-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2024-06-06
2021-05-19
Henryk Sienkiewicz napisał dwadzieścia kilka baśni, bajek i legend, stylizując je na całkiem rodzime, ale też mniej bądź bardziej egzotyczne. W „Dwóch łąkach” sięgnął po sztafaż hinduistyczny, ale raczej zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że występujący w nich Brahma, Wisznu i Śiwa zostali rozpoznani przez małą choćby cząstkę spośród ponad miliarda obecnie swoich wyznawców na świecie. Raczej chodziło mu o wykorzystanie mody panującej na Zachodzie na Indie i ich kulturę, aby trafić ze swoim przesłaniem, które zapewne udałoby mu się wyrazić, gdyby pozostał na gruncie własnej tradycji. A jest to przesłanie bardzo proste: świat skrywa bardzo mądry porządek. U podstaw wszystkiego jest Życie i Miłość. Z Życia i Miłości wzięła się służąca im Praca. A ta zrodziła Trud i Zmęczenie, wymagające Snu. A Sen wzbudził – tak, tak – tęsknotę za Śmiercią. Śmierć jest tak pociągająca (słodsza od Miłości), że zagraża samemu Życiu. Aby zapobiec przeniesieniu się wszystkich ludzi z Łąki Życia na Łąkę Śmierci na przejście między nimi zarzucono więc zasłonę, której strzeżenie powierzono Boleści i Trwodze. I ta zasłona wciąż się rozpościera między Życiem a Śmiercią. A ludzie boją się Przejścia. Brzmi to dość znajomo w chrześcijańskim, a nawet w postchrześcijańskim świecie, nieprawdaż?
Henryk Sienkiewicz napisał dwadzieścia kilka baśni, bajek i legend, stylizując je na całkiem rodzime, ale też mniej bądź bardziej egzotyczne. W „Dwóch łąkach” sięgnął po sztafaż hinduistyczny, ale raczej zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że występujący w nich Brahma, Wisznu i Śiwa zostali rozpoznani przez małą choćby cząstkę spośród ponad miliarda obecnie swoich wyznawców...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-25
Deista, panteista, antypapista, antyklerykał, autor frywolnych – miejscami naprawdę śmiałych, ale zawsze pełnych wdzięku – wierszy, a jednocześnie gorący patriota, jeden z nielicznych, który nie wahał się użyć szubienicy w rozprawie z targowiczanami, bohater tytułowy dwóch dramatów Adama Mickiewicza (jaka szkoda, że pierwszy z nich, pisany po francusku, został ledwie rozpoczęty, a drugi niemal w całości zniszczony). Poeta-żołnierz (a raczej żołnierz-poeta), który w listopadzie 1794 r. poległ na wydmach nadwiślańskiej Pragi, broniąc dostępu do stolicy przed wojskami Suworowa. Postać skomplikowana, a w swoim skomplikowaniu odzwierciedlająca zasadnicze meandry procesu formowania się nowoczesnego narodu polskiego, który rozpoczął się właśnie u schyłku I Rzeczpospolitej. Jakub Jasiński był rzecznikiem jego wykuwania na wzór jakobiński. Świadczy o tym choćby „Wiersz w czasie obchodzonej żałoby przez dwór polski po Ludwiku XVI”, w którym czytamy: „Król ścięty… dziw tak rzadki w kronikach ludzkości / Wart zapewne zdziwienia , wart wielkiej litości; / Lecz raczcie się zapytać waszego sumienia, / Czy wart jest w sercach sprawiać tak wielkie wzburzenia?”. Królobójstwo poeta traktował jako wyraz równości wszystkich wobec prawa, a więc jako wydarzenie, które nie tylko nie wymagało potępienia, ale - wprost przeciwnie - było godne propagowania. Wiersz swój zakończył więc wezwaniem: „Mówmy: niech zginą króle, a świat będzie wolny”. Jarosław Marek Rymkiewicz w „Wieszaniu” wysuwa tezę, że gdyby insurekcja kościuszkowska nie zakończyła się jesienią 1794 r., lecz potrwała o rok czy dwa lata dłużej, to – za sprawą Ignacego Potockiego, Hugona Kołłątaja, ale też pewnie też radykałów w rodzaju Jasińskiego – Stanisław August Poniatowski podzieliłby los króla Francji. W ten sposób Polacy staliby się zupełnie innym narodem, a Polska zupełnie innym państwem, „tym, którzy się [mu] nie podobają, mówiąc[ym]: «Zniknijcie nam z oczu, bo będziecie powieszeni»”. Polacy byliby narodem na francuską modłę, w którym zabrakłoby miejsca na króla i arystokrację, Kościół i duchowieństwo. Jakie byłyby jego dalsze dzieje w takim kształcie, nie sposób przewidzieć. Tradycja jakobińska Jakuba Jasińskiego przegrała z tradycją romantyczno-sienkiewiczowską. I nawet fizyczna eksterminacja elity ziemiańsko-księżowsko-inteligenckiej w XX w. – mimo forsowania w PRL ideologicznie spreparowanej tradycji oświeceniowej – nie zmieniła tego stanu rzeczy. Odmiennie podstawowe napięcia w polu świadomości narodowej zarysowały się w III RP, ale to już inna historia.
Deista, panteista, antypapista, antyklerykał, autor frywolnych – miejscami naprawdę śmiałych, ale zawsze pełnych wdzięku – wierszy, a jednocześnie gorący patriota, jeden z nielicznych, który nie wahał się użyć szubienicy w rozprawie z targowiczanami, bohater tytułowy dwóch dramatów Adama Mickiewicza (jaka szkoda, że pierwszy z nich, pisany po francusku, został ledwie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-04
Akcja trzeciej części trylogii Teodora Jeske-Choińskiego poświęconej rewolucji francuskiej toczy się od lutego 1793 do marca 1795 roku. Rozpoczyna się więc miesiąc po ścięciu Ludwika XVI, a kończy na osądzeniu i straceniu głównego prokuratora Trybunału Rewolucyjnego, Antoine’a Fouquier-Tinville’a. Jest to – zgodnie z tytułem powieści – okres tak zwanego Wielkiego Terroru. To w tym czasie działały powołane przez Konwent Narodowy organy władzy wykonawczej (Komitet Ocalenia Publicznego i Komitet Bezpieczeństwa Publicznego) oraz sądowniczej (właśnie Trybunał Rewolucyjny), kojarzone z rządami gilotyny. W polityce wewnętrznej Francji były to lata rozprawy jakobinów z żyrondystami (przeciwnikami dalszej eskalacji procesu rewolucyjnego), a następnie walk pomiędzy różnymi frakcjami zwycięskiego obozu, znaczonych upadkiem i śmiercią głównych ich przywódców: najpierw Georgesa Dantona (kwiecień 1794), a następnie Maksymiliana Robespierre’a (lipiec 1794). Trzeba jednak dodać, że akcja powieściowa podlega różnego rodzaju spowolnieniom i przyśpieszeniom, a więc składające się na nią wydarzenia przedstawiane są z różną dokładnością: niektóre z nich opisywane są dzień po dniu, inne natomiast odnotowywane są tylko w zwięzłych zapisach quasi-kronikarskich odnoszących się do całych tygodni, a nawet miesięcy. Zdarza się, że upływ czasu kwitowany jest w nich listą głów, które potoczyły się w stronę tłumu po opadnięciu noża gilotyny.
Obraz rewolucji, jaki wyłania się z całej trylogii, pozwala na jeden kategoryczny wniosek: przekroczyła ona wszelkie miary. Najpierw chodziło o zaradzenie kryzysowi, w jakim znalazła się Francja w ostatnich latach panowania Ludwika XVI – taki był cel zwołania Stanów Generalnych w maju 1789 roku, następnie o ograniczenie absolutyzmu na rzecz monarchii konstytucyjnej i dopuszczenie do głosu stanu trzeciego, co miało zapewnić uchwalenie i wprowadzenie w życie konstytucji z września 1791 roku, później jeszcze o zniesienie monarchii i ogłoszenie republiki, co nastąpiło we wrześniu 1792 roku, a w końcu o zaprowadzenie jakiejś – coraz dalej idące i coraz bardziej demagogicznie sobie wyobrażanej – formy ludowładztwa… A każdemu temu przejściu z etapu na etap towarzyszyła przemoc. W imię wolności ograniczano ją coraz bardziej. Wielki terror był więc tylko ukoronowaniem tego procesu. Jego dynamika świetnie się uwidacznia w losach uczestników rewolucji, których Jeske-Choiński uczynił bohaterami swojej trylogii. To żyrondyści jako pierwsi odwołali się do ludu z przedmieść, aby wymóc na obrońcach ancien regime’u zgodę na zmiany. Bardzo szybko jednak ten manewr w stosunku do nich zastosowali jakobini. I tak się to toczyło. I złudzeniem było na przykład przekonanie Dantona, że jest kreatorem zdarzeń, jak zapewniał Camille’a Desmoulinsa: „Nie bój się. Spójrz na mój potężny łeb. Są tam dwie głowy, jedna, która umiała stworzyć rewolucję, druga, która potrafi zaprowadzić ją tam, gdzie zechce”. Otóż nie, to rewolucja zaprowadziła jego potężny łeb tam, gdzie chciała, to znaczy pod ostrze gilotyny. Podobnie jak wcześniej królewskie głowy Ludwika XVI i Marii Antoniny, a później doktrynerską głowę Robespierre’a, i tylu, tylu innych.
Oczywiście, para bohaterów romansowych, podobnie jak pary kochanków z poprzednich części, przetrwała (nie jest to spoiling, bo chyba nikt nie byłby w stanie założyć, że mogło być inaczej). W „Terrorze” są nimi córka piekarza, Cecylia Leroi, i czeladnik piekarski, wyznawca Jeana-Paula Marata, który w wyniku różnych perypetii został oficerem municypalnym i administratorem departamentu policji. I on – choć w poprzednich częściach jako sankiulota zostałby obsadzony w roli czarnego charakteru – tutaj okazuje się być człowiekiem sumienia, który po wniknięciu w kulisy dokonujących się przemian (m.in. po spotkaniu z Maratem) przechodzi na pozycje antyjakobińskie. Widać z tego, że i tym razem para głównych bohaterów nie grzeszy wewnętrznym skomplikowaniem, ale tak naprawdę to służy ona autorowi wyłącznie do zilustrowania przemian politycznej świadomości ludzi różnych stanów i środowisk, wyzbycia się przez nich zaszczepionej wiekowi oświecenia przez Jeana-Jacquesa Rousseau iluzji o przyrodzonej szlachetności ludu (jak wcześniej takimi ilustracjami byli arystokraci Zofia i Gaston czy reprezentanci stanu trzeciego Irena i Armand). Tak więc wielbiciele historii miłosnych znów będą mieli prawo czuć się oszukani. Już ciekawszy jest wątek związku Dantona z panną Ludwiką Gély czy inaczej mówiąc związku żarłocznej chuci z głęboką religijnością. Tak, chuć w tym związku ulega. I to między innymi stanowi tylko jeden z przejawów ogólnej zasady. Według Jeske-Choińskiego również orgiastyczne skłonności rewolucji zostały poskromione dopiero przez Opatrzność. Bo tak naprawdę jego trylogia to rodzaj moralitetu z psychomachią jako swoim stałym elementem. Za działaniami konkretnych osób i całych zbiorowisk ludzkich w czasie rewolucji krył się według niego Zły: „A nad tą gromadą ludzi, którzy wszyscy nazywali się «sprawiedliwymi, mądrymi, cnotliwymi», z których każdy miał się za urodzonego prawodawcę, powołanego do rządzenia wielkim narodem, unosił się szatan, najlepszy psycholog człowieka, jego słabości, ambicji, samolubstwa znakomity znawca, i zacierał szpony”. Musiał więc wkroczyć Pan dziejów: „Zdawało się tej hordzie Wandalów, że burząc kościoły, paląc relikwie świętych, wyrzucając z grobów prochy królów, królowych, słynnych wodzów, druzgocząc wszystkie szczyty społeczne, gasząc wszystkie światła talentu, nauki, zasługi, niszcząc wszystkie świętości i pamiątki, usuwając dawny kalendarz, dawne nazwiska, imiona, tytuły, godności, zwyczaje i obyczaje, zamorduje, zetrze na miał całą przeszłość, iż jej żadne oko ludzkie nie dostrzeże. Ale umarli żyją w grobach i mówią do serc swoich potomnych: «Kochajcie nas, albowiem dla was pracowaliśmy» – ale tradycja żyje w swoich dziełach i mówi do dumy narodów: «Sława nasza jest waszą sławą» – ale oko Opatrzności czuwa nad człowiekiem i powstrzymuje go, gdy jego oszalały pychą rozum dojdzie do granic ostatecznych. […] «Osobiści wrogowie Boga» doprowadzili szał wywrotowy do absurdu. I rzekła Opatrzność: «Teraz dosyć tej zabawy!». Jej narzędzie, Danton, dał już znak do odwrotu”. Co Danton rozpoczął, Jean Lambert Tallien doprowadził do końca, gdy przerywając w Konwencie przemówienie Louis de Saint-Justa, dał spiskowcom sygnał do rozpoczęcia rozprawy z Robespierre’em.
Akcja trzeciej części trylogii Teodora Jeske-Choińskiego poświęconej rewolucji francuskiej toczy się od lutego 1793 do marca 1795 roku. Rozpoczyna się więc miesiąc po ścięciu Ludwika XVI, a kończy na osądzeniu i straceniu głównego prokuratora Trybunału Rewolucyjnego, Antoine’a Fouquier-Tinville’a. Jest to – zgodnie z tytułem powieści – okres tak zwanego Wielkiego Terroru....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-16
„Błyskawice” (1907) to pierwsza część trylogii z czasów rewolucji francuskiej. Dwie kolejne to „Jakobini” (1909) i „Terror” (1911). Zgodnie z tytułem koncentruje się ona na pierwszych symptomach tego, co w historii Francji dopiero się wydarzy i co sprawi, że nic już w niej nie będzie takie, jak było. Jak na rasowego powieściopisarza historycznego przystało, Teodor Jeske-Choiński w swojej wizji artystycznej połączył najróżniejsze perspektywy: ekonomiczną, społeczną i polityczną, kulturalną i filozoficzną, także psychologiczną i antropologiczną, a nawet klimatyczną. Akcja powieści rozpoczyna się w grudniu 1788, a kończy w lipcu 1789 r., czyli obejmuje okres od zapowiedzi zwołania przez Ludwika XVI Stanów Generalnych, poprzez wybory do nich, ich ukonstytuowanie, a następnie przekształcenie się w Zgromadzenie Narodowe, do zdobycia Bastylii i upokorzenia króla zmuszonego do akceptacji zmian. Śledzenie tych wydarzeń w powieści Teodora Jeske-Choińskiego pozwala uchwycić, jak różnie przebiegały procesy kształtowania się nowoczesnych narodów europejskich. Myślę tutaj choćby o Polakach i Francuzach. Proces kształtowania się narodu polskiego rozpoczął się w okresie Sejmu Wielkiego (1788-1792): stany uprzywilejowane zrezygnowały z ideologii sarmackiej, odmawiającej praw politycznych mieszczaństwu i włościaństwu, na rzecz otwarcia się na nie. Znalazł on swoją kontynuację w insurekcji kościuszkowskiej (1794). Natomiast proces kształtowania się narodu francuskiego, który nabrał tempa podczas rewolucji 1789-1799, doprowadził do całkowitej eliminacji stanów uprzywilejowanych i w efekcie do zawłaszczenia pełni praw przez tak zwany stan trzeci. Dobrze o tym byłoby pamiętać w myśleniu o późniejszej historii obu narodów, a także o ich współczesnej odmienności. Kilka postaci historycznych doczekało się w powieści naprawdę udanych portretów: myślę tutaj o Mirabeau, Dantonie, Camille’u Desmoulinsie czy Ludwiku XVI i Marii Antoninie. A za arcydzieło wręcz należałoby uznać powieściowy portret ducha czasów, który jednym kazał zdobywać Bastylię, a drugim zabraniał jej bronić (trudno więc mówić, że została zdobyta, skoro nikt jej nie stanął w jej obronie). Duch ten wykluwał się w salonach, w których dominowali Voltaire i Jean-Jacques Rousseau, także po swojej śmierci. Ten pierwszy uderzył w powagę monarchii i Kościoła, ten drugi odebrał królowi status suwerena i przekazał go narodowi, a poza tym zaczadził swoich czytelników przekonaniem o zgubnym wpływie kultury na naturę człowieka. Można powiedzieć, że większość bohaterów powieści cierpi na ukąszenie roussowskie, między innymi hrabianka Zofia de Laval, głęboko wierząca w naturalną dobroć ludu. Natomiast wolny jest od niego wicehrabia langwedocki Gaston de Clarac, wyjątkowo trzeźwo patrzący na rzeczywistość. Tak więc to ideologia oświeceniowa stanęła na drodze ich miłości (jakże ten Jeske-Choiński jest aktualny, wszak sytuacja ta bardzo przypomina nasze czasy, tyle że ideologia salonów stała się jeszcze zgubniejsza) . Niemniej w 1789 r. cała Francja swoim zamiłowaniem do przemocy się umówiła, aby Zofia szybko przejrzała na oczy, więc Gaston nie musi właściwie pokonywać żadnych przeszkód, aby zdobyć jej serce. Miłość bez perypetii, choćby bez zabawnych qui pro quo, które przy braku rzeczywistych przeszkód mogłyby skomplikować jej przebieg, nie najlepiej służy powieści. Trzeba więc ufać, że w drugiej i trzeciej części trylogii zadba również o ten wymiar swojego powieściowego świata.
„Błyskawice” (1907) to pierwsza część trylogii z czasów rewolucji francuskiej. Dwie kolejne to „Jakobini” (1909) i „Terror” (1911). Zgodnie z tytułem koncentruje się ona na pierwszych symptomach tego, co w historii Francji dopiero się wydarzy i co sprawi, że nic już w niej nie będzie takie, jak było. Jak na rasowego powieściopisarza historycznego przystało, Teodor...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-07-26
Druga część trylogii Teodora Jeske-Choińskiego z czasów rewolucji francuskiej, „Jakobini” (1909), rozpoczyna się pod koniec lata 1791 roku, już po uchwaleniu konstytucji przez Zgromadzenie Narodowe i podpisaniu jej przez króla, a przed inauguracją działalności organu władzy ustawodawczej, tak zwanej Legislatywy (1 października 1791 r.). Kończy się 21 stycznia 1793 roku ścięciem Ludwika XVI. Już samo zestawienie tych wydarzeń uzmysławia czytelnikowi, że coś z rewolucją francuską poszło nie tak. Legislatywa wszak miała sankcjonować jej zdobycze, a więc – najogólniej rzecz ujmując – przekształcenie monarchii absolutnej w monarchię konstytucyjną, z podkreśleniem podmiotowej roli stanu trzeciego, a jednocześnie pacyfikować nastroje i przywracać ład oparty na poszanowaniu prawa. Tymczasem nic z tych rzeczy. Mnożące się jak grzyby po deszczu kluby polityczne zaczęły prześcigać się w radykalizmie. W swoich żądaniach jako argumentu nie do odrzucenia używały ludu paryskiego, w każdej chwili gotowe skorzystać z jego niszczycielskiej mocy. W takich okolicznościach rzecznicy wyhamowywania rewolucji (feuillanci, później żyrondyści) nie mieli szans w starciu z najradykalniejszymi jej uczestnikami (sankiulotami), o łaskę których zabiegały kolejne frakcje jakobińskie, oddając w ten sposób swój los w ich ręce (dżin sankiulocki raz wypuszczony z butelki nie dał się w niej znów zamknąć, zanim wszyscy korzystający z jego usług nie zostali zgilotynowani). „Jakobini” są oskarżeniem całej francuskiej klasy politycznej schyłku XVIII wieku, przy czym oskarżenie w powieści idzie w dwóch kierunkach. Jeden jego wektor zwrócony jest ku tym, którzy jako pierwsi zdecydowali się na odwołanie do ulicy francuskiej, i ku wszystkim ich zaślepionym następcom. W swoim dążeniu do władzy nie wahali się uruchomić i podtrzymywać trwanie procesu, który doprowadził nie tylko do terroru i przelania morza krwi, ale również do politycznej i – co jeszcze ważniejsze – kulturowej dewastacji monarchii francuskiej. Drugi wektor nakierowany jest jednak również na obrońców ancien regime’u, jako że nie stanęli oni na wysokości zadania i przez swoje zaniechania utorowali drogę rewolucji. Trudno oprzeć się refleksji, że to, co spotkało Francję pod koniec XVIII wieku, było gorsze od tego, co się w tym samym czasie stało się udziałem I Rzeczpospolitej. Rozbiory pozbawiły Rzeczpospolitą państwowości, rewolucja odebrała Francji monarchiczną i katolicką tożsamość. Jak uczy historia, państwowość – z trudem, ale da się odzyskać, a tożsamości kulturowej – nigdy. To jeden z najważniejszych wniosków, jakie wypływają z powieści Jeske-Choińskiego. Poza tym jest ona świetnym przewodnikiem po wszystkich zawiłościach rewolucji francuskiej, daje bowiem bardzo sugestywny obraz składających się na nią wydarzeń, w całej ich wewnętrznej dynamice. Znacznie gorzej – podobnie zresztą jak w części pierwszej trylogii – wypada wątek romansowy. Nie ulega wątpliwości, że Jeske-Choiński wyraźnie nie miał do niego serca. Miłość między Ireną Legrand, córką właściciela winnicy w Langwedocji, członka Klubu Ocalenia Ojczyzny, a więc rzecznika natychmiastowego zakończenia rewolucji, i Armandem Grandjeanem, początkującym adwokatem, umiarkowanym jakobinem, pozbawiona jest jakiejkolwiek dramaturgii. Para ta nie odgrywa też żadnej roli w przebiegu zasadniczej akcji. Pisarzowi zdarza się w obszernych partiach powieści zupełnie o niej zapominać. Widać, że tak naprawdę interesuje go tylko wielka historia, a wątek miłosny traktuje jako haracz, jaki należy zapłacić popkulturze początków XX wieku.
Druga część trylogii Teodora Jeske-Choińskiego z czasów rewolucji francuskiej, „Jakobini” (1909), rozpoczyna się pod koniec lata 1791 roku, już po uchwaleniu konstytucji przez Zgromadzenie Narodowe i podpisaniu jej przez króla, a przed inauguracją działalności organu władzy ustawodawczej, tak zwanej Legislatywy (1 października 1791 r.). Kończy się 21 stycznia 1793 roku...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-31
Autor „Ziemi obiecanej” (1898), „Chłopów” (1908) i „Roku 1794” (1916) napisał też kilka mniej znanych powieści. Jedną z nich jest właśnie „Wampir” (1906), który zazwyczaj bywa anonsowany jako powieść grozy. I rzeczywiście Reymont posłużył się konwencją tej odmiany powieściowej, uznając zapewne, że świetnie nadaje się ona na instrument dla diagnozy kultury europejskiej na początku XX wieku. Pod tym względem pozostał wierny XIX-wiecznemu pierwowzorowi, który wraz z jego z poprzedniczką, powieścią gotycką, i następcą, horrorem, takim celom diagnostycznym w swoich najlepszych realizacjach służył (wszak nie chodziło w niej wyłącznie o mało wyrafinowaną rozrywkę). Od razu jednak trzeba dodać, że w odróżnieniu od tradycyjnej powieści grozy oraz jej sióstr i braci „Wampir” zupełnie obywa się bez fantastyki. Świat w nim przedstawiony jest światem całkowicie realistycznym. Jeśli nawet pojawiają się w nim unoszące się i opadające stoliki, media udzielające głosu istotom z innego wymiaru etc., to w ujęciu pisarza mają one ten sam – realny – status, co cały przywołany w powieści Londyn. Tak samo realny czy też raczej tak samo odrealniony, bo trzeba wiedzieć, że miasto ukazane jest w niej najczęściej z punktu widzenia Zenona, którego poczytalność budzi liczne i poważne wątpliwości, i to wraz z przebiegiem akcji – coraz liczniejsze i coraz poważniejsze. Tak więc w „Wampirze” realność świata obejmuje to, co obiektywne, ale wszystko to znajduje się w oparach subiektywizmu: rzeczy zostają w nim zdeformowane przez imaginację. Swoją drogą Londyn na miejsce akcji tego rodzaju opowieści świetnie się nadawał choćby z powodów typowych dla niego zjawisk atmosferycznych: deszcz, wiatr, a przede wszystkim mgła ułatwiły pisarzowi zatarcie konturów rzeczy, a więc zniesienie granicy między rzeczą a fantasmagorią.
Londyn w powieści sprawia wrażenie miasta, którego czas dobiega końca. Czas się wypełnił, a jeśli jeszcze wszystko trwa na swoim miejscu, to tylko siłą inercji. Ale i to pozór, bo w rzeczywistości miasto wraz ze swoimi mieszkańcami pogrąża się w agonii. Przy czym Londyn nie jest tu wyłącznie stolicą Zjednoczonego Królestwa. Jest stolicą Europy, a raczej sam jest Europą par excellence. W powieści mówi się nie o Anglikach czy Brytyjczykach, lecz o Europejczykach; nie o kulturze angielskiej czy brytyjskiej, lecz o kulturze europejskiej. I to ona jest główną bohaterką powieści. Tak, to właśnie ją Reymont poddał wiwisekcji. Metafora kliniczna jest tutaj odpowiednia, bo przecież chodzi o pacjentkę, którą pisarz w istocie położył na stole operacyjnym w celach badawczych. Powieść da się więc potraktować jak raport z przeprowadzonego zabiegu. Reymont pisał w nim w 1906 roku, że pacjentka skazana jest na śmierć, a dokładniej rzecz biorąc – już umarła. W jej ciele co prawda toczą się jeszcze automatyczne procesy życiowe, ale duch sczezł na dobre, więc i one niebawem ustaną. Jedyną szansą byłby jedynie przeszczep ducha. I przed taką pokusą stanęli najbardziej świadomi stanu rzeczy mieszkańcy Londynu-Europy. Jednym z nich był Joe. To on oświadczył: „Rozszarpałbym [swoje dziedzictwa] jak pantera, by tylko móc ze struchlałych wnętrzności wyrwać ich ducha trupiego i tchnąć w niego nowe święte, prawdziwe człowiecze życie”. I bohaterowie ulegli tej pokusie. Uległ Joe. Stał się adeptem praktyk parareligijnych guru z Indii i skończył w szpitalu dla psychicznie i nerwowo chorych. Jeśli chodzi o Zenona (Joe był bratem jego narzeczonej, Betsy), to jego przyszłość nie została przesądzona. Z ostatniego zdania powieści wynika, że wyruszył on przed świtem na statku o nazwie „Kaliban” w nieznanym kierunku. Kaliban to, rzecz jasna, imię bohatera „Burzy” Williama Szekspira, istoty ludzkiej, która egzystowała poza jakąkolwiek kulturą. Gdzie zatem Zenon mógł dotrzeć na pokładzie „Kalibana”? Czy istnieje szansa, że ten statek dotrze do portu ocalenia? Wydaje się, że jego podróż wciąż trwa. Ale jej dalszy ciąg opowiada już Michel Houellebecq.
Autor „Ziemi obiecanej” (1898), „Chłopów” (1908) i „Roku 1794” (1916) napisał też kilka mniej znanych powieści. Jedną z nich jest właśnie „Wampir” (1906), który zazwyczaj bywa anonsowany jako powieść grozy. I rzeczywiście Reymont posłużył się konwencją tej odmiany powieściowej, uznając zapewne, że świetnie nadaje się ona na instrument dla diagnozy kultury europejskiej na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-24
Henryk Sienkiewicz miał coś z króla Midasa. Czego się nie dotknął, zamieniało się w złoto, rzecz jasna, w jego przypadku w złoto literatury. Wystarczała mu byle komedyjka, wystarczało mu byle powieścidełko, aby tworzyć prawdziwe precjoza recenzenckie. Łatwo się o tym przekonać, sięgając po jego dwutomowe „Szkice…”, na które w dużej mierze złożyły się recenzje literackie i teatralne. Kto dzisiaj wystawia Edwarda Lubowskiego? Nikt. Kto dzisiaj ogląda Władysława Okońskiego? Nikt. Kto dzisiaj czyta powiastki historyczne Józefa Grajnerta? Również nikt. Autorzy ci zostali zapomniani, ich twórczość nikomu z niczym się nie kojarzy, ale przecież nie można powiedzieć, że historia literatury i historia teatru nic im nie zawdzięczają, skoro skłoniły Sienkiewicza do ich omówienia na łamach pism warszawskich, a każde z tych omówień to perełka. Bierze on jakąś rachityczną fabułkę, wywija nią na wszystkie strony, odsłaniając jej sporadyczne blaski i znacznie liczniejsze cienie. Bierze niewydarzonego bohatera i w jego rękach zaczyna on żyć drugim swoim życiem, o ileż bardziej pasjonującym od pierwszego. Sienkiewicz to był jednak wielki fachman – nie tylko wizjoner literacki, ale też rzemieślnik, o jakiego naprawdę trudno. Zdawał się na wylot znać fach pisarski. I tą znajomością hojnie się dzielił z mniej utalentowanymi kolegami po piórze i z czytelnikami.
Recenzje literackie i teatralne, a także przedmowy, które również znalazły się w „Szkicach…”, to pełne wdzięku, ale jednak błahostki krytycznoliterackie. Znacznie większy ciężar gatunkowy mają studia Sienkiewicza, które zajmują ponad połowę tomu pierwszego. Każde wydaje się być pouczające, każde pobudza do refleksji, każde właściwie zasługiwałoby na przypomnienie i polecenie. Choćby wypowiedź dla „Russkich Wiedomosti” z okazji 80-lecia Lwa Tołstoja. Zgodnie z okolicznościowym jej charakterem zawiera ona wyidealizowany portret jubilata, ale przy bliższym przyjrzeniu portret ten ujawnia różne rysy – nie tyle zresztą samego modela, ile świata, który go ukształtował. Oto próbka tego sposobu portretowania: „Tołstoj jest to najwyższe drzewo w lesie twórczości rosyjskiej, a przy tym tego rodzaju umysł, który mógł wyrosnąć tylko z rosyjskiej gleby. […] Literatura jest wszędzie poniekąd kwiatem życia – u was przeważnie jękiem życia”. Potrzeba kunsztu, aby przemycić tak gorzką prawdę o kulturze rosyjskiej w tak słodkiej formie dla jednego z jej reprezentantów. W tym się właśnie przejawiał iluzjonizm Sienkiewicza: wyczarowywał przed gawiedzią wizerunek powabnej dziewczyny, który dopiero po dłuższym wpatrywaniu się w niego – kiedy malarz zdążył się już oddalić z honorarium – zmieniał się w portret starej jędzy.
Centralne miejsce w „Szkicach…” zajmują trzy studia o naturalizmie. Dwa z nich to odczyty z 1881 r., a trzeci to wypowiedź w formie listu z 1893 r. Oczywiście, o naturalizmie Sienkiewicz myślał jak najgorzej. Widział w nim co prawda jedną z odmian realizmu, którego był rzecznikiem, ale odmianę zdegenerowaną. Zarzucał jej daleko idący redukcjonizm. O ile realizm w swojej dojrzałej postaci zmierzał do objęcia całokształtu rzeczywistości, w całej jej wielowymiarowości, z tym, co w niej wzniosłe, i z tym, co w niej niskie, o tyle naturalizm koncentrował się wyłącznie na jednym jej – patologicznym – aspekcie. Co więcej, ten jeden aspekt przedstawiał tak, jak gdyby to była pełna prawda o rzeczywistości. I to był zasadniczy fałsz tej doktryny literackiej. „W życiu bowiem i w naturze inna jest równowaga świateł i cieni. Za ściekami paryskimi są pachnące niskie łąki Normandii i skały Bretanii, i wielkie, proste a majestatyczne tonie morza”. Wpływ naturalizmu na czytelnika był więc negatywny. Nie posiadał on, co prawda, mocy uwodzicielskiej, nie skłaniał do występku, ale powodował skarlenie ducha. „W tych brudach, złych zapachach, wstrętnych zjawiskach i występkach nie rozmiłuje się dusza, ale się skurczy, zwiędnie, zachoruje na moralną anemię, straci zdolność odczuwania piękna, straci polot i zniży się, a w najlepszym nawet razie, to jest nawet wówczas, gdy wyrzuci ze swego moralnego organizmu autora wraz z jego książkami, zmarnuje i wyczerpie na to część sił, które mogłyby być spożytkowane inaczej, lepiej”. To był jeden z zarzutów Sienkiewicza wobec naturalizmu, odnoszący się do jego negatywnego wpływu społecznego. Drugi, jeszcze poważniejszy, miał charakter wewnętrzny, skupiał się bowiem na zagadnieniach artystycznych. Otóż Emil Zola w swoich założeniach programowych zrezygnował z psychologicznej motywacji bohaterów na rzecz motywacji ściśle fizjologicznej, znajdującej swoje oparcie przede wszystkim w prawach dziedziczenia, a tym samym unicestwił niejako możliwość czytelniczej weryfikacji przebiegu zdarzeń. Jeśli bowiem czytelnik nie jest potomkiem lubieżnego gbura i wariatki (jak bohaterowie cyklu „Rougon-Macquartowie”), to nie jest też w stanie potwierdzić prawdopodobieństwa reakcji bohaterów lub mu zaprzeczyć. A to uprawnia każdą dowolność i rzeczywiście z taką dowolnością w powieściach Zoli czytelnik ma do czynienia. Ostatecznie demaskują ją zdarzenia z końcowej powieści cyklu, pt. „Doktor Pascal” (1893 r.), której Sienkiewicz poświęca swoje „Listy o Zoli”. Jeśli więc nie odmawiał tym powieściom wartości, to uważał, że zawsze była ona wynikiem sprzeniewierzenia się samej doktrynie naturalizmu. Można więc powiedzieć, że brał on w obronę talent Zoli przed jego doktrynerstwem. Ze smutkiem trzeba stwierdzić, że Sienkiewicz swoją batalię z naturalizmem przegrał. Dzisiaj, niestety, w kulturze europejskiej dominują wszak bardzo późni wnukowie francuskiego pisarza-doktrynera, często jednak pozbawieni jego talentu.
Na koniec ciekawostka. Dwa tomy „Szkiców…” zostały wydane w 1951 r., a więc w apogeum stalinizmu w polskiej kulturze, gdy naprawdę szło się do więzienia za nieprawomyślne poglądy. Tymczasem w recenzji z „Białego sztandaru” Wiktora Gomulickiego, a wiec zbioru poetyckiego, który powstał w reakcji na wydarzenia rewolucji 1905-1906 r. i który już swoim tytułem ustawił się w opozycji wobec „Czerwonego sztandaru”, hymnu wszelkiej maści rewolucjonistów, można trafić na następujące kwiatki: „Były to lata, […] w których stracono z oczu cel główny, to jest dobro ogólne i odzyskanie praw zarówno ludzkich, jak narodowych, a zwalczano się tak, jakby najważniejszym zadaniem było zwycięstwo jednych warstw społecznych nad drugimi. […] W uniesieniu nie wahano się deptać po religijnych i narodowych ideałach, podstawiając na ich miejsce zapożyczone z Zachodu, a nawet i ze Wschodu, czarne i czerwone szmaty radykalnych doktryn. Na piersiach narodu leżał jakby olbrzymi głaz gniotący jednakowo wszystkie klasy, tymczasem głupota i złość wziąwszy się za ręce zaczęły wmawiać w lud roboczy, że nie odwalanie głazu przez mądrą pracę, ale wewnętrzna walka klasowa będzie drogą wiodącą do zbawienia” etc. Wygląda na to, że wielkość Sienkiewicza była w stanie postawić na baczność cenzora, politruka i funkcjonariusza Urzędu Bezpieczeństwa, którzy zapewne chodzili do szkół w niepodległej jeszcze Polsce.
Henryk Sienkiewicz miał coś z króla Midasa. Czego się nie dotknął, zamieniało się w złoto, rzecz jasna, w jego przypadku w złoto literatury. Wystarczała mu byle komedyjka, wystarczało mu byle powieścidełko, aby tworzyć prawdziwe precjoza recenzenckie. Łatwo się o tym przekonać, sięgając po jego dwutomowe „Szkice…”, na które w dużej mierze złożyły się recenzje literackie i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-14
A co gdyby do „Latarnika” podejść jak do czegoś w rodzaju manifestu literackiego Henryka Sienkiewicza? Przecież bohaterem tej noweli z 1881 roku jest tyleż stary Skawiński, co „Pan Tadeusz”, a jeśli weźmie się pod uwagę stopień sprawczości w przebiegu wydarzeń, to Mickiewiczowska epopeja zdaje się nawet zajmować pozycję pierwszoplanową. Można zatem powiedzieć, że los weterana powstania listopadowego i wielu innych wojen o wyzwolenie ludów stał się dla Sienkiewicza tylko pretekstem do potwierdzenia prawdy o orfejskiej mocy literatury.
„Latarnik” jest niewątpliwie aktualizacją mitu o Orfeuszu, tym poecie i muzyku, który siłą swojej sztuki nie tylko panował nad zwierzętami, ale i ożywiał rzeczy martwe, na przykład kamienie. Skawińskiego poznajemy u schyłku procesu skamienienia. W rozmowie z konsulem Izaakiem Falconbridge (która zresztą ma w sobie coś z sądu Ozyrysa) wyznał: „Jestem bardzo znużony […], potrzebuję spokoju!”. Kiedy więc otrzymał posadę, niejaki Johns, niczym Charon, zabrał go swoją łodzią na wyspę umarłych. Dzięki zastosowanej przez Sienkiewicza retrospekcji dowiadujemy się, jak mniej więcej przebiegała choroba jego duszy. Był czas, że mimo niepowodzeń i klęsk nie poddawał się. Nachodziły go momenty ożywienia. „Wreszcie zestarzał się – począł tracić energię. Cierpliwość jego poczynała być coraz podobniejsza do rezygnacji. […] Na koniec opanowała go tylko jedna myśl: myśl spoczynku. Owładnęła ona starcem zupełnie i wchłonęła w siebie wszelkie inne pragnienia i nadzieje”. W takim stanie trafił przed oblicze Falconbridge’a-Ozyrysa, a następnie na wyspę.
Pobyt Skawińskiego na wyspie to był już ostatni etap jego zamierania-kamienienia. „Starość lubi się odosabniać, jakby w przeczuciu grobu. Latarnia była już dla Skawińskiego takim półgrobem”. I w rzeczywistości wiódł żywot półtrupa. „Upływały całe tygodnie w ten sposób, że nikt jego nie widział ani on nikogo. Jedynym znakiem, że stary żyje, było tylko znikanie żywności pozostawianej na brzegu i światło latarni, zapalanej co wieczór z taką regularnością, z jaką słońce wstaje rankiem z wody w tamtych stronach”. Ważnym elementem tego procesu była coraz silniejsza identyfikacja ze swoim otoczeniem, na które składała się skalista wyspa, otoczona niebem i wodą. Zaczął po prostu tracić poczucie własnej odrębności (można założyć, że tego samego doświadczył jego poprzednik – tak dałoby się wytłumaczyć jego tajemnicze zniknięcie). Pogrążył w śnie, który – jak wiadomo – jest bratem śmierci. „Zatonął, ukołysał się, zapamiętał – i w tym ograniczeniu własnego, odrębnego bytu, w tym pół czuwaniu, pół śnie znalazł spokój tak wielki, że prawie podobny do półśmierci”.
I w tym właśnie momencie pojawił się główny bohater noweli, czyli „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza. To on już samym swoim pojawieniem się, niby naturalnym, ale przy stanie ducha Skawińskiego uznanym za cudowne, przyczynił się do jego przebudzenia z tej półśmierci. „Teraz wydawało się mu, jak owym żeglarzom wśród nocy, że coś zawołało na niego po imieniu głosem bardzo kochanym, a zapomnianym prawie”. I wówczas wśród ciszy rozległo się bicie serca. Otwarta księga zadziałała na niego jak elektrody podczas defibrylacji. Reanimacja zakończyła się powodzeniem. Tak właśnie działa wielka poezja – twierdzi Sienkiewicz w swoim orfejskim manifeście poetyckim. Przywraca życiu.
Bijące serce zaświadcza, że życie tak naprawdę jest miłością, „przy której wszystko jest niczem”. Autor „Latarnika” wprost przeniósł do swojej noweli ten wers z „Hymnu do miłości” św. Pawła. Jeśli śmierć utożsamia się ze spokojem, to życie jest miłością. Wybór między miłością a spokojem w istocie jest wyborem między życiem a śmiercią. Pobyt na wyspie, w tym półgroźbie, zapewniał spokój. Pouczające pod tym względem są rozmyślania Skawińskiego nad swoim położeniem w trakcie obserwowania z oddali ogromnego lasu podzwrotnikowego. „Znał z bliska podobne lasy, gdyż po rozbiciu się na Amazonce błąkał się całe tygodnie wśród podobnych zielonych sklepień i gąszczów. […] Wiedział, pod jakim jarzmem żyje człowiek w tych niezgłębionych puszczach, w których pojedyncze liście przenoszą dziesięciokrotnie jego wielkość, w których mrowią się krwiożercze moskity, pijawki drzewne i olbrzymie jadowite pająki. Wszystkiego sam doznał, sam doświadczył, wszystko sam przecierpiał; toteż tym większą mu teraz sprawiało rozkosz patrzeć z wysokości na owe matos, podziwiać ich piękność, a być zasłoniętym od zdrad. Jego wieża chroniła go przed wszelkim złem”. A jednak wybrał miłość, która nie chroni przed złem. Wprost przeciwnie, czasami wręcz naraża na zło, o czym świadczyło prawie całe życie Skawińskiego. Jego wiele kosztowało życie dla ojczyzny i miłość do niej. I zapewne wiele jeszcze miało kosztować, bo ulegając orfejskiej mocy wielkiej poezji był władny opuścić swój grób.
A co gdyby do „Latarnika” podejść jak do czegoś w rodzaju manifestu literackiego Henryka Sienkiewicza? Przecież bohaterem tej noweli z 1881 roku jest tyleż stary Skawiński, co „Pan Tadeusz”, a jeśli weźmie się pod uwagę stopień sprawczości w przebiegu wydarzeń, to Mickiewiczowska epopeja zdaje się nawet zajmować pozycję pierwszoplanową. Można zatem powiedzieć, że los...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-28
Bardzo śmiało pomyślana powieść. Aby bowiem wpaść na pomysł zdiagnozowania wyjątkowo zawiłej sytuacji społeczno-politycznej na ziemiach polskich w okresie rewolucji 1905-1907, na wsi i w mieście, w formie romansu, trzeba dysponować iluzjonistyczną zręcznością Henryka Sienkiewicza i jego pisarską pewnością siebie. Tak, jest to powieść-diagnoza polityczna i jednocześnie powieść-romans. „Wiry” to dzieło wyraźnie rozdwojone w sobie, niemniej stanowiące integralną jedność.
Zostały w niej sportretowane (w sporych partiach prześmiewczo skarykaturowane) wszystkie liczące się siły polityczne w zaborze rosyjskim: oczywiście, socjaliści jako inicjatorzy wydarzeń rewolucyjnych, ale także konserwatyści, realiści, a nawet tak zwani krajowcy (na Wołyniu), nie mówiąc już o raczkującym dopiero ruchu wyzwolenia seksualnego (sic!). Socjalizm został w powieści przedstawiony jako ideologia naznaczona skazą egoizmu klasowego. I w związku z tym jego ogląd ogólnej sytuacji jest bardzo ograniczony. Podnosi kwestię mrówek robotnic w czasie, w którym na całym mrowisku wygodnie ułożył się mrówkojad. Nie przez przypadek student Laskowicz, główny reprezentant partii socjalistycznej w powieści, ma blisko siebie osadzone oczy. Jego wzrok penetruje bardzo wąski odcinek rzeczywistości. Ruch socjalistyczny krytykowany jest z punktu widzenia polskich dążeń niepodległościowych. W takim ujęciu Polska Partia Socjalistyczna wydaje się zjawiskiem wewnętrznie sprzecznym, niemal oksymoronem, z istoty swojej bowiem partia głosząca robotniczy internacjonalizm musi być wroga aspiracjom narodowym. Ten spór z socjalizmem ma jeszcze głębszy, bo cywilizacyjny wymiar. PPS przez swoje ścisłe związki z rewolucjonistami rosyjskimi – biesami, jak ich nazywał Fiodor Dostojewski – stanowi bowiem zagrożenie dla łacińskich fundamentów kultury polskiej. Nie dziwi zatem, że socjalizm w wersji galicyjskiej jest w powieści charakteryzowany znacznie bardziej przychylnie: „Galicyjski socjalizm to także nie Apollo Belwederski, ale jednak ma już inne rysy i mniej szerokie kości policzkowe. Nie ma w nim tej wścieklizny, lecz nie ma i tej rozpaczy, i tego smutku, które są tak obce kulturze łacińskiej”. O sporach Sienkiewicza jako autora „Wirów” z socjalizmem można by jeszcze długo. Historia częściowo przyznała mu rację, częściowo mu jej odmówiła. PPS właśnie w wyniku rewolucji 1905 roku się podzieliła na większość o profilu (nomen omen) bolszewickim (i tutaj powieściowa zapowiedź, czym będzie państwo zbudowane na tej ideologii, ma rzeczywiście drapieżność prorocką) i mniejszość o rysie silnie niepodległościowym. To właśnie czerwony tramwaj z motorniczym Piłsudskim ruszył najprostszą trasą do stacji niepodległość.
Henryk Sienkiewicz włączył się w spór polityczno-ideologiczny, światopoglądowy, żywy przecież w latach następujących po rewolucji 1905 roku, posługując się konwencją romansu. Przy czym jest to romans bardzo specyficzny. To, co dzieje się pomiędzy Agnes-Hanką a Władysławem, trudno rozpatrywać w kategoriach psychologicznych. Tak ujmowana historia ich miłości rzeczywiście zasługiwałaby na miano opowieści dla kucharek. Mamy tutaj bowiem do czynienia z romansem-alegorią. Główna para bohaterów to nie literackie ekwiwalenty ludzi, kobiety i mężczyzny, z krwi i kości. Stanowią oni natomiast personifikacje pewnych – kluczowych dla zrozumienia wymowy powieści – idei: otóż Władysław to Polska szlachecko-ziemiańska, natomiast Agnes-Hanka to ta nowa Polska, nie tylko szlachecka, ale również włościańska i robotnicza, która właśnie tylko w tej nowej postaci byłaby w stanie ponownie zaistnieć na mapie. Przedstawiając dzieje miłości Władysława i Agnes-Hanki, Sienkiewicz wystąpił jako sympatyk stanowiska jeszcze jednego – wydawałoby się pominiętego – ruchu politycznego, a mianowicie ruchu narodowego, oczywiście, w jego wersji typowej dla przełomu wieków, a więc Ligii Polskiej i Ligii Narodowej. Pisarz był rzecznikiem narodowej pracy formacyjnej, która miałaby objąć wszystkie warstwy społeczne, bo tylko w ich solidarnych zmaganiach widział szansę na wybicie na niepodległość, co w języku powieściowym byłoby równoznaczne ze zdobyciem ręki egzotycznej Agnes i jednocześnie swojskiej Hanki. Władysław w tej pracy formacyjnej nie zrobił zbytnich postępów: mimo niewątpliwych przymiotów wciąż był skłonny folgować sobie. Dlatego nie był godny miłości swojej wybranki. Powieść nie kończy się jednak pesymistycznie. Nie wszystko jest stracone. Miejsce Władysława zajął doktor Szremski, reprezentant tej szkoły społeczno-politycznej aktywności, która przez swoją konsekwencję, upór i właśnie niefolgowanie sobie była Sienkiewiczowi najbliższa i jako taka właśnie miała największe szanse, aby zdobyć serce głównej heroiny powieści. „Dość by każdemu powiedzieć jej, tej Polsce […]: «Zanadto mnie bolisz, zanadto mi dolegasz, więc się Ciebie wyrzekam i od dziś chcę o Tobie zapomnieć…». A jednak nikt tego nie mówi […]. A jeśli tak, jeśli wolimy cierpieć, niż się jej wyrzec, to gdzie […] jej do zguby. […] Więc ona żyje w każdym z nas, we wszystkich razem – i przeżyje wszystkie wiry na świecie. A my ściśniemy zęby i będziemy cierpieć dla ciebie, matko, dalej – i my – a jeśli Bóg tak zechce – to i nasze dzieci i nasze wnuki – i nie wyrzeczemy się, nie tylko Ciebie, ale i nadziei»” – myślał doktor Szremski. „Po czym widocznie przyszło mu do głowy, że cierpieć dla niej to nie wszystko, bo jął zacierać ręce i zakasywać przez roztargnienie ręce, jakby się chciał zaraz zabrać do jakiejś ważnej i pilnej roboty. […] Sam nie wiedział dlaczego, przypomniało mu się […], że małżeństwo [Władysława] jest zerwane – i myśli jego poleciały jak skrzydlate ptaki do Zalesina, [do Agnes]”. Tak się kończy ta bardzo dobra - wbrew dawnym i dzisiejszym krytykom - powieść.
Bardzo śmiało pomyślana powieść. Aby bowiem wpaść na pomysł zdiagnozowania wyjątkowo zawiłej sytuacji społeczno-politycznej na ziemiach polskich w okresie rewolucji 1905-1907, na wsi i w mieście, w formie romansu, trzeba dysponować iluzjonistyczną zręcznością Henryka Sienkiewicza i jego pisarską pewnością siebie. Tak, jest to powieść-diagnoza polityczna i jednocześnie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-02-17
2020-04-20
„Legiony” zostały pomyślane jako powieść edukacyjna. Jej głównego bohatera, szesnastoletniego Marka Kwiatkowskiego, poznajemy jako chłopca żyjącego głównie imaginacją romansowo-patriotyczną, można więc przypuszczać, że Legiony Polskie we Włoszech stałyby się dla niego przełomowym doświadczeniem, zbliżającym go do rzeczywistości takiej, jaką ona jest, a więc innej niż ta znana mu z modnej lektury. On sam dobrze sobie z tego zdawał sprawę: „Tam [we Włoszech] rozpocznie się jakaś prawda i to prawda potężna, wobec której nie trzeba będzie wmawiać w siebie czegokolwiek, ani też poetyzować i przyozdabiać rzeczywistości”. Wola zmierzenia się z nią to główny motyw jego przedsięwzięć. Szkoda więc, że powieść urywa się na samym początku jego służby w wymarzonym wojsku – proces jego wewnętrznej przemiany pozostanie dla nas tajemnicą.
„Legiony” zapowiadały się także na nietuzinkowy romans. Mamy w nim do czynienia nie z typowym dla Sienkiewicza trójkątem, ale z dość perwersyjnym czworokątem. Konkurentem Marka w staraniach o serce (i rękę) Klarybelli Wyrożębskiej, poza dość łatwym do ośmieszenia szambelanem Augustem Kwiatkowskim, musiałby się okazać również powieściowy übermensch, czyli Jan Ferdynand Bogusławski. Naprawdę wielki żal, że czytelnikowi nie będzie dane przekonać się, jak Sienkiewicz zamierzał wybrnąć z tej trudnej sytuacji, a nie mógł sobie jej ułatwić na przykład przez przedwczesne uśmiercenie Bogusławskiego, postaci wszak historycznej. Marek to paniczyk świeżo ubrany w mundur, dość kochliwy, Jan Ferdynand to doświadczony żołnierz, w całości swego uczucia – zgodnie ze swoją skrajnie wymagającą wobec siebie i innych naturą – skupiony na miłości do Klarybelli, więc perypetie miłosne zapowiadały się ciekawie, tym bardziej, że dziewczyna nie była postacią moralnie jednoznaczną.
I wreszcie obraz samych Legionów Polskich. Sienkiewicz widział w nich po prostu Rzeczpospolitą w nowej, porozbiorowej, sytuacji. Potwierdzają to słowa Jana Ferdynanda Bogusławskiego: „Po świecie mówią: nie masz już Polski! A Polska TU JEST”. Można zatem powiedzieć, że to one stały się w ostatnich latach XVIII wieku depozytariuszem polskiej idei państwowo-narodowej. I Sienkiewicz nie byłby sobą, gdyby idei tej nie powiązał z Rzymem – zarówno tym republikańskim, jak i chrześcijańskim. Temu służyła wycieczka gen. Henryka Dąbrowskiego i innych bohaterów powieści na pole bitwy między legionami rzymskimi a wojskami Hannibala nad Jeziorem Trazymeńskim. Temu przede wszystkim jednak służy zakończenie powieści: „Rzym zobaczyły bataliony polskie dopiero za Monte Rotondo […]. Wysoko na niebie zarysowały się kształty kopuły, jakby zawieszone nad ziemią, lekkie, strzeliste […], zdawało się, że tej krainie nigdy nie mogło ich braknąć i że wraz z nią wyszły one przed wiekami z rąk Bożych. Na ten widok w pierwszych szeregach maszerującej kolumny podniosły się głosy i szły jak echo w głąb i głębiej aż do ostatniego szeregu, powtarzając dwa słowa: 'Święty Piotr! Święty Piotr!'. […] Ogarnął ich całkiem uroczysty nastrój. Było między szeregowcami wielu takich, którzy nie umieli czytać i pisać, ale nie było ani jednego, który nie rozumiałby, że oczy jego patrzą na 'moc Bożą'. Mówili im w czasie pochodów o tym w kościele oficerowie i sierżanci, wiedzieli więc, że z niego 'wiara płynie' i że jest on dla wszystkich innych kościołów, czy to w Polsce, czy to nie w Polsce, tym, czym kokosz jest dla kurcząt. Porównanie to trafiało doskonale do ich umysłów. Toteż i sami czuli się w tej chwili pisklętami, które idą przytulić się pod skrzydłami kokoszy. Z tego powodu ta daleka świątynia wydawała im się czymś polskim, czymś swoim i wraz z podziwem rodziła się w ich sercach do niej tęsknota”. Fascynujące byłoby móc się przekonać, czy dalsze losy legionistów pozwoliły Sienkiewiczowi utrzymać wyobrażenie o tej polsko-rzymskiej tożsamości. Niestety, nie jest to możliwe. Da się tylko powiedzieć, że zdążył o niej przypomnieć w przeddzień I wojny światowej. Ostatni odcinek powieści na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” ukazał się 1 sierpnia 1914 roku. 12 sierpnia z krakowskich Oleandrów wyruszyła pierwsza kompania kadrowa nowych polskich legionów. Literatura zmieszała się z historią.
„Legiony” zostały pomyślane jako powieść edukacyjna. Jej głównego bohatera, szesnastoletniego Marka Kwiatkowskiego, poznajemy jako chłopca żyjącego głównie imaginacją romansowo-patriotyczną, można więc przypuszczać, że Legiony Polskie we Włoszech stałyby się dla niego przełomowym doświadczeniem, zbliżającym go do rzeczywistości takiej, jaką ona jest, a więc innej niż ta...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-13
Insurekcja kościuszkowska jako reakcja na drugi rozbiór Rzeczpospolitej, usankcjonowany na upokarzającym sejmie grodzieńskim (1793 r.), posłużyła Władysławowi S. Reymontowi do przedstawienia z iście epickim rozmachem opowieści o wykluwaniu się nowoczesnego narodu polskiego. Jeśli Sejm Wielki (1788-1792) rozpoczynał ten proces, to powstanie kościuszkowskie 1794 r. stanowiło jego drugi – bardzo ważny – etap. Upraszczając, można powiedzieć, że patriotyczna część szlachty odrzuciła sarmatyzm, a więc ideologiczną podstawę uroszczeń do zawłaszczenia całej władzy politycznej dla siebie, i dopuściła – najpierw wyłącznie myślowo, ale z czasem coraz bardziej realnie – do wzięcia odpowiedzialności za sprawy państwowe nie tylko mieszczaństwo, ale nawet – chłopstwo. Trzytomowa powieść Reymonta pozwala na bardzo szczegółowe prześledzenie początków tego procesu. Jej główny bohater, Sewer Zaręba, jest właśnie reprezentantem oddychającej insurekcyjnym duchem szlachty, otwartej na daleko idące zmiany polityczne i społeczne, w nich widzącej jedyną szansę na ocalenie Rzeczpospolitej. I to on na ogół występuje w roli przewodnika po świecie powieściowym. Warto dodać, że jest to przewodnik wewnętrznie dojrzewający. O ile na początku powieści jest on jakobinem bezkrytycznym wobec bezwzględności rewolucji francuskiej, o tyle w dalszych jej partiach, dzięki zgromadzonemu doświadczeniu, obserwacjom i przemyśleniom, zaczyna dostrzegać cywilizacyjne niebezpieczeństwa tkwiące w jej logice. Hasła rewolucji francuskiej („wolność, równość, braterstwo”) zastępuje on hasłami insurekcji kościuszkowskiej („wolność, całość, niepodległość”). „Rok 1794” jest imponującym rozmachem portretem zbiorowości (sejmującej, spiskującej, walczącej, biesiadującej etc.), ale też kunsztem konterfektów pojedynczych osób, głęboko wnikających w tajniki ich duszy (choćby dwóch antagonistów przedstawianych wydarzeń, czyli króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i naczelnika powstania Tadeusza Kościuszki). W scenach zbiorowych Reymont mógłby konkurować z Janem Piotrem Norblinem, a w portretach indywidualnych z Józefem Peszkiem (by pozostać przy malarzach kojarzonych z tą samą epoką). Naprawdę dopiero jego powieść uświadamia, jak wielką wyobraźnią wykazała się część ówczesnej klasy politycznej, powierzając dyktatorską władzę Kościuszce. Śmiało przezwyciężyła partykularne wyobrażenia mieszczące się w tradycjach monarchistów, sejmokratów, konfederatów, a jednocześnie zapobiegła patologii antytradycjonalistycznych rządów terroru (wieszanie zdrajców w Warszawie i Wilnie było jednak drobnym ekscesem i – co więcej – spacyfikowanym przez władze insurekcyjne). Czytelnik otrzymał naprawdę wyjątkowy obraz końca pewnej epoki w dziejach Polski i Europy, który był jednocześnie początkiem następnej. Reymontowi bliska jest perspektywa religijna, w związku z czym o przemianach historycznych pisze, posługując się metaforyką biblijną („nowe stworzenie”). Także wątek romansowy – wbrew opinii malkontentów – wydaje się być poprowadzony w sposób całkiem przekonujący. Jego rachityczność da się wytłumaczyć faktem, że Sewer Zaręba, główny amant, w związku z głębokim zaangażowaniem w sprawy publiczne na romanse mógł sobie pozwolić tylko „przy okazji”. Poza tym nie jest on uosobieniem romantycznego typu kochanka (XVIII-wieczne wyobrażenie miłości wydaje się znacznie bliższe XXI-wiecznemu). Przypływy i odpływy jego namiętności wobec wybranek świetnie korespondują nie tylko z całościowo dualistycznym obrazem rzeczywistości (rozciągniętej między libertynizmem Izy a zuchowatą cnotą Cesi) ale też szczegółowym przebiegiem akcji. „Rok 1794” jest powieścią o insurekcji, ale partii ściśle batalistycznych jest w nim niewiele (bitwa pod Racławicami i zdobywanie przez powstańców Warszawy). Niemniej jednak miło stwierdzić, że Reymont – wbrew dzisiejszej wrażliwości – jest w stanie docenić wartość wojny. Powstanie kościuszkowskie bywało rzezią, ale przede wszystkim przysłużyło się uobywatelnieniu warstw społecznych wcześniej całkowicie uprzedmiotowionych. Pisząc swoją powieść w przededniu odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r., dał Reymont jej nowym elitom do myślenia. Nic by się nie stało, gdyby i dzisiaj ktoś chciał nad nią pomyśleć.
Insurekcja kościuszkowska jako reakcja na drugi rozbiór Rzeczpospolitej, usankcjonowany na upokarzającym sejmie grodzieńskim (1793 r.), posłużyła Władysławowi S. Reymontowi do przedstawienia z iście epickim rozmachem opowieści o wykluwaniu się nowoczesnego narodu polskiego. Jeśli Sejm Wielki (1788-1792) rozpoczynał ten proces, to powstanie kościuszkowskie 1794 r. stanowiło...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-06
2019-07-14
Debiutancką powieść Wacława Berenta - mimo że została napisana 125 lat temu - czyta się jak aktualny komentarz do sytuacji w Polsce anno Domini 2019. Jej negatywnym bohaterem zbiorowym jest bowiem inteligencja jako warstwa, która uzurpuje sobie prawo do przewodzenia ludowi, a jednocześnie sama jest myślowo wtórna, ulegając intelektualnym modom, najczęściej przychodzącym z Zachodu. Można wręcz powiedzieć, że powieść Berenta to antyinteligencki paszkwil,w pozytywnym jednak sensie tego słowa. Oczekuje on bowiem od czytelnika, aby przestał się oglądać na żyjące w oderwaniu od rzeczywistości elity i zaczął myśleć na własny rachunek. Kazimierz Zaliwski (tytułowy "fachowiec") zapewnia dwóch młodych adeptów warstwy inteligenckiej: "Czym jenerał bez wojska, tym będzie inteligent tam, gdzie głupców zabraknie". Na ogół straszy się nas ideologiami, którymi ulegają masy, ale Berent pokazuje, że nie docenia się destrukcyjnej mocy ideologii, którymi żywią się elity. I to właśnie wydaje mi się w jego powieści najbardziej odkrywcze, a jednocześnie wyjątkowo przekonująco przedstawione.
Debiutancką powieść Wacława Berenta - mimo że została napisana 125 lat temu - czyta się jak aktualny komentarz do sytuacji w Polsce anno Domini 2019. Jej negatywnym bohaterem zbiorowym jest bowiem inteligencja jako warstwa, która uzurpuje sobie prawo do przewodzenia ludowi, a jednocześnie sama jest myślowo wtórna, ulegając intelektualnym modom, najczęściej przychodzącym z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-08-18
"Zarudzie" to tom opowiadań, z którego jasno wynika, że tradycja insurekcyjna, która za sprawą romantyzmu wpisała się w genotyp polskiej kultury, była Jarosławowi Iwaszkiewiczowi zupełnie obca. Sprzeciw pisarza wobec niej wynikał przede wszystkim z przekonania, że uzurpuje sobie ona prawo do zawłaszczenia człowieka w całości, bardzo okrawając jego skomplikowaną tożsamość biologiczno-historyczną, a jednocześnie pozbawia go wolnej woli i możliwości wyboru. Szczególnie wymowny pod tym względem jest układ ról wyznaczony w ostatnim z opowiadań ("Heydenreich"), którego akcja została osadzona w czasie powstania styczniowego. Heydenreich, dowódca oddziału powstańczego, był synem Niemca i Francuzki, natomiast Laudański, pozostający w służbie carskiej, Polakiem. Jakże prowokacyjne brzmią zatem słowa Laudańskiego wykrzyczane do Heydenreicha w trakcie leśnej potyczki: "Patrz tylko, ścierwo niemieckie, jak się Polak bije!".
"Zarudzie" to tom opowiadań, z którego jasno wynika, że tradycja insurekcyjna, która za sprawą romantyzmu wpisała się w genotyp polskiej kultury, była Jarosławowi Iwaszkiewiczowi zupełnie obca. Sprzeciw pisarza wobec niej wynikał przede wszystkim z przekonania, że uzurpuje sobie ona prawo do zawłaszczenia człowieka w całości, bardzo okrawając jego skomplikowaną tożsamość...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-26
Miło się przekonać, że Bolesława Prusa stać było na przezwyciężenie ograniczeń pozytywizmu jako światopoglądu. Przezwyciężenie, a nie totalne odrzucenie, bo przecież nie zakwestionował wartości nauki (science). I co więcej, nie popadł w aberracje charakterystyczne dla przełomu wieków (w rodzaju spirytyzmu), ale zwrócił się ku wielkiej tradycji chrześcijańskiej, której okazał się godnym kontynuatorem. Wykłady profesora Dębskiego wygłaszane na użytek śmiertelnie chorego brata Madzi do dzisiaj zachowują moc w konfrontacji z wmówieniami materializmu.
Miło się przekonać, że Bolesława Prusa stać było na przezwyciężenie ograniczeń pozytywizmu jako światopoglądu. Przezwyciężenie, a nie totalne odrzucenie, bo przecież nie zakwestionował wartości nauki (science). I co więcej, nie popadł w aberracje charakterystyczne dla przełomu wieków (w rodzaju spirytyzmu), ale zwrócił się ku wielkiej tradycji chrześcijańskiej, której...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Historia o zwierzętach i ludziach, żyjących obok siebie, poddanych tym samym determinizmom, których źródła tkwią w naturze, okrutnej, zasadniczo bezwzględnej, dopuszczającej jednak przypadek i dzięki temu skłaniającej je (zwierzęta) i ich (ludzi) do podjęcia z nią gry, której stawką jest życie – w sensie jak najbardziej dosłownym. Mechanizm ten najwyraźniej uwidacznia się w losie tych, których macocha-natura nie wyposażyła w rogi, kły i pazury, czyniąc z nich dogodne obiekty zarówno łowów kłusowniczych, jak i najbardziej oficjalnych – z nagonką (na polu, w kniei, ale też na wsi dworskiej i chłopskiej) . Ich jedyną szansą na ocalenie jest rozwinięcie w sobie instynktu strachu do – chciałoby się powiedzieć – nadnaturalnych rozmiarów, pozwalające przewidzieć każdą postać zagrożenia. I to sprawia, że ta niby prosta opowieść zamienia się w prawdziwy hymn na cześć strachu właśnie jako emocji najgłębiej służącej życiu. Ci najbardziej mu poddani okazują się według niej ostatecznie jego beneficjentami: pogardzany powszechnie strażnik leśny Kuba Morwa po wszystkich swoich życiowych klęskach przyjmuje rolę aojda, a bezuchy zając po śmierci staje się bohaterem homeryckiego eposu. Bardzo to zgrabna ramotka literacka.
Historia o zwierzętach i ludziach, żyjących obok siebie, poddanych tym samym determinizmom, których źródła tkwią w naturze, okrutnej, zasadniczo bezwzględnej, dopuszczającej jednak przypadek i dzięki temu skłaniającej je (zwierzęta) i ich (ludzi) do podjęcia z nią gry, której stawką jest życie – w sensie jak najbardziej dosłownym. Mechanizm ten najwyraźniej uwidacznia się w...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to