-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2023-08-24
2022-02-09
Marian Brandys znany jest jako eseista czy – w większym jeszcze stopniu – reportażysta historyczny. A kim jest reportażysta historyczny? To historyk – nie tyle uczony-profesjonalista, ile amator, ale w źródłowym słowa tego znaczeniu, czyli miłośnik uprawianej przez siebie dziedziny – który jednocześnie opowiada dwie historie. Jedna z nich, rzecz jasna, dotyczy ważnych wydarzeń z mniej lub bardziej odległych dziejów, druga natomiast koncentruje się na przedstawieniu procesu poznawania ich przebiegu. Można zatem powiedzieć, że reportaż historyczny do tradycyjnego opowiadania o przeszłości wprowadza wyraźny wątek autotematyczny.
I tak reportaż „Strażnik królewskiego grobu”, od którego cały tom wziął tytuł, z jednej strony mówi o królu Stanisławie Auguście, a z drugiej o znajomości pisarza z Józefem Charytonem z Siemiatycz na Podlasiu, świadkiem powtórnego pochówku ostatniego polskiego monarchy w 1938 roku w Wołczynie, który przez całe dziesięciolecia zabiegał w różnych PRL-owskich ośrodkach decyzyjnych o sprowadzenie szczątków króla do Polski (po II wojnie światowej Wołczyn przypadł Białoruskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej), najlepiej na Wawel. I właśnie kontakty z Charytonem, bojownikiem beznadziejnej sprawy – korespondencyjne i telefoniczne – wymogły na Marianie Brandysie pilne studia nad drugą połową XVIII wieku, ze szczególnym uwzględnieniem postaci Stanisława Augusta.
W tomie znajdują się jeszcze dwa reportaże historyczne. Otwiera go „Królestwo Białorusi” o losach żołnierzy ochotniczych oddziałów białoruskich walczących pod dowództwem generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza, u boku polskiego wojska, w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Mały Marian poznał kilku z nich w latach swojego dzieciństwa, jako że zostali oni na jakiś czas zakwaterowani w mieszkaniu jego rodziców w Łodzi. Reportaż ten opiera się więc głównie na wspomnieniach, weryfikowanych jednak współczesnymi autorowi opracowaniami historycznymi na ten temat. Trzeci – i zarazem ostatni – reportaż, pt. „Generał Powalał”, przedstawia sylwetkę Franciszka Ksawerego Dąbrowskiego (nie mylić z Janem Henrykiem), dowódcy tworzonych po III rozbiorze Rzeczpospolitej legionów polskich na znajdującej się pod protektoratem Imperium Osmańskiego Wołoszczyźnie. Impulsem do zainteresowania się tą postacią była wizyta pisarza w Kole z okazji obchodów 600-lecia tego wielkopolskiego miasta. Wówczas to w klasztorze Bernardynów trafił on na tablicę upamiętniającą pochowanego w nim nieznanego mu Dąbrowskiego.
Wydaje się, że wspólnym mianownikiem dla tej reporterskiej trylogii jest to, że w całości stanowi ona próbę wydobycia z mroku dziejów tych ich wątków, które w związku z tym , że ostatecznie skojarzyły się z klęską, uległy zapomnieniu, być może nawet z premedytacją zostały wyparte ze świadomości. Dotyczy to i dalszych losów żołnierzy generała Stanisława Bułaka-Bałachowicza po podpisaniu przez stronę polską i bolszewicką w październiku 1920 roku pokoju w Rydze, i ostatnich lat życia króla Stanisława Augusta po abdykacji, i wreszcie wszelkich meandrów życiowych Franciszka Ksawerego Dąbrowskiego, które nastąpiły już po klęsce jego inicjatywy powołania legionów wołoskich. Zresztą do tej pory tylko generał Bułak-Bałachowicz doczekał się grobu na Powązkach w Warszawie. Dla szczątków Stanisława Augusta wciąż jest zamknięta droga do Polski, a miejsce pochówku wołoskiego Dąbrowskiego zostało utajnione (tablica pamiątkowa zniknęła). Pisarstwo historyczne Mariana Brandysa wzięło się między innymi ze sprzeciwu wobec tego stanu rzeczy. Jak ujmuje to w zakończeniu swojej trylogii: „Historia nie może służyć jedynie krzepieniu serc, musi także przestrzegać umysły”.
Marian Brandys znany jest jako eseista czy – w większym jeszcze stopniu – reportażysta historyczny. A kim jest reportażysta historyczny? To historyk – nie tyle uczony-profesjonalista, ile amator, ale w źródłowym słowa tego znaczeniu, czyli miłośnik uprawianej przez siebie dziedziny – który jednocześnie opowiada dwie historie. Jedna z nich, rzecz jasna, dotyczy ważnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-02-06
Spór o króla Stanisława Augusta to lejtmotyw polskiej historiografii. Autorka książki w jej zakończeniu referuje zresztą jego przebieg, oczywiście z perspektywy czasów, w których kończyła nad nią pracę, to znaczy połowy lat siedemdziesiątych XX wieku. Spór ten rozpoczął się jeszcze przy współudziale Stanisława Augusta za sprawą jego „Zdania o królu polskim”, które ukazało się w 1793 r. razem z wrogim mu dziełkiem „O ustanowieniu i upadku Konstytucji 3 Maja”, współautorstwa między innymi Hugona Kołłątaja. I to ostatnie na długo zmajoryzowało opinię na temat odpowiedzialności króla za rozbiory. Na bardzo długo zakonserwowali ją Joachim Lelewel, Lucjan Siemieński, Tadeusz Korzon i Michał Bobrzyński, a więc klasycy polskiej refleksji historycznej. Zasadniczą zmianę sprowokowała sprawa tak zwanego drugiego pochówku ostatniego polskiego monarchy, to znaczy przenosin jego szczątków z Petersburga do jego rodzinnego Wołczyna. Działo się to latem 1938 r. Wówczas rozległo się wiele głosów, które razem złożyły się na bardziej obiektywny portret Stanisława Augusta. Obecnie – a więc kilka dziesięcioleci po ukazaniu się książki Marii Żywickiej – utrwala się raczej pozytywny jego obraz – i to nie tylko jako mecenasa kultury i sztuki, reformatora szkolnictwa (Komisja Edukacji Narodowej), propagatora uprzemysłowienia (działalność Antoniego Tyzenhauza na Litwie), budziciela nowoczesnego patriotyzmu (Szkoła Rycerska), wreszcie głównego autora Konstytucji 3 Maja, ale również najbardziej realistycznego polityka swoich czasów. Uszczegółowienie tego portretu zawdzięczamy przede wszystkim Zofii Zielińskiej i jej naukowemu otoczeniu. Niemniej nawet profesor Zielińska nie stara się bronić ostatnich lat króla – przede wszystkim jego zgody na abdykację, likwidację placówek dyplomatycznych i przyjęcia przez niego roli rezydenta na dworze Pawła I. Jak bardzo upokarzające były to lata – zarówno dla Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, jak i osobiście króla – opowiada ta książka. I jako taka powinna się ona stać lekturą obowiązkową każdego, kto myśli o karierze państwowej. Niech potraktuje ją jako groźne memento.
Spór o króla Stanisława Augusta to lejtmotyw polskiej historiografii. Autorka książki w jej zakończeniu referuje zresztą jego przebieg, oczywiście z perspektywy czasów, w których kończyła nad nią pracę, to znaczy połowy lat siedemdziesiątych XX wieku. Spór ten rozpoczął się jeszcze przy współudziale Stanisława Augusta za sprawą jego „Zdania o królu polskim”, które ukazało...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sylwester II był najbliższym doradcą Ottona III. Obaj byli rzecznikami idei cesarstwa jako federacji równorzędnych królestw pod ich wspólnym zwierzchnictwem. Idea ta ich nie przeżyła. Zwyciężyła koncepcja cesarstwa hegemonialnego oparta na dominacji Niemiec nad innymi państwami, oczywiście, przy jednoczesnym całkowitym rozkładzie jedności cesarsko-papieskiej. Niemniej, krótki okres koniunktury Bolesław Chrobry wykorzystał. To za pontyfikatu Sylwestra II odbył się zjazd gnieźnieński, na którym ogłoszono powstanie metropolii gnieźnieńskiej i trzech biskupstw, w Kołobrzegu, Krakowie i Wrocławiu. Akt ten diametralnie zmienił pozycję Polski wobec Niemiec.
Książeczka wybitnego polskiego mediewisty, Jerzego Strzelczyka, to majstersztyk zwięzłości. Na sześćdziesięciu stroniczkach zdołał on nie tylko przedstawić wielowątkowy żywot jednego z najwybitniejszych papieży w dziejach Kościoła (poświęcając sporo miejsca jego pasji naukowej), ale przy okazji omówić także specyfikę papiestwa na przełomie tysiącleci i rozwikłać zawiłości wzajemnych relacji między nim a cesarstwem w tym właśnie czasie. O polonikach ogólnie już napomknąłem. Warto jednak rozszerzyć je o jeden szczegół. Otóż, jak pisze Strzelczyk, papież Sylwester II „był najwybitniejszym umysłem nie tylko czasów Ottona III, lecz również całego stulecia, umysłem tak dalece przewyższającym swych współczesnych, że na ogół nie byli oni w stanie go pojąć”. To przyczyniło się do powstania legendy o jego konszachtach z diabłem. W „Kronice papieży i cesarzy” Marcina Polaka z Opawy czytamy: „A ponieważ Gilbert [czyli późniejszy Sylwester II] pragnął mieć jak najwięcej zaszczytów, diabeł spełniał wszystko, czego sobie zażyczył. Był najpierw arcybiskupem Reims, potem Rawenny, następnie papieżem; zapytał wówczas diabła, jak długo będzie żył jako papież. W odpowiedzi usłyszał, że dopóty, dopóki nie odprawi mszy w Jerozolimie. Ucieszył się bardzo, bowiem miał nadzieję, że daleko mu do śmierci, tak jak daleko był od chęci pielgrzymowania za morze do Jerozolimy. A gdy w Wielkim Poście odprawił mszę w kościele na Lateranie, nazywanym Jerozolimą, po hałasie czynionym przez demony poznał, że nadchodzi śmierć”. Trudno nie rozpoznać powinowactw między tą „kronikarską” zapiską a legendą o Mistrzu Twardowskim, szczególnie w wersji utrwalonej przez Adama Mickiewicza. Tyle że kościół na Lateranie, zwany Jerozolimą, został w niej zastąpiony karczmą, która „Rzym się nazywa”.
Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Gerbert z Aurillac – Sylwester II jest bohaterem „Srebrnych orłów”. Książeczka Jerzego Strzelczyka może czytelnikom powieści Teodora Parnickiego posłużyć za naukowy komentarz. Na koniec oddajmy głos samemu papieżowi (w ujęciu powieściowym): „Ongiś prawnukowie Adama i Ewy w ciemnocie trwożnej oczu nie śmieli podnieść na słońce i gwiazdy – uszy zatykali, aby nie słyszeć wycia wichrów i ryku fal morskich – gwiazdom i morzu, kamieniom i drzewom, krowom i jaszczurkom cześć, niby Bogu samemu, bluźnierczo oddawali! Ale minęły tysiąclecia i oto z drzewa buduje człowiek okręty, którymi po morzu, huczącym dumnie, władczo żegluje – z kamienia pałace i świątynie przewspaniałe wznosi – krowy, konie i psy jemu służą, a nie on im – z wichru i grzmotu, z ryku lwa i świergotu ptasiego wyśmiewa się pieśnią i muzyką, stokroć piękniejszą niż wszystkie przyrody nierozumnej głosy, co ongiś taką grozą potworną napawały… Nie pada już na twarz przed gwiazdami, ale naturę ich śmiało bada, sam im rozkazując: «Przybliżcie się do mnie». I przybliżają się. […] Są głupcy ciemni, co powiadają: grzech to wnikanie w tajniki wszechświata przez Boga stworzonego. Nie, nie grzech. Przeciwnie, żąda Mądrość Boża, by dowiodła natura człowiecza, iż niepodobna jest do owego sługi niegodnego, co talenty w ziemi zakopał – iż nie zagrzebała w cielesności zwierzęcej owej iskry Mądrości, miłosiernie Adamowi i Ewie pozostawionej… Dopiero bowiem wtedy, kiedy niczym już chełpić się przed naturą człowieczą nie zdoła przyroda nierozumna, przez demony ciemne opętana – gdy pokona myśl ludzka ptaka, jak on w powietrze się wznosząc – rybę, jak ona pod wodę się zanurzając – błyskawicę, jak ona bez krzemienia jasność rozpościerając – dopiero wtedy, powiadam, rzeknie Mądrość Boża synom i córom Adama i Ewy: «Wróćcie na łono moje, otoście zaświadczyli, żeście obraz i podobieństwo moje». I będzie to godzina pokusy najstraszliwszej: Pan Ciemności, który rzekł Adamowi i Ewie: «Bądźcie jako bogowie», szepnie synom i córom Adamowym: «Otoście już jako bogowie». I czekać będą duchy bezcielesne, świetliste i ciemne, co odrzeknie natura człowiecza na ów podszept szatański. Czy przytaknie pysznie: «Otośmy jak Bóg!». Nie, nie przytaknie. Nad ziemią i niebem, nad tajemnicami gwiazd i otchłaniami mórz panując, szepnie: «Panie, czymeśmy przed Twoim obliczem? Prochem»”.
Sylwester II był najbliższym doradcą Ottona III. Obaj byli rzecznikami idei cesarstwa jako federacji równorzędnych królestw pod ich wspólnym zwierzchnictwem. Idea ta ich nie przeżyła. Zwyciężyła koncepcja cesarstwa hegemonialnego oparta na dominacji Niemiec nad innymi państwami, oczywiście, przy jednoczesnym całkowitym rozkładzie jedności cesarsko-papieskiej. Niemniej,...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-30
Cioteczny siostrzeniec Peryklesa, ojca założyciela demokracji ateńskiej, jego wychowanek, przedstawiciel złotej młodzieży w mieście, uczestnik filozoficznych dysput i erotycznych przekomarzanek z Sokratesem, bohater „Uczty” Platona, ambitny polityk, związany, mimo swojego arystokratycznego pochodzenia, z demokratami, i to radykalniejszą ich częścią, zwolennik twardego kursu w polityce Związku Morskiego wobec sojuszników i wrogów… Ale też ofiara politycznej prowokacji, skazaniec, uciekinier, który nie wahał się sprzymierzyć ze śmiertelnym wrogiem swojej ojczyzny. Tak, mowa o Alkibiadesie (450-404 r. p.n.e.), strategu, który miał naprawdę niebagatelny wpływ na przebieg wojny peloponeskiej (431-404 r. p.n.e.), toczonej między Atenami a Spartą (Lacedemonem) o dominację w całej Helladzie. Jego żywot polityczny był wystarczająco barwny, aby posłużyć za punkt wyjścia nie tylko dla przedstawienia popularnego zarysu tego okresu w dziejach starożytnej Grecji, ale także demaskacji wyidealizowanego obrazu ateńskiej demokracji. Aleksander Krawczuk wcale nie pomija jej cieni, można wręcz powiedzieć, że ujawnia je z dużym upodobaniem. Była ona areną zmagań tzw. hetajrii, czyli czegoś w rodzaju politycznych gangów, zdolnych posłużyć się każdym środkiem w dążeniu do celu. Demokracja to rządy demagogii i intrygi. A także krwawe theatrum zabiegające o poklask tłumu. Tak Krawczuk tłumaczy między innymi decyzję o wymordowaniu wszystkich mężczyzn i sprzedaniu w niewolę kobiet i dzieci z wyspy Melos, zdobytej przez Ateny zimą 416/415. Zresztą ten uniwersalizujący aspekt politologicznej refleksji Aleksandra Krawczuka wydaje mi się w „Sprawie Alkibiadesa” najciekawszy. Czyż bowiem i dzisiaj nie obserwujemy triumfu siły w stosunkach międzynarodowych, występującej pod maską demokracji i praworządności?
Cioteczny siostrzeniec Peryklesa, ojca założyciela demokracji ateńskiej, jego wychowanek, przedstawiciel złotej młodzieży w mieście, uczestnik filozoficznych dysput i erotycznych przekomarzanek z Sokratesem, bohater „Uczty” Platona, ambitny polityk, związany, mimo swojego arystokratycznego pochodzenia, z demokratami, i to radykalniejszą ich częścią, zwolennik twardego kursu...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-29
Wojna w Wandei wybuchła w marcu, a zakończyła się w grudniu 1793 r. klęską zadaną powstańcom („armii katolickiej i królewskiej”) przez republikanów. Kolejne miesiące w 1794 r. to już była akcja ściśle pacyfikacyjna, prowadzona przez tak zwane kolumny śmierci. Książeczka nie jest historią powstania wandejskiego, lecz – zgodnie z brzmieniem tytułu – rozważaniami na jego temat. Przy czym można odnieść wrażenie, że ono samo posłużyło Pawłowi Jasienicy tylko za pretekst do snucia refleksji natury ogólniejszej, koncentrujących się wokół całkiem nowoczesnej skłonności rodzaju ludzkiego do dokonywania cywilizacyjnego auto da fé i rozpoczynania wszystkiego na nowo. Pierwszą naprawdę widowiskową jej manifestacją była co prawda rewolucja francuska, ale w XX wieku znalazła ona godną konkurencję w cyklu horrorów zainicjowanych przez rewolucję narodowo-socjalistyczną w Niemczech i rewolucję bolszewicką w Rosji. Takie pretekstowe podejście Pawła Jasienicy do powstania w Wandei sprawia, że na pewno w lepszej sytuacji jest czytelnik, który zna chronologię wydarzeń i głównych ich bohaterów, natomiast czytelnik, który elementarnej wiedzy nie posiada, może czuć się zagubiony w gąszczu faktów. Nie wykluczam jednak, że jeśli zdobędzie się na lekturę wystarczająco wnikliwą, to uda mu się zrekonstruować, co się działo, kiedy i jak. Gdyby okazało się inaczej, to i tak będzie się mógł cieszyć bystrymi, ocierającymi się o rozbudowany aforyzm, uwagami Pawła Jasienicy na temat historii, postrzeganej jako przestrzeń zmagań między starym a nowym czy też między tradycjonalistami i progresistami. Oczywiście, pisarz stoi na stanowisku, że droga reform jest lepsza od drogi rewolucyjnej, jako że ta druga zawsze idzie za daleko, zastępując konkretne postulaty zmian ogólną doktryną rewolucyjną, która później staje się biczem na rzeczywistość. Triumf zdrowego rozsądku nad nią nie jest łatwy, na ogół okupiony jest on morzem ofiar. O tym właśnie jest ta książka.
Wojna w Wandei wybuchła w marcu, a zakończyła się w grudniu 1793 r. klęską zadaną powstańcom („armii katolickiej i królewskiej”) przez republikanów. Kolejne miesiące w 1794 r. to już była akcja ściśle pacyfikacyjna, prowadzona przez tak zwane kolumny śmierci. Książeczka nie jest historią powstania wandejskiego, lecz – zgodnie z brzmieniem tytułu – rozważaniami na jego...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-17
Książka ma charakter encyklopedyczny, to znaczy składa się z serii rozdzialików-haseł, które wiążą się w sposób mniej lub bardziej oczywisty z przywołanym w jej tytule tematem, to znaczy serią publicznych egzekucji, jakie towarzyszyły insurekcji kościuszkowskiej (1794 r.) – przede wszystkim w Warszawie (Kraków i Wilno przywoływane są wyłącznie jako kontekst wydarzeń warszawskich – na zasadzie kontrastu ujawniający ich odmienność. Jeszcze szersze – pozainsurekcyjne – tło tworzy rewolucyjny Paryż). Do tych egzekucji doszło dwukrotnie: 9 maja i 28 czerwca. Po raz trzeci szubienice prawdopodobnie dały znać o sobie w stolicy pod koniec lipca i na początku sierpnia 1794 roku. W maju i czerwcu zrewoltowany lud Warszawy powiesił kilkunastu zdrajców narodowej sprawy, natomiast w lipcu i sierpniu powieszono ośmiu przedstawicieli tego ludu w wyniku akcji pacyfikacyjnej najwyższych władz powstańczych (Tadeusza Kościuszki). O ile egzekucje majowo-czerwcowe są jakoś tam udokumentowane i zachowały się przynajmniej szczątkowe ich opisy, o tyle – lipcowo-sierpniowe być może nie wyszły poza fazę ogłoszenia wyroku, nie zostały jednak urzeczywistnione. Nie ma tutaj żadnej pewności.
Niepewność jest differentia specifica opowieści Jarosława Marka Rymkiewicza. Znajduje się on na przeciwległym biegunie wobec narratora wszystkowiedzącego, co – paradoksalnie – czyni go wszystkowiedzącym do kwadratu, bo świadomym tego, że to, co wiemy o przeszłości czy o rzeczywistości w ogóle, to tylko okruchy, fragmenty, i to okruchy-fragmenty w ciągłym ruchu jak w ciągłym ruchu znajduje się wszechświat, który zaistniał mocą wielkiego wybuchu (mniejsza czy rozumianego ściśle kosmologicznie, czy religijnie). To natomiast sprawia, że jego szubieniczna encyklopedia staje się policzkiem wymierzonym w „Wielką encyklopedię francuską”, opus vitae oświeceniowego światopoglądu. Tak, Rymkiewicz sytuuje się na antypodach uroszczeń rozumu – i to nie tylko w jego XVIII-wiecznej naiwności, ale przede wszystkim XXI-wiecznej pysze. On nie tylko jest zdania, że rzeczywistość jest z gruntu irracjonalna, ale jest także tej irracjonalnej rzeczywistości apologetą. „Ludzie wychodzą na ulice i owładnięci straszliwą wściekłością przewracają i palą samochody, zdobywają i demolują szkoły, wdzierają się do wielkich magazynów, niszczą lub rabują wszystko, co da się zniszczyć lub zrabować, a jeśli to rabowanie i palenie nie ugasi ich niepojętej wściekłości, zaczynają wieszać. Wszystko to dzieje się (najczęściej, choć nie zawsze) w ciemności i wściekłość, która tym rządzi, jest jak ta ciemność na ulicach – jest to wściekłość-ciemność . Potem, kiedy jest już po wszystkim, i armatki wodne i gaz łzawiący wykonały swoją robotę, ta niepojęta wściekłość staje się czymś do wytłumaczenia, nawet czymś takim, co koniecznie trzeba wytłumaczyć – dorabia się do niej i dopasowuje różne powody, ponieważ [UWAGA!] lepsza (oświecona) część ludzkości pragnie zrozumieć (wytłumaczyć samej sobie), dlaczego gorsza (ciemna) część ludzkości wpadła we wściekłość. W ten sposób – można to i tak rozumieć – oświecona część ludzkości chce zapobiec temu, co mogłoby wydarzyć się w przyszłości (niszczeniu, paleniu, wieszaniu), i zapewnić sobie jakie takie bezpieczeństwo. Wściekłość zrozumiana i dzięki temu oswojona to jest coś takiego, z czym, przy pomocy środków policyjnych i pedagogicznych, więzień oraz telewizji można sobie jakoś dać radę. Ale ja nie wiem, czy wściekłość-ciemność daje się oswoić. Ta moja (ja należę do ciemnej, gorszej części ludzkości) – to na pewno nie” (s. 166-167).
„Wieszanie” ma swój filozoficzno-metafizyczny wymiar, ma swój wymiar poetycki, jeśli przez poezję będzie się rozumiało wypowiedź nastawioną na samą siebie, o samej sobie. Rozdzialiki-hasła „Kolejność wydarzeń” i „Historia jako wyobrażenie” są wypowiedziami autotematycznymi par excellence, ale wtręty tego rodzaju stanowią motyw przewodni całej opowieści. „Wieszanie” to również esej o dziejach ducha. Jest to zresztą ulubiony temat Jarosława Marka Rymkiewicza. Insurekcję kościuszkowską potraktował on jako ten moment w dziejach polskiego ducha, który ma decydujące znaczenie dla jego kształtu. Trzeba od razu zastrzec: według pisarza moment ten nie został wykorzystany. Nie wystarczyło czasu, aby rewolta warszawska osiągnęła radykalizm, który uczyniłby z Polaków inny naród, o jakimś innym obliczu. Ta filozoficzno-metafizyczna, poetycka i historiozoficzna wielowymiarowość „Wieszania” nie oznacza jednak, że nie jest to książka o tym, „jak wyglądało życie polskie w dawnych czasach i jak żyli nasi przodkowie, jakie mieli przygody” (s. 5). Jest nią - zgodnie z zapowiedzią autorską - jak najbardziej. Jej walory czysto informacyjne trudno przecenić. Naprawdę sporo można się z niej dowiedzieć o głównych aktorach opisywanych wydarzeń: nie tylko o powieszonych i wieszających, ale także o tych, którzy mogli zawisnąć, i tych, którzy mogli ich powiesić. Na pograniczu faktycznego i wyobrażonego znalazł się choćby Hugo Kołłątaj. Uczniowie już znudzeni są jego portretem jako działacza Komisji Edukacji Narodowej. Czy bardziej by ich zainteresował jako kandydat na polskiego Robespierre’a, jako ten, który nie zawahałby się powiesić samego Tadeusza Kościuszki?
Książka ma charakter encyklopedyczny, to znaczy składa się z serii rozdzialików-haseł, które wiążą się w sposób mniej lub bardziej oczywisty z przywołanym w jej tytule tematem, to znaczy serią publicznych egzekucji, jakie towarzyszyły insurekcji kościuszkowskiej (1794 r.) – przede wszystkim w Warszawie (Kraków i Wilno przywoływane są wyłącznie jako kontekst wydarzeń...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-25
Julian Ursyn Niemcewicz (1758-1841), znany szerszej publiczności czytelniczej jako autor „Powrotu posła” (1791 r.) i „Śpiewów historycznych” (cztery – coraz obszerniejsze – edycje za życia pisarza, pierwsza w 1809 r.), został sportretowany w „Kordianie” (1834) – o czym też wie uczeń szkoły średniej – jako Prezes, przeciwnik urzeczywistnienia spisku na życie cara. Czy rzeczywiście ten jeden z najaktywniejszych polityków Sejmu Wielkiego (1788-1792), uczestnik insurekcji kościuszkowskiej (1794 r.) i więzień twierdzy Pietropawłowskiej (1794-1796) przeobraził się w okresie Królestwa Polskiego (1815-1830) w kogoś w rodzaju Poncjusza Piłata, umywającego ręce od odpowiedzialności za czyn, do którego być może jako piewca wyidealizowanej wizji przeszłości Rzeczpospolitej się przyczynił, czy też ten kompromitujący dość portret to tylko licentia poetica Juliusza Słowackiego? Niestety, z biografii autorstwa Gabrieli Pauszer-Klonowskiej się tego nie dowiemy. Swoją opowieść zasadniczo kończy ona na powrocie Niemcewicza ze Stanów Zjednoczonych do Warszawy na wieść o powstaniu Księstwa Warszawskiego (w 1807 r.). Dalsze lata (dziesięciolecia) jego życia, kluczowe dla prześledzenia jego ewentualnej przemiany, odnotowuje jedynie w telegraficznym skrócie w epilogu. Wspomina w nim co prawda scenę z dramatu Słowackiego, ale odbiera jej całą drapieżność, tłumacząc postawę Prezesa-Niemcewicza niechęcią doświadczonego człowieka do szafowania krwią młodych patriotów i obawą przed utratą tych resztek atrybutów niepodległości, jakimi cieszyło się Królestwo pod berłem Aleksandra I. Oczywiście, to nie dyskwalifikuje biografii jej autorstwa, wiele z niej bowiem można się dowiedzieć. Uświadomiła mi ona na przykład, że to, iż konfederacja targowicka nie zabliźniła się błoną podłości, zawdzięczamy właśnie autorowi „Biblii targowickiej” (1792 r.), „Obrony wojska moskiewskiego…” (1792-1793), „Głupiady” i „Lamentacji, to jest narzekań Szczęsnowych” (1793). Natchnęła mnie nawet myślą, że „Biblia targowicka” i „Lamentacje...” winny trafić we fragmentach do szkolnych wypisów.
Julian Ursyn Niemcewicz (1758-1841), znany szerszej publiczności czytelniczej jako autor „Powrotu posła” (1791 r.) i „Śpiewów historycznych” (cztery – coraz obszerniejsze – edycje za życia pisarza, pierwsza w 1809 r.), został sportretowany w „Kordianie” (1834) – o czym też wie uczeń szkoły średniej – jako Prezes, przeciwnik urzeczywistnienia spisku na życie cara. Czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-13
Insurekcja kościuszkowska jako reakcja na drugi rozbiór Rzeczpospolitej, usankcjonowany na upokarzającym sejmie grodzieńskim (1793 r.), posłużyła Władysławowi S. Reymontowi do przedstawienia z iście epickim rozmachem opowieści o wykluwaniu się nowoczesnego narodu polskiego. Jeśli Sejm Wielki (1788-1792) rozpoczynał ten proces, to powstanie kościuszkowskie 1794 r. stanowiło jego drugi – bardzo ważny – etap. Upraszczając, można powiedzieć, że patriotyczna część szlachty odrzuciła sarmatyzm, a więc ideologiczną podstawę uroszczeń do zawłaszczenia całej władzy politycznej dla siebie, i dopuściła – najpierw wyłącznie myślowo, ale z czasem coraz bardziej realnie – do wzięcia odpowiedzialności za sprawy państwowe nie tylko mieszczaństwo, ale nawet – chłopstwo. Trzytomowa powieść Reymonta pozwala na bardzo szczegółowe prześledzenie początków tego procesu. Jej główny bohater, Sewer Zaręba, jest właśnie reprezentantem oddychającej insurekcyjnym duchem szlachty, otwartej na daleko idące zmiany polityczne i społeczne, w nich widzącej jedyną szansę na ocalenie Rzeczpospolitej. I to on na ogół występuje w roli przewodnika po świecie powieściowym. Warto dodać, że jest to przewodnik wewnętrznie dojrzewający. O ile na początku powieści jest on jakobinem bezkrytycznym wobec bezwzględności rewolucji francuskiej, o tyle w dalszych jej partiach, dzięki zgromadzonemu doświadczeniu, obserwacjom i przemyśleniom, zaczyna dostrzegać cywilizacyjne niebezpieczeństwa tkwiące w jej logice. Hasła rewolucji francuskiej („wolność, równość, braterstwo”) zastępuje on hasłami insurekcji kościuszkowskiej („wolność, całość, niepodległość”). „Rok 1794” jest imponującym rozmachem portretem zbiorowości (sejmującej, spiskującej, walczącej, biesiadującej etc.), ale też kunsztem konterfektów pojedynczych osób, głęboko wnikających w tajniki ich duszy (choćby dwóch antagonistów przedstawianych wydarzeń, czyli króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i naczelnika powstania Tadeusza Kościuszki). W scenach zbiorowych Reymont mógłby konkurować z Janem Piotrem Norblinem, a w portretach indywidualnych z Józefem Peszkiem (by pozostać przy malarzach kojarzonych z tą samą epoką). Naprawdę dopiero jego powieść uświadamia, jak wielką wyobraźnią wykazała się część ówczesnej klasy politycznej, powierzając dyktatorską władzę Kościuszce. Śmiało przezwyciężyła partykularne wyobrażenia mieszczące się w tradycjach monarchistów, sejmokratów, konfederatów, a jednocześnie zapobiegła patologii antytradycjonalistycznych rządów terroru (wieszanie zdrajców w Warszawie i Wilnie było jednak drobnym ekscesem i – co więcej – spacyfikowanym przez władze insurekcyjne). Czytelnik otrzymał naprawdę wyjątkowy obraz końca pewnej epoki w dziejach Polski i Europy, który był jednocześnie początkiem następnej. Reymontowi bliska jest perspektywa religijna, w związku z czym o przemianach historycznych pisze, posługując się metaforyką biblijną („nowe stworzenie”). Także wątek romansowy – wbrew opinii malkontentów – wydaje się być poprowadzony w sposób całkiem przekonujący. Jego rachityczność da się wytłumaczyć faktem, że Sewer Zaręba, główny amant, w związku z głębokim zaangażowaniem w sprawy publiczne na romanse mógł sobie pozwolić tylko „przy okazji”. Poza tym nie jest on uosobieniem romantycznego typu kochanka (XVIII-wieczne wyobrażenie miłości wydaje się znacznie bliższe XXI-wiecznemu). Przypływy i odpływy jego namiętności wobec wybranek świetnie korespondują nie tylko z całościowo dualistycznym obrazem rzeczywistości (rozciągniętej między libertynizmem Izy a zuchowatą cnotą Cesi) ale też szczegółowym przebiegiem akcji. „Rok 1794” jest powieścią o insurekcji, ale partii ściśle batalistycznych jest w nim niewiele (bitwa pod Racławicami i zdobywanie przez powstańców Warszawy). Niemniej jednak miło stwierdzić, że Reymont – wbrew dzisiejszej wrażliwości – jest w stanie docenić wartość wojny. Powstanie kościuszkowskie bywało rzezią, ale przede wszystkim przysłużyło się uobywatelnieniu warstw społecznych wcześniej całkowicie uprzedmiotowionych. Pisząc swoją powieść w przededniu odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r., dał Reymont jej nowym elitom do myślenia. Nic by się nie stało, gdyby i dzisiaj ktoś chciał nad nią pomyśleć.
Insurekcja kościuszkowska jako reakcja na drugi rozbiór Rzeczpospolitej, usankcjonowany na upokarzającym sejmie grodzieńskim (1793 r.), posłużyła Władysławowi S. Reymontowi do przedstawienia z iście epickim rozmachem opowieści o wykluwaniu się nowoczesnego narodu polskiego. Jeśli Sejm Wielki (1788-1792) rozpoczynał ten proces, to powstanie kościuszkowskie 1794 r. stanowiło...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-23
Długie i bogate w wydarzenia życie Izabeli Czartoryskiej stanowi wdzięczne pole eksploracji dla czytelników zainteresowanych schyłkiem I Rzeczpospolitej i – już po rozbiorach – kadłubowymi jej reinkarnacjami w postaci Wielkiego Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego. Jej biografia to tyleż portret indywidualny, co zbiorowy. Odbija się w nim niemal cała materia polityczna, społeczna i kulturalna czasów, w której bohaterce „Opowieści…” przyszło żyć, i to w całym ich skomplikowaniu i zawikłaniu.
Gabriela Pauszer-Klonowska dobrze wykorzystała postać Izabeli do odmalowania kolorytu epoki czy raczej przełomu epok, przed- i porozbiorowej, kiedy to interesy arystokratycznych rodów musiały – jeśli chodzi o przywództwo – abdykować na rzecz woli coraz bardziej zyskującego na podmiotowości – i coraz szerzej pojmowanego – narodu. Izabela miała pięcioro – zdaje się – oficjalnie uznanych dzieci: pierwsze (Teresę) ze swoim mężem, Adamem Kazimierzem Czartoryskim, drugie (Marię) ze Stanisławem Augustem, trzecie (Adama Jerzego) z ambasadorem rosyjskim Nikołajem Repninem, czwarte (Konstantego) ze związanym z dworem wersalskim diukiem Armandem-Louisem de Lauzun, piąte (Zofię) najprawdopodobniej z przyszłym przywódcą konfederacji targowickiej, Franciszkiem Ksawerym Branickim. Już więc ojcowie jej dzieci reprezentują dość szerokie spektrum postaw zajmowanych na ówczesnej scenie politycznej wobec niepodległości i suwerenności Rzeczypospolitej. Jej dzieci też odegrały różne role w nadchodzących dramatycznych wydarzeniach. Najbardziej znany jest chyba Adam Jerzy, przyjaciel cara Aleksandra I, jego minister spraw zagranicznych, a później jeden z tych przywódców powstania listopadowego, który dążył do jak najszybszego zakończenia działań wojennych i porozumienia się z Rosją. Konstanty natomiast to pułkownik w wojskach Księstwa Warszawskiego, adiutant samego Napoleona. Mąż Marii (Wirtemberskiej) w wojnie polsko-rosyjskiej okazał się zdrajcą. Ona sama zasłynęła jako pisarka, m.in. jako autorka pierwszej polskiej powieści psychologicznej "Malwina…". Zofia wyszła za Stanisława Zamoyskiego, który w 1826 roku stanął na czele komisji śledczej tropiącej tajne polskie sprzysiężenia i któremu w związku z tym po wybuchu powstania listopadowego groził samosąd ulicy warszawskiej. Oczywiście, te uwikłania familii Czartoryskich można by mnożyć. Dość jednak powiedzieć, że w tym czasie historia Polski była historią rodową. I Gabriela Pauszer-Klonowska doskonale to pokazuje. Jeśli mi zabrakło jakiejś nici w tym żmucie, to związków z rodziną Flemmingów, z której się wywodziła, a przecież bratem stryjecznym jej ojca był Jakub Henryk Flemming, negocjator traktatu wiedeńskiego z 1719 roku, który – gdyby wszedł w życie – mógł zaowocować współdziałaniem słaniającej się na nogach Rzeczpospolitej z królem Wielkiej Brytanii i cesarzem Austrii w zrzuceniu dominacji rosyjskiej. Później już taka koniunktura międzynarodowej się nie powtórzyła.
Historia polityczna Europy to tylko jeden z wątków „Opowieści…”. Inny to różne pasje Izabeli, choćby te związane z urządzeniem rodowych siedzib, Powązek i przede wszystkim Puław. Kto wie, że opis tych ostatnich trafił do słynnych "Ogrodów" l’abbe Jacquesa Dellile’a? Uprawiała też twórczość literacko-dydaktyczną z myślą o mieszkańcach okolicznych wsi. O obrazie życia wiejskiego w "Pielgrzymie w Dobromilu" pisał pochlebnie nawet Joachim Lelewel. Przede wszystkim jednak Izabela zasłynęła jako prekursorka muzealnictwa w Polsce. To ona stworzyła pierwszy zbiór pamiątek rodzimego i powszechnego dziedzictwa w swojej Świątyni Sybilii i Domku Gotyckim. Jej kolekcje do dziś można oglądać w krakowskim Muzeum XX Czartoryskich.
Gabrieli Pauszer-Klonowskiej obcy jest styl brązowniczy. O swojej bohaterce pisze ciepło i ze zrozumieniem, ale nie ukrywa różnych moralnych dwuznaczności, jakie stały się jej udziałem. Na pochwałę zasługuje też pieczołowitość, z jaką książka została wydana. Lekturze towarzyszą starannie dobrane ilustracje. Okładka ze skrzydełkami, a więc taka, jaką lubię najbardziej.
Aha, Izabela – jak wynika z reprodukowanego na pierwszej stronie okładki portretu pędzla Alexandra Roslina (z 1774) – była rzeczywiście piękną w sposób interesujący kobietą…
Długie i bogate w wydarzenia życie Izabeli Czartoryskiej stanowi wdzięczne pole eksploracji dla czytelników zainteresowanych schyłkiem I Rzeczpospolitej i – już po rozbiorach – kadłubowymi jej reinkarnacjami w postaci Wielkiego Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego. Jej biografia to tyleż portret indywidualny, co zbiorowy. Odbija się w nim niemal cała materia...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-20
Dwutomowe dzieło jednego z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych badaczy dziejów ostatniego stulecia I Rzeczpospolitej. Powstawało ono w różnych okresach aktywności naukowej Władysława Konopczyńskiego, ale postać zwartą uzyskało dopiero po II wojnie światowej, a więc u schyłku jego życia, naznaczonego marginalizacją w ulegającym szybkiej stalinizacji świecie akademickim. Jeden wolumin zawiera dwa tomy. Obejmują one nieproporcjonalne pod względem rozciągłości okresy w dziejach XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej. Tom pierwszy stanowi omówienie literatury politycznej, począwszy od pierwszych projektów reform ("Głosu wolnego…" Stanisława Leszczyńskiego, "O skutecznym rad sposobie" Stanisława Konarskiego, jeszcze z czasów saskich), przez publicystykę barską, a skończywszy na tak zwanym Kodeksie Zamoyskiego z 1778 roku, odrzuconym przez sejm w 1780 roku, w wyniku zabiegów ambasadora rosyjskiego przy współudziale nuncjusza papieskiego. Tom drugi koncentruje się na pisarstwie politycznym w trakcie Sejmu Czteroletniego (1788-1792), którego ukoronowaniem okazała się Konstytucja 3 Maja (1791). Bohaterami tego drugiego okresu są na pewno Stanisław Staszic i Hugo Kołłątaj. W obu tomach Władysław Konopczyński zaprezentował w sposób szczegółowy, ale też niepozbawiany poczucia humoru, całokształt problematyki podejmowanej przez pisarzy politycznych w tym czasie. A więc nie tylko propozycje reform ustrojowych (m.in. zastąpienia liberum veto głosowaniem większościowym, zniesienia konfederacji, wprowadzenia dziedziczności tronu, a także kolegialności w zarządzaniu wojskiem i skarbem, osłabiającej władzę hetmanów i podskarbich), ale także społecznych (co do podniesienia miast, poprawy położenia chłopów) i religijnych (problem dopuszczenia protestantów i prawosławnych do stanowienia prawa). Na pograniczu spraw społecznych i religijnych znalazła się kwestia żydowska, jako że to właśnie Żydzi w oczach reformatorów przyczyniali się do słabości miast (wykorzystując własną rozbudowaną sieć powiązań i liczne przywileje blokowali możliwość rozwoju mieszczaństwa chrześcijańskiego) i wsi (deprawacja jej przez karczmy i lichwę). Trudno powiedzieć, czy Roman Dmowski był nastawiony bardziej krytycznie do ich roli społeczno-gospodarczej w historii Polski niż na przykład Stanisław Staszic. Przywołanie głównego ideologa narodowej demokracji nie jest tutaj przypadkowe, przynajmniej z punktu widzenia Władysława Konopczyńskiego. Uważał on bowiem, że to właśnie w pisarstwie Sejmu Wielkiego doszło do wykształcenia nowego typu patriotyzmu. Sarmatyzm zaczął być zastępowany przez nacjonalizm. Reformatorzy zażądali od rozkochanej w sobie szlachty poświęcenia swojego stanowego interesu na rzecz interesu Rzeczpospolitej. Książka kończy się następującą konstatacją: „Rodzący się nacjonalizm polski z tak dużym udziałem literatury politycznej nie ma nic wspólnego z szowinizmem czy megalomanią narodową. Właśnie najlepsi patrioci Wieku Oświecenia, ratując naród od zatraty, mówili mu w oczy najsurowsze prawdy, ich dzieckiem było to, co później nazwano naruszewiczowską szkołą historyczną, i pod tym względem szlachecki samokrytycyzm Konarskich i Zamoyskich nie ustępuje w szczerości mieszczańskiej krytyce Staszica. Bo oni wszyscy wierzyli w naród – a naród w pełni sił może sobie pozwolić i na samokrytykę i na wolność w myśleniu; dyktatura jakakolwiek, dynastyczna, wojskowa czy klasowa – nie może”.
Dwutomowe dzieło jednego z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych badaczy dziejów ostatniego stulecia I Rzeczpospolitej. Powstawało ono w różnych okresach aktywności naukowej Władysława Konopczyńskiego, ale postać zwartą uzyskało dopiero po II wojnie światowej, a więc u schyłku jego życia, naznaczonego marginalizacją w ulegającym szybkiej stalinizacji świecie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-02-16
Rzeczywiście nieznany. Pierwsze wydanie biografii księcia Stanisława Poniatowskiego, autorstwa Mariana Brandysa, ukazało się w 1960 roku, a więc okrągłe sześćdziesiąt lat temu, ale wciąż pozostaje on nieznany szerszej publiczności. I nie kryję, że wydaje mi się to dziwne. Brak popularności synowca ostatniego króla Polski wśród współczesnych można jeszcze zrozumieć. Taki los często staje się udziałem natur górujących nad otoczeniem lepszym rozeznaniem rzeczywistości, przedkładających zimną kalkulację nad zbiorowe emocje, ponadto nazbyt wyniosłych. Co z tego, że w debatach w tracie Sejmu Wielkiego na ogół miał rację, skoro formułował ją w sposób obraźliwy wobec tych, od których zależało poparcie dla jego wersji reform? Także zapomnienie w późniejszych latach - przez cały wiek XIX, a może i XX - da się wytłumaczyć przewagą insurekcyjnej wizji historii Polski, w której jedną z głównych ról odgrywał młodszy kuzyn Stanisława, książę Józef Poniatowski. Ale dzisiaj, w czasach tak bardzo ceniących sobie wszelkiego rodzaju rewizje historyczne, zupełna jego nieobecność w polskiej pamięci wydaje się zastanawiająca. Jego żywot wszak obfitował w epizody, które dałoby się eksploatować w literaturze, filmie czy szeroko rozumianej kulturze masowej. Wystarczy choćby wspomnieć, że zdarzyło się mu rozmawiać z marszałkiem Aleksandrem Suworowem, pacyfikatorem konfederacji barskiej i insurekcji kościuszkowskiej, odpowiedzialnym za rzeź Pragi. Spotkali się w domu księcia Stanisława, zajętym przez rosyjskiego marszałka. Suworow przyjął go w szarawarach i kurtce ze zwykłego płótna. I zaczął opowiadać o jatkach, jakie zamierza urządzić w Paryżu po zwycięskiej wojnie z Francją. A takich epizodów w życiu bohatera jednego z wcześniejszych reportażów biograficznych Mariana Brandysa jest znacznie więcej. A sam reportaż chyba się wciąż broni. Zmianę PRL na III RP zniósł dobrze. Nie znać na nim czujnego wzroku cenzora.
Rzeczywiście nieznany. Pierwsze wydanie biografii księcia Stanisława Poniatowskiego, autorstwa Mariana Brandysa, ukazało się w 1960 roku, a więc okrągłe sześćdziesiąt lat temu, ale wciąż pozostaje on nieznany szerszej publiczności. I nie kryję, że wydaje mi się to dziwne. Brak popularności synowca ostatniego króla Polski wśród współczesnych można jeszcze zrozumieć. Taki los...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Uczeń Gutenberga" Alix Christie podobał mi się, nawet bardzo. W pierwszym rzędzie znalazłem się pod wrażeniem kompleksowości opisu świata przedstawionego w powieści. Konkretna opowieść o wynalazku druku Gutenberga została poprowadzona na misternie skonstruowanym tle historycznym. Na jej przebieg mają wpływ wydarzenia globalne i lokalne, historia miast niemieckich XV wieku, dzieje Kościoła tuż przed reformacją, przemiany gospodarcze i procesy społeczne przez nie zainicjowane u schyłku średniowiecza i na początku epoki nowożytnej, obyczajowość miejsko-cechowa etc., etc. Jeszcze większe wrażenie wywarła na mnie stworzona przez Alix Christie iluzja dostępu do XV-wiecznej mentalności bohaterów. Śledząc losy Petera Schoeffera i innych, czułem tę odległość czasową, jaka nas dzieli. Uwidaczniało się to chociażby w głęboko religijnym sposobie postrzegania przez nich świata i swojego w nim miejsca, opartym przede wszystkim na wierze w opatrzność Bożą i wolę Bożą urzeczywistniającą się w dziejach. Nie tylko w tym, bo także w specyficznie późnośredniowiecznych reakcjach na konkretne zjawiska. Na przykład w pomieszaniu bohaterów (Anny Pinzler) w zetknięciu się z absolutną nowością, jakim tutaj były stronice zadrukowane bliźniaczo wyglądającym tekstem. Udzielał mi się ten dreszcz niesamowitości na widok czegoś, co jest tak sprzeczne z naturą jak twór wyprodukowany w sposób seryjny, a więc pozbawiony cech indywidualnych, niepowtarzalnych. I ja - patrząc oczyma bohaterów - skłonny byłbym dać wiarę, że mamy do czynienia ze sztuczką szatańską naigrywającą się ze stworzenia. Wydaje mi się, że Alix Christie udało się stworzyć przekonującą opowieść o czasach przełomu, w których tradycyjne podejście do rzeczywistości już nie wystarcza, musi ono zostać uzupełnione formowaniem się nowego podejścia, czemu towarzyszy ryzyko błądzenia, ale też głębokie poczucie wolności. Tak, Peter Schoeffer to postać historyczna, która tak rozumianej wolności zaznała: najpierw poprzez uświadomienie sobie, że wykonuje fach, którego nie sposób okiełznać regułami, jakimi kierowały się istniejące cechy, a potem przez zdanie sobie sprawy, że współuczestniczy się w projektowaniu przyszłości - na dobre i na złe, nie mając złudzeń, że każdy - najwspanialszy nawet - wynalazek może być skierowany przeciw człowiekowi i kulturze. Styl i kompozycja powieści są bardzo powściągliwe, Christie unika ona wszelkich ułatwień, wabiących czytelnika, ale jednocześnie zafałszowujących prawdziwy stan rzeczy. Tutaj dla poparcia tego stwierdzenia warto przywołać wątek romansowy: jakże mało hollywoodzka jest miłość między Peterem a Anną, niesatysfakcjonująca żądnych wzruszeń czytelników, jakże drobny element tej historycznej układanki stanowi. Biorąc to wszystko pod uwagę, z pełnym przekonaniem zachęcić wszystkich czytelników do lektury tej powieści.
16.08.2016 13:55:16
"Uczeń Gutenberga" Alix Christie podobał mi się, nawet bardzo. W pierwszym rzędzie znalazłem się pod wrażeniem kompleksowości opisu świata przedstawionego w powieści. Konkretna opowieść o wynalazku druku Gutenberga została poprowadzona na misternie skonstruowanym tle historycznym. Na jej przebieg mają wpływ wydarzenia globalne i lokalne, historia miast niemieckich XV wieku,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Piza 1832 roku. Podzielony politycznie Półwysep Apeniński znajduje się pod kontrolą Cesarstwa Austrii cieszącego się dużymi wpływami między innymi w Państwie Kościelnym. Minął tylko rok z okładem, gdy Giuseppe Mazzini założył Młode Włochy, radykalny ruch niepodległościowy, stawiający sobie dwa główne cele: zjednoczenie Włoch i ustanowienie w nich republiki. Początek akcji powieści Ethel L. Voynich zbiega się zatem z początkami procesu, który w historiografii zyskał miano Risorgimento. Nie od rzeczy będzie przypomnieć, że Kościół odgrywał w niej rolę hamulcowego.
Dziewiętnastoletni Artur Burton, wywodzący się z zamożnej rodziny angielskich armatorów, posiadających statki w Londynie i Livorno, po kornwalijskiej matce katolik, młodzieniec głęboko religijny i pobożny, o mistycznych inklinacjach, ale też łatwo ulegający egzaltacji, student filozofii miejscowego uniwersytetu, a jednocześnie entuzjasta haseł nowego ruchu, do pewnego stopnia skłonny był zakładać, że przyszłe – zjednoczone, niepodległe i republikańskie – państwo włoskie stanie się żywym urzeczywistnieniem królestwa Bożego na ziemi. Jego marzeniem było: „Oddać życie za Włochy, pomóc oswobodzić ojczyznę z niewoli i hańby i wypędzić Austriaków, by stała się wolną republiką, w której królowałby tylko Chrystus” (s. 13). Jego zaangażowanie polityczne było stosunkowo niewinne: głównie udział w konspiracyjnych zebraniach na uniwersytecie, zakazana lektura… Miał co prawda szansę na bardziej zaawansowaną robotę organizacyjną: odbiór ze statków przemycanych (z Marsylii?) książek i czuwanie nad ich składowaniem w mieście, ale ostatecznie powierzono ją innemu studentowi, Giovanniemu Bollemu. Mimo to w Wielkim Tygodniu (w nocy z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek) 1833 roku, podczas pobytu u przyrodnich braci w Livorno, został w ich domu aresztowany przez żandarmów.
Do aresztowania Artura doszło kilkanaście (?) godzin po jego wielkanocnej spowiedzi u ojca Cardiego, nowego dyrektora seminarium pizańskiego, bezpośredniego następcy kanonika Montanellego, który na początku roku udał się do Rzymu w sprawie oferowanego mu biskupstwa. Montanelli, choć był kapłanem cieszącym się popularnością wśród ludu, jako mentor Artura, wykazujący wobec niego ojcowskie uczucia, był szczerze zaniepokojony jego bezkrytycznym entuzjazmem dla sprawy narodowej. Ethel L. Voynich nie wyjaśnia, jakie były przyczyny tego stanu rzeczy. Można jednak sądzić, że jako doświadczony kapłan, bywały w świecie, wyrastający poza swoje otoczenie – co zostało potwierdzone choćby przez nominację biskupią, i to jeszcze za pontyfikatu nierozpieszczającego go Grzegorza XVI – w odróżnieniu od wychowanka dostrzegał sprzeczności zachodzące między zachowawczą polityką Państwa Kościelnego a aspiracjami przywódców Młodych Włoch. Poza tym daleko mu było do idealizmu Artura, który nie miał pojęcia nie tylko o real politik, ale również o ciemnościach kryjących się w duszy ludzkiej. Pouczająca pod tym względem była ich wspólna wyprawa w Alpy szwajcarskie. Artur unikał dolin pogrążonych w mroku, pociągały go szczyty błyszczące w blasku słońca. Zresztą nawet góry były dla niego tylko symbolem rzeczywistości nadprzyrodzonej. Na pytanie, co widzi, odpowiedział: „Widzę wielką białą istotę, nie mającą początku ani kresu. Widzę ją czekającą wiek za wiekiem na przyjście Ducha Bożego. Widzę ją niewyraźnie, niby poprzez szkła” (s. 17). Chłopiec idealizował również swojego mistrza, wyznaczając mu szczególne miejsce w zmaganiach o wolność Włoch: „Montanelli od lat pięciu najwyższy dlań ideał człowieka, obecnie zdawał mu się jaśnieć w blaskach nie znanej dotąd aureoli, niby potężny prorok nowej wiary” (s. 25). Wiele lat później Artur już jako Szerszeń powie o swojej młodości: „Wmówiłem w siebie, że cały świat jest z różowej waty i cukrowanych migdałów” (s. 151).
Gdy Artur uświadomił sobie, że jego nowy spowiednik, pozujący na sympatyka zrewoltowanej młodzieży i przeciwnika dyscyplinujących ją władz, ojciec Cardi okazał się policyjnym szpiclem, wykorzystującym konfesjonał do pracy agenturalnej, musiał przeżyć wstrząs. Tylko bowiem wstrząsem da się wytłumaczyć fakt, że nawet nie próbował wyjaśnić spotkanej zaraz po wyjściu z więzienia, gdzie spędził około półtora miesiąca, długoletniej przyjaciółce i współtowarzyszce konspiracyjnej Gemmie, co się właściwie stało, to znaczy w jaki sposób policja dowiedziała się o roli odgrywanej w organizacji przez Giovanni Bollego. Wymierzony mu przez nią policzek był sygnałem do doprowadzenia sprawy do końca. Jako katolik nie był władny podjąć decyzji o samobójstwie, ale on nie był już katolikiem choćby z tej prostej przyczyny, że jego samego już nie było. „Nic się nie zmieniło od tego czasu, kiedy on sam należał do żyjących. Najmniejszy nawet drobiazg życia codziennego nie uległ zmianie z tego powodu, że dusza ludzka została zamordowana. Wszystko było takie jak przedtem. Woda szemrała w fontannach, wróble świergotały pod rynnami, tak jak świergotały wczoraj i jak będą świergotać jutro. A on nie żyje… umarł” (s. 60-61). Myśl o nałożeniu na szyję pętli splecionej z pociętego na pasy koca wydawała się jak najbardziej naturalna – chodziło jedynie o uczynienie zadość stanowi faktycznemu. I właściwie tylko przypadek zadecydował o tym, że nie tak zakończyła się ta historia. Otóż w pewnym momencie do jego pokoju niemal wtargnął przyrodni brat James z żoną Julią – i to bratowa wyjawiła mu coś, co sprawiło, że ciąg dalszy jednak nastąpił. Kierowana jak najgorszymi wobec niego emocjami wręczyła mu pismo, w którym jego matka przyznawała, że jego biologicznym ojcem jest nie kto inny, tylko sam Lorenzo Montanelli. To, co się działo z Arturem pod wpływem tej rewelacji, nie jest do końca jasne – czytelnik ma dostęp wyłącznie do efektu końcowego tego działania. „Artur podniósł oczy. Wszelkie oznaki życia znikły z jego twarzy; wyglądał jak maska woskowa. […] Nagłym ruchem odrzucił głowę w tył i wybuchnął szalonym śmiechem” (s. 64). I ostatecznie upozorował tylko swoje samobójstwo, w rzeczywistości natomiast wypłynął do Buenos Aires.
Część druga powieści rozpoczyna się trzynaście lat później, w lipcu 1846 roku, w domu profesora Fabriziego we Florencji, od dyskusji wokół taktyki politycznej, jaką winna obrać partia Mazziniego w Toskanii po inauguracji pontyfikatu przez Piusa IX – ten bowiem rozpoczął swoje rządy od szeregu decyzji wychodzących naprzeciw postulatom wolnościowym. To w trakcie tej dyskusji signora Bolla, młoda wdowa po Giuseppe, rzuciła pomysł, aby walczyć śmiechem, w pracy agitacyjnej wykorzystując szydercze pióro dziennikarza posługującego się pseudonimem Szerszeń. Tutaj mamy do czynienia z najsłabszym chyba pod względem prawdopodobieństwa ogniwem fabularnym powieści. Oczywiście, czytelnik od razu się domyśla, że owym Szerszeniem, czyli roztaczającym wokół siebie aurę tajemniczości Feliksem Rivarezem, jest nie kto inny, tylko Artur Burton. Jak to więc możliwe, że w momencie pojawienia się w nowym wcieleniu nie został on rozpoznany przez tak bliskie sobie osoby, jak Gemma Bolla i biskup Montanelli, nawet biorąc pod uwagę upływ lat i zakres przejść, jakie stały się jego udziałem? Nie jest jednak wykluczone, że nie należy tego dociekać, a tylko przyjąć, że jeśli wierzy się w całkowitą przemianę duchową człowieka, to należy wierzyć również w jego całkowitą przemianę fizyczną. To też zresztą przesada. Gemma – na przykład w dniach pielęgnacji chorego Szerszenia – skłaniając go do daleko idących wyznań, choć nie do wyjawienia swojej pierwotnej tożsamości – nabrała podejrzeń, że ma przed sobą dawnego przyjaciela. Różne fakty z jego życia, jakie był skłonny jej wyjawić, szybko zaczęły te podejrzenia potwierdzać. Oba jego wcielenia łączyły błękitne oczy i nerwowość niespokojnych palców.
A co z szalonym śmiechem, którym dziewiętnastoletni Artur pożegnał nie tylko swoją rodzinę, ale i czytelników części pierwszej powieści Ethel L. Woynich? Śmiech już na dobre zagościł w jego życiu – i nie opuszczał go nawet przez najgorsze, najbardziej upokarzające lata w Ameryce Południowej. Nie był to, rzecz jasna, śmiech beztroski, wyrażający radość istnienia, lecz, przeciwnie, był on ściśle sprzężony z najgłębszą ludzką niedolą i upodleniem człowieka. Już zapewne w Livorno – gdy stanął w prawdzie o swoim pochodzeniu, którą ukrywali przed nim na równi kochająca matka i kochany nauczyciel – świat musiał odsłonić przed nim swoje komedianckie oblicze – wszystko zatem uznał za grę. Dlatego ta maska woskowa z nieodłącznym grymasem szyderstwa zastąpiła jego oblicze. Dwa lata spędził w grupie kuglarzy, gdy z pogruchotanymi kośćmi, okaleczony i oszpecony po pobiciu przez malajskiego marynarza, zmuszony był utrzymywać się przy życiu, odgrywając „garbusa lub inną potworę, by ulicznicy mieli kogo obrzucać łupinami z pomarańcz lub bananów…, coś, co by ich rozśmieszało” (s. 153). Kuglarstwem parał się też po powrocie do Europy – tyle że robił to w ramach swojej pracy dziennikarskiej. Mógł pisać pamflety na wyniesionego przez nowego papieża do godności kardynalskiej ojca Montanellego, ale mógł jednocześnie stawać w jego obronie. I robił to z jednej strony jako Szerszeń, a z drugiej jako Syn Kościoła. Wszystko miało to służyć tylko jednemu – odebraniu powagi opisywanemu światu. Przed Arturem-Szerszeniem w dniu przemiany ujawniła się jego groteskowość. Jakby sam okazał się wiernym uczniem Wiktora Hugo, który już we wstępie do swojego dramatu „Cromwell” (1827 r.) za najważniejszy wynalazek współczesnej mu literatury uznał właśnie groteskę – a więc zdolność do przedstawienia świata w całym jego tragizmie, ale też w całym jego błazeństwie. I sformułował postulat pod adresem literatury romantycznej – ma ona skupić się na doskonaleniu tej zdolności. Najpełniej zamanifestował je chyba w „Człowieku śmiechu” (1869 r.), ale podjęła je też Ethel L. Woynich w „The Gadfly” z 1897 roku. Czyż bowiem Szerszeń nie jest dzieckiem poczętym przy asystencji ducha Hugo? Śmiać się nie przestał nawet w dniu egzekucji, co więcej – w jej trakcie, a także gotów był – gdyby, oczywiście, wierzył w Boga – stanąć ze śmiechem przed tronem Bożym na sądzie, o czym świadczy jego wymiana zdań z kapelanem więziennym (s. 266).
Artur-Szerszeń, choć jest tytułowym, to nie jest jedynym ważnym bohaterem powieści. Z punktu widzenia jej wymowy da się powiedzieć, że co najmniej równorzędną postacią jest – najpierw kanonik, a potem biskup i kardynał – Montanelli; być może nawet nie on sam, lecz figura, jaką wyobraża, a mianowicie chrześcijański Bóg Ojciec. Już w pierwszych scenach więź między nim a Arturem przedstawiana jest na wzór relacji między Pierwszą a Drugą Osobą Boską. Zwracając się do wychowanka, mówił do niego: carino („kochanie”), a więc tak, jak w ewangeliach Bóg Ojciec mówi o Jezusie Chrystusie („Oto mój Syn umiłowany” – zob. Mt 3,17; 17,5). To jednak tylko aluzja, która zostaje właściwie odczytana w wielkiej scenie finałowej z rozdziału ósmego części trzeciej powieści, a więc – nie licząc epilogu – jej rozdziału końcowego. Dopiero w tej scenie swoje apogeum osiąga szatańska przewrotność podjętego przez Artura-Szerszenia planu, a wykraczając poza świat przedstawiony – literackiego przedsięwzięcia wytyczonego przez Ethel L. Woynich. Motywem przewodnim działania Artura było skłonienie Montanellego do porzucenia przez niego Kościoła i przystąpienia do jego wrogów. W trakcie ostatniej spotkania w więzieniu wzywał go: „Ojcze, odejdź z nami! Co tu masz do czynienia w tym martwym świecie księży i bożków? Pełno na nich kurzu minionych wieków, przegniłe są, tchną zarazą i zgnilizną! Wyjdź z tego dżumą dotkniętego Kościoła, chodź z nami na światło! Ojcze, to my jesteśmy młodością, to my jesteśmy młodością i życiem, my wiosną wiecznotrwałą, my przyszłością! Ojcze, jutrzenka nasza się zbliża, czy nie chcesz być przy wschodzie słońca! Zbudź się ze snu i pozwól nam zapomnieć o strasznej zmorze – zbudź się, a zaczniemy życie od nowa! Ojcze, ja cię zawsze kochałem… zawsze, nawet wtedy, gdy mnie zabiłeś… czy chcesz mnie zabić ponownie?” (s. 262). W tej scenie Artur zachowuje się jak gdyby był Jezusem w Ogrójcu – tyle, że Jezusem niemającym zamiaru pełnić woli Ojca, wprost przeciwnie przymuszającym Go do pełnienia Jego własnej woli… Montanelli się jednak nie ugiął. Opuścił celę w milczeniu, pozostawiając Artura samego w poczuciu, że poniósł klęskę. „Drzwi były zamknięte. Z wolna spojrzał dokoła cichą, rozszerzoną źrenicą i zrozumiał, że wszystko skończone. Galilejczyk zwyciężył” (s. 263). Znamienne słowa. Polskiemu czytelnikowi znane głownie z „Nie-boskiej komedii”. Nie da się wykluczyć, że pisarka, żona polskiego rewolucjonisty, członka I Proletariatu, znała to dzieło Zygmunta Krasińskiego i to skojarzenie z nim wcale nie jest przypadkowe. Z pełną świadomością przywołała te pierwotnie należące do Juliana Apostaty zdanie (Galilaee, vicisti!), ale po to – by inaczej niż w polskim dramacie – je zakwestionować. A może nie zakwestionować, tylko nadać mu zupełnie inny sens. I temu właśnie służy rozdział końcowy powieści. To w nim Montanelli – w trakcie celebracji Bożego Ciała – przedstawiony został jako Bóg Ojciec, który żałuje, że poświęcił swojego ukochanego Syna, bo upadła ludzkość nie była godna Jego krwi: „Wyście go zabili! Wyście go zabili! A ja jednak zezwoliłem, bo nie chciałem dać wam zginąć! A teraz, gdy przychodzicie do mnie z kłamliwym dziękczynieniem i nieczystymi swymi modłami, żałuję, żałuję, że to uczyniłem. Lepiej byłoby, gdybyście wy wszyscy gnili w swych występkach, w bezdennej otchłani potępienia, aby on tylko został przy życiu. Jakąż wartość mają wasze napiętnowane dusze, by za nie taką składać cenę! Ach, za późno już, za późno! Ja wołam go w głos, a on mnie nie słyszy; biję w drzwi jego grobu, a on się nie budzi; stoję sam w pustym przestworzu i spoglądam od ziemi krwią splamionej, gdzie pogrzebione serce mego serca, ku pustym i strasznym niebiosom, które mi puste zostały. Ja go poświęciłem; och, rodzie jaszczurczy, poświęciłem go dla was!” (s. 282). A więc Galilejczyk jednak zwyciężył, ale Galilejczyk, który nie zmartwychwstał, w związku z czym wszelkie chrześcijańskie celebracje, a nade wszystko Eucharystia, stały się tylko biesiadą kanibali, żerowiskiem padlinożerców… To dopiero nie-boska komedia. Takie jest właściwe jej zakończenie – wykraczające poza to, co Artur w liście pożegnalnym do Gemmy – przytoczonym w epilogu – nazwał finta la commedia! Bo też ta komedia ostatecznie okazała się krwiożerczymi igrzyskami cyrkowymi. Czyż można wyobrazić sobie większe bluźnierstwo? Nie dziwi zatem, że powieść ta była tłumaczona i wielokrotnie wznawiana w ateistycznym Związku Sowieckim. Taki los spotkał tę wybitną powieść – stała się narzędziem indoktrynacji. Kara Boża?
Piza 1832 roku. Podzielony politycznie Półwysep Apeniński znajduje się pod kontrolą Cesarstwa Austrii cieszącego się dużymi wpływami między innymi w Państwie Kościelnym. Minął tylko rok z okładem, gdy Giuseppe Mazzini założył Młode Włochy, radykalny ruch niepodległościowy, stawiający sobie dwa główne cele: zjednoczenie Włoch i ustanowienie w nich republiki. Początek akcji...
więcej Pokaż mimo to