscy wierzyli że anioły są dobre, ale poza tym brak jakiegoś wykorzystania tego motywu - może w następnych tomach?
Mogło być nieźle, ale...
Główna bohaterka miała chyba nie być typową słodką idiotką potrzebującą opiekuńczego faceta. W teorii jest twarda i zaradna, zahartowana przez niełatwe dotychczasowe życie. Matka-wariatka obawiając się o jej bezpieczeństwo zadbała o naukę najprzeróżniejszych sztuk walki, brak ojca i konieczność opieki nad niepełnosprawną siostrzyczką zrobiły z niej osobę dojrzałą, odpowiedzialną, rozsądną. Tyle teorii. W rzeczywistości dziewczyna może i radzi sobie jakoś w walce, ale brak jej pewności siebie, zwyczajnie boi się bić z silniejszym facetem i zdecydowanie brakuje jej techniki, wygrywa raczej dzięki fatalnej kondycji przeciwnika i szczęściu, a nie wieloletniemu przecież treningowi. Umiejętność radzenia sobie ze wszystkim też jest raczej teoretyczna, ciągle się o niej wspomina, ale ani w początkowych scenach, ani w późniejszych wzmiankach z pierwszego okresu po inwazji nie widać żadnych śladów jakiegokolwiek planu dłuższego przeżycia - trzy uciekinierki: Penryn, jej matka i przykuta do wózka siostrzyczka przemykają się tylko od kryjówki do kryjówki, unikają zarówno ludzi jak i aniołów, plądrują sklepy i inne miejsca mogące zawierać jedzenie i to z grubsza tyle - żadnego gromadzenia ani tym bardziej poszukiwania przedmiotów mogących zwiększyć szanse przetrwania, żadnej skutecznej broni, narzędzi, żadnego planu zdobywania żywności po wyczerpaniu aktualnie dostępnych jej źródeł, żadnej myśli o stałej kryjówce czy ucieczce poza miasto - po prostu nic, trwanie z dnia na dzień, które, gdyby nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, byłoby zwyczajnie niemożliwe na dłuższą metę. A przecież bohaterka nie mogła wiedzieć co ją czeka, nie mogła tego planować ani tym bardziej oczekiwać - wiedziała o tym tylko autorka i to dzięki niej Penryn nie musi planować na zapas - bo przecież te plany i tak na nic by jej się zdały, to po co w ogóle zawracać sobie nimi głowę? Realna bohaterka chyba powinna, ale może ja się nie znam, może autorka celowo oszczędziła czytelnikom niepotrzebnych szczegółów? Nieważne, cała ta kwestia i tak jest mało istotna w obliczu zachowania głównej bohaterki w sytuacji naprawdę kryzysowej. Otóż kiedy (UWAGA! NIEWIELKI SPOILER, ale sytuacja pojawia się na samym początku, więc dużo nie zepsuję) wstrętne złe anioły porywają małą Paige, Penryn zupełnie bezmyślnie natychmiast rzuca się jej na pomoc - niczego nie planuje, o niczym (oprócz tego co mogło się jej siostrzyczce stać i że nie warto o tym myśleć, bo trzeba mieć nadzieję) nie myśli, w ogóle nie wie na co się porywa, ale optymistycznie zakłada, że wszystko jakoś się ułoży - wystarczy entuzjazm i determinacja, a nic więcej nie będzie potrzebne. Czy miała w tym rację, tego już zdradzać nie będę, ciekawi niech sami sprawdzą.
Ogólnie książka wypada bardzo słabo. Jeśli spojrzymy na nią jako na wizję postapokaliptyczną, to okazuje się naiwna i zwyczajnie nieprzemyślana, ot wpadł autorce do głowy jakiś pomysł i specjalnie się nad nim nie zastanawiając, jak najszybciej oddała tekst do druku. Natomiast jeśli uznamy to za paranormal romance lub coś podobnego, to mamy zdecydowanie za mało scen bądź choćby przemyśleń i marzeń o charakterze romantycznym, między bohaterami nie za bardzo iskrzy i brakuje jakiejkolwiek konkurencji - Penryn nie ma (na razie, zobaczymy co będzie dalej) żadnego innego faceta do wyboru, a i z tym jednym sprawa wydaje się beznadziejna - ale nie w stylu “jaki on wspaniały, jak ja go kocham i czemu nie zwraca na mnie uwagi?!”, tylko raczej “to absolutnie niemożliwe i choć wygląda nieźle, to przecież nie zakocham się w samym wyglądzie, a nic więcej nie ma do zaoferowania”. No i niezależnie od wyboru gatunku główna bohaterka zupełnie się w niego nie wpisuje - na postapokalipsę za głupia (takie idiotki nie powinny żyć dość długo by stać się istotnymi postaciami), a względem typowych wymagań paranormal romance wmawia nam się, że Penryn posiada cechy zupełnie do bohaterki tego typu pozycji niepasujące. Tak naprawdę ich nie posiada, ale czy typowa czytelniczka zwróci uwagę na rzeczywistość, czy na powtarzane w kółko słowa?
I to by chyba była ostatnia wada książki: jej język - niby zwykle nie zwracam na to uwagi, szczególnie jeśli fabuła mnie wciągnie, ale tu nie wciągnęła, a język jest prosty do bólu, nie wiem czy autorce / tłumaczowi brakowało w tym zakresie kompetencji, czy też jest to udana próba pisania w nastoletnim stylu (narracja jest pierwszoosobowa, a ogólna głupota bohaterki usprawiedliwia taki język), do znudzenia powtarzane są te same frazy, a w zamierzeniu dowcipne dialogi zupełnie się nie kleją. Debiutantce można wiele wybaczyć, ale pierwsze wrażenie jest zwykle najważniejsze - mnie przekonało do nie oczekiwania następnych części tego cyklu ani w ogóle jakichkolwiek innych utworów pani Ee.

Zaczęło się nieźle. Nie powiem dobrze czy zachwycająco, ale wyraźnie nie źle. Postapokalipsa względnie zwyczajna, wszystko poniszczone, ludzie błyskawicznie zdziczeli i zachowują się typowo, tzn. silni łączą się w bandy i przejmują władzę w wybranych rejonach, słabi przemykają chyłkiem usiłując uniknąć uwagi. Normalka. Dodatkowo wszyscy unikają straszliwych najeźdźców,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie moja kategoria, dowolnie szeroko pojmowaną literaturę kobiecą zwykle omijam z daleka, czasem tylko jakaś bardziej babska czy dziewczyńska fantastyka wpadnie mi w ręce, ale zwykle nie zachwyca mnie tak jak ta porządna, krwawa fantasy lub twarda sf. Nie wiem, czy ta książka jest w swoim gatunku dobra czy przeciętna. Nie wiem nawet czy oryginalna, czy przerażająco wtórna. Dla mnie po prostu jedyna i chyba jeszcze długo się to nie zmieni, bo nie sięgnęłam po nią na życiowym zakręcie ani z żadnej innej niewyjaśnionej potrzeby zmiany klimatu na bardziej babski. Nic z tych rzeczy i jak siebie znam, to fascynacja takimi gatunkami mi nie grozi. Po prostu jak książkę dostanę, to muszę ją chociaż przejrzeć, a beletrystyczną to nawet przeczytać. Albo przynajmniej spróbować.
No to przeczytałam. I nawet mi nie zaszkodziło.
Czytało się lekko i szybko, szybciej nawet niż powtarzane ostatnio Pratchetty, ale przypisać należy to nie tylko lekkiemu stylowi autorki, bo wydawnictwo też ma tu swoje zasługi - większość lubianych przeze mnie książek, może poza produktami fabrycznymi, ma po prostu nieco więcej tekstu na stronie. Ale nie znam się, może tak być powinno, taka leciutka lekturka na jedno popołudnie? Tylko papieru trochę mi zawsze szkoda. Jak jest tak mało literek, to książka zwykle kończy się, zanim na dobre się zacznie.
To teraz na temat treści. Na pewno optymistyczna i krzepiąca. Dla kobiet w każdym chyba wieku (oczywiście 18+) i dowolnej sytuacji życiowej, bo bohaterki są tak różne, że każda znajdzie tu coś dla siebie. Dla mężczyzn chyba nie, ale kto wie, może są tacy, którzy mogliby to przeczytać i może jeszcze dowiedzieć się czegoś o potrzebach swoich pań?
Początki poszczególnych historii są skrajnie różne, potem następuje zderzenie z innymi sposobami myślenia o związkach, stopniowe poznawanie siebie, swoich potrzeb i pragnień, decyzje dla jednych łatwiejsze, dla innych trudne, życiowe zmiany. Scen erotycznych sporo, ale akurat tyle i tam gdzie potrzebne. Happy endów do woli, po jednym dla każdej z bohaterek, jeden wspólny i nawet dla niektórych facetów szczęścia starczyło.
Podobało mi się przede wszystkim to, że książka nie opowiada o niewinnej dziewicy oczekującej na swojego rycerza na białym rumaku. Nie. Autorka pochwala kobiety trzeźwo myślące, świadomie planujące swoje życie, potrafiące o siebie zadbać. I chyba stara się pokazać czytelniczkom taką drogę, pomóc im codziennie pomagać sobie.
I tylko trochę nierzeczywiste jest to nagromadzenie pozytywnych zakończeń. Każda z tych historii mogła się wydarzyć, ale każda z nich jest tak słodka, że nie mogły wydarzyć się wszystkie w tym samym miejscu i czasie. Świat po prostu tak nie działa, czasem musi kogoś kopnąć w dupę. A tu nawet jak kopnął, to potem grzecznie przeprosił, wypłacił odszkodowanie wraz z odsetkami i jeszcze dołożył za straty moralne. Po prostu bajka. Tyle że dla dorosłych.

Nie moja kategoria, dowolnie szeroko pojmowaną literaturę kobiecą zwykle omijam z daleka, czasem tylko jakaś bardziej babska czy dziewczyńska fantastyka wpadnie mi w ręce, ale zwykle nie zachwyca mnie tak jak ta porządna, krwawa fantasy lub twarda sf. Nie wiem, czy ta książka jest w swoim gatunku dobra czy przeciętna. Nie wiem nawet czy oryginalna, czy przerażająco wtórna....

więcej Pokaż mimo to