rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Ghost Rider: Droga ku Potępieniu Clayton Crain, Garth Ennis
Ocena 6,4
Ghost Rider: D... Clayton Crain, Gart...

Na półkach: ,

6ka tylko dzięki fenomenalnym rysunkom Craina. Niestety scenariusz Ennisa, dialogi itp. to po prostu mielizna. Szkoda, bo uwielbiam i postać i scenarzystę. Tutaj to niestety dno, choć warto przejrzeć dla cudnej strony graficznej

6ka tylko dzięki fenomenalnym rysunkom Craina. Niestety scenariusz Ennisa, dialogi itp. to po prostu mielizna. Szkoda, bo uwielbiam i postać i scenarzystę. Tutaj to niestety dno, choć warto przejrzeć dla cudnej strony graficznej

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Już przy okazji premiery poprzednich książek Artura Szrejtera, wydanych przez warszawska Ericę: Wielkiej wyprawy księcia Racibora i Pod pogańskim sztandarem, zwracałem uwagę na znakomitą pracę popularyzatorską, jaką autor ten wykonuje na niwie piśmiennictwa historycznego dotyczącego wczesnego średniowiecza. O ile jednak dwie wspomniane pozycje dotyczyły „naszej” historii – ich tematem byli bowiem w znacznej mierze Słowianie – o tyle najnowsza jego propozycja, choć nie sięga do obszarów przywołujących przodków współczesnych Polaków, jednak niewątpliwie bardziej zakorzenionych we współczesnej kulturze popularnej – zdecydowanie bardziej globalnej, niż lokalnej. W dobie popularności marvelowskiej interpretacji Thora, Lokiego i Asgardu, czy też w czasie, gdy niekoniecznie bitewne tryumfy święcą inspirowani legendą Ragnara Lodbroka serialowi Wikingowie – wierzenia wczesnośredniowiecznych Germanów (skandynawskich, wyspiarskich, ale i kontynentalnych) stały się częścią uniwersalnego kodu kulturowego cywilizacji Zachodu (a może i nie tylko). W takiej sytuacji nie może dziwić zapotrzebowanie na popularnonaukowe opracowania na temat ich wierzeń i legend, które, choć mocno przekształcone, obecne są w naszej codzienności.

Autor m.in. Mitologii germańskiej, Bestiariusza germańskiego czy Demonologii germańskiej postanowił uzupełnić przekaz zawarty w ww. publikacjach przyglądając się bliżej postaciom najważniejszych germańskich herosów. Na pierwszy ogień poszli Wölsungowie, a właściwie ich część, gdyż publikacja została rozbita na dwa woluminy – tu mówimy o pierwszym z nich. Szrejter rozpoczyna od własnego przekładu historii tego rodu (na podstawie Sagi o Wölsungach), a następnie porusza kwestię figury herosa, zaznacza rolę Wölsungów dla Germanów, wreszcie przechodzi do omówienia poszczególnych członków rodu, m. in. Sigiego, Wölsunga, Sigmunda i Sinfjötliego (ta cześć rozbita jest na wspomniane już wcześniej dwa tomy). Całość uzupełniają aneksy zawierające drzewo genealogiczne rodu i opis okresów chronologicznych, stanowisk i znalezisk wspominanych w niniejszej pracy, a także indeks kluczowych nazw i pojęć. Całość prezentuje się więcej niż solidnie i pokazuje zarówno znakomite przygotowanie merytoryczne autora, jak i jego spory talent literacki. Wychodząc od stylizowanej na sagę (a w zasadzie to nią będącej) opowieści o Wölsungach – lekkiej w swej formie i wciągającej czytelnika w perypetie herosów, poprzez stopniowe wprowadzanie do problematyki, aż po skrupulatną analizę poszczególnych figur. Szrejter pokazuje talent w obu zasadniczych częściach – w pierwszej translatorski i literacki, w drugiej zaś w szerokim sensie naukowy. Podkreślam ten szeroki sens, gdyż autor korzysta z instrumentarium wielu dziedzin: od archeologii, przez antropologię, religioznawstwo, pod historię literatury itd. W efekcie popularna historia, jaką uprawia, jest wciągająca, uderzająca wszechstronnością podejścia i niejednokrotnie zaskakująca konstatacjami. Tym bardziej, że biogramy Wölsungów stają się zwykle przyczynkiem do rozważań na temat kultury, społeczeństwa czy wierzeń Germanów w różnych częściach Europy.


Pierwsza część Herosów mitów germańskich robi bardzo dobre wrażenie nie tylko przekazując w przystępnej formie konkretną wiedzę, ale także snując bardzo konkretne refleksje dotyczące nas samych – tutejszych i teraźniejszych. Czyż bowiem figura herosa nie jest czymś uniwersalnym i ponadczasowym? W dobie sportowych idoli i superbohaterów nie powinno to rodzić żadnych wątpliwości. Szrejter pokazuje germańskie sagi jako element tej samej narracji, która każe dzisiejszemu pokoleniu wieszanie plakatów z piłkarzami, czy też przebieranie się w kostium Kapitana Ameryki. W sensie wzorcotwórczym Sigurd czy Sigmund nie różnią się wiec specjalnie od Lionela Messiego czy Luke’a Skylwalkera . Wszystko są to bowiem przycięte na miarę swych czasów wzory do naśladowanie, idole z pewnością nie bez skazy, ale przemawiający do wyobraźni, kształtujący postawy, pragnienia, wyznaczający kierunek dążenia ku byciu doskonalszym. To, że myśli te podbudowane są bardzo konkretną wiedzą, opakowane atrakcyjną i przystępna formą, a w dodatku jeszcze podlane solidnym sosem popkulturowych kontekstów świadczy znakomicie tak o autorze, jak i samej książce. Czekam na drugi tom!

Recenzja pierwotnia opublikowana na portalu Szortal.com i blogu RYBIEUDKA.blogspot.com

Już przy okazji premiery poprzednich książek Artura Szrejtera, wydanych przez warszawska Ericę: Wielkiej wyprawy księcia Racibora i Pod pogańskim sztandarem, zwracałem uwagę na znakomitą pracę popularyzatorską, jaką autor ten wykonuje na niwie piśmiennictwa historycznego dotyczącego wczesnego średniowiecza. O ile jednak dwie wspomniane pozycje dotyczyły „naszej” historii –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W ostatnich kilku latach Piotr Zychowicz – obecnie redaktor naczelny miesięcznika „Historia Do Rzeczy” – stał się niewątpliwie jednym z najczęściej widocznych w mediach polskich publicystów historycznych. Przyczyną takiego stanu rzeczy stały się przede wszystkim jego bestsellerowe książki: Pakt Ribbentrop-Beck, Obłęd ‘44, czy też najnowsza Opcja niemiecka. Wydaje się, że popularność swych tekstów zawdzięcza Zychowicz przede wszystkim trzem czynnikom: odwadze w stawianiu niepokornych, bezkompromisowych tez; popularności myśli historyczno-politycznej stawiającej się w opozycji względem lewicy (a dokładniej mówiąc zatrważająco szeroko rozumianego komunizmu i wszelkiej po nim spuścizny); a także, czego trudno mu odmówić, ponadprzeciętnie sprawnemu pióru. Czy zatem warto sięgnąć po jego teksty? Czy znoszą coś one do dyskursu na temat polskiej historii? Postaram się odpowiedzieć na te pytania przyglądając się bliżej pierwszej z popularnych książek Zychowicza – zatytułowanej prowokacyjnie Pakt Ribbentrop-Beck.

Sam tytuł sugerować by mógł, iż książka go nosząca należeć może do nurtu tzw. historii alternatywnej. I rzeczywiście, choć bynajmniej nie jest to pozycja beletrystyczna, snucie odpowiedzi na pytanie „co by było gdyby?” staje się w niej punktem wyjścia dłuższego wywodu. Gdybanie zaś dotyczy tego, czy Józef Beck, minister spraw zagranicznych kształtujący polską politykę na arenie międzynarodowej przez niemal całą dekadę lat 30. XX w. decydując się na konfrontację Polski z rosnącą w siłę militarną potęgą III Rzeszy działa racjonalnie, czy też może należałoby go raczej za gloryfikowane przez lata posunięcia postawić przed Trybunałem Stanu. Zychowicz jest w swym wywodzie niezwykle dobitny, wprost pisząc, iż narażenie Polski i Polaków na tragedię drugiej wojny światowej (w formie, jaka nasz kraj dotknęła) i okresu rządów demokracji ludowej, było w zasadniczej części do uniknięcia poprzez zawarcie proponowanego wielokrotnie układu z hitlerowskimi Niemcami. Autor skrupulatnie, konsekwentnie analizuje poszczególne scenariusze alternatywne, skupia się na rozmaitych opcjach i wariantach – wniosek pozostaje jednak niezmienny. Cała, tragiczna dla Polski historia drugiej połowy XX stulecia mogła wyglądać zupełnie inaczej, gdyby Beck uważniej słuchał rad i uwag swego mentora – marszałka Piłsudskiego, który priorytety polskiej polityki międzynarodowej wyłożył bardzo precyzyjnie i dobitnie. Zawarta w Pakcie Ribbentrop-Beck analiza dotyka zatem nie tylko aspektu moralno-ideologicznego, ale także militarnego, politycznego, prestiżowego, etnicznego, historycznego itd. I – trzeba to przyznać – robi dość mocne wrażenie.

Trzeba także Zychowiczowi oddać, że wykonał on kawał bardzo solidnej roboty, tworząc tekst przystępny, wciągający, ale przede wszystkim złożony – podchodzący do tematu wieloaspektowo. Rzadki to przymiot, gdy mówimy o twórczości historyczno-politycznych publicystów – szczególnie tych, o jednoznacznej politycznej proweniencji. W tym miejscu tkwi bardzo istotny, choć łatwy do przeoczenia szkopuł – Zychowicz swoją książkę napisał z perspektywy publicysty właśnie, a nie historyka. Ta zasadnicza różnica ma istotne konsekwencje – autor może pozwolić sobie na znacznie więcej gdy idzie o interpretację faktów i wydarzeń, a wymaga się od niego znacznie mniej gdy chodzi o przytaczane fakty i źródła. Redaktor naczelny „Historia Do Rzeczy” napisał tekst, który swoją siłę zawdzięcza w dużej części temu, iż jest on skrojony w sposób zaplanowany na udowodnienie pewnej tezy lub tez – i czyni to w sposób znakomity. Nie sposób jednak nie zauważyć, iż pewne fakty traktowane są w sposób wybiórczy, a retoryka oparta na wielokrotnym powtarzaniu postawionych tez (i popieraniu ich bezustannie tymi samymi cytatami), choć skuteczna, jest w gruncie rzeczy na dłuższą metę nudna. I zdecydowanie nie przystająca do warsztatu historyka „pełną gębą”. Zresztą, nie trzeba specjalnej przenikliwości, aby dostrzec, iż mimo deklarowania przyjęcia perspektywy „po prostu polskiej”, w gruncie rzeczy mamy do czynienia z wywodem człowieka nastawionego przede wszystkim antykomunistycznie. To Związek Sowiecki jest dla Zychowicza największym, niewątpliwym i niepodważalnym złem i zagrożeniem. Tego typu poglądom i postawie autor niejednokrotnie dawał wyraz w swoich tekstach publikowanych na łamach „Rzeczpospolitej”, „Uważam Rze Historia” czy też ostatnio w kierowanym przez siebie miesięczniku „Historia Do Rzeczy”. Tę ideologiczną w gruncie rzeczy podbudowę wywodu warto mieć w pamięci, by zrozumieć dlaczego tezy głoszone przez Zychowicza trafiają w chwili obecnej na podatny grunt. Tym bardziej, że nie są to wcale tezy nowe. Autor Paktu Ribbentrop-Beck poszedł bowiem szlakiem myśli politycznej i historycznej przetartym przez Władysława Studnickiego, Stanisława Mackiewicza, czy (bardziej współcześnie) Pawła Wieczorkiewicza, którzy na przekór głosom dokoła głosili, iż w krytycznych dniach końca lat 30. Polska racja stanu nakazywała wybór – choćby tymczasowego – sojuszu z Hitlerem.

Nawet mając w pamięci wymienione wcześniej zastrzeżenie względem Paktu Ribbentrop-Beck, nie sposób odmówić książce Zychowicza jednej rzeczy – podważa ona znane, oklepane i ustawicznie tłuczone do głów kolejnych pokoleń Polaków schematy. Co więcej, czyni to w sposób tyleż inteligentny co efektowny (nawet jeśli budzący pewne wątpliwości). Tu kryje się jej ogromna siła i powód dla którego książka ta jest godna uwagi – zmusza ona do myślenia, może nawet do przewartościowania wygodnych (bo utartych) kolei myślenia o losach Polski w XX w. Nie trzeba się zresztą wcale z Zychowiczem zgadzać. Można (ba! wręcz należy!) szukać w jego rozumowaniu luk, skrótów, mniej lub bardziej świadomych przemilczeń, czy wyolbrzymień – samo podjecie pod rozwagę losów II RP, konsekwencji na pozór małych decyzji podejmowanych przez jej kierownictwo, stanowić bowiem może bezcenną lekcję także i dziś – lekcję, której chyba wciąż Polska i Polacy potrzebują. Chodzi mianowicie o ideę leżącą u samych podwalin jakiejkolwiek polityki uprawianej na poziomie państwa – uczynienie celem polityki zabezpieczenie żywotnych, bezpośrednich i konkretnych interesów ludzi żyjących na danym terytorium. Zychowicz pokazuje w swojej książce jak lekkomyślna polityka realizowana przez jednego człowieka, rozchwiana miedzy górnolotnym idealizmem, a osobistą małostkowością, w swoim rezultacie doprowadziła do tragedii narodu i hekatomby milionów. Być może jest to konstatacja bolesna, ale wydaje się, że warto się z nią zapoznać – choćby po to, aby wyrobić sobie własną opinię.


Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu www.phw.org.pl i blogu www.rybieudka.blogspot.com

W ostatnich kilku latach Piotr Zychowicz – obecnie redaktor naczelny miesięcznika „Historia Do Rzeczy” – stał się niewątpliwie jednym z najczęściej widocznych w mediach polskich publicystów historycznych. Przyczyną takiego stanu rzeczy stały się przede wszystkim jego bestsellerowe książki: Pakt Ribbentrop-Beck, Obłęd ‘44, czy też najnowsza Opcja niemiecka. Wydaje się, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Czterej pancerni i pies” często uważany jest za jeden z najważniejszych polskich seriali wszechczasów. W swoim czasie, oparta na powieści Janusza Przymanowskiego produkcja telewizyjna stała się przyczyną powstania ogromnego masowego ruchu miłośników, który w konsekwencji doprowadził do powstania kontynuacji tak powieści, jak i serialu. Zresztą do dziś jest to stały element ramówek polskich stacji telewizyjnych – co ważne – wciąż przyciągający przed ekrany kolejne pokolenia widzów. Jak każde zjawisko masowe, tak i „Czterej pancerni” obok rzeszy sympatyków, dorobił się całkiem sporego grona zaciekłych przeciwników. W gruncie rzeczy trudno się temu dziwić. Pomijając fakt dość luźnego traktowania przez twórców prawdy historycznej, serial ten jest bowiem przede wszystkim znakomicie przygotowaną propagandową agitką, mającą budować legendę Armii Berlinga i umacniać sojusz ludowej Polski ze Związkiem Radzieckim. W tym wszystkim historia zeszła na dalszy plan, i tylko raz na jakiś czas ktoś zadaje pytanie: „A jak było naprawdę?”

Naprzeciw ciekawości chcących poznać odpowiedź na powyższe pytanie wychodzi Kacper Śledziński – autor ciepło przyjętych Cichociemnych, Czarnej kawalerii i Odwagi straceńców. W swojej najnowszej książce pt. Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych opowiada historię 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte, skrupulatnie dokumentując jej powstanie i szlak bojowy. Śledziński sięgnął do bardzo zróżnicowanych źródeł: powieści Przymanowskiego, rozmaitych opracowań (tak monograficznych, jak i syntetycznych) poruszających temat Brygady, czy szerzej – armii Berlinga, wspomnień, pamiętników, dzienników bojowych, rozkazów itp. W efekcie powstała książka bogata w punkty widzenia, ze zmieniającą się perspektywą, co opatrzone adekwatnym komentarzem autora i rzeczową prezentacją poszczególnych zagadnień daje bardzo dobry efekt. Przede wszystkim trzeba oddać Śledzińskiemu to, co było zauważalne już w jego wcześniejszych publikacjach – świetne, pióro – szczególnie w momentach, gdy urozmaica narrację, czyniąc ją lżejszą, bardziej literacką. Powoduje to, iż Tankistów po prostu nieźle się czyta. Jakby dla równowagi, opisy poszczególnych potyczek Brygady (zajmujące zaskakująco wiele miejsca) mimo, iż już nie tak porywające, są bardzo rzeczowe i konkretne.

Strona literacka, choć ważna, nie jest tu jednak na pierwszym miejscu. Problem jednak w tym, że nie bardzo wiadomo co na nim jest. Śledziński waha się bowiem, między dwiema nie do końca do siebie przystającymi formułami: monografią jednostki a polemiką z legendą powieści i serialu. Choć na pozór nie ma między nimi sprzeczności, to jednak różnica jest kolosalna: inny temat, odmienna poetyka, nawet nie do końca ten sam odbiorca. W efekcie świetny pomysł nieco się rozmywa – wszystkiego nieco tu za mało. Za mało odkłamujących odniesień do książki i serialu, czy też choćby dostarczenia wyraźnego klucza interpretacyjnego dla opisywanych w nich wydarzeń i postaci – oczekując wyraźnego (sugerowanego choćby przez okładkę i tytuł) komentarza do wykreowanej przez Przymanowskiego rzeczywistości narażamy się na pewien niedosyt. Z drugiej strony z perspektywy tematycznej monografii, wszystkie powieściowo serialowe wtręty wydają się być zbędnymi ozdobnikami. Mimo wszystko, choć Śledzińskiemu zabrakło konsekwencji, można mu to i owo wybaczyć.

Tankiści mają dwa oblicza, choć nie do końca ze sobą spójne. Oba ciekawe, oba pozostawiające raczej niedosyt niż przesyt – a to dobrze. Lepiej bowiem, żeby książka zaciekawiła, zachęciła do ewentualnych dalszych poszukiwań, niż miałaby znudzić. Tym bardziej, że jest to pozycja naprawdę świetnie napisana. Choć w literackiej formule przyjętej przez Śledzińskiego nieco brakuje konsekwencji warto po jego najnowszą propozycję sięgnąć. Oddaje bowiem hołd ludziom, którzy mimo przeciwności losu, znalazłszy się w na pozór tylko polskim wojsku u boku sojusznika, który w oczywisty sposób był raczej nowym okupantem niż wyzwolicielem, konsekwentnie walczyli o powrót do kraju. Prawdziwa historia pancernych jest daleka od tego co znamy z serialu – pełniejsza, bardziej złożona, bardziej ludzka. Dlatego bez względu na osobisty stosunek do przygód załogi „Rudego” warto ją poznać.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu www.phw.org.pl i blogu www.rybieudka.blogspot.com

„Czterej pancerni i pies” często uważany jest za jeden z najważniejszych polskich seriali wszechczasów. W swoim czasie, oparta na powieści Janusza Przymanowskiego produkcja telewizyjna stała się przyczyną powstania ogromnego masowego ruchu miłośników, który w konsekwencji doprowadził do powstania kontynuacji tak powieści, jak i serialu. Zresztą do dziś jest to stały element...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ustawiczne podnoszenie sobie poprzeczki czasem skutkuje tym, że w pewnym momencie ciężko skoczyć tak wysoko jak poprzednim razem. I choć bez wątpienia literatura to nie zawody lekkoatletyczne, zwykło się patrzeć na najnowsze propozycje pisarzy przez pryzmat ich poprzednich dzieł. W przypadku Petera Wattsa wspomniana poprzeczka została wysoko zawieszona już przy okazji trylogii Ryfterów, zaś Ślepowidzenie podniosło ją na poziom nieosiągalny dla większości współczesnych autorów science fiction… przynajmniej w oczach miłośników twardej odmiany tej konwencji. Kanadyjczyk, z wykształcenia biolog morski, posiada bowiem rzadki już współcześnie dar pisania fantastyki bardzo mocno zakorzenionej w najnowszych dokonaniach nauki. Biorąc pod uwagę fakt, iż jest to jednocześnie najwyższej próby literatura problemowa, zamiast prostej rozrywkowej formy proponująca złożone, nasycone treścią fabuły (czasem sprawiające wręcz wrażenie wtórnych względem poruszanych tematów), nietrudno się domyśleć, iż jest ona w pewnym sensie skazana na egzystencję i uznanie co najwyżej w rynkowej niszy. A jednak, zakorzenione w pewnym sensie w tradycji Lemowskiej Ślepowidzenie odniosło niemały sukces nie tylko zyskując poklask krytyki, ale także w wymiarze rynkowym – tylko w Polsce książka ta miała już trzy wydania. Trudno więc się dziwić, iż oczekiwania względem Echopraksji –powieści powiązanej ze Ślepowidzeniem, będącej w pewnym sensie jego kontynuacją – były bardzo wysokie. Czy Wattsowi udało się im sprostać?

Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Na poziomie ogólnej koncepcji mamy do czynienia z tekstem dość podobnym: przemyślaną, złożoną powieścią hard SF, nasyconą naukowymi koncepcjami i fantastycznymi wariacjami na ich temat – tu wszyscy łaknący „typowego Wattsa” powinni być usatysfakcjonowani. Kanadyjczykowi udało się uzyskać równowagę między trzymaniem się sprawdzonych już schematów i wprowadzaniem do wypracowanej formuły elementów nowych – te dotyczą głównie poruszanych tematów. Znajome wydają się: bohater-outsider, podróż w nieznane statkiem kosmicznym obsadzonym przez załogę składająca się z intrygujących indywiduów (m.in. z –a jakże! – wampira), rozważanie na temat świadomości, czy też wykorzystanie motywu zniszczenia, swoistej dekonstrukcji świata. Znakomicie prezentują się przede wszystkim tematy nowe. Echopraksja na pierwszy plan wysunęła przede wszystkim trzy z nich. Po pierwsze, jest to zagadnienie indywidualności, wolnej woli, swoistej autonomii jednostki względem kształtującego ją otoczenia. Po drugie, miejsce kontaktu ludzkości (czy jeszcze ludzkości?) z inteligencją (czy inteligencją?) zewnętrzną zajął kontakt człowieka i wampira, ich wzajemne relacje i koegzystencja. Po trzecie wreszcie bardzo wyraźnie eksponowany jest temat doświadczenia mistycznego i religii, jako zachowania pozaracjonalnego, a jednak z takich czy innych przyczyn funkcjonalnego (szczególnie w skali ewolucyjnej). To jednak nie wszystko. Mamy całą masę znakomitych, mniej lub bardziej klasycznych w science fiction rozważań i elementów: od autorskiego podejścia do kwestii post- lub transhumanizmu, przez umysły Ule, religijne zakony, bojowe zombie, wolno przetwarzające inteligentne śluzowce, gry wideo wykorzystywane w badaniach epidemiologicznych i wiele więcej. I choć czasami wzbiera złość na momentami wręcz kliniczne podejście głęboko zakorzenionego w naukach przyrodniczych Wattsa, choć chciałoby się nadać jego wywodom nieco humanistycznego sznytu, dołożyć co nieco z dokonań współczesnych (choć nie tylko) nauk społecznych, to jednak kolejny przygnębiający tour Kanadyjczyka po przeróżnych koncepcjach robi nieodmiennie znakomite wrażenie.

Wciąż jednak nie jest jasne, czy Echopraksja utrzymuje poziom swej poprzedniczki. I choć poprzedni akapit sugerowałby, iż mamy do czynienia z książką równie dobrą jak Ślepowidzenie, trzeba uczciwie przyznać, że odczuwalne są trudy i znoje, w jakich najnowsza powieść Wattsa powstawała. Przede wszystkim zauważalny jest spory chaos w początkowej części. Zagubiony jest nie tylko Daniel Brüks – główny bohater powieści – zagubiony jest także czytelnik. Dzieje się sporo, myśli i mówi jeszcze więcej, stąd nietrudno o to, by zostać przytłoczonym. Od pewnego momentu fabuła wtłoczona zostaje w swojskie ramy, co w efekcie czyni tekst jednym z bardziej przystępnych dzieł Kanadyjczyka. Wciąż nie jest to jednak literatura „dla każdego” – kto odbił od twórczości Wattsa w przeszłości, raczej nie ma co liczyć na to, że coś się w tej materii zmieni. Elementem, który nadaje kontynuacji Ślepowidzenia dużo kolorytu, jest postać głównego bohatera – naukowca outsidera, wtłoczonego nieco wbrew swej woli w trudną, ekstremalną wręcz sytuację. Brüks wydaje się znacznie bardziej „ludzki” od Siriego Keetona, stanowi wręcz jego przeciwieństwo, odrzucając niemal całe technologiczne dziedzictwo swej epoki – reprezentuje jakieś pierwotne (przynajmniej w lokalnym wymiarze) człowieczeństwo. Jego uzupełnieniem staje się wampirzyca Valerie, wywracająca nieco pojęcie czytelnika o istotach obarczonych skazą krzyżową. Galerię postaci pierwszoplanowych uzupełniają całkiem niezłe kreacje pilotki Rakshi Sengupty i wojskowego, Jima Moore’a. Pozostali bohaterowie są tak naprawdę co najwyżej ciekawymi szkicami. Tym jednak, co w Echopraksji robi największe wrażenie, jest zbudowane na świetnym twiście zakończenie, każące spojrzeć na cały tekst z zupełnie nowej perspektywy. Stanowi ono dowód na to, jak przemyślana i konstrukcyjnie dopracowana jest proza Wattsa.

Mimo, iż najnowsza powieść Kanadyjczyka nie jest tak spektakularna jak Ślepowidzenie, trzeba przyznać, iż Watts nie zawodzi. Echopraksja to solidna porcja twardej SF na wysokim poziomie – być może nieco hermetycznej, jednak takiej, która z pewnością znajdzie uznanie w oczach miłośników konwencji. Budując na istniejącym już fundamencie, autor Ślepowidzenia rozwinął niektóre z rozpoczętych w nim wątków, uzupełniając je o zupełnie nowe treści. W efekcie powstała powieść, która choć odrębna w warstwie tematycznej, na pozostałych poziomach jest silnie związana z poprzedniczką. I choć można by czuć pewien niedosyt, wydaje się, że warto po Echopraksję sięgnąć, jak zresztą po każdą książkę tego autora. Jego twórczość jest bowiem niezbitym dowodem, że nawet współcześnie – w dobie rozwoju nauki i techniki tak dynamicznego, że stały się one niezrozumiałe dla przeciętnego Kowalskiego czy Smitha – można tworzyć świetną fantastykę naukową, w ścisłym sensie tego terminu.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Fantasta.pl i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Ustawiczne podnoszenie sobie poprzeczki czasem skutkuje tym, że w pewnym momencie ciężko skoczyć tak wysoko jak poprzednim razem. I choć bez wątpienia literatura to nie zawody lekkoatletyczne, zwykło się patrzeć na najnowsze propozycje pisarzy przez pryzmat ich poprzednich dzieł. W przypadku Petera Wattsa wspomniana poprzeczka została wysoko zawieszona już przy okazji...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Wiedźmin. Dom ze szkła Joe Querio, Paul Tobin
Ocena 6,9
Wiedźmin. Dom ... Joe Querio, Paul To...

Na półkach: ,

Ostatnimi czasy trudno oprzeć się wrażeniu, że multimedialna marka Wiedźmin ma się ostatnimi czasy wyjątkowo dobrze, przynajmniej w wymiarze rynkowym. Wraz ze zbliżającą się wielkimi krokami premierą kolejnej części gry komputerowej produktów związanych ze stworzonych przez Andrzeja Sapkowskiego uniwersum będzie pewnie coraz więcej, warto jednak odnotować, że fanom Geralta zaproponowano w ostatnim czasie m.in. książkowe wznowienia całej sagi (w dwóch wersjach, w tym kolekcjonerskiej w twardych oprawach), ebooki, audiobooki czy też grę planszową. Do tego medialnego szaleństwa przyłączyło się też wydawnictwo Egmont prezentując polskim czytelnikom komiksową opowieść zatytułowaną Wiedźmin: Dom ze szkła.

Muszę przyznać, że przed rozpoczęciem lektury miałem dość ambiwalentne odczucia. Zawsze bowiem uważałem stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego bohatera i jego uniwersum za twór z ducha słowiański, bardzo mocno osadzony w naszej kulturze, folklorze itd. Ogromny sukces komputerowej inkarnacji Geralta mógłby w zasadzie świadczyć o tym, że to, co można nazwać stworzoną w literackim pierwowzorze „wiedźmińską konwencją” (a co udało się w grach całkiem nieźle oddać) jest czytelne i atrakcyjne także poza naszym kręgiem kulturowym, wciąż jednak miałem w głowie, że gry są jednak dziełem Polaków. Pytanie brzmiało, czy Amerykanie będą w stanie stworzyć „wiedźmina”, który zachowa swój charakter i będzie odpowiednio osadzony w konwencji. Z drugiej strony fakt, iż opublikowany pierwotnie jako miniseria Dom ze szkła wyszedł ze stajni Dark Horse Comics – jednego z trzech największych graczy na amerykańskim rynku – mógł być powodem do optymizmu. Tym bardziej, że obiecująco prezentował się odpowiedzialny za niego duet autorów. Autor scenariusza Paul Tobin jest bowiem laureatem prestiżowej nagrody Eisnera i wieloletnim współpracownikiem m.in. Marvela i DC (spod jego pióra wychodziły choćby takie serie jak Spider-Man, Fantastic Four, Batman: Legends of the Dark Knight i wiele innych). Joe Querio ma z kolei na koncie rysunki do takich serii jak B.P.R.D. Hell on Earth i Lobster Johnson – jednoznacznie można więc skojarzyć go ze grupą twórców kojarzonych z osobą Mike’a Mignoli (który zresztą stworzył kapitalną okładkę dla zbiorczego wydania Domu ze szkła). Można by się zatem po tym duecie spodziewać komiksu utrzymanego w konwencji grozy. Czy jednak wiedźmiński horror wpisze się w klimat oryginału?

Amerykanie stworzyli opowieść bardzo kameralną, zamkniętą, opartą na klasycznym motywie nawiedzonego (?) domu, gdzieś w lesie Caed Dhu. W warstwie fabularnej otrzymujemy zatem dokładnie to, czego można się spodziewać – niespiesznie, acz konsekwentnie prowadzoną opowieść z umiejętnie stopniowanym napięciem i dobrym rozłożeniem akcentów między akcją, dialogami, retrospektywami itd. Całkiem nieźle udało się Tobinowi w ten nieco gotycki schemat wpisać samego Geralta – tym bardziej, że zachowuje on bez wątpienia swoje cechy charakterystyczne: pewien filozoficzny dystans do świata, lekko ironiczne poczucie humoru czy też skłonność do oddawania się prostym rozrywkom. Pozostali bohaterowie również prezentują się całkiem nieźle. Przede wszystkim, co niezwykle istotne, daleko im do jednoznaczności - potrafią zaintrygować czytelnika i przykuć go do lektury. A o to przecież chodzi.

Bardzo dobrze prezentują się także rysunki Querio – widać tu pewne pokrewieństwo ze stylem Mignoli, choć prace autora Hellboya są zwykle dużo prostsze, a kreska nieco „czystsza”. Querio daleko jednak do hiperszczegółowego sposobu rysowania – za to pozostawia on sporo miejsca na kolor. Szczególnie dobre wrażenie robią sceny dynamiczne (często ujmowane bardzo schematycznie, z uproszczonymi tłami), a także szersze, dopracowane plany. Między tymi skrajnościami Querio wypada nieco gorzej, ale wciąż co najmniej poprawnie. Jest mrocznie, jest nastrojowo, jest w klimacie wiedźmina – jest dobrze.

Jak wspomniałem wcześniej: miałem pewne obawy odnośnie tego komiksu – okazały się jednak niepotrzebne. Nastały po prostu czasy kultury zglobalizowanej i multimedialnej, w której dostajemy polskie tłumaczenie amerykańskiego komiksu opartego na polskiej grze, stworzonej na motywach polskich powieści. I wszystko tu gra, wszystko jest na miejscu, wszystko jest czytelne i zrozumiałe. Dom ze szkła powinien zadowolić zarówno fanów literackiego pierwowzoru, jak i tych, którzy wiedźmińskie uniwersum znają przede wszystkim z gier. Wydaje mi się też, że spokojnie mogą sięgnąć po ten komiks także Ci, którym postać Geralta nie jest znana (są w ogóle tacy?), gdyż autorzy, z myślą o takim czytelniku, nienachalnie wprowadzają w kilka kluczowych zagadnień (kim są wiedźmini, co to znaki, itd.). Czy jest to najlepsza z komiksowych inkarnacji Geralta? Trudno powiedzieć. Na pewno jest wyraźnie inna niż klasyczne adaptacje opowiadań autorstwa Parowskiego i Polcha, czy też wydana przy okazji premiery drugiej gry Racja Stanu Gałka, Klimka i Pollera. Komiks Tobina i Querio ma jednak charakter i stanowi interesujący wkład do świata stworzonego przez Sapkowskiego.



Dziękujemy Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Szortal.com i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Ostatnimi czasy trudno oprzeć się wrażeniu, że multimedialna marka Wiedźmin ma się ostatnimi czasy wyjątkowo dobrze, przynajmniej w wymiarze rynkowym. Wraz ze zbliżającą się wielkimi krokami premierą kolejnej części gry komputerowej produktów związanych ze stworzonych przez Andrzeja Sapkowskiego uniwersum będzie pewnie coraz więcej, warto jednak odnotować, że fanom Geralta...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2014 Ray Cluley, Ina Goldin, Christopher Green, Jonathan Lethem, Cixin Liu, K.J. Parker, Gareth L. Powell, John Llewellyn Probert, Mercurio D. Rivera, Brandon Sanderson, Priya Sharma, Jonathan Sherwood, Braulio Tavares, Wiktor Toczinow, Peter Watts
Ocena 7,2
Kroki w niezna... Ray Cluley, Ina Gol...

Na półkach: ,

Kolejny rok z rzędu najważniejszym wydarzeniem przełomu listopada i grudnia na polu literackiej fantastyki jest premiera nowej odsłony Kroków w Nieznane. Przez lata antologia ta (od 2008r. redagowana przez Mirka Obarskiego) dorobiła się licznego grona wielbicieli, a także opinii swoistego probierza stanu światowej science fiction, fantasy i horroru. Co prawda zwyczajowo nie prezentuje ona wyłącznie tekstów publikowanych w ostatnich latach, jednak zawsze trafiają do Kroków… opowiadania zasługujące na uwagę, wybijające się ponad przeciętność pomysłem, wykonaniem, nazwiskiem autora itp. Tom z roku 2014 (już dziesiąty w nowej serii) wyróżnia się coraz większym udziałem twórców spoza rynku amerykańsko-angielskiego, czym z pewnością zwróci uwagę czytelników szukających w fantastyce egzotyki. I choć może nie jest ona bardzo dominująca – widać wyraźnie, że pewne motywy i rozwiązania są literacko (kulturowo?) uniwersalne – to jednak kontakt z tekstami autorów niebędących Anglosasami ma w sobie coś z tytułowych kroków w nieznane.

Opowiadaniem, otwierającym tegoroczny almanach, jest Tęsknota za Langalaną Mercurio D. Rivery – tekst bardzo klasyczny, trochę idący w kierunku leguinowskiej science fiction. Pod płaszczem nastrojowej, emocjonalnej historii o kontakcie z „innym” Amerykanin snuje uniwersalną historię o dojrzewaniu i miłości. Zestawienie idylli gwiezdnej kolonii z interesownym obliczem człowieczeństwa rodzi pewien budujący napięcie kontrast. Zresztą, takich opozycji można tu znaleźć więcej, choćby zwracając uwagę na umiejętną grę przeciwstawionymi sobie wiedzą i emocjami. Może nie jest to tekst specjalnie odkrywczy, ale niewątpliwie niezwykle klimatyczny, jeden z najlepszych w całej antologii. Nastrój pełni równie ważną rolę także w drugim z opowiadań tegorocznych Kroków w Nieznane. Zdobycz ojca Christophera Greena to utwór w konwencji fantasy i to tej bardzo magicznej, momentami wręcz baśniowej. Pisana z perspektywy dziecka opowieść przesycona jest nastrojem lasu, zamkniętego domostwa i szalejących na zewnątrz wilków. Jest tu pewien fatalizm, jest gra na emocjach i choć rewolucji tekst ten nie zrobi, ma swój urok.

Jednym z najlepszych tekstów tomu z 2013r. była Nowa dusza Cesarza Brandona Sandersona. Rok później autor ten ponownie znalazł się w wyborze Mirka Obarskiego, jednak tym razem mamy możliwość poznać nieco odmienne oblicze tego, kojarzonego przede wszystkim z fantasy, pisarza. Pierworodny to bowiem udana militarna space opera. Na podkreślenie zasługuje dobrze poprowadzona narracja i budowanie napięcia – nawet jeśli do pewnego momentu jesteśmy w stanie przewidzieć rozwój wypadków, to wciąż kapitalna historia o mierzeniu się z samym sobą i oczekiwaniami otoczenia. Pierworodny jest dowodem na to, że nawet niespecjalnie oryginalny pomysł osadzony w niezbyt oryginalnej scenerii w rękach dobrego pisarza może zaowocować świetnym, zapadającym w pamięć opowiadaniem.

Nieco więcej oryginalności wnosi reprezentant chińskiej science fiction, czyli Wędrująca Ziemia Cixin Liu. W przeciwieństwie do publikowanych do tej pory w Polsce autorów wywodzących się z Państwa Środka, ale tworzących na Zachodzie (jak Ken Liu czy Ted Chiang), Cixin Liu jest gwiazdą literatury fantastycznonaukowej w samych Chinach. To, co uderza, to przede wszystkim rozmach pomysłu na międzygwiezdną podróż całej planety. Nieco obawiałem się zapowiedzianej „chińskości” tego opowiadania, jak się okazuje – niepotrzebnie. Choć wspomniana wcześniej egzotyka jest tu bez wątpienia odczuwalna (widoczna choćby w wyobrażeniu o roli jednostki w społeczeństwie, prymatu kolektywu, podporządkowaniu władzy, czy w sposobie pokazywania buntu i jego skutków), dominuje uniwersalny język fantastyki naukowej. Niezłe hard SF, kosmiczna inżynieria i lekka domieszka klimatu postapokaliptycznego wywołują ostatecznie bardzo pozytywne wrażenie.

Tematy społeczne, jedynie delikatnie zarysowane we wcześniejszych tekstach, na pierwszy plan wysuwają się u Brytyjki Priyi Sharmy w Szmaciarzu. Pierwiastek fantastyczny umiejscowiony jest tu przede wszystkim w świecie, fantastycznej wersji Liverpoolu doby rewolucji przemysłowej z jego ogromnym rozwarstwieniem klasowym. W warstwie problemowej jest to opowiadanie o dostępie do technologii i o tym, jak utrwala on podziały (temat aktualny przecież także i dziś), ale trzeba autorce oddać, że wlała tu dużo silnych, prostych emocji: nadziei, poświecenia dla drugiego człowieka – kolejny tytuł jak najbardziej na plus.

Ostatnia rafa Garetha L. Powella to powrót do konwencji science fiction. Tekst warsztatowo sprawny, który można określić jako postcyberpunk, wykorzystujący motyw osobliwości. Brakuje w nim jednak jakiegoś wyróżnika, który pozwoliłby wybić się temu opowiadaniu w takim otoczeniu. Ostatecznie, choć niczego nie można Ostatniej rafie zarzucić, stanowi ona chyba najmniej interesujący fragment almanachu. Nieco ciekawiej jest w kolejnym opowiadaniu – Nurku Brazylijczyka Braulio Tavaresa. Klasyczny motyw kontaktu ludzkości z obcą cywilizacją i przekładalności perspektyw został potraktowany przewrotnie i dość zaskakująco w kontekście bilansu zysków i strat. Kolejny punkt programu – Rekin! Rekin! Raya Cluleya – stanowi jedną z ozdób tegorocznych Kroków… Debiutujący w polskim przekładzie Brytyjczyk serwuje świetnie napisany tekst na przecięciu horroru i satyry. W tej miniaturze pokazuje nie tylko kulisy świata filmu, ale przede wszystkim znakomicie operuje motywem burzenia czwartej ściany, konsekwentnie wciągając czytelnika w intertekstualną grę, aż do zaskakującej pointy. Świetna propozycja nie tylko dla miłośników Szczęk.

Wiktor Toczinow jest autorem jednego z dwóch najdłuższych tekstów almanachu 2014, a zarazem jednego z dwóch rosyjskich. Krzyż św. Jerzego nie pozostawia żadnych wątpliwości odnośnie do kraju, w którym powstał, ma w sobie „to coś” co wyróżnia twórczość naszych sąsiadów ze Wschodu. Opowiadanie stawi dość gorzki komentarz do sytuacji i przemian we współczesnej Rosji – zmierzającej coraz bardziej w kierunku totalitaryzmu, z wyraźnymi podziałami społecznymi, urozmaicony przez wprowadzenie modyfikowanych genetycznie zwierząt. I jak to zwykle w przypadku fantastyki zza naszej wschodniej granicy, bywa w to wszystko wrzucony jest człowiek ze swoimi słabościami. Ludzkie słabości są zresztą ważnym elementem także w kolejnym utworze. Pogromca Smoka z Melebarton to kolejny już tekst K.J.Parker zamieszczony w Krokach… Jeden (lub jedna) z najciekawszych postaci na niwie współczesnej fantasy proponuje grę z klasycznym motywem walki ze smokiem. Tyle tylko, że rycerz nie dość, że nie pierwszej młodości, to jeszcze ma skłonność do filozofowania. Może bez rewelacji, ale w sumie opowiadanie bardzo przyjemne. Gdzieś na rubieżach konwencji fantasy sytuuje się także drugi z rosyjskich tekstów, a mianowicie Nasza krew Iny Goldin. Mamy Rosję (w scenografii i stylistyce), mamy krytykę społeczną i wizję społeczeństwa zamkniętego (nawet poza perspektywą szkoły, w której toczy się akcja), do tego dochodzą wątki powstańczo-wolnościowe i… wampiryczne. I choć może się wydawać, że w tym barszczu nieco zbyt dużo grzybków, efekt finalny jest całkiem interesujący.

Kolejne dwa opowiadania z pewnością zainteresują tych, którzy sięgają po Kroki… przede wszystkim dla klasycznej science fiction. Głębia siwego oceanu Jonathana Sherwooda to hard SF w wydaniu kosmicznym, oferujące wszystko to, co w tej konwencji najlepsze i sprawdzone: megastrukturę, tajemnice Kosmosu i skonfrontowanego z nimi człowieka, modyfikowanych astronautów, nieprzewidziane trudności i sporo technicznego żargonu. Wartościowy, trzymający w napięciu kawałek doskonałej prozy. Całkiem niezły jest także stanowiący wprowadzenie do niedawno wydanej Echopraksji Pułkownik Petera Wattsa. Bardzo popularny w Polsce Kanadyjczyk zawarł tu wszystko, za co jest lubiany, czyli sporo technologii i wyrazistego, nie do końca pozytywnego bohatera. Wydaje się, że tekst ten trudno rozpatrywać w oderwaniu od wspomnianej Echopraksji i wcześniejszego Ślepowidzenia, jednak fani pisarza powinni być zadowoleni.

Już przy okazji poprzedniej z antologii ciekawym stylem zwracał uwagę Jonathan Lethem. Także w almanachu z 2014 znalazło się więc miejsce dla jego opowiadania. Zatwardziali kryminaliści to wyrazista historia więzienna, oparta na pomyśle rodem z obrazów Beksińskiego, gdzie mury więzienia budowane są z samych osadzonych. Mimo iż pierwsze wrażenie jest tu przede wszystkim „wizualne”, to przede wszystkim tekst o ludzkich relacjach. Głęboko humanistyczny, zorientowany raczej na bohaterów, niż świat przedstawiony, a przez to ciekawy. Kroki w nieznane 2014 wieńczy nowela Dziewięć śmierci doktora Valentine’a po raz pierwszy wydanego w Polsce Johna Llewllyna Proberta. Zaczyna się jak dość typowy kryminał i… w sumie do końca nim pozostaje. Tyle tylko, że w międzyczasie pojawia się pierwiastek (niekoniecznie nadnaturalnego) horroru poparty znakomitym, intertekstualnym pomysłem, już drugi raz w tym zbiorze odnoszącym się do klasyki kina grozy. Efekt jest bez wątpienia ponadprzeciętny.

Kroki w nieznane z roku 2014 zapamiętam, o dziwo, przede wszystkim dzięki tekstom, w których w popkulturowym, ponowoczesnym tyglu groza literacka miesza się z historią kina czy humorem. Niezłych opowiadań, łamiących lub wyłamujących się ze sztywno rozumianych konwencji, jest tu zresztą więcej. Usatysfakcjonowani powinni być też fani klasycznej SF czy niebanalnego fantasy. Pewnie wielu sięgnie po najnowszy wybór Mirka Obarskiego ze względu na takie nazwiska jak Watts, Parker czy Sanderson i raczej się nie zawiodą. Ja osobiście najlepiej zapamiętam opowiadania Rivery, Cluleya, Liu, Proberta i Sherwooda. Teraz wypada tylko czekać, aby ci autorzy częściej byli przekładani na polski. Miejmy nadzieję, że nastąpi to wcześniej niż przy okazji premiery kolejnych Kroków w nieznane.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Fantasta.pl i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Kolejny rok z rzędu najważniejszym wydarzeniem przełomu listopada i grudnia na polu literackiej fantastyki jest premiera nowej odsłony Kroków w Nieznane. Przez lata antologia ta (od 2008r. redagowana przez Mirka Obarskiego) dorobiła się licznego grona wielbicieli, a także opinii swoistego probierza stanu światowej science fiction, fantasy i horroru. Co prawda zwyczajowo nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dość powszechnie uważa się Draculę Brama Stokera za pierwsze tak wyraziste przedstawienie motywu wampira w literaturze popularnej. Faktycznie, to literacka inkarnacja siedmiogrodzkiego księcia jest po dziś dzień stawiana za ikoniczny, wręcz modelowy przykład krwiopijcy. Tyle tylko, że Stoker specjalnie oryginalny nie był, a wiele z elementów czy rozwiązań uznawanych za klasyczne dla wampirycznego utworu grozy bynajmniej nie jest jego autorskim dziełem. Pomijając już tak oczywiste rzeczy jak sama figura wampira, wzięta głównie z ludowych opowieści środkowej Europy, pojawia się wiele schematów wywodzących się wprost z tradycji powieści gotyckiej. Co więcej, w 1871 r., a więc 26 lat przed wydaniem książki Stokera, opublikowane zostało inne dzieło fundamentalne dla współczesnego literacko-kinowego wizerunku wampira – Carmilla Josepha Sheridana Le Fanu.

Irlandzki pisarz w tym krótkim tekście (zdecydowanie bliżej mu do noweli niż pełnowymiarowej powieści) opowiedział klasyczną historię wampiryczną, wykorzystując rekwizytorium charakterystyczne dla ówczesnej gotyckiej grozy. Mamy więc bardzo ograniczoną scenografię, z mieszczącym się na odludziu zamkiem na czele, mamy wąskie grono postaci, pozwalające zbudować kameralny nastrój, mamy wreszcie pewną (ze współczesnego punktu widzenia rażącą) naiwność, gdzie brak dosłowności ma być środkiem wystarczającym do wywołania u czytelnika efektu zaskoczenia. Sama historia, jak już wspomniałem, wydaje się z obecnej perspektywy typowa: w zamieszkałym przez niewielką ilość osób zamczysku pojawia się niespodziewany gość… a potem zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście postać tajemniczej Carmilli i jej relacji z główną bohaterką – Laurą. Z jednej strony mamy fascynację tajemniczym, niepokojącym, choć pociągającym gościem, z drugiej strony chęć zbudowania emocjonalnej relacji... i wykorzystania ofiary. Wszystko to podszyte wątkiem homoseksualnym, który już w XX wieku obrodził w niezliczone wariacje na temat wampirzyc-lesbijek. Trzeba przyznać, że także współcześnie relacje między głównymi bohaterkami wydają się być interesujące, nawet mimo nieco archaicznego stylu (charakteryzującego się np. licznymi powtórzeniami pewnych stwierdzeń). Pozostali bohaterowie są tu raczej statystami, zbudowanymi na archetypach elementami niezbędnymi do stworzenia klimatu i pchnięcia fabuły do przodu.

W warstwie fabularnej, jak już zaznaczyłem, Carmilla jest tekstem bardzo prostym, opartym na jednym wątku głównym i jednym pobocznym, wplecionym w narrację na zasadzie opowieści szkatułkowej. Ze współczesnej perspektywy przebieg wydarzeń wydaje się co prawda aż nadto oczywisty, jednak nie można odmówić tekstowi Le Fanu pewnego specyficznego uroku. Mamy tu bowiem namacalne świadectwo tego, jak powstawały klasyczne już motywy: sposób sportretowania wampirzycy i jej niewinnej ofiary, gotycka scenografia czy też wreszcie zakończenie (zarówno w wymiarze fabularnym, jak i narracyjnym). Wtedy nowatorskie i intrygujące, dziś wciąż są czytelne, choć obudowane wieloma późniejszymi kontekstami. Czytając oryginał mamy możliwość obcowania z nimi w formie nieskażonej jeszcze naleciałościami, które zawdzięczamy Stokerowi, Anne Rice czy choćby Stephenie Meyer. Nie wspominając o setkach bardziej lub (zwykle) mniej udanych wariacji filmowych.

Wydaje się, że w zalewie pop-wampirów Carmilla jest propozycją całkiem ciekawą. Choć lekko trąci myszką, jest bardzo czytelna i ma sporo uroku. Warto sięgnąć po tekst Le Fanu przede wszystkim dlatego, iż pozwala sięgnąć w głąb konwencji, do jej gotycko-romantycznych korzeni. Bez literackich fajerwerków, bez epatowania krwią, makabrą czy seksualnością – to groza w starym stylu, którą także i dziś wielu czytelników ceni. Oni pewnie Carmillę znają... bo jeśli nie znają, to zdecydowanie poznać powinni.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Fantasta.pl i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Dość powszechnie uważa się Draculę Brama Stokera za pierwsze tak wyraziste przedstawienie motywu wampira w literaturze popularnej. Faktycznie, to literacka inkarnacja siedmiogrodzkiego księcia jest po dziś dzień stawiana za ikoniczny, wręcz modelowy przykład krwiopijcy. Tyle tylko, że Stoker specjalnie oryginalny nie był, a wiele z elementów czy rozwiązań uznawanych za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Truizmem jest stwierdzenie, że Michael Jordan stał się kimś więcej niż tylko sportowcem – ikoną amerykańskiej popkultury, symbolem sportowego i biznesowego sukcesu, przykładem dążenia do wyznaczonych celów za wszelką cenę. W pewnym momencie wydawało się wręcz, że ten człowiek ma magiczną moc – nie tylko dlatego, że potrafił „latać”, ale przede wszystkim dzięki temu, iż czego się nie dotknął, zamieniało się w złoto: podrzędnych, wyśmiewanych Chicago Bulls uczynił najpopularniejszym klubem w całej NBA, samą ligę wyciągnął z cienia rozgrywek futbolowych i baseballowych stając się motorem napędowym jej niebywałego rozwoju i ogromnego wzrostu oglądalności amerykańskiej koszykówki na całym świecie, z Nike – niewielkiej firmy produkującej sportowe obuwie uczynił zaś (w wymiarze marketingowym w zasadzie jednoosobowo) rynkowego potentata generującego niewyobrażalne wręcz zyski. Takie osoby intrygują i choć to, co w życiu Jordana działo się w blasku fleszy, na parkietach całego świata jest wszystkim znane i dostępne za pomocą kilku kliknięć, to jednak to, co zakryte, mające miejsce w ciasnych salach treningowych, zadymionych kasynach i na ekskluzywnych polach golfowych, stanowi równie ważny element tego, kim jest człowiek, zwany „jego Powietrznością” – najwybitniejszy koszykarz naszych czasów.


Roland Lazenby pisząc biografię Jordana stanął przed trudnym zadaniem pogodzenia wizerunku MJ’a jako znakomitego sportowca, z jego obrośniętą plotkami i mitami skłonnością do szukania rywalizacji i dominacji w każdym aspekcie życia. W sensie struktury otrzymujemy jednak biografią dość typową, ułożoną chronologicznie (choć punktem wyjścia staje się osoba pradziadka Jordana i kolejne pokolenia jego rodziny, aż do niego samego). Tym, co ją wyróżnia, są przede wszystkim znakomity temat i świetny styl autora: żywy, plastyczny, powodujący, że pewne sceny na kartach książki wydają się znacznie bardziej emocjonalne i epickie, niż oglądane na ekranie (choćby słynny The Shot w play-offowym starciu z Cleveland).

Pisząc historię dotychczasowego życia Michaela Jordana Lazenby skupił się przede wszystkim na wspomnianej już wcześniej niepohamowanej żądzy walki i wygrywania, która przejawia się w praktycznie każdym aspekcie jego życia. Ważny wątek książki stanowi więc poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Jordan taki jest? Co go ukształtowało? Autor dokonuje tu skrupulatnej analizy warunków, w jakich przyszło żyć kolejnym pokoleniom Jordanów, relacjom i rywalizacji młodego MJa z rodzeństwem, wreszcie dominującym, skonfliktowanym ze sobą nawzajem rodzicom. Powstaje portret człowieka, który już od najmłodszych lat musiał mierzyć się z wygórowanymi oczekiwaniami, który był z założenia skazywany na porażkę i który każdy mały sukces musiał sobie sam wywalczyć. Być może stąd wzięła się legendarna umiejętność radzenia sobie Jordana z presją - z wiary we własne siły i świadomości ciężkiej pracy, którą wykonywał. Książka Lazenby’ego jest jednak czymś więcej niż tylko kroniką sportowej drogi Jordana i próbą odpowiedzi na pytanie o to, co stoi za jego osiągnięciami. To także historia ciemnej strony sukcesu. Mimo, iż autor jest pod ogromnym wrażeniem talentu i dokonań Jordana, obraz, jaki wyłania się z kart książki, daleki jest od gloryfikowania jej bohatera. Wręcz przeciwnie – Jordan jawi się tu jako osoba wyjątkowo antypatyczna, szukająca konfliktów, lekceważąca swoich przełożonych, traktująca innych z góry, często w dość okrutny, ocierający się o mobbing sposób. Daleko też Jordanowi do ideału ciężko pracującego na treningach sportowca, gdyż mimo hektolitrów potu przelanych na treningowych salach bynajmniej nie stronił on od całonocnych wypadów do kasyna, czy też gry w golfa na horrendalnie wysokie stawki. Dostajemy więc obraz wielowymiarowy, pozwalający przyjrzeć się osobie gwiazdy Chicago Bulls (a potem Washington Wizards) z różnych perspektyw.

Słowa uznania należą się Lazenby’emu także ze względu na to, iż pisząc swoją książkę sięgnął po bardzo zróżnicowany materiał: zarówno po archiwalne wypowiedzi Jordana, jego współpracowników czy też członków rodziny, ale także postarał się on zasięgnąć języka współcześnie, pozwalając przyjrzeć się niektórym wydarzeniom z perspektywy czasu, na chłodno. Warto również zauważyć, iż Lazenby traktuje Jordana jako coś więcej niż po prostu człowieka, raczej jako zjawisko: wręcz swoisty kombinat pozwalający na szeroko zakrojoną działalność biznesową – kombinat, dla którego prawidłowego działania niezbędni są ludzie inni, niż sam Michael. Można tu wymienić choćby rodziców Jordana, Sonny’ego Vaccaro, Deana Smitha, Phila Jacksona czy Scottiego Pippena, ale Lazenby zwraca uwagę, że biorąc pod uwagą fakt, iż nic tak nie motywowało bohatera książki jak konflikty, nie sposób pominąć tu choćby Jerry’ego Krause czy Isaiah Thomasa. Historia „Jego Powietrzności” jest bowiem historią pokonywania kolejnych przeciwności losu, konsekwentnej i bezwzględnej drogi człowieka na sam szczyt, bez względu na koszty.

Muszę przyznać, iż nie spodziewałem się tak znakomitej książki. Lazenby napisał biografię niebanalnego człowieka, wręcz ikony współczesnej popkultury, sportowca, na którego wizerunku zbudowane zostały biznesowe potęgi, jak NBA czy Nike i którego boiskowe dokonania do dziś elektryzują fanów koszykówki. Myślę, że znajdą tu coś dla siebie nie tylko miłośnicy NBA (dla nich, szczególnie tych z mojego, wychowanego w latach 90. pokolenia, osoba Jordana do dziś stanowi kwintesencję koszykarskiej maestrii – bez względu na to, czy wtedy kibicowali Bulls, Jazz, Sonics czy Knicks), ale także Ci, którzy chcą przeczytać opowieść o przełamywaniu barier, kulisach wielkiego sportowego biznesu i tworzeniu kultury popularnej. I choć historia Michaela Jordana wciąż się pisze, choć szefując Charlotte Hornets musi się mierzyć z własną, stworzoną na pakiecie legendą, trudno się oprzeć wrażeniu, że epilog tego i kolejnych epizodów może być tylko jeden. Może faktycznie, ten chorobliwie ambitny skurczybyk z Północnej Karoliny skazany jest na sukces.


Wydawnictwu SQN dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Szortal.com i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Truizmem jest stwierdzenie, że Michael Jordan stał się kimś więcej niż tylko sportowcem – ikoną amerykańskiej popkultury, symbolem sportowego i biznesowego sukcesu, przykładem dążenia do wyznaczonych celów za wszelką cenę. W pewnym momencie wydawało się wręcz, że ten człowiek ma magiczną moc – nie tylko dlatego, że potrafił „latać”, ale przede wszystkim dzięki temu, iż...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Phil Jackson. 11 pierścieni Hugh Delehanty, Phil Jackson
Ocena 7,5
Phil Jackson. ... Hugh Delehanty, Phi...

Na półkach: ,

Tak jak Michael Jordan i Kobe Bryant postrzegani są jako symbole sukcesu odniesionego na parkietach NBA, tak nie ma trenera, który odniósłby większy sukces, niż Phil Jackson. Tytułowe jedenaście pierścieni mistrzowskich (plus dwa nieudane występy w Finałach) zdobytych jako trener Chicago Bulls i Los Angeles Lakers, a wcześniej jeszcze dwa zdobyte jako zawodnik nowojorskich Knicks, możliwość trenowania największych koszykarzy, osiągających wybitne osiągnięcia indywidualne, a jednocześnie legendarna wręcz umiejętność budowania wspaniałych drużyn grających basket zespołowy i skomplikowany. Gdy dodamy do tego nutkę tajemniczości, którą owiane są nietypowe metody treningowe i motywacyjne popularnego Jaxa, w skład których wchodzą sesje medytacyjne, palenie szałwii w szatni czy też wzywanie drużyny na trening za pomocą bicia w wielki bęben, rodzi się obraz człowieka nieprzeciętnego, który nie tylko potrafił przełamać rządzące zawodową koszykówką schematy, ale przy tym odniósł niebywały sukces stając się najbardziej utytułowanym trenerem w historii NBA.


Zawsze mam pewne obawy w przypadku książek sygnowanych oprócz nazwiska głównego bohatera także nazwiskiem „współautora”, zwykle będącego niewiele więcej niż połączeniem ghostwritera, redaktora i dziennikarza spisującego przemyślenia głównego „twórcy” danej pozycji. Tym bardziej, że Jackson i Delehanty przyjęli dość luźną formułę. 11 pierścieni (nie wiedzieć czemu z okładki polskiego wydania zniknął podtytuł The Soul of Success – czy też widoczna w nagłówkach stron Istota sukcesu) jest bowiem czymś w rodzaju połączenia sportowej autobiografii Jacksona, przewodnika po jego filozofii, podręcznika psychologii sportu i poradnika z zakresu skutecznego, niekonwencjonalnego zarządzania. Konsekwencją tego jest dość chaotyczna struktura, w której, mimo ogólnego zachowania klucza chronologicznego (czyli od dzieciństwa, przez karierę zawodniczą, pierwszy i drugi Threepeat z Bulls, aż po dwie trenerskie kadencje w Lakers), wątki dość często przeplatane są refleksjami natury na temat pracy z drużyną i jej wielkimi osobowościami, nietypowym metodom trenerskim, czy też szeroko pojętej filozofii Zen Mastera. Ot, dobrze skrojony przez marketingowców produkt mający trafić do szerokiego grona odbiorców: od fanów basketu po szukających inspiracji menedżerów. Trochę faktów, trochę anegdot, trochę przemyśleń samego Jacksona, całość doprawiona wypowiedziami współpracowników, zawodników, czasem rywali. Oczywiście wszystko jest tu raczej ugrzecznione, więc czytelnicy spodziewający się jakichś sensacyjnych informacji np. na temat konfliktu między Shaquillem O’Nealem a Kobe Bryantem, czy też potwierdzenia spekulacji na temat prawdziwych przyczyn niedyspozycji Michaela Jordana w słynnej Flu Game będą zawiedzeni. Niemniej jednak dla koszykarskich kibiców znajdzie się tu całkiem sporo ciekawostek, przede wszystkim dotyczących budowania mistrzowskich drużyn. W tym sensie jest to zatem książka faktycznie pozwalająca poznać Jacksona bliżej – przede wszystkim jako trenera, pokazując relacje z zawodnikami i działaczami, sposób funkcjonowania wielkiej medialnej machiny jaką jest NBA; ale także jako człowieka ze swoim życiem rodzinnym czy problemami zdrowotnymi… no i ambicjami.

11 pierścieni to nie jest pozycja, która porywa, choć niewątpliwie potrafi zainteresować. Przede wszystkim pokazuje jak wiele czynników niezbędnych jest, aby osiągnąć sukces – organizacja, motywacja, warsztat, zespół. Myśli Jacksona rzemieślniczo ubrane w słowa i przelane na papier potrafią dać do myślenia i zainspirować każdą z wymienionych przeze mnie wcześniej grup odbiorców. Ale jest tu coś jeszcze, pewna nie wyrażona wprost (choć uważnemu czytelnikowi rzucająca się niemal w oczy) prawda mówiąca wiele zarówno o Jacksonie, jak i o koszykarskich gwiazdach, które trenował: kiedy już raz się na szczyt wejdzie, bardzo niechętnie się z niego schodzi. Jackson dowiódł tego jak nikt inny w historii NBA – raz za razem… nawet jeśli na pierścienie zabrakło już palców rąk.



Wydawnictwu SQN dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Szortal.com i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Tak jak Michael Jordan i Kobe Bryant postrzegani są jako symbole sukcesu odniesionego na parkietach NBA, tak nie ma trenera, który odniósłby większy sukces, niż Phil Jackson. Tytułowe jedenaście pierścieni mistrzowskich (plus dwa nieudane występy w Finałach) zdobytych jako trener Chicago Bulls i Los Angeles Lakers, a wcześniej jeszcze dwa zdobyte jako zawodnik nowojorskich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pisząc o otwierającej cykl Archiwum Burzowego Światła Drodze królów, zwracałem uwagę, jak ogromny jest rozmach przedsięwzięcia, które podjął Brandon Sanderson. Historia, zaplanowana na dziesięć około tysiącstronicowych tomów, to przecież setki wątków, postaci, motywów, wielka przestrzeń do opisu świata – krótko mówiąc, niebagatelne pisarskie wyzwanie, którego realizacja niesie ze sobą spore ryzyko niepowodzenia: pogubienia się, przegadania, zaplątania w fabule itp. To bolączka, na którą wielotomowe cykle fantasy cierpią zresztą dość powszechnie. Wystarczy popatrzeć na sztandarowe dzieła tej konwencji – Pieśń Lodu i Ognia George’a R.R. Martina czy też Koło Czasu Roberta Jordana. Szczęśliwie, na przykładzie tego drugiego cyklu Sanderson udowodnił, że dobrze radzi sobie z tak złożoną materią i nawet stworzoną przez innego autora, rozwleczoną, od pewnego momentu przeraźliwie nudną historię potrafi w efektowny sposób spiąć, podsumować i zapewnić godny finał. To, wraz z całkiem udanym pierwszym tomem Archiwum Burzowego Światła, pozwalało na pewien optymizm. Muszę jednak przyznać, że po lekturze Słów światłości Amerykanin ma we mnie kibica, który wierzy, że za kilkanaście lat będziemy mogli nazwać rozpoczętą Drogą Królów opowieść jednym z najbardziej porywających i epickich dzieł w historii fantasy. Bo co do tego, że posiada odpowiedni potencjał, nie mam już żadnych wątpliwości.

Słowa światłości są kontynuacją Drogi królów w ścisłym tego terminu znaczeniu – w warstwie formalnej opierają się na dość podobnym schemacie równoległego prowadzenia wątków głównych bohaterów, przeplatanego budującymi szeroki plan retrospekcjami i interludiami. Warstwę fabularną powieści można streścić krótko jako rozwinięcie historii głównych bohaterów, silniejsze wyprowadzenie ich na pierwszy plan, zarysowanie obrazu nadchodzących w świecie przedstawionym wielkich wydarzeń, a wreszcie oczekiwane od poprzedniego tomu powiązanie najważniejszych wątków w wielkim, efektownym finale. Tym, co zrobiło na mnie spore wrażenie, jest fakt, iż mimo epickiego, bardzo mocnego zakończenia, które pointuje zasadnicze wątki powieści, nie pozostawiając miejsca na niedosyt, jednocześnie udaje się Sandersonowi stworzyć miejsce na dalszy rozwój historii, rysując nowe, pasjonujące wątki. To rzadka sztuka, by, unikając „cięcia” opowieści w losowych momentach lub też przesadnie eksponowanych cliffhangerów, doprowadzić do sytuacji, gdzie mimo udzielenia odpowiedzi na kluczowe pytania czytelnik wciąż chce czytać, gdyż pojawiają się nowe tajemnice i zagadki – fabuła zostaje domknięta, lecz bynajmniej nie zamknięta.

Drugi tom Archiwum Burzowego Światła to ponownie powieść zbudowana głównie wokół Kaladina i Shallan. Tym razem na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim uczennica Jasnah – w przeciwieństwie do Drogi królów, gdzie retrospekcje dotyczyły przede wszystkim Burzą Błogosławionego, tutaj mamy okazję zapoznać bliżej z przeszłością młodej Vedenki. Wciąż bardzo istotnymi bohaterami pozostają też arcyksiążę Dalinar i jego syn Adolin. Zresztą, w przypadku postaci także należą się autorowi słowa uznania. Udało mu się bowiem uniknąć sztywnego trzymania się raz nakreślonego portretu głównych bohaterów, choćby nie wiem, jak był udany. Tu są oni dynamiczni, reagują na wydarzenia w otoczeniu, dojrzewają, zmieniają się, czasem są wręcz nieprzewidywalni – tak dla czytelnika, jak i dla siebie samych. To chyba, oprócz kilku dość efektownych, choć może nie fundamentalnych zwrotów fabuły, jeden z najważniejszych punktów, w których Amerykanin operuje „dynamiką zaskoczenia”. Główna oś fabuły zbudowana jest bowiem raczej wokół koncepcji fatalistycznej – oczekujemy, że coś się nieuchronnie wydarzy i pytania odnośnie do przyszłych wydarzeń, jakie stawia sobie wraz z bohaterami czytelnik brzmią raczej: „kiedy?” i „jak?”, a nie „co się stanie?”. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że, pracując nad dokończeniem Jordanowskiego Koła czasu, Sanderson liznął nieco charakterystycznych dla autora Oka Świata konceptów i rozwiązań. Pierwszym z nich jest właśnie samo ogólne założenie cyklu opartego na pomyśle powtarzającej się historii i powracających z niebytu potężnych sił burzących status quo świata przedstawionego. Przykładem drugiego może być choćby sposób budowania postaci kobiecych i relacji damsko-męskich. Szczęśliwie, do nieco skostniałego i naiwnego wzorca wziętego od Jordana, Sanderson dołożył talent do pisania dobrych, czasem wręcz błyskotliwych dialogów. Efekt jest zatem co najmniej zadowalający i myślę, że należy mówić raczej o twórczych zapożyczeniach niż kalkach rozwiązań, które stosował klasyk gatunku.

Słowa światłości zrobiły na mnie znakomite wrażenie – umiejętnie rozwinęły wątki zawiązane w Drodze królów i bez zbędnych dłużyzn doprowadziły je do wielkiego finału, stanowiącego jednocześnie podbudowę dla dalszego ciągu epickiej opowieści. Dawno nie zdarzyło mi się czytać równie dobrze przemyślanego i napisanego tekstu, który mimo imponujących gabarytów autentycznie wciąga. Tą powieścią Sanderson udowadnia, że jest w chwili obecnej w ścisłej światowej czołówce autorów fantasy. Nie pozostaje zatem nic innego, tylko czekać na kolejną odsłonę Archiwum burzowego światła i mieć nadzieję, że jego polski wydawca zadziała równie sprawnie, jak było to w przypadku tomu drugiego.


Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Fantasta.pl i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Pisząc o otwierającej cykl Archiwum Burzowego Światła Drodze królów, zwracałem uwagę, jak ogromny jest rozmach przedsięwzięcia, które podjął Brandon Sanderson. Historia, zaplanowana na dziesięć około tysiącstronicowych tomów, to przecież setki wątków, postaci, motywów, wielka przestrzeń do opisu świata – krótko mówiąc, niebagatelne pisarskie wyzwanie, którego realizacja...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Thunderbolts: Wiara w Potwory Mike Deodato Jr., Warren Ellis
Ocena 6,8
Thunderbolts: ... Mike Deodato Jr., W...

Na półkach: ,

Na początku muszę przyznać, że choć WKKM śledzę dość pobieżnie, to jej 57 tom zapowiadał się jako jeden z ciekawszych w Kolekcji. Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, przedstawia on bohaterów (a w zasadzie antybohaterów) raczej mało w Polsce znanych, a Ci, którzy już nie raz gościli w dostępnych na naszym rynku publikacjach, pojawiają się tu w bynajmniej nie oczywistym kontekście. Po drugie, zawsze intryguje mnie wykorzystanie figury antybohatera, a w Thundebolts mamy ich w zasadzie kilku. Po trzecie, ciekawy jest kontekst historii: osadzenie jej tuż po wydarzeniach Wojny Domowej (moim zdaniem w jednym z najlepszych momentów w historii uniwersum Marvela), gdy trwa obława na superbohaterów, którzy nie zgodzili się poddać rządowej rejestracji. Po czwarte wreszcie, czynnikiem przyciągającym do tej pozycji jest osoba scenarzysty. Warren Ellis, znany choćby z Transmetropolitan, The Authority czy wydanego w WKKM Iron Man: Extremis, zwykł nie schodzić poniżej pewnego poziomu, pisząc historie nie tylko ciekawe, ale też w pewien sposób łamiące utarte konwencje. Wszystko to razem wzięte, a także uzupełniająca duet autorski osoba brazylijskiego rysownika Mike’a Deodato Juniora (na koncie ma pracę m.in. przy Avengers, Elektrze, Spider-Manie czy Wonder Woman), powodowało, że zdecydowałem się po niniejszy tom sięgnąć.

Sama idea grupy, jaką są Thunderbolts, zrodziła się w połowie lat 90. za sprawą Kurta Busieka i Marka Bagleya – do dziś zresztą opiera się na pomyśle wykorzystania superzłoczyńców, lub nie przebierających w środkach superherosów, i postawienia ich po stronie wziętego w duży cudzysłów „dobra”. I o ile pierwsza seria jej przygód spotkała się ze sporym uznaniem krytyki (znalazła się nawet na liście najlepszych momentów w historii komiksu przygotowanej przez magazyn Wizard), a obecny skład robi chyba największe wrażenie (pojawiają się w nim m.in. Deadpool, Elektra, Punisher, Czerwony Hulk, Venom czy Ghost Rider), to wydarzenia Wojny Domowej pozwoliły wykorzystać chyba do maksimum potencjał, jaki stwarza zarządzana przez rząd grupa wątpliwej proweniencji „herosów”. Głównym motywem Wiary w potwory jest zatem stworzenie kierowanej przez Normana Osborne’a (tak, tego samego, który przez długi okres przyjmował tożsamość Green Goblina) rządowej grupy mającej na celu wyłapywanie i unieszkodliwienie herosów niepokornych względem władz (czytaj: odmawiających wyjawienia swojej tożsamości i poddania się rejestracji). Tyle tylko, że do stanowiących wcześniej trzon zespołu Songbird, Swordsmana czy Radioactive Mana dołączają takie „zacne” osobistości jak Venom (Mac Gargan) czy Bullseye. Wszystko to, co dzieje się zarówno wewnątrz, jak i wokół Thunderbolts robi naprawdę niezłe wrażenie. Widać, że Ellis miał sporo pomysłów na detale. Od dość bezwzględnych metod rekrutacji i kontroli nad nieobliczalnymi ex-superłotrami, przez osobiste problemy i tarcia między poszczególnymi członkami ekipy, aż po całą medialno-PRową otoczkę towarzyszącą „superłapsom”: wszechobecne media, kreowanie wizerunku, reklamowane w TV zabawki (scena z reklamą, w której sponiewierana zostaje figurka Kapitana Ameryki jest doprawdy urocza) – wszystko to składa się na obraz zespołu stworzonego nieco na siłę, gdzie pozory ważniejsze są od faktów, a zasady moralne schodzą na dalszy plan względem zakładanego celu. To kolejny aspekt Thunderbolts, za który należą się Ellisowi słowa uznania – wyraźny, mocny wątek łamiący konwencję superhero, pokazujący jako stróżów prawa cynicznych oportunistów po obu stronach przysłowiowej barykady dzielącej bohaterów od złoczyńców, zaś zgodnie z obowiązującą po Wojnie Domowej wizją uniwersum renegatami czyniących idealistycznych i indywidualistycznych trykociarzy nie chcących się poddać państwowej kurateli. Pozytywnie ocenić należy też rysunki. Deodato nie należy może do grona wirtuozów ołówka, ale trzeba przyznać, że strona wizualna prezentuje się całkiem nieźle. Wyróżnić tu można przede wszystkim umiejętne operowanie cieniem, portretowe zbliżenia dobrze oddające emocje postaci (swoją drogą, kolejny mały plusik za danie Normanowi Osbornowi twarzy Tommy’ego Lee Jonesa),a także dynamiczne, ciekawe sceny walk. Szczególnie te ostatnie, choć bywają wrażliwym probierzem talentu artysty, u Brazylijczyka wypadają zdecydowanie ponadprzeciętnie.

Wyrażone powyżej słowa uznania nie oznaczają jednak, że Wiara w potwory pozbawiona jest wad. Tym, czego mi w niej najbardziej brakuje, jest jeden wyraźny i zamknięty główny wątek fabularny. Jak zaznaczyłem wcześniej – Ellis znakomicie dopracował detale i stworzył pewne napięcie, umiejętnie zagrał też „nastrojem” szerokiego planu, czyli sytuacją w uniwersum. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że komiksowi brakuje sprecyzowanej osi fabuły. Mamy raczej do czynienia z kilkoma świetnymi, ale jednak pomniejszymi scenami, dwoma większymi potyczkami, grą drugim planem i budowaniem nastroju i w sumie tyle. Brak tu po porostu jakiejś historii, którą scenarzysta chciał opowiedzieć. Efekt tego taki, że cały, skądinąd niezły, klimat gdzieś się w końcówce ulatnia przez brak fabularnego domknięcia… bo i nie ma czego domykać. Na szczęście to w zasadzie jedyna większa bolączka tego albumu.

Thunderbolts: Wiara w potwory zasługuje na ocenę zdecydowanie pozytywną. Jak przystało na komiks o postawionych (niekoniecznie z własnej woli) po stronie prawa złoczyńcach sporo to brutalności i przemocy (zarówno werbalnej, jak wizualnej), jednak jego mocna wymowa leży raczej w rozmyciu klasycznego podziału na „tych dobrych” i „tych złych”. Co prawda w przypadku uniwersum Marvela po rozpadzie Avengers i Wojnie Domowej zabieg taki nie należy do specjalnie oryginalnych, jednak w połączeniu z wykorzystaniem postaci takich jak Norman Osborn, Venom czy Bullseye zyskuje całkiem sporo świeżości.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Szortal.com i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Na początku muszę przyznać, że choć WKKM śledzę dość pobieżnie, to jej 57 tom zapowiadał się jako jeden z ciekawszych w Kolekcji. Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, przedstawia on bohaterów (a w zasadzie antybohaterów) raczej mało w Polsce znanych, a Ci, którzy już nie raz gościli w dostępnych na naszym rynku publikacjach, pojawiają się tu w bynajmniej nie oczywistym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy mówi się o polskiej fantastyce okresu powojennego, często pokutuje pogląd, który można streścić w zdaniu: „Był Lem a po nim długo, długo nic.” Jakkolwiek krzywdząca dla wielu twórców byłaby ta opinia, przyznać trzeba, że istotnie palmę pierwszeństwa na tym poletku słusznie dzierżył Stanisław Lem… tyle tylko, że nie jest to całkiem prawdziwe. Kiedy bowiem zorganizowano plebiscyt na najważniejszą polska książkę SF powojennego trzydziestolecia, zwycięzcą okazała się debiutancka powieść Adama Wiśniewskiego-Snerga,Robot. Z perspektywy lat, które minęły od tego czasu, można się zastanawiać, czy faktycznie jest to pozycja tak ważna i wpływowa. Nie ulega jednak wątpliwości, że jeśli chodzi o rozmach, poziom literacki, naukowy i filozoficzny Snerg laur zdobył zasłużenie. Tym bardziej dziwi, że z czasem zarówno twórczość autora, jak i jego wyjątkowa osoba stały się nieco zapomniane. A przecież w swoich tekstach upamiętnili go chociażby Janusz Zajdel czy Marek Huberath. Na czym zatem polega fenomen Robota?




Warto zacząć od tego, iż debiutancką powieść Wiśniewskiego-Snerga należy bezwzględnie traktować całościowo, jako zamknięte, przemyślane, złożone dzieło. Zaznaczam ten, wydawać by się mogło, oczywisty fakt, gdyż bariera „wejścia w utwór” jest tu wyraźnie odczuwalna. Przez pierwszych kilkadziesiąt stron czytelnik (podobnie jak główny bohater) może się czuć nieco zagubiony i przytłoczony. Z czasem jednak fabuła będzie bardziej przejrzysta, a zamysł autora dostrzegalny. Punktem wyjścia fabuły staje się eksploracja świata przez postać, nazwaną enigmatycznie BER-66, równolegle to jednak także eksploracja własnej tożsamości. Świat przedstawiony budowany jest tu z drobniutkich fragmentów – więcej w nim dziur i niewiadomych niż pewników.Snerg wykorzystuje tu dość delikatnie motywy, które później staną się cechą charakterystyczną polskiej fantastyki tzw. socjologicznej – chociażby manipulowanego z zewnątrz bohatera starającego się przejrzeć mechanizmy rządzące społeczeństwem zamkniętym. W przypadku Robota ten klasyczny schemat zostaje uzupełniony fundamentalnym z punktu widzenia protagonisty pytaniem o to, kim właściwie jest: człowiekiem? Robotem? I co właściwie każdy z tych terminów znaczy. To jednak zaledwie początek, podbudowa samego tekstu. Na dobrą sprawę fabuła tej powieści okazuje się nie być najważniejsza: o jej atrakcyjności stanowią raczej fragmenty, w których autor snuje rozważania moralno-filozoficzne, a także popisowe wręcz wykorzystanie nauki jako narzędzia poznania i wspomnianej wcześniej eksploracji świata przedstawionego. Zabieg, w którym tak bohater, jak i czytelnik poznają świat utworu niemal od zera nie jest oczywiście niczym specjalnie odkrywczym, rzadko się jednak zdarza, aby był wykorzystany z taką gracją. Powieściowy debiut Snerga to science fiction w pełnym tego terminu znaczeniu . Co ważne, nawet posiadając dość podstawową wiedzę z zakresu fizyki, jesteśmy w stanie śledzić losy bohatera, „rozkładającego” otaczający go świat na czynniki pierwsze. Znakomite wrażenie robią tu choćby opisy efektów relatywistycznych w „powolnym” mieście i stopniowe uświadamianie sobie możliwości, jakie się w związku z nimi rodzą. Równie ważnym, jeśli wręcz nie ważniejszym elementem całości jest warstwa filozoficzna. To zresztą cecha charakterystyczna wszystkich tekstów tego autora – utwór literacki stanowi tu narządzie prezentacji pewnej teorii (Snerg stworzył ich co najmniej kilka. Przedstawiał je zresztą w środowisku naukowym, jednak zostały przyjęte wyjątkowo chłodno), szerszej wizji rzeczywistości. W przypadku Robota podbudową stała się tzw. „Teoria Nadistot”, zwana także „Jednolitą teorią względności życia” przedstawiająca strukturę, w której mamy do czynienia z kolejnymi generacjami istot żywych. Autor skrupulatnie analizuje w niej otaczającą nas rzeczywistość, rozważa możliwości poznania generacji górującej nad nami (a także generacji znajdującej się nad nią) itd. W efekcie zakończenie książki stanowi obszerny traktat filozoficzny, noszący zresztą wyraźne cechy formalne charakterystyczne dla konwencji dialogu. Filozofowania jest tu jednak znacznie więcej: Snerg rozważa kwestie poznania, moralności, a w kontekście tytułowego „robota” zastanawia się nad pojęciem wolnej woli. Słowem, miłośnicy gęstej, nasyconej treścią prozy powinni być więcej niż zadowoleni.


Mimo iż uważam Robota za dzieło słusznie cieszące się uznaniem, byłbym jednak bardzo ostrożny z polecaniem go szerokiemu gronu czytelników. Przede wszystkim dlatego, iż to proza bardzo wymagająca, gdzie do lektury niezbędne jest nie tylko skupienie i czas, ale także odpowiedni aparat poznawczy. Jeśli jednak zdecydujemy się podjąć wyzwanie i poświęcić tej książce należytą dozę uwagi, lektura będzie stanowić wspaniałą intelektualną przygodę. Na zakończenie słowa uznania należą się ekipie Bookrage – wydawcy najnowszego, elektronicznego wydania, które pojawiło się w ramach pakietu „Czasoprzestrzenie Snerga”. Warto przypominać takich autorów jak Snerg, gdyż ich twórczość jest najlepszym dowodem na to, że rodzima fantastyka sprzed lat wciąż ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko wybitne dzieła Lema. Choćby takiego Robota.


Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Fantasta.pl i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Kiedy mówi się o polskiej fantastyce okresu powojennego, często pokutuje pogląd, który można streścić w zdaniu: „Był Lem a po nim długo, długo nic.” Jakkolwiek krzywdząca dla wielu twórców byłaby ta opinia, przyznać trzeba, że istotnie palmę pierwszeństwa na tym poletku słusznie dzierżył Stanisław Lem… tyle tylko, że nie jest to całkiem prawdziwe. Kiedy bowiem zorganizowano...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Iron Man: Pięć koszmarów Matt Fraction, Salvador Larroca
Ocena 7,2
Iron Man: Pięć... Matt Fraction, Salv...

Na półkach: ,

Zawsze miałem sentyment do Iron Mana. Tony Stark często jawił mi się jako marvelowska, bardziej ludzka i barwna wersja Bruce’a Wayne’a – ot, milioner, który z takich lub innych przyczyn wchodzi na ścieżkę walki ze złem. Przy czym o ile postać nocnego obrońcy Gotham odmalowywana jest (przynajmniej od pewnego momentu swej przeszło 75-letniej historii) raczej w ponurej, mrocznej tonacji, o tyle w przypadku członka Avengers możemy dostrzec znacznie więcej kolorytu. I mam tu na myśli nie tylko żółto-czerwoną zbroję. W przeciwieństwie do wiecznie skrywającego się przed światem Batmana/Wayne’a, Iron Man/Stark po prostu bierze rzeczywistość „na klatę”: żyje pełnią życia, pozwala sobie na ekscentryczność, ale jednocześnie angażuje się w sprawy tego świata bez względu na to, czy akurat nosi kostium, czy nie: jako biznesmen, filantrop, działacz polityczny, szef S.H.I.E.L.D itd. I choć oczywistym jest, że często płaci za to ogromną cenę (nie tylko w sensie finansowym) i niejednokrotnie upada, by potem wstać, dzięki temu wydaje się być postacią znacznie bardziej wielowymiarową, pełniejszą. Pięć Koszmarów jest historią, która w swych założeniach ma właśnie eksploatować słabości Starka, jego obawy, wątpliwości i słabe punkty. W pewnym momencie dochodzi bowiem do ataku terrorystycznego z wykorzystaniem technologii dziwnie podobnej do tej, na której opiera się cały program Iron Mana…

Matt Fraction stworzył scenariusz oparty na sprawdzonym schemacie wykorzystującym motyw szalonego naukowca szukającego zemsty. Tyle tylko, że w tym przypadku jest nim Ezekiel Stane - syn jednego z najważniejszych przeciwników Starka – Obadiah Stane’a. Karty rozdane są bardzo szybko – jeszcze sporo przed połową komiksu wiadomo już z grubsza, co, kto, kogo i dlaczego… nie wiadomo tylko jak wszystko się potoczy. Napięcie jest więc zbudowane bardzo skutecznie, tyle tylko, ze jest to napięcie bardzo umiarkowane. Trochę rozczarowuje także zdecydowanie zbyt szybkie porzucenie motywu tytułowych koszmarów Tony’ego Starka, jedynie śladowo wykorzystane w końcówce. Coś jednak sprawiło, iż składające się na ten album siedem pierwszych numerów serii The Invincible Iron Man zdobyło w 2009r. Nagrodę Eisnera dla najlepszej nowej serii. Trzeba przyznać, że choć komiks nie grzeszy oryginalnością, ani nie wnosi do biografii Iron Mana zbyt wiele nowego (no, może poza pewnym uszczupleniem zasobów i wizerunku Stark Industries), to jednak dzieje się w nim całkiem sporo. Mamy tu całkiem sporo akcji (niektóre całkiem niezłe i zapadające w pamięć – np. ta nad Chinami), mamy zawsze sprawdzony wątek Pepper Potts, na gościnnych występach pojawiają się m.in. War Machine, Thor, Reed Richards czy Spider-Man (największy plus końcówki znakomicie osadzonej w realiach uniwersum Marvela tuż po Wojnie Domowej), no i przede wszystkim Tony’ego Starka po raz kolejny walczącego o przetrwanie - tym razem nie tylko siebie, ale i swojej firmy. Zawsze uważałem, że postać Starka najlepiej wypada w momentach, gdy zaczyna „się poczuwać” do różnych rzeczy, zawsze robiąc to w pewnym sensie przez pryzmat swojego rozbuchanego ego. Podobnie jest i w tym przypadku… a przynajmniej do pewnego momentu. Potem jest jeszcze bardziej ciekawie.


Problem mam natomiast ze stroną wizualną tego komiksu. Z jednej strony rysunki Salvadora Larroci są całkiem przyzwoite, dynamiczne. Czasem jedynie dość groteskowo wypada mimika twarzy czy też pojawiają się dziwne ujęcia perspektywy (widoczne jest to szczególnie w przypadku zbroi głównego bohatera). Nie do końca sprawdza się także kolorowanie z wszechobecnym komputerowym gradientem, który powoduje, że twarze niemal wszystkich postaci wyglądają jakby właśnie zakończyły sesję w solarium i wyszły z niego całe w olejku do opalania. No cóż, chyba wolałem bardziej klasyczne (nawet jeśli zgodnie z ówczesną modą lekko „mangowe”) rysunki Larroci, które pamiętam z wydanego jeszcze przez TM-Semic Heroes Return.

Pięć koszmarów nie jest z pewnością ani najciekawszą, ani najlepszą wizualnie historią z Iron Manem w roli głównej. Trzeba jednak przyznać, że jest wystarczająco dobra, by fani tej postaci nie czuli się zawiedzeni. Z tych samych zresztą powodów powinna tez trafić w gusta osób, którym postać Tony’ego Starka nie jest specjalnie znana. Fraction zbudował swą opowieść na kilku cechach konstytutywnych dla komiksów o Iron Manie: technologii, pieniądzach, ego bohaterów, ale też ludzkiej stronie samego Starka: konfrontowaniu się ze swoimi obawami i przyjmowaniu odpowiedzialności za to co ma się wydarzyć. To, w połączeniu ze sporą dawką akcji i całkiem niezłymi dialogami czynią Pięć koszmarów pozycją, po którą warto sięgnąć.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Szortal.com i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Zawsze miałem sentyment do Iron Mana. Tony Stark często jawił mi się jako marvelowska, bardziej ludzka i barwna wersja Bruce’a Wayne’a – ot, milioner, który z takich lub innych przyczyn wchodzi na ścieżkę walki ze złem. Przy czym o ile postać nocnego obrońcy Gotham odmalowywana jest (przynajmniej od pewnego momentu swej przeszło 75-letniej historii) raczej w ponurej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Często spotkać się można z opinią, iż klasyczna „twarda” science fiction przeżywa kryzys. Fantastyka naukowa wydaje się być w odwrocie co najmniej z kilku przyczyn. Można się tu doszukiwać wyczerpania się formuły, przesytu wałkowanymi w kółko pomysłami i motywami; nie sposób odmówić także znaczenia coraz większemu sprofilowaniu fantastyki w kierunku rozrywki i wynikającej z niego dominacji lżejszych form, jak fantasy czy też space opera. Wydaje się jednak, że u podstaw takiego stanu rzeczy leży inna, dużo głębsza zmiana, dotycząca obrazu samej nauki. Od czasów dominacji science fiction jako literatury dostarczającej intelektualnej rozrywki inżynierom nastąpił ogromny postęp i specjalizacja wiedzy. Obecnie nawet nieźle wykształcony człowiek nie jest w stanie pojąć wszystkiego. To utrudnienie dotyka też pisarzy: trudno być na bieżąco z dokonaniami nauki choćby w głównych jej dziedzinach, trudno by inspirowały one do tworzenia literackich wizji bez utraty czy też rozmycia komponentu naukowego… a nawet jeśli uda się stworzyć wiarygodną naukowo wizję, szansa na to, że trafi ona do szerszego grona odbiorców jest praktycznie żadna… Znów pojawi się magiczna bariera kompetencji czytelnika i tego, na ile strawny okaże się właściwy tekst. A jednak, okazuje się, że hard SF ciągle się pisze, choć stała się niewątpliwie literaturą niszową, adresowaną do relatywnie wąskiego grona odbiorców. Przykładem pisarza, który dumnie dzierży sztandar (próbówkę? mikroskop?) nauki jest Australijczyk Greg Egan – autor w Polsce co prawda znany, choć uznawany za wybitnie niszowego. Biorąc pod uwagę jego wydaną właśnie w serii Uczta Wyobraźni powieść pt. Diaspora, trudno się jednak takiemu stanowi rzeczy dziwić.

Gdyby szukać przykładu tekstu potwierdzającego postawioną powyżej tezę o hermetyczności współczesnej fantastyki naukowej, trudno byłoby trafić lepiej – a warto pamiętać, że od premiery Diaspory minęło już niemal dwadzieścia lat. Egan buduje swoją powieść na kilku, kilkunastu koncepcjach, które konsekwentnie rozwija i eksploruje. Punktem wyjścia staje się transhumanistyczna wizja ludzkości, która w obliczu nadchodzącej nieuchronnie kosmicznej katastrofy zmuszona jest szukać w gwiezdnej przestrzeni ratunku i wiedzy. To, co dla wielu pisarzy jest celem – przedstawienie ciekawego obrazu postludzkiej społeczności – dla Australijczyka stanowi zaledwie preludium większej całości. Nie sposób odmówić mu przy tym rozmachu: błyskawicznie mijają tu tysiąclecia, akcja przenosi się o całe lata świetlne, a czytelnik zwiedza wraz z bohaterami kilkunastowymiarowe przestrzenie, czy wręcz inne wszechświaty. Wszystko to oczywiście poparte jest solidną ilością naukowej argumentacji. Pod tym względem powieść Egana robi wrażenie, momentami wręcz potrafi wbić w fotel... po części także dlatego, że czasem nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Taki już urok tekstów, które są przede wszystkim beletryzowanymi rozwinięciem naukowo wywiedzionych koncepcji – poprzeczka wiedzy, umożliwiająca pełne „wejście w tekst” zawieszona jest tu bowiem bardzo wysoko. Na tyle, że czasem niewystarczający może się okazać słowniczek, dzięki któremu można się dowiedzieć, czym się różnią bozony od fermionów, a także jak ma się spin tego drugiego do jego fazy… bo wszystko to okazuje się mieć znaczenie. No, ale w końcu mówimy o książce, w której autor przyjmuje na potrzeby tekstu nową, jednolitą teorię fizyki. Krótko mówiąc – trzeba naprawdę niemałej wiedzy i wysiłku umysłowego, aby pomysły Australijczyka ogarnąć i docenić.

Czy jednak książka, będąca przykładem fantastyki arcynaukowej ma do zaoferowania coś więcej niż tylko przegląd spektakularnych idei? Tu odpowiedź nie jest już taka prosta. Oczywiście, da się bez problemu wyróżnić kilka zasadniczych wątków fabularnych, jednak są one bezwzględnie podporządkowane prezentacji kolejnych, coraz bardziej złożonych wizji. W tym wszystkim gubią się gdzieś bohaterowie. Wydaje się, że Egan napotkał na problem, z którym mierzyć się muszą w zasadzie wszyscy twórcy sięgający po postludzkich bohaterów – jak oddać za pomocą dostępnego nam języka (czyli w sposób dopasowany do ludzkich struktur poznawczych), sposób funkcjonowania i rozumowania istot tak dalece od nas różnych. Mimo zauważalnego zróżnicowania bohaterów znajdujących się w różnych stadiach oderwania od znanej nam rzeczywistości (po prawdzie to niemal wszyscy są takimi lub innymi formami oprogramowania), a nawet wprowadzenia „cielesnych” jako swoistego pomostu, o stworzonych przez Egana postaciach nie da się powiedzieć wiele więcej niż to, że są, a ich działania popychają akcję do przodu. Owszem, ich swoiste odrealnienie (przynajmniej w zakresie dostępnych tak autorowi, jak i czytelnikom kategorii poznawczych) może, a nawet powinno być, świadomym zabiegiem artystycznym, jednak ma to wyraźne konsekwencje dla przystępności samego tekstu.

Czy zatem Diaspora skazana jest na zagrzęźnięcie w głębokiej niszy? Paradoksalnie, wydaje się, że to dla niej całkiem dobre miejsce. W niej powieść ta zajmie bowiem poczesne miejsce, trafiając do czytelnika, który będzie potrafił ją w pełni docenić. W tym kontekście wydanie jej w ramach Uczty Wyobraźni należy traktować jako ciekawy eksperyment. Ukazując się w autorskiej serii Andrzeja Miszkurki, zostaje z góry naznaczona jako literatura ambitna, adresowana do wyrobionego i wymagającego odbiorcy – i niewątpliwie taka jest… tyle tylko, że w sposób wyraźnie inny, niż choćby wcześniej publikowane pod tym szyldem teksty Catherynne Valente, Hala Duncana czy Luciusa Sheparda. Jeśli czujemy się na siłach zmierzyć się z naprawdę wymagającym utworem, jeśli ufamy swojej wiedzy i wierzymy w moc swojej wyobraźni – wtedy warto dać Eganowi szansę. Bo choć nietrudno się od tej literatury boleśnie odbić (pewnie licznym czytelnikom się to faktycznie przydarzy), są tu momenty, które potrafią autentycznie zaczarować. Dla mnie takim fragmentem jest choćby otwierająca Diasporę sekwencja stworzenia nowej istoty – tak wspaniale zaaranżowana, że choćby ze względu na nią książka ta godna jest znalezienia się w Uczcie Wyobraźni.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Fantasta.pl i blogu www.wybieudka.blogspot.com

Często spotkać się można z opinią, iż klasyczna „twarda” science fiction przeżywa kryzys. Fantastyka naukowa wydaje się być w odwrocie co najmniej z kilku przyczyn. Można się tu doszukiwać wyczerpania się formuły, przesytu wałkowanymi w kółko pomysłami i motywami; nie sposób odmówić także znaczenia coraz większemu sprofilowaniu fantastyki w kierunku rozrywki i wynikającej z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szpon: Upadek Sów Miguel Sepulveda, Emanuel Simeoni, James Tynion IV
Ocena 5,1
Szpon: Upadek Sów Miguel Sepulveda, E...

Na półkach: ,

Rozpoczęty wraz początkiem Nowej 52 run Scotta Snydera i Grega Capullo w głównej serii Batmana bardzo szybko zdobył sympatię miłośników Nietoperza, w udany sposób rozbudowując i wzbogacając historię jego miasta. Sporym uznaniem cieszyła się w szczególności opowieść osnuta wokół Trybunału Sów, sekretnej organizacji mającej ogromny wpływ na historię Gotham City. Trudno się zatem dziwić, że wątek ten doczekał się rozwinięcia wykraczającego poza jedną serię. Oprócz okazjonalnego pojawiania się Sów i ich siepaczy – szponów - w większości komiksów z „nietoperzej” rodziny szefostwo DC postanowiło uczynić Trybunał kluczowym elementem odrębnego tytułu. Stworzenie scenariusza serii powierzono zatem byłemu studentowi, a później współpracownikowi Scotta Snydera – Jamesowi Tynionowi IV – dla pewności (marketingowego sukcesu) przywołując na okładce także pierwszego z nich. Utrapienie Sów - pierwszy tom opowieści o zbuntowanym szponie Calvinie Rose stanowił całkiem udane wprowadzenie do szerszej historii. Przede wszystkim przedstawiał czytelnikom ciekawą postać głównego bohatera prowadząc jego historię aż do dość zaskakującego finału. Upadek Sów przynosi jej rozwinięcie i konkluzję.
Już od samego początku widać jednak wyraźne zmiany względem pierwszego albumu – z grona autorów zniknął Snyder, oprócz Tyniona IV za część scenariusza odpowiedzialny jest Tim Seeley, zaś w miejsce Guillema Marcha pojawia się kilku innych rysowników, m. in. Emanuel Simeoni, Jorge Lucas, Miguel Sepulveda czy też nasz rodak Szymon Kudrański. Taka karuzela twórców odbiła się w pewnym sensie na samej fabule – widać dość nieskładne żonglowanie wątkami, brak wyraźnego motywu przewodniego, czy też choćby wiarygodnego zarysowania motywacji bohaterów. Jedynym, który wypada tu w miarę przyzwoicie, jest Calvin Rose – tytułowy Szpon. Natomiast w przypadku jego towarzyszy i, co gorsza, adwersarzy – wypadają oni po w większości prostu blado i nijako. O ile wewnętrzne rozgrywki między członkami Trybunału Sów jeszcze się fabularnie bronią, o tyle gros postaci pojawia się w charakterze co najwyżej „przeszkadzajki”, jak Wolf-Spider, Dr Darrk, Lord Death Man (ten ostatni przynajmniej jest zabawny). Natomiast mający ogromny potencjał fabularny Felix Harmon, wypadający trochę jak mocno spłycona wersja marvelowskiego Venoma, czy też Bane, próbujący dokonać zupełnie irracjonalnego szturmu na Gotham, po prostu rozczarowują. Szkoda, bo można się było spodziewać po tej serii znacznie więcej, gdyż wykorzystanie Trybunału i próbującego wyzwolić się spod jego wpływów Szpona jest wręcz idealnym materiałem na ciekawą serię – czego dowodem jej początek pisany pod kierunkiem Snydera.

Mimo wszystko, można znaleźć w Upadku Sów kilka elementów wartościowych. Niewątpliwie należą do nich rysunki Kudrańskiego. Fakt, to tylko kilkadziesiąt stron tego dosyć pokaźnych rozmiarów albumu, jednak styl Polaka - znakomicie operującego cieniem i konturem - zdecydowanie się wyróżnia i warto doceniać każdą, nawet niewielką, porcję jego rysunków. W przypadku strony graficznej, niezłe wrażenie robią też fragmenty ilustrowane przez Romano Molenaara zaczerpnięte z Birds of Prey. Zresztą ogólnie fani szeroko pojętej „nietoperzej” rodziny komiksów DC powinni być zadowoleni. Szpon jest bowiem bardzo wyraźnie osadzony w kontekście i spuściźnie Batmana i powiązanych z nim tytułów. Pojawiają się więc Ptaki Nocy (Birds of Prey), Bane, Ra’s al Ghul, wspomniany Lord Death Man, członkowie ekipy Batman Inc., czy wreszcie sam Batman. Co prawda z tego gościnnego występu nie wynika zbyt wiele dla żadnej ze stron – należy go traktować przede wszystkim jako podkreślenie spójności świata przedstawionego – jednak dla fanów postaci Gacka niewątpliwie jest to jakiś punkt zaczepienia. Tym bardziej, że historia Calvina Rose’a i wydarzenia całej serii mają niewątpliwy wpływ na całkiem spory wycinek świata DC zbudowany wokół manipulowanego przez Trybunał Sów Gotham.

Myślę, że drugi album Szpona zainteresować powinien przede wszystkim tych, którym do gustu przypadł stworzony przez Snydera i Tyniona IV bohater. Przyczyna jest banalna – domknięcie rozpoczętej wcześniej historii. Trzeba jednak przyznać, że gdy przyjrzeć się obu albumom jako całości, bez trudu dostrzec ogromne dysproporcje – to co zaczynało się jako spójna, dobrze pomyślana i wciągająca opowieść, gubi się gdzieś w rwanej narracji i chaotycznie prowadzonych wątkach. Niestety, seria ta jawi mi się jako zaprzepaszczona szansa na zaprezentowanie polskiemu czytelnikowi tego, jak bogata jest rodzina tytułów DC powiązanych z Batmanem. Do tej pory w ramach prezentacji Nowej 52 publikowane były bowiem jedynie tytuły z samym Mrocznym Rycerzem w roli głównej – w przypadku Szpona mógł on stanowić okazję do wprowadzenia nowych tytułów (a przecież jest ich niemało, byłoby więc z czego wybierać). Obawiam się jednak, że mimo niezłego debiutu serii, Upadek Sów może raczej zniechęcić do rozszerzania egmontowskiej serii Nowego DC Comics w kierunku dalszej eksploracji mrocznych zakamarków Gotham City. Trochę szkoda. Z drugiej jednak strony lista wydawniczych propozycji na rok 2015 wygląda na tyle ciekawie, że narzekać czytelnicy będą mogli co najwyżej na zbyt duży wybór ciekawych pozycji.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Szortal.com i blogu www.rybieudka.blogspot.com

Rozpoczęty wraz początkiem Nowej 52 run Scotta Snydera i Grega Capullo w głównej serii Batmana bardzo szybko zdobył sympatię miłośników Nietoperza, w udany sposób rozbudowując i wzbogacając historię jego miasta. Sporym uznaniem cieszyła się w szczególności opowieść osnuta wokół Trybunału Sów, sekretnej organizacji mającej ogromny wpływ na historię Gotham City. Trudno się...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Batman: Powrót Mrocznego Rycerza Klaus Janson, Frank Miller, Lynn Varley
Ocena 8,0
Batman: Powrót... Klaus Janson, Frank...

Na półkach: , ,

W zasadzie w każdej dziedzinie sztuki – bez względu na to, czy mówimy o klasycznej rzeźbie, awangardowym teatrze, czy też komiksie superbohaterskim – istnieją dzieła przełomowe, ważne, takie, które zdefiniowały, bądź zredefiniowały konwencję. I choć czas obchodzi się z nimi różnie, choć po latach niejednokrotnie tracą tę moc rewolucyjnego oddziaływania, którą miały pierwotnie, to nie wolno zapominać, iż w momencie swej publikacji wywoływały burzę, nie tylko zmieniając zasady panujące w danym polu działalności artystycznej, ale także kształtując oczekiwania publiczności i stając się inspiracją i punktem odniesienia dla kolejnych generacji twórców. Gdy przyjrzymy się pozycjom, które ukształtowały współczesny sposób ujmowania tematyki superherosów, jako przełomowe jawią się dwa komiksy wydane w roku 1986 – Strażnicy Alana Moore’a i Davida Gibbonsa, a także Powrót Mrocznego Rycerza Franka Millera. Oba te komiksy zostały zresztą niedawno wznowione przez Egmont w ramach serii Kanon Komiksu, oba zasługują zresztą na to, aby wracać do nich i na nowo je analizować. W tym miejscu chciałbym skupić się na dziele Millera.

W momencie przystępowania do prac nad komiksem (pierwotnie wydanym jako czteroodcinkowa miniseria) Amerykanin był już autorem znanym i uznanym zarówno jako rysownik, jak i scenarzysta. W portfolio mógł się pochwalić m.in. cieszącym się do tej pory wielkim uznaniem swoim pierwszym runem Daredevila, stworzoną z Chrisem Claremontem miniserią Wolverine, czy też wydaną przez DC, autorską miniserią Ronin. Zdążył się też znaleźć na rocznicowej liście osób, które przyczyniły się do wielkości DC Comics. Jego największe dokonania miały jednak dopiero nadejść – a wśród nich Powrót... Nie był to co prawda pierwszy raz, gdy Miller tworzył przygody Batmana (w 1980 napisał krótką świąteczną historyjkę wydaną serii DC Special), jednak dzięki niekonwencjonalnemu, nowatorskiemu podejściu do koncepcji bohatera i sposobu prowadzenia narracji, a także tradycyjnemu dla siebie mrocznemu, uciekającemu od oczywistości i banałów klimatowi udało się stworzyć dzieło, które zdefiniowało Mrocznego Rycerza takiego, jakim znamy go obecnie.

Punkt wyjścia fabuły jest tu w zasadzie bardzo prosty: w Gotham City źle się dzieje. Nie, żeby była to jakaś specjalna nowość, ale tym razem dzieje się naprawdę źle – miasto paraliżowane jest przez grasujący gang Mutantów, komisarz Gordon powoli odchodzi na emeryturę czując ciężar upływających lat, a Batman… od dziesięciu lat się nie pokazał, stając się dla mieszkańców czymś w rodzaju miejskiej legendy. W pewnym momencie w podstarzałym Bruce’ie Waynie coś pęka, co owocuje ponownym przywdzianiem nietoperzego kostiumu i kolejną krucjatą przeciwko występkowi na ulicach. Fabuła rozkręca się raczej powoli, z wyraźnym podziałem na rozdziały: w pierwszym Miller buduje scenę dla tryumfalnego powrotu Człowieka-Nietoperza do Gotham (co następuje w rozdziale drugim). Z czasem dołączają jednak kolejne postaci (jak Robin, Superman czy Joker), a historia nabiera sporego tempa, tym bardziej, że wyraźnie widać jak znakomicie rozegrane zostaje przewartościowanie dobra i zła, rozmycie tego co (i kto) jest pozytywne, a co negatywne. To zresztą jedna z rzeczy, które bardzo u Millera cenię –fakt, iż choć w graficznej stronie jego twórczości zasadniczą rolę odgrywają czernie i biele, to przedstawiane za ich pomocą idee są w zasadzie niczym więcej jak przebogatą paletą szarości. Podobnie jest i w tym przypadku – kilka fabularnych twistów i znakomicie budowany klimat powodują, iż nic tu nie jest oczywiste. Najlepiej widać to na przykładzie bohaterów.

Jak zaznaczyłem wcześniej Powrót Mrocznego Rycerza jest do tej pory jedną z pozycji kluczowych dla przedstawienia i zrozumienia Batmana – takiej, jaką znamy obecnie. Miller nie tyle odszedł daleko od campowego wizerunku tej postaci rodem z komiksów czy serialu z 60., ale skupiając się na ciemnej stronie jego osobowości zbudował archetyp nocnego władcy Gotham. To nie Batman jest alter-ego Bruce’a Wayne’a, ale raczej Bruce Wayne staje się konieczną maską dla Batmana. Kilkukrotnie przywoływana scena morderstwa rodziców małego Bruce’a staje się więc momentem, w którym de facto umiera także on, a w miejsce osieroconego dziecka rodzi się idealistyczna, ale mroczna, i złowieszcza istota. Millerowskiego Batmana możemy poznać bardzo dobrze nie tylko dzięki jego czynom, ale także poprzez liczne monologi i kilka znakomitych scen dialogów, gdy staje on twarzą w twarz z Gordonem, Jokerem czy Supermanem. Zresztą w przypadku pozostałych bohaterów również możemy bez trudu wychwycić charakterystyczny „pęknięty” rys osobowości – Gordon wahający się między zmęczeniem, a obowiązkiem, Joker klasycznie sportretowany jako alter ego Bruce’a Wayne, ucieleśniające szaleństwo milionera, nemesis Gacka, które podobnie jak Harvey Dent/Two-Face jest w zasadzie stworzone przez Batmana – to bowiem Nietoperz nadaje sens ich zbrodniom. Do tego świetna kreacja Clarka Kenta /Supermana, będącego niewolnikiem własnej potęgi rozdartym między poczuciem obowiązku względem Ameryki i jej władz, a lojalnością i szacunkiem względem Wayne’a. Obrazu dopełniają liczne, znakomicie budujące tło historii postaci polityków, urzędników i dziennikarzy.

Media stanowią zresztą niezwykle ważny element narracji. Miller wykorzystuje bowiem poetykę telewizji informacyjnej, z jej licznymi debatami i wypowiedziami ekspertów, do budowania kontekstu i pokazania działań bohaterów w nieco prowokacyjnym świetle. I choć z perspektywy współczesnego komiksu można mieć pewne zastrzeżenia co do dynamiki, to na dobrą sprawę przyczynia się do niezwykłego klimatu Powrotu Mrocznego Rycerza. Pełno tu psychologicznych gierek, gry postawami i wartościami, kreowania medialnych bohaterów w rytm telewizyjnej szopki – a wszystko to w upale i narastającym politycznym napięciu miedzy Wschodem, a Zachodem, które w połowie lat 80. choć na pozór odległe, wciąż było realne.

Bardzo charakterystyczna dla autora jest też oprawa graficzna. O ile Miller jako scenarzysta potrafi stworzyć złożone, intrygujące i niejednoznaczne koncepcje, o tyle jego rysunki zawsze charakteryzowały się pewną prostotą, wręcz topornością. To chyba właśnie wizualna strona Powrotu Mrocznego Rycerza najbardziej wyróżnia się na tle współczesnych tytułów z Batmanem w roli głównej. Bazujące na konturach i plamach koloru (i czerni) ilustracje mogą się jednak podobać – szczególnie tam, gdzie Miller odchodzi od schematu przeplatania plansz 16-kadrowych wielkimi kadrami na pół strony, a daje sobie trochę więcej miejsca na formalne zróżnicowanie. To stopniowo rosnące zróżnicowanie w ilustracjach przekłada się też na bardziej urozmaiconą i wyraźniejszą paletę barw, z jakich korzysta odpowiadająca za kolory żona (obecnie już była) Franka Millera – Lynn Varley. O ile więc miłośnicy detalu mogą być nieco rozczarowani tym, jak komiks wygląda, o tyle zwolennicy nieco bardziej stonowanej (choć wciąż bardzo ekspresyjnej) oprawy graficznej powinni być zadowoleni.

Choć moja znajomość z twórczością Franka Millera zaczęła się od Elektry wydanej jeszcze przez As-Editor, a następnie opublikowanego w Mega-Marvel Daredevila z rysunkami Johna Romity Jr., to jednak przez wiele lat sztandarowe dzieło Amerykanina omijałem szerokim łukiem. Trudno zresztą powiedzieć dlaczego – szczególnie, że zarówno postać należy do moich ulubionych herosów, a i późniejsza twórczość autora (jak choćby 300 czy Sin City) jak najbardziej do mnie przemawiała. Muszę jednak przyznać, iż nadrobiwszy tę lukę odczuwam pewne wyrzuty sumienia, iż tak długo spychałem Powrót Mrocznego Rycerza na dalsze pozycje swojej listy planowanych lektur. Mimo pewnych dostrzegalnych wad i bezlitośnie upływającego czasu, to pozycja wciąż potrafiąca wciągnąć. Po części jest to zasługą ciekawie nakreślonego konceptu, i stworzenia napięcia poprzez wywrócenie klasycznego schematu triady herosa, oprawcy i ofiary. Wywrócenie archetypów na nice to jednak tylko drobny element tkwiącego w tym komiksie potencjału. Przede wszystkim stał się on forpocztą trendu zmieniającego sposób pisania historii o superbohaterach, wpisując je w kontekst ówczesnego świata: polityczny, społeczny i kulturowy. Pokazał samotnego herosa i jego osobistą podszytą tragedią vendettę, jako narzędzie walki o wpływy i hasło w ustach telewizyjnych ekspertów od własnego ego. To, że gdzieś w tym wszystkim zgubił się człowiek walczący o prawo, porządek czy bezpieczeństwo dla innych, zeszło gdzieś na dalszy plan. Już choćby ten historyczny wymiar powoduje, że warto się z pomnikowym dziełem Millera zapoznać. A tak po prawdzie, to który z fanów komiksu nie zainteresuje się słysząc o jadącym na koniu Batmanie, Supermanie ścigającym się z sowieckimi rakietami, czy Robinie płci żeńskiej? Prawie każdy? No właśnie.

Recenzja pierwotnie opublikowana na portalu Szortal.com i blogu www.rybieudka.blogspot.com

W zasadzie w każdej dziedzinie sztuki – bez względu na to, czy mówimy o klasycznej rzeźbie, awangardowym teatrze, czy też komiksie superbohaterskim – istnieją dzieła przełomowe, ważne, takie, które zdefiniowały, bądź zredefiniowały konwencję. I choć czas obchodzi się z nimi różnie, choć po latach niejednokrotnie tracą tę moc rewolucyjnego oddziaływania, którą miały...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Muszę przyznać, że wieść o wydaniu drugiej książki w serii Wojny wikingów i Słowian bardzo mnie ucieszyła. Otwierająca tę linię wydawniczą „Wielka wyprawa księcia Racibora” Artura Szrejtera okazała się bowiem pozycją ze wszech miar ciekawą, potrafiącą wciągnąć w średniowieczny klimat nawet takiego jak ja zupełnego laika w zakresie historii tego okresu. Nie czekając zatem specjalnie długo, przystąpiłem do lektury „Pod pogańskim sztandarem”… i od samego początku poczułem się lekko zdeprymowany. Doktor Wojciech Wróblewski z Instytutu Archeologii UW zafundował bowiem książce Szrejtera wstęp tyleż entuzjastyczny, co utrzymany w formule klasycznej recenzji akademickiej. Pomyślałem, no cóż, przyjdzie się spiąć, metaforycznie przywdziać marynarkę, sztruksy i zamachać własnym tytułem naukowym. Na szczęście nie było takiej potrzeby, choć… było blisko.

Dalszy ciąg recenzji pod adresem: http://szortal.com/node/6402

Muszę przyznać, że wieść o wydaniu drugiej książki w serii Wojny wikingów i Słowian bardzo mnie ucieszyła. Otwierająca tę linię wydawniczą „Wielka wyprawa księcia Racibora” Artura Szrejtera okazała się bowiem pozycją ze wszech miar ciekawą, potrafiącą wciągnąć w średniowieczny klimat nawet takiego jak ja zupełnego laika w zakresie historii tego okresu. Nie czekając zatem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na wstępie muszę przyznać, że tom otwierający sztandarowy cykl pióra Alastaira Reynoldsa bardzo długo był dla mnie swoistym literackim wyrzutem sumienia. Ot, po prostu pewnego dnia mając ochotę na przeczytania jakiejś space opery „łyknąłem” nowelki opublikowane w zbiorze Diamentowe psy. Turkusowe dni, przy innej okazji z niemałą satysfakcją przeczytałem Prefekta, lecz od Przestrzeni objawienia odbijałem się kilkakrotnie. Czasem ze względu na natłok recenzenckich obowiązków, czasem ze względu na trudności z wczuciem się w klimat, dość powiedzieć, że lekturę tej powieści rozpoczynałem kilkakrotnie, zwykle przerywając po kilkudziesięciu stronach. Kiedy wreszcie udało mi się zapoznać z całością muszę otwarcie przyznać, iż trochę żałuję, że stało się to tak późno. Jest to bowiem powieść na naprawdę wysokim poziomie, pomysłowa i przemyślana.

Zaczyna się dość klasycznie: kosmiczna ekspedycja naukowa, badania wymarłych cywilizacji, gwiezdne statki i walka o wpływy. Wizja Walijczyka jest jednak bardzo bogata, złożona, nie pozwala streścić zasadniczych zrębów świata przedstawionego w kilku słowach. W związku z tym czytelnik poznaje uniwersum bardzo powoli, będąc konsekwentnie wprowadzanym w jego niuanse praktycznie do samego końca powieści. Warto mieć w tym miejscu na uwadze, że tom otwierający spaceoperowy cykl Reynoldsa zawiera jedynie drobny fragment monumentalnego obrazu galaktyki sukcesywnie uzupełnianego w kolejnych powieściach i opowiadaniach. Niemniej jednak wszyscy miłośnicy kosmicznej fantastyki powinni być ukontentowani.

Walijczykowi udała się także inna trudna sztuka: choć ludzkość przyszłości znacznie odbiega od tego, co obecnie rozumiemy pod tym terminem, choć jego bohaterowie są zasadniczo różni od nas – i jest to w powieści wyraźnie oddane – wciąż pozostają „czytelni”, możliwi do zrozumienia, przynajmniej w stopniu pozwalającym uzasadnić podejmowane przez nich działania. Być może ciężko utożsamiać się z Sylveste’m, Khouri czy Volyovą, jednak nie zmienia to faktu, że są to kreacje wyraziste, wewnętrznie spójne i zapadające w pamięć. To, w połączeniu ze złożoną, misternie konstruowaną fabułą i dość wyważonym tempem narracji powoduje, że Przestrzeń objawienia choć nie należy to lektur z gatunku „lekkich, łatwych i przyjemnych”, potrafi przykuć uwagę na długie godziny.

Z drugiej strony muszę też uczciwie przyznać, że próżno oczekiwać po tej powieści jakiś specjalnych fajerwerków. Reynolds to autor, któremu trudno zarzucić efekciarstwo i w sumie wychodzi mu to na dobre. Przestrzeń objawienia adresowana jest bowiem do jasno sprecyzowanego typu czytelnika: doceniającego monumentalny pomysł, precyzyjne wykonanie, przedkładającego intrygujący świat i nieoczywistą fabułę nad akcję, lubiącego fantastykę sięgającą po naukowe koncepcje i terminy. Ci, którzy w czytanej przez siebie literaturze szukają powyższego, będą zachwyceni. Pozostałym sugeruję na pierwsze podejście do prozy Walijczyka raczej nowelki lub opowiadania. Mnie Przestrzeń objawienia przekonała i choć nie jest to proza, którą miałbym ochotę czytać bez przerwy, niewątpliwie do tego uniwersum za jakiś czas wrócę.

Recenzja pierwotnie opublikowana na blogu RYBIEUDKA www.rybieudka.blogspot.com i na łamach portalu Fantasta.pl

Na wstępie muszę przyznać, że tom otwierający sztandarowy cykl pióra Alastaira Reynoldsa bardzo długo był dla mnie swoistym literackim wyrzutem sumienia. Ot, po prostu pewnego dnia mając ochotę na przeczytania jakiejś space opery „łyknąłem” nowelki opublikowane w zbiorze Diamentowe psy. Turkusowe dni, przy innej okazji z niemałą satysfakcją przeczytałem Prefekta, lecz od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historia alternatywna ma w literaturze długie i chlubne tradycje. Odpowiedź na pytanie „co by było gdyby… ?” stwarza ogromne pole do popisu dla kreatywnych twórców, a przy okazji stanowi dobry punkt wyjścia do zaintrygowania czytelnika. Powieści takie jak Człowiek z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka czy też Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40 Macieja Parowskiego stanowią znakomite przykłady, jak, budując na fundamencie przebiegu wydarzeń odmiennego od tych znanego z podręczników, można stworzyć pasjonujące, wielowątkowe wizje na najwyższym poziomie artystycznym. Ostatnie lata mogą być śmiało określone, jako okres dużej popularności historii alternatywnych na polskim rynku wydawniczym (m.in. za sprawą znakomitej serii „Zwrotnice czasu” wydawanej przez Narodowe Centrum Kultury). Powieści utrzymane w tej konwencji pojawiły się także w serii WarBook, znanej przede wszystkim miłośnikom sensacji – zarówno beletrystyki historycznej jak i militarnej political fiction. Najnowszą propozycją opublikowaną pod znakiem Orła jest książka Piotra Langenfelda pod tytułem Czerwona ofensywa.

Autor znany z tekstów popularnonaukowych, korespondent wojenny i aktywny rekonstruktor historyczny, zadebiutował beletrystycznie powieścią historyczną Elsenborn opisującą walki amerykańskiej 1 Dywizji Piechoty w Ardenach. Mimo całkiem niezłej batalistyki był to jednak tekst bardzo chaotyczny i niespójny. W swojej drugiej powieści Langenfeld postanowił zabawić się w historyczne gdybanie prezentując czytelnikom scenariusz wydarzeń, w którym po zakończeniu wojny z Niemcami Stalin decyduje o ataku Armii Czerwonej na Aliantów Zachodnich i poniesieniu sztandaru Rewolucji na Paryż i Londyn. W forpoczcie krwawej ofensywy mają stać Polacy z służący w sterowanym przez Sowietów Ludowym Wojsku Polskim. Czy ta zabawa się Langenfeldowi udała? W mojej opinii nienajlepiej.

Podstawowym problemem Czerwonej ofensywy jest fakt, iż jest to powieść do bólu wręcz przewidywalna. Wystarczy rzucić okiem na okładkowy blurb, a następnie wyobrazić sobie rozpisanie zarysowanego w nim scenariusza na ok. 300 stron. No i to w zasadzie wszystko: nic tu nie zaskakuje, a sama fabuła jest w zasadzie czysto pretekstowa. Sytuacji nie ratują też bohaterowie, w przeważającej większości nijacy, zarysowani w schematyczny sposób. Jakiekolwiek emocje wywołują co najwyżej postaci historyczne: Anders, Patton, Eisenhower czy Churchill, ale i oni zostali przez Langenfelda sportretowani w sposób dość stereotypowy. W Czerwonej ofensywie autor powtórzył, a wręcz wyostrzył biało-czarny (czerwony?) schemat kreacji bohaterów znany z Elsenborn. Brak tu szarości, półcienia, a niemal każda osoba pojawiająca się na stronach książki jest przedstawiona w sposób topornie jednoznaczny. Polacy są oczywiście prawi i uczciwi, Anders i Patton to bezkompromisowi bohaterowie, a jeśli pojawiają się Sowieci to od razu wiadomo, ze możemy spodziewać się kogoś o aparycji pocącego się wieprza, albo ordynarnego pijaka (swoją drogą polecam zestawienie powieściowego Rokossowskiego z relacjami na temat jego historycznego pierwowzoru). Koronnym przykładem jest pojawiająca się w początkowych stadiach książki trzecioplanowa postać rosyjskiego szpiega w Białym Domu: zdrajca, lewicowiec i homoseksualista – w dyskursie „stadionowego patriotyzmu” trzy wcielenia zła w jednym. Znamienne jest granie przez Langenfelda na resentymentach charakterystycznych właśnie dla tego nurtu polskiej… no właśnie, polityki? Jasne, cała seria WarBook z założenia adresowana jest do dość wyraźnie sprecyzowanej grupy odbiorców, a wiele z pozycji w niej opublikowanych nosi znamiona literatury kompensacyjnej. Tyle tylko, że nawet czysto rozrywkową prozę grającą na patriotycznej nucie (przy czym, zaznaczam, jest to „patriotyzm” o bardzo wyraźnie sprecyzowanej proweniencji) można pisać w sposób bardziej lub mniej subtelny. Langenfeld na subtelności się jednak bynajmniej nie sili.

Trzeba oddać autorowi, że wyraźnie poprawił warsztat. Czerwoną ofensywę czyta się sprawnie, lekko a język powieści jest na przyzwoicie średnim poziomie. Udało się uniknąć znanego z Elsenborn chaosu. Wciąż całkiem nieźle broni się batalistyka. Autor nie omieszkał też tu i ówdzie umieścić opisy niezłe sprzętu czy oporządzenia (choć trafiają się np. drobne błędy merytoryczne, jak np. radzieckie Douglasy A-26 Invader – samoloty te nigdy nie były przekazywane ZSRR). Lektura mogłaby być więc całkiem przyjemna gdyby nie rażąco przejaskrawiony, dwubiegunowy sposób kreowania postaci i bardzo prosta, wręcz szczątkowa fabuła. Niestety, w mojej opinii Czerwona ofensywa nie ma zbyt wiele do zaoferowania czytelnikom, którzy oczekują od lektury czegoś więcej niż tylko przewidywalnej literackiej wariacji na temat historii o dzielnych Polakach walczących za Ojczyznę przeciwko komunistycznemu Złu, wbrew zgnuśniałym sojusznikom jak zwykle chcącym wystawić nas do wiatru (z wyjątkiem Pattona!). Pozostaje tylko rozczarowanie kolejną po Odległych rubieżach Wolffa historią alternatywną, która spłyca tę konwencję, kastruje ją z literackiego wyrafinowania, oferując niewiele poza akcją i opisami militariów. O ile jednak Kryptonim Burza i Operacja Pętla miały w sobie trochę zróżnicowanych pomysłów i fabułę, która potrafiła czasem zaskoczyć, o tyle najnowsza powieść Langenfelda nie dość, że tych przymiotów pozbawiona, w dodatku ma momentami charakter prostackiej agitki. Dla sfrustrowanych komunożerców poszukujących mało skomplikowanej rozrywki pewnie się Czerwona ofensywa nada. Ja osobiście jeśli sięgnę po jej zapowiadaną kontynuację, uczynię to tylko z recenzenckiego obowiązku.

Recenzja pierwotnie opublikowana na łamach Portalu Historyczno-Wojskowego www.phw.org.pl i na blogu RYBIEUDKA www.rybieudka.blogspot.com

Historia alternatywna ma w literaturze długie i chlubne tradycje. Odpowiedź na pytanie „co by było gdyby… ?” stwarza ogromne pole do popisu dla kreatywnych twórców, a przy okazji stanowi dobry punkt wyjścia do zaintrygowania czytelnika. Powieści takie jak Człowiek z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka czy też Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40 Macieja Parowskiego stanowią...

więcej Pokaż mimo to