-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński1
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel1
-
ArtykułyMagdalena Hajduk-Dębowska nową prezeską Polskiej Izby KsiążkiAnna Sierant2
Biblioteczka
2023-11-01
2021-05-15
„Czerwony marsz” powstawał w dwóch etapach. Pierwsza wersja była gotowa – zdaje się – już w 1930 r., druga została ukończona w 1934 r. Jest to zatem jeden z ostatnich dzieł scenicznych Karola Huberta Rostworowskiego (1877-1938). Dramat w wersji ostatecznej został uzupełniony o trzy preludia. Terminologia muzyczna nie została przez autora użyta przypadkowo, jako że w rzeczy samej mamy tutaj do czynienia z kompozycją korzystającą ze środków artystycznych przynależnych muzyce właśnie. Preludia służą wyznaczeniu tonacji utworu właściwego – ma ona charakter ironiczno-szyderczy: w takim świetle zostali przedstawieni reprezentanci różnych sił politycznych dających o sobie znać w okresie rewolucji francuskiej: Król, jego otoczenie (Markiz, Baron de Batz, Minister Necker), zorganizowany obóz rewolucyjny (Anacharsis Cloots, deputacje komun z Franciade i Gravilliers) czy po prostu „Ulica” (sankiuloci?). Z preludiów wynika, że wydarzenia 1789-1799 we Francji – podobnie ujmuje to choćby Teodor Jeske-Choiński – były efektem tyleż determinacji zwolenników rewolucji, co grzechów zaniechania rzeczników umiarkowanej opcji reformatorskiej. Nie chodzi w nich jednak o drobiazgową analizę stanu rzeczy, lecz o przygotowanie do krwawego widowiska, jakim okaże się anonsowany tytułem całości „czerwony marsz”. Aby zdać sobie sprawę, czym on jest, trzeba się dobrze wczytać w didaskalia, które odgrywają w tym dramacie ważną – nie tylko techniczną – rolę (w premierowej inscenizacji w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie odczytywał je Juliusz Osterwa). „Na tle chmurnego nieba stoi gilotyna. […] Gilotyna ma być bardzo wysoka. Na końcu pochyłej deski, do której przywiązywano skazańców, ma być […] drewniana ścianka, z wyciętymi, półokrągłymi drzwiami, tak niskimi, ażeby nie można było przez nie przechodzić bez pochylenia głowy. Te drzwi nazwiemy «drzwiami śmierci». Nóż gilotyny, ze skośnym, bardzo błyszczącym ostrzem, ma być tak długi, ażeby po opadnięciu zamykał drzwi śmierci. Za drzwiami ciemność zupełna, tak, ażeby osoby przekraczające próg natychmiastowo znikały. Szybkiemu opadania noża ma towarzyszyć głuchy łoskot, po czym nóż ma się powoli podnosić”. To ona, „córeczka doktora Guillotin, uzdrowicielka chorych ludzi” (jak przedstawia ją Koryfeusz, główny celebrans infernalnego nabożeństwa), wyznacza centrum akcji scenicznej. Gilotyna stanowi coś w rodzaju ołtarza poświęconego bóstwu żywiącemu się krwią wyznawców, składanych mu w ofierze. Samo nabożeństwo przypomina taniec śmierci. Rozpoczyna go król, ale za nim podąża długi orszak skazańców: żyrondyści etc., Danton i Robespierre, jego brat, Saint-Just. Zadbano o odpowiednią oprawę. Ma on odpowiedni rytm, wyznaczany przez łoskot opadającego noża, bicie w werble, śpiew „Marsylianki”, melodię „Karmanioli”, okrzyki Koryfeusza i tłumu. Wraz z orszakiem odhaczamy kolejne etapy rewolucji francuskiej. Obserwujemy, jak pożera ona swoje dzieci. Po ścięciu Robespierre’a nóż gilotyny opada jednak i już się nie więcej podnosi. Na scenę wkracza Napoleon. „Komedia… skończona!!!” – to ostania kwestia Koryfeusza i ostatnie słowa dramatu. Niewątpliwie w dziełku Rostworowskiego tkwi wielki potencjał sceniczny. Jego pełne wykorzystanie – jestem pewien – zrobiłoby wstrząsające wrażenie, na miarę antycznego „katharsis”.
„Czerwony marsz” powstawał w dwóch etapach. Pierwsza wersja była gotowa – zdaje się – już w 1930 r., druga została ukończona w 1934 r. Jest to zatem jeden z ostatnich dzieł scenicznych Karola Huberta Rostworowskiego (1877-1938). Dramat w wersji ostatecznej został uzupełniony o trzy preludia. Terminologia muzyczna nie została przez autora użyta przypadkowo, jako że w rzeczy...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-25
Deista, panteista, antypapista, antyklerykał, autor frywolnych – miejscami naprawdę śmiałych, ale zawsze pełnych wdzięku – wierszy, a jednocześnie gorący patriota, jeden z nielicznych, który nie wahał się użyć szubienicy w rozprawie z targowiczanami, bohater tytułowy dwóch dramatów Adama Mickiewicza (jaka szkoda, że pierwszy z nich, pisany po francusku, został ledwie rozpoczęty, a drugi niemal w całości zniszczony). Poeta-żołnierz (a raczej żołnierz-poeta), który w listopadzie 1794 r. poległ na wydmach nadwiślańskiej Pragi, broniąc dostępu do stolicy przed wojskami Suworowa. Postać skomplikowana, a w swoim skomplikowaniu odzwierciedlająca zasadnicze meandry procesu formowania się nowoczesnego narodu polskiego, który rozpoczął się właśnie u schyłku I Rzeczpospolitej. Jakub Jasiński był rzecznikiem jego wykuwania na wzór jakobiński. Świadczy o tym choćby „Wiersz w czasie obchodzonej żałoby przez dwór polski po Ludwiku XVI”, w którym czytamy: „Król ścięty… dziw tak rzadki w kronikach ludzkości / Wart zapewne zdziwienia , wart wielkiej litości; / Lecz raczcie się zapytać waszego sumienia, / Czy wart jest w sercach sprawiać tak wielkie wzburzenia?”. Królobójstwo poeta traktował jako wyraz równości wszystkich wobec prawa, a więc jako wydarzenie, które nie tylko nie wymagało potępienia, ale - wprost przeciwnie - było godne propagowania. Wiersz swój zakończył więc wezwaniem: „Mówmy: niech zginą króle, a świat będzie wolny”. Jarosław Marek Rymkiewicz w „Wieszaniu” wysuwa tezę, że gdyby insurekcja kościuszkowska nie zakończyła się jesienią 1794 r., lecz potrwała o rok czy dwa lata dłużej, to – za sprawą Ignacego Potockiego, Hugona Kołłątaja, ale też pewnie też radykałów w rodzaju Jasińskiego – Stanisław August Poniatowski podzieliłby los króla Francji. W ten sposób Polacy staliby się zupełnie innym narodem, a Polska zupełnie innym państwem, „tym, którzy się [mu] nie podobają, mówiąc[ym]: «Zniknijcie nam z oczu, bo będziecie powieszeni»”. Polacy byliby narodem na francuską modłę, w którym zabrakłoby miejsca na króla i arystokrację, Kościół i duchowieństwo. Jakie byłyby jego dalsze dzieje w takim kształcie, nie sposób przewidzieć. Tradycja jakobińska Jakuba Jasińskiego przegrała z tradycją romantyczno-sienkiewiczowską. I nawet fizyczna eksterminacja elity ziemiańsko-księżowsko-inteligenckiej w XX w. – mimo forsowania w PRL ideologicznie spreparowanej tradycji oświeceniowej – nie zmieniła tego stanu rzeczy. Odmiennie podstawowe napięcia w polu świadomości narodowej zarysowały się w III RP, ale to już inna historia.
Deista, panteista, antypapista, antyklerykał, autor frywolnych – miejscami naprawdę śmiałych, ale zawsze pełnych wdzięku – wierszy, a jednocześnie gorący patriota, jeden z nielicznych, który nie wahał się użyć szubienicy w rozprawie z targowiczanami, bohater tytułowy dwóch dramatów Adama Mickiewicza (jaka szkoda, że pierwszy z nich, pisany po francusku, został ledwie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-08-04
Akcja trzeciej części trylogii Teodora Jeske-Choińskiego poświęconej rewolucji francuskiej toczy się od lutego 1793 do marca 1795 roku. Rozpoczyna się więc miesiąc po ścięciu Ludwika XVI, a kończy na osądzeniu i straceniu głównego prokuratora Trybunału Rewolucyjnego, Antoine’a Fouquier-Tinville’a. Jest to – zgodnie z tytułem powieści – okres tak zwanego Wielkiego Terroru. To w tym czasie działały powołane przez Konwent Narodowy organy władzy wykonawczej (Komitet Ocalenia Publicznego i Komitet Bezpieczeństwa Publicznego) oraz sądowniczej (właśnie Trybunał Rewolucyjny), kojarzone z rządami gilotyny. W polityce wewnętrznej Francji były to lata rozprawy jakobinów z żyrondystami (przeciwnikami dalszej eskalacji procesu rewolucyjnego), a następnie walk pomiędzy różnymi frakcjami zwycięskiego obozu, znaczonych upadkiem i śmiercią głównych ich przywódców: najpierw Georgesa Dantona (kwiecień 1794), a następnie Maksymiliana Robespierre’a (lipiec 1794). Trzeba jednak dodać, że akcja powieściowa podlega różnego rodzaju spowolnieniom i przyśpieszeniom, a więc składające się na nią wydarzenia przedstawiane są z różną dokładnością: niektóre z nich opisywane są dzień po dniu, inne natomiast odnotowywane są tylko w zwięzłych zapisach quasi-kronikarskich odnoszących się do całych tygodni, a nawet miesięcy. Zdarza się, że upływ czasu kwitowany jest w nich listą głów, które potoczyły się w stronę tłumu po opadnięciu noża gilotyny.
Obraz rewolucji, jaki wyłania się z całej trylogii, pozwala na jeden kategoryczny wniosek: przekroczyła ona wszelkie miary. Najpierw chodziło o zaradzenie kryzysowi, w jakim znalazła się Francja w ostatnich latach panowania Ludwika XVI – taki był cel zwołania Stanów Generalnych w maju 1789 roku, następnie o ograniczenie absolutyzmu na rzecz monarchii konstytucyjnej i dopuszczenie do głosu stanu trzeciego, co miało zapewnić uchwalenie i wprowadzenie w życie konstytucji z września 1791 roku, później jeszcze o zniesienie monarchii i ogłoszenie republiki, co nastąpiło we wrześniu 1792 roku, a w końcu o zaprowadzenie jakiejś – coraz dalej idące i coraz bardziej demagogicznie sobie wyobrażanej – formy ludowładztwa… A każdemu temu przejściu z etapu na etap towarzyszyła przemoc. W imię wolności ograniczano ją coraz bardziej. Wielki terror był więc tylko ukoronowaniem tego procesu. Jego dynamika świetnie się uwidacznia w losach uczestników rewolucji, których Jeske-Choiński uczynił bohaterami swojej trylogii. To żyrondyści jako pierwsi odwołali się do ludu z przedmieść, aby wymóc na obrońcach ancien regime’u zgodę na zmiany. Bardzo szybko jednak ten manewr w stosunku do nich zastosowali jakobini. I tak się to toczyło. I złudzeniem było na przykład przekonanie Dantona, że jest kreatorem zdarzeń, jak zapewniał Camille’a Desmoulinsa: „Nie bój się. Spójrz na mój potężny łeb. Są tam dwie głowy, jedna, która umiała stworzyć rewolucję, druga, która potrafi zaprowadzić ją tam, gdzie zechce”. Otóż nie, to rewolucja zaprowadziła jego potężny łeb tam, gdzie chciała, to znaczy pod ostrze gilotyny. Podobnie jak wcześniej królewskie głowy Ludwika XVI i Marii Antoniny, a później doktrynerską głowę Robespierre’a, i tylu, tylu innych.
Oczywiście, para bohaterów romansowych, podobnie jak pary kochanków z poprzednich części, przetrwała (nie jest to spoiling, bo chyba nikt nie byłby w stanie założyć, że mogło być inaczej). W „Terrorze” są nimi córka piekarza, Cecylia Leroi, i czeladnik piekarski, wyznawca Jeana-Paula Marata, który w wyniku różnych perypetii został oficerem municypalnym i administratorem departamentu policji. I on – choć w poprzednich częściach jako sankiulota zostałby obsadzony w roli czarnego charakteru – tutaj okazuje się być człowiekiem sumienia, który po wniknięciu w kulisy dokonujących się przemian (m.in. po spotkaniu z Maratem) przechodzi na pozycje antyjakobińskie. Widać z tego, że i tym razem para głównych bohaterów nie grzeszy wewnętrznym skomplikowaniem, ale tak naprawdę to służy ona autorowi wyłącznie do zilustrowania przemian politycznej świadomości ludzi różnych stanów i środowisk, wyzbycia się przez nich zaszczepionej wiekowi oświecenia przez Jeana-Jacquesa Rousseau iluzji o przyrodzonej szlachetności ludu (jak wcześniej takimi ilustracjami byli arystokraci Zofia i Gaston czy reprezentanci stanu trzeciego Irena i Armand). Tak więc wielbiciele historii miłosnych znów będą mieli prawo czuć się oszukani. Już ciekawszy jest wątek związku Dantona z panną Ludwiką Gély czy inaczej mówiąc związku żarłocznej chuci z głęboką religijnością. Tak, chuć w tym związku ulega. I to między innymi stanowi tylko jeden z przejawów ogólnej zasady. Według Jeske-Choińskiego również orgiastyczne skłonności rewolucji zostały poskromione dopiero przez Opatrzność. Bo tak naprawdę jego trylogia to rodzaj moralitetu z psychomachią jako swoim stałym elementem. Za działaniami konkretnych osób i całych zbiorowisk ludzkich w czasie rewolucji krył się według niego Zły: „A nad tą gromadą ludzi, którzy wszyscy nazywali się «sprawiedliwymi, mądrymi, cnotliwymi», z których każdy miał się za urodzonego prawodawcę, powołanego do rządzenia wielkim narodem, unosił się szatan, najlepszy psycholog człowieka, jego słabości, ambicji, samolubstwa znakomity znawca, i zacierał szpony”. Musiał więc wkroczyć Pan dziejów: „Zdawało się tej hordzie Wandalów, że burząc kościoły, paląc relikwie świętych, wyrzucając z grobów prochy królów, królowych, słynnych wodzów, druzgocząc wszystkie szczyty społeczne, gasząc wszystkie światła talentu, nauki, zasługi, niszcząc wszystkie świętości i pamiątki, usuwając dawny kalendarz, dawne nazwiska, imiona, tytuły, godności, zwyczaje i obyczaje, zamorduje, zetrze na miał całą przeszłość, iż jej żadne oko ludzkie nie dostrzeże. Ale umarli żyją w grobach i mówią do serc swoich potomnych: «Kochajcie nas, albowiem dla was pracowaliśmy» – ale tradycja żyje w swoich dziełach i mówi do dumy narodów: «Sława nasza jest waszą sławą» – ale oko Opatrzności czuwa nad człowiekiem i powstrzymuje go, gdy jego oszalały pychą rozum dojdzie do granic ostatecznych. […] «Osobiści wrogowie Boga» doprowadzili szał wywrotowy do absurdu. I rzekła Opatrzność: «Teraz dosyć tej zabawy!». Jej narzędzie, Danton, dał już znak do odwrotu”. Co Danton rozpoczął, Jean Lambert Tallien doprowadził do końca, gdy przerywając w Konwencie przemówienie Louis de Saint-Justa, dał spiskowcom sygnał do rozpoczęcia rozprawy z Robespierre’em.
Akcja trzeciej części trylogii Teodora Jeske-Choińskiego poświęconej rewolucji francuskiej toczy się od lutego 1793 do marca 1795 roku. Rozpoczyna się więc miesiąc po ścięciu Ludwika XVI, a kończy na osądzeniu i straceniu głównego prokuratora Trybunału Rewolucyjnego, Antoine’a Fouquier-Tinville’a. Jest to – zgodnie z tytułem powieści – okres tak zwanego Wielkiego Terroru....
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-16
„Błyskawice” (1907) to pierwsza część trylogii z czasów rewolucji francuskiej. Dwie kolejne to „Jakobini” (1909) i „Terror” (1911). Zgodnie z tytułem koncentruje się ona na pierwszych symptomach tego, co w historii Francji dopiero się wydarzy i co sprawi, że nic już w niej nie będzie takie, jak było. Jak na rasowego powieściopisarza historycznego przystało, Teodor Jeske-Choiński w swojej wizji artystycznej połączył najróżniejsze perspektywy: ekonomiczną, społeczną i polityczną, kulturalną i filozoficzną, także psychologiczną i antropologiczną, a nawet klimatyczną. Akcja powieści rozpoczyna się w grudniu 1788, a kończy w lipcu 1789 r., czyli obejmuje okres od zapowiedzi zwołania przez Ludwika XVI Stanów Generalnych, poprzez wybory do nich, ich ukonstytuowanie, a następnie przekształcenie się w Zgromadzenie Narodowe, do zdobycia Bastylii i upokorzenia króla zmuszonego do akceptacji zmian. Śledzenie tych wydarzeń w powieści Teodora Jeske-Choińskiego pozwala uchwycić, jak różnie przebiegały procesy kształtowania się nowoczesnych narodów europejskich. Myślę tutaj choćby o Polakach i Francuzach. Proces kształtowania się narodu polskiego rozpoczął się w okresie Sejmu Wielkiego (1788-1792): stany uprzywilejowane zrezygnowały z ideologii sarmackiej, odmawiającej praw politycznych mieszczaństwu i włościaństwu, na rzecz otwarcia się na nie. Znalazł on swoją kontynuację w insurekcji kościuszkowskiej (1794). Natomiast proces kształtowania się narodu francuskiego, który nabrał tempa podczas rewolucji 1789-1799, doprowadził do całkowitej eliminacji stanów uprzywilejowanych i w efekcie do zawłaszczenia pełni praw przez tak zwany stan trzeci. Dobrze o tym byłoby pamiętać w myśleniu o późniejszej historii obu narodów, a także o ich współczesnej odmienności. Kilka postaci historycznych doczekało się w powieści naprawdę udanych portretów: myślę tutaj o Mirabeau, Dantonie, Camille’u Desmoulinsie czy Ludwiku XVI i Marii Antoninie. A za arcydzieło wręcz należałoby uznać powieściowy portret ducha czasów, który jednym kazał zdobywać Bastylię, a drugim zabraniał jej bronić (trudno więc mówić, że została zdobyta, skoro nikt jej nie stanął w jej obronie). Duch ten wykluwał się w salonach, w których dominowali Voltaire i Jean-Jacques Rousseau, także po swojej śmierci. Ten pierwszy uderzył w powagę monarchii i Kościoła, ten drugi odebrał królowi status suwerena i przekazał go narodowi, a poza tym zaczadził swoich czytelników przekonaniem o zgubnym wpływie kultury na naturę człowieka. Można powiedzieć, że większość bohaterów powieści cierpi na ukąszenie roussowskie, między innymi hrabianka Zofia de Laval, głęboko wierząca w naturalną dobroć ludu. Natomiast wolny jest od niego wicehrabia langwedocki Gaston de Clarac, wyjątkowo trzeźwo patrzący na rzeczywistość. Tak więc to ideologia oświeceniowa stanęła na drodze ich miłości (jakże ten Jeske-Choiński jest aktualny, wszak sytuacja ta bardzo przypomina nasze czasy, tyle że ideologia salonów stała się jeszcze zgubniejsza) . Niemniej w 1789 r. cała Francja swoim zamiłowaniem do przemocy się umówiła, aby Zofia szybko przejrzała na oczy, więc Gaston nie musi właściwie pokonywać żadnych przeszkód, aby zdobyć jej serce. Miłość bez perypetii, choćby bez zabawnych qui pro quo, które przy braku rzeczywistych przeszkód mogłyby skomplikować jej przebieg, nie najlepiej służy powieści. Trzeba więc ufać, że w drugiej i trzeciej części trylogii zadba również o ten wymiar swojego powieściowego świata.
„Błyskawice” (1907) to pierwsza część trylogii z czasów rewolucji francuskiej. Dwie kolejne to „Jakobini” (1909) i „Terror” (1911). Zgodnie z tytułem koncentruje się ona na pierwszych symptomach tego, co w historii Francji dopiero się wydarzy i co sprawi, że nic już w niej nie będzie takie, jak było. Jak na rasowego powieściopisarza historycznego przystało, Teodor...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-29
Wojna w Wandei wybuchła w marcu, a zakończyła się w grudniu 1793 r. klęską zadaną powstańcom („armii katolickiej i królewskiej”) przez republikanów. Kolejne miesiące w 1794 r. to już była akcja ściśle pacyfikacyjna, prowadzona przez tak zwane kolumny śmierci. Książeczka nie jest historią powstania wandejskiego, lecz – zgodnie z brzmieniem tytułu – rozważaniami na jego temat. Przy czym można odnieść wrażenie, że ono samo posłużyło Pawłowi Jasienicy tylko za pretekst do snucia refleksji natury ogólniejszej, koncentrujących się wokół całkiem nowoczesnej skłonności rodzaju ludzkiego do dokonywania cywilizacyjnego auto da fé i rozpoczynania wszystkiego na nowo. Pierwszą naprawdę widowiskową jej manifestacją była co prawda rewolucja francuska, ale w XX wieku znalazła ona godną konkurencję w cyklu horrorów zainicjowanych przez rewolucję narodowo-socjalistyczną w Niemczech i rewolucję bolszewicką w Rosji. Takie pretekstowe podejście Pawła Jasienicy do powstania w Wandei sprawia, że na pewno w lepszej sytuacji jest czytelnik, który zna chronologię wydarzeń i głównych ich bohaterów, natomiast czytelnik, który elementarnej wiedzy nie posiada, może czuć się zagubiony w gąszczu faktów. Nie wykluczam jednak, że jeśli zdobędzie się na lekturę wystarczająco wnikliwą, to uda mu się zrekonstruować, co się działo, kiedy i jak. Gdyby okazało się inaczej, to i tak będzie się mógł cieszyć bystrymi, ocierającymi się o rozbudowany aforyzm, uwagami Pawła Jasienicy na temat historii, postrzeganej jako przestrzeń zmagań między starym a nowym czy też między tradycjonalistami i progresistami. Oczywiście, pisarz stoi na stanowisku, że droga reform jest lepsza od drogi rewolucyjnej, jako że ta druga zawsze idzie za daleko, zastępując konkretne postulaty zmian ogólną doktryną rewolucyjną, która później staje się biczem na rzeczywistość. Triumf zdrowego rozsądku nad nią nie jest łatwy, na ogół okupiony jest on morzem ofiar. O tym właśnie jest ta książka.
Wojna w Wandei wybuchła w marcu, a zakończyła się w grudniu 1793 r. klęską zadaną powstańcom („armii katolickiej i królewskiej”) przez republikanów. Kolejne miesiące w 1794 r. to już była akcja ściśle pacyfikacyjna, prowadzona przez tak zwane kolumny śmierci. Książeczka nie jest historią powstania wandejskiego, lecz – zgodnie z brzmieniem tytułu – rozważaniami na jego...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Rok 93" jest ostatnią powieścią Wiktora Hugo. Napisał ją w 1873 roku, na pięć lat przed udarem mózgu, po którym skupił się przeważnie na wykończeniu rozpoczętych już wcześniej dzieł, i na dwanaście lat przed śmiercią. Stanowi ona coś w rodzaju summy ideowo-politycznej pisarza, któremu przyszło doświadczyć niemal wszystkich przemian ustrojowych XIX-wiecznej Francji. Urodził się jeszcze w czasach Konsulatu (1799-1804), jego dzieciństwo przypadało na I Cesarstwo (1804-1814/1815), wczesna młodość na Restaurację Burbonów (1814/1815-1830), ta późniejsza i wiek dojrzały na Monarchię Lipcową (1830-1848) i II Republikę (1848-1852), postarzał się w okresie II Cesarstwa (tyle że na emigracji na Wyspach Normandzkich), a umarł już po stłumieniu Komuny Paryskiej i przegranej wojnie z Prusami (1871) – w III Republice (1870-1940). Wiktor Hugo zdążył więc w swoim życiu być monarchistą, antybonapartystą, bonapartystą, zwolennikiem republiki i rewolucji – ze skłonnością do radykalizacji wraz z upływem lat. Nic zatem dziwnego, że jego podsumowanie doświadczeń politycznych przeniknięte jest głęboką ambiwalencją. Nie oznacza to, rzecz jasna, że Hugo unika w nim jasnej deklaracji ideowej. Tak nie jest. Pisząc o tłumieniu powstania rojalistycznego w Wandei w 1793 roku, opowiada po stronie rewolucyjnego Paryża, ale robi to meandrycznie, nie kryjąc, że ocena nie jest prosta. Ambiwalencja jego podejścia do wojen wandejskich daje o sobie znać w takim prowadzeniu akcji powieści, aby dopiero w finale doprowadzić do czołowego zderzenia racji obu reprezentowanych przez parę antagonistów stron i dopiero w ostatnich scenach wyłonić spośród nich ostatecznego zwycięzcę. Rola ta przypadła w udziale krewniakom: markizowi Lantenac, walczącemu w imię Boga i króla, oraz jego stryjecznemu wnukowi, Gauvain, dowódcy wojsk ekspedycyjnych, toczącego walkę z hasłami wolności, równości i braterstwa na ustach. Właściwie do ich spotkania w lochu twierdzy La Tourgue nie było wiadomo, do kogo będzie należał końcowy triumf, bo choć Hugo już wcześniej zdradzał się z pobłażliwym podejściem wobec stanowiska powstańców-kontrrewolucjonistów, to jednak wstrzymywał się przed wydaniem wiążącego wyroku, uzależniając go od nieprzewidywalnych – jak się wydawało – decyzji obu bohaterów (swoją drogą jest to ta sama pobłażliwość, jaką charakteryzują się obecnie niemiecko-francuskie elity polityczne, majoryzujące agendę Unii Europejskiej, w stosunku do aspiracji państw członkowskich z Europy Środkowej). W rzeczy samej nie argumenty czysto rozumowe postawił na szali. Już wcześniej autor "Roku 93" przyzwyczaił czytelników, że jest pisarzem wyjątkowo emocjonalnym, a przede wszystkim pisarzem-moralistą, przywiązującym wielką wagę do znaczenia ludzkiej ofiary w dziejach, i jej wielkością mierzącym ludzkie zasługi, a więc i według niej sądzącym świat. Spotkanie obu bohaterów okazało się spotkaniem wzniosłych słów – być może zasługujących na laur literacki – starego markiza Lantenac z żołnierskim w swej lapidarności czynem młodego Gauvain. Perora starca poległa w starciu z ofiarą młodzieńca, który przyjął na siebie śmierć w imię wyższości moralnej rewolucji nad najszczytniejszymi nawet pobudkami kontrrewolucji. Wiktor Hugo należał do tych intelektualistów europejskich, którzy wiele byli w stanie usprawiedliwić szlachetnością marzeń o szczęśliwej przyszłości. Oczywiście, w drugiej połowie XIX wieku nie wiedział on jeszcze, jak wielkie zbrodnie zostaną popełnione przy udziale takiego myślenia. Niewątpliwie jednak swoim talentem literackim – a "Rok 93" jest chyba ostatnią jego wielką erupcją – upowszechniał tę naiwność. Dopóki pozostaje ona tylko naiwnością, dopóty wydaje nawet ożywcze owoce. Marzycielem przypominającym młodego Gauvain był na przykład Martin Luther King, który też śnił swój sen. Gorzej bywa, gdy naiwność polityczna wykorzystywana jest w cynicznej grze znaczonymi kartami.
"Rok 93" jest ostatnią powieścią Wiktora Hugo. Napisał ją w 1873 roku, na pięć lat przed udarem mózgu, po którym skupił się przeważnie na wykończeniu rozpoczętych już wcześniej dzieł, i na dwanaście lat przed śmiercią. Stanowi ona coś w rodzaju summy ideowo-politycznej pisarza, któremu przyszło doświadczyć niemal wszystkich przemian ustrojowych XIX-wiecznej Francji. Urodził...
więcej Pokaż mimo to