Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dla miłośników czeskiej, a właściwie czechosłowackiej kinematografii to prawdziwy skarb. Dużym mankamentem jest niestety brak indeksu nazwisk i filmów

Dla miłośników czeskiej, a właściwie czechosłowackiej kinematografii to prawdziwy skarb. Dużym mankamentem jest niestety brak indeksu nazwisk i filmów

Pokaż mimo to


Na półkach:

W angielskim posłowiu do swej debiutanckiej książki, która kilka tygodni po opublikowaniu została wycofana z księgarni i zakazana w Chinach, Ma Jian pisze: “W 1985 roku, po trzech latach uciekania przed władzami w Chinach, dotarłem do Tybetu (...) Miałem nadzieję, że tu znajdę w końcu schronienie od bezdusznego społeczeństwa, jakim stały się Chiny. Pragnąłem ucieczki do innego krajobrazu i kultury oraz głębszego wglądu w mą buddyjską wiarę.(..) Tybetańczycy traktowali mnie albo obojętnie, albo pogardliwie. Niekiedy wręcz rzucali we mnie kamieniami. Jednak im bliżej przyglądałem się Tybetowi i zniszczeniu, jakie chińskie rządy poczyniły w tym kraju, tym lepiej rozumiałem ich gniew. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że wędruję po kawałku świata, w którym nie mam prawa przebywać.
Również nadzieja uzyskania religijnego oświecenia spełzła na niczym. Tybet był krajem, któremu wyrwano duchowe serce. Tysiące świątyń leżało w ruinie, a kilka klasztorów, które przetrwały, było zdemolowana i zniszczone, Wydawało się, że mnisi, którzy wrócili do klasztorów, w większości uczynili to raczej z powodów materialnych niż duchowych (..) Zdawało mi się, że w tej świętej krainie Budda nie zdołał zbawić nawet samego siebie, więc jak mogłem oczekiwać, że zbawi mnie?(...)
Wróciłem do Pekinu w stanie nerwowego wyczerpania. Zamknąłem się w mej jednoizbowej budzie i zacząłem gorączkowo pisać.(...) chciałem wyrazić swoją dezorientację i oszołomienie, współczucie dla zmarginalizowanych i ograbionych, frustrację w obliczu ślepej wiary, a także rozpacz z powodu strat, jakie spowodowaliśmy tak zwanym procesem “cywilizacyjnym”.
Takie jest tło tej krótkiej książeczki. Kilka tybetańskich historii w niej zawartych porusza swym głębokim dramatyzmem i niezwykłym klimatem. Oczywiście, władze nakazały konfiskatę i zniszczenie całego nakładu, zwolniły wydawcę, a autor został oskarżony o zniesławianie narodu tybetańskiego i “szerzenie pornografii”, co niezamierzenie spowodowało niezwykłą popularność pozycji, sprzedawanej na czarnym rynku po astronomicznych cenach. Odtąd jednak żadna kolejna książka Ma Jiana nie mogła już ukazać się w Chinach kontynentalnych. “Stick out your tongue” nie doczekała się niestety polskiego przekładu, ale w wydanym u nas znakomitym “Czerwonym pyle” fascynujący wątek tybetański jest również obecny. Polecam gorąco!.

W angielskim posłowiu do swej debiutanckiej książki, która kilka tygodni po opublikowaniu została wycofana z księgarni i zakazana w Chinach, Ma Jian pisze: “W 1985 roku, po trzech latach uciekania przed władzami w Chinach, dotarłem do Tybetu (...) Miałem nadzieję, że tu znajdę w końcu schronienie od bezdusznego społeczeństwa, jakim stały się Chiny. Pragnąłem ucieczki do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wielu czytelników "Chińskiego obwarzanka" zna już zapewne Autora nie tylko z innych jego książek, ale też z licznych wystąpień w mediach, zwłaszcza kanałach internetowych. Lubina pisze tak jak mówi - ze swadą, zwłaszcza w tej książce, która ma cele popularyzatorskie raczej, a nie ściśle naukowe. Nie unika ironii, sarkazmu, swoistego humoru, czyta się te teksty jak zapis wykładu czy prelekcji, i to prelekcji dla przyjaciół, dla znajomych zebranych na degustacji chińskich potraw. Mimo bardzo swobodnego, potocznego języka, merytorycznie pewnie bez poważnych zarzutów, co powinni ocenić eksperci. A zasięg tematów jest równie rozległy, jak ich terytorialny i historyczny obszar. Obwarzanek, to grupa narodów, kultur, które w wyniku procesów historycznych znajdują się lub mają się znaleźć w granicach dzisiejszej CHRL. Autor zaczyna od Tajwanu, gdzie powstawały zręby tej książki. Wychodząc na chwilę nieco poza jej treść, przykład Tajwanu jest dobrym punktem wyjścia dla ponownego przemyślenia kwestii determinizmu kulturowego, kwestii tego, czy dana kultura , "narodowy charakter" , mentalność determinuje panujący system polityczny. Albo, innymi słowy, czy możliwa jest demokratyzacja kraju wyrosłego w tradycji autorytarnej. I odwrotnie. To jednak zbyt poważna kwestia, aby ją tu choćby pobieżnie dyskutować.
Wspólnym motywem wszystkich rozdziałów jest konfrontacja "modernizacji o chińskiej [czytaj: maoistowskiej] specyfice" z tradycyjną, nieraz faktycznie bardzo konserwatywną kulturą, cywilizacyjnym zacofaniem poszczególnych terytoriów. Szczególnie uderzający w tym kontekście są , moim zdaniem, przypadki Tybetu i Mongolii. Ceną postępu i modernizacji jest stopniowe umieranie rdzennych kultur, narodowości, obyczajów, co Lubina pokazuje w sposób przygnębiająco konkretny. Żelazna ręka partii komunistycznej równie hojnie rozbudowuje przemysł, infrastrukturę, podnosi poziom życia mieszkańców 'obwarzanka", co gasi wszelkie przejawy niezależności i indywidualności. Co więcej, ręka ta pisze na nowo historię uzasadniającą wielkochiński nacjonalizm, pozbawia inne ludy ich świętych i bohaterów czyniąc z nich "Chińczyków", jak choćby Czyngiz Chana. Opisy te pozostawiają dość przygnębiające wrażenie, zmiany wydają się nieodwracalne. Michał Lubina zaznacza jednak, że być może pewna niecierpliwość i pośpiech, z jakim Xi Jinping forsuje autorytarne rozwiązania, sugeruje, że ma świadomość cyklicznego charakteru dziejów, że trend może się odwrócić.
Formalną zaletą pracy Lubiny jest opisowe ujęcie przypisów i bibliografii, gdzie każdy może sobie wyszukać dodatkowe pozycje dla pogłębienia wiedzy na poszczególne tematy. Ja już skorzystałem z jego sugestii, i sięgnąłem do tekstów Terzaniego oraz Dziaka i Bayera. Tę część książki czyta się niemal z równą przyjemnością, jak jej główne partie.

Wielu czytelników "Chińskiego obwarzanka" zna już zapewne Autora nie tylko z innych jego książek, ale też z licznych wystąpień w mediach, zwłaszcza kanałach internetowych. Lubina pisze tak jak mówi - ze swadą, zwłaszcza w tej książce, która ma cele popularyzatorskie raczej, a nie ściśle naukowe. Nie unika ironii, sarkazmu, swoistego humoru, czyta się te teksty jak zapis...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mottem tej książki mogłoby być zdanie, które jeden z jej bohaterów napisał na marginesie gazety: „Absurd jest bardziej realny niż samo życie”. Lata 80. w Chinach. Na kolacji spotyka się dwóch przyjaciół bez imion, „zawodowy pisarz” i „zawodowy krwiodawca” Ten drugi, po ciężkich doświadczeniach okresu maoizmu, urządził się w nowej rzeczywistości zainicjowanej przez Denga sprzedając w ogromnych ilościach swoją krew. Osiągnął dzięki temu pewien sukces materialny, stabilizację i poczucie wyższości wobec pisarza, który klepie biedę. Pisarz stara się uzyskać status państwowego artysty i uzyskać wpis do Słownika Pisarzy Chińskich pisząc powieść ku czci komunistycznego idola Li Fenga. Jednak jego myśli, wrażliwość i jego wyobraźnia spychają go ku postaciom i wydarzeniom dalekim od ideologicznych ideałów. Jest właściciel krematorium, który swoje krzywdy odreagowuje na zwłokach niegdyś wpływowych osób (nasuwają się skojarzenia ze znakomitą powieścią Ladislava Fuchsa „Palacz zwłok”). Jest malarz, który w nieludzkim świecie jest zdolny kochać tylko trójnogiego psa mówiącego ludzkim głosem. Jest dziewczyna malarza, aktorka walcząca poprzez sztukę i filozofię z poczuciem duchowej pustki i zamętu, która postanawia dać pożreć się tygrysowi na oczach publiczności, gdyż w zakłamanych społeczeństwie tylko taki desperacki akt może potwierdzić prawdziwość deklarowanych uczuć. Jest redaktor czasopisma literackiego, przeżarty kompleksami i zdominowany przez żonę pisarkę, który - często w sposób okrutny - wykorzystuje seksualnie kobiety aspirujące do świata literackiego. Jest pisarz uliczny wykonujący „usługi dla ludności”, w tym przede wszystkim prowadząc dla innych korespondencję miłosną i matrymonialną, ale też redagując wszelkiego rodzaju pisma urzędowe do władz. Pojawia się wreszcie „zagraniczny kot” (patrz: Bułhakow): „Zagraniczny kot wielkości psa” , który potrafił powiedzieć po angielsku „dzień dobry”, „do widzenia” i „niech żyje przewodniczący Mao”, a pod okiem ma zainstalowaną miniaturową kamerę, „która potajemnie rejestrowała ciemną stronę chińskiego systemu socjalistycznego”. Niekiedy drogi tych postaci przecinają się, często nie mamy pewności, czy są wytworem wyobraźni „zawodowego pisarza”, czy realnymi postaciami.
Lata 80-te i początek 90. to w Chinach okres „polityki otwartych drzwi” zapoczątkowany przez Deng Xiaopinga, to czas otrząsania się z okrucieństw maoizmu, paroksyzmów rewolucji kulturalnej. Wielu pragnie zacząć wszystko od nowa, zapomnieć o latach szaleństwa, koszmaru, nędzy i upokorzeń. Jednak wrażliwi pisarze, jak Ma Jian, nie chcą lub nie potrafią zapomnieć. Opisują okaleczony świat i okaleczone dusze „społeczeństwa okresu transformacji”, jak brzmi obiegowa formułka. Ideologia pozostała, i nadal o tym, co można mówić, myśleć, z kim spotykać czy uprawić seks, jaką muzykę grać - nadal decyduje władza („... przyszedł do mnie szef wydziału bezpieczeństwa i polecił mi, żebym nigdy więcej nie grał na tarasie. Oznajmił też, że Państwowy Wydział Bezpieczeństwa skonfiskował dźwięk mojego instrumentu, więc od tej pory będę się musiał zadowolić słuchaniem radia. Zabrał gitarę, ale na szczęście nie kazał złożyć pisemnej samokrytyki”).

Autor „Wytwórcy makaronu” posługuje się formą opowieści szkatułkowej, tragigroteską, surrealistycznymi onirycznymi koszmarami. Paradoksem jest, że choć powieść Ma Jiana pełna jest drastycznych, obscenicznych wręcz obrazów (budzących sprzeciw niektórych polskich czytelników), którymi zapewne przede wszystkim chciał wstrząsać dusze swoich rodaków, „obudzić sumienia”, nie pozwolić zapomnieć, itd. , to przecież w jego kraju ta książka jest zakazana i Chińczycy nie mają do niej dostępu. Jedną ze scen pod koniec książki jest publiczny zbiorowy gwałt i uciecha bądź obojętność świadków. ”Być może inne zwierzęta są równie obojętne na cierpienia swojego gatunku, ale wątpię, czy któreś z nich umiałoby wymyślić tyle sposobów zadawania bólu, ile wynalazł człowiek”, komentuje trójnogi pies.

Trudno, moim zdaniem, nie zauważyć pewnego pokrewieństwa stylu pisarzy urodzonych po 1949 roku, takich jak Mo Yan, Wang Xiaobo, Yan Lianke, Yu Hua, Ma Jian i zapewne jeszcze innych nie znanych mi. Tragizm, duchowy holokaust chińskiej kultury, ujmują oni w poetykę magicznego realizmu, w groteskę, a sprzeciw i krytykę wyrażają w formie pozornie zimnej, szyderczej ironii. A jednak emocje w nich zawarte są ekstremalnie silne i bolesne. „Absurd jest bardziej realny niż samo życie”.

Mottem tej książki mogłoby być zdanie, które jeden z jej bohaterów napisał na marginesie gazety: „Absurd jest bardziej realny niż samo życie”. Lata 80. w Chinach. Na kolacji spotyka się dwóch przyjaciół bez imion, „zawodowy pisarz” i „zawodowy krwiodawca” Ten drugi, po ciężkich doświadczeniach okresu maoizmu, urządził się w nowej rzeczywistości zainicjowanej przez Denga...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szykując się do mojej pierwszej wyprawy do Hiszpanii, postanowiłem wciągnąć się w tamtejszy duchowy klimat, i w lokalnej bibliotece sięgnąłem po nieznaną mi powieść Eduardo Mendozy. Autora znałem już z czytanych przed laty inteligentnych i zabawnych powiastek kryminalnych, a także z ciekawej powieści rozgrywającej się w Barcelonie i będącej poniekąd kroniką tego miasta. Chyba nie mogłem trafić lepiej. Wspaniała powieść, którą pochłania się jak najlepszy netflixowy serial.
Kundera pisał gdzieś, że forma powieściowa daje możliwości ujmowania rzeczywistości (zwłaszcza tej społecznej i kulturowej) w sposób pełniejszy i głębszy niż jakakolwiek szczegółowa dyscyplina. Z takiego punktu widzenia książka spełniła wszystkie moje oczekiwania – jest inteligentną rozrywką, a zarazem przedstawia wydarzenia i klimat ważnego momentu w dziejach ojczyzny Cervantesa, kilka dni roku 1936, kiedy kraj stał w przededniu wojny domowej. Misja angielskiego historyka sztuki, wezwanego do Madrytu w celu oceny prywatnej kolekcji malarskiej księcia de la Igualada wrzuca go – i nas czytelników - w wir najpoważniejszych sił i nurtów politycznych tamtego czasu. Choć jest to fikcja literacka, to postaci hiszpańskich osobistości pojawiających się w powieści są jak najbardziej realne, jak choćby generał Franco. Do tego dochodzą przeróżne relacje między licznymi postaciami pierwszo i drugoplanowymi. Kryminał, romans, historia, sztuka splatają się tu w bardzo naturalny i wiarygodny sposób, nawet gdy autor z przymrużeniem oka popuszcza nieco wodze fantazji i kreuje slapstickowe sytuacje w duchu przygód fryzjera damskiego. Mendoza jest znakomitym opowiadaczem, jego styl jest bardzo tradycyjny, wyczuwalny jest duch Cervantesa i innych klasyków literatury, imponująca jest erudycja, z jaką opisywana jest twórczość Velasqueza, Tycjana czy innych artystów, a przy tym tematyka wybranych obrazów poniekąd stanowi komentarz do samej powieści. A wszystko przenika subtelna ironia i nieco smutny uśmiech autora, świadomego że historia ludzkich błędów i złudzeń toczy się kołem. Tak przynajmniej ja odebrałem tę opowieść. Nie mogłem się też oprzeć wrażeniu pewnych analogii z naszym polskim podwórkiem, na przykład jeśli idzie o swoiste „plemienne” (klasowego?) postrzeganie rzeczywistości społecznej.

Szykując się do mojej pierwszej wyprawy do Hiszpanii, postanowiłem wciągnąć się w tamtejszy duchowy klimat, i w lokalnej bibliotece sięgnąłem po nieznaną mi powieść Eduardo Mendozy. Autora znałem już z czytanych przed laty inteligentnych i zabawnych powiastek kryminalnych, a także z ciekawej powieści rozgrywającej się w Barcelonie i będącej poniekąd kroniką tego miasta....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wszędzie na świecie, są jacyś my i oni, jacyś nasi i wasi, ci i tamci. Nie możemy być pewni, czy pewnego dnia nie przyjdą zburzyć nasze/ich domy, zniszczyć ich/naszą flagę,. Spalą nam szkołę, zmasakrują sąsiadów, wpędzą na styczniowy deszcz i mróz kobiety, dzieci, żeby błąkały się nie wiedząc, dokąd uciekać. Niekiedy nawet nie jesteśmy pewni, czy "tamci" nie okażą się lepsi, bardziej ludzcy od "naszych". Spowija nas mgła niepewności, zagubienia, lęku. Niewielu dysponuje takim talentem, jak Serhij Żadan, żeby opisać surrealizm wojny w tak przejmujący, a zarazem niepozbawiony piękna i poetyckiej wrażliwości sposób. Jego powieść to w istocie rozwinięcie wiersza Szymborskiej:

Jacyś ludzie w ucieczce przed jakimiś ludźmi.
W jakimś kraju pod słońcem
i niektórymi chmurami.

Zostawiają za sobą jakieś swoje wszystko,
obsiane pola, jakieś kury, psy,
lusterka, w których właśnie przegląda się ogień.

Mają na plecach dzbanki i tobołki,
im bardziej puste, tym z dnia na dzień cięższe.

Odbywa się po cichu czyjeś ustawanie,
a w zgiełku czyjeś komuś chleba wydzieranie
i czyjeś martwym dzieckiem potrząsanie.

Przed nimi jakaś wciąż nie tędy droga,
nie ten, co trzeba most
nad rzeką dziwnie różową.
Dokoła jakieś strzały, raz bliżej, raz dalej,
w górze samolot trochę kołujący.

Przydałaby się jakaś niewidzialność,
jakaś bura kamienność,
a jeszcze lepiej niebyłość
na pewien krótki czas albo i długi.

Coś jeszcze się wydarzy, tylko gdzie i co.
Ktoś wyjdzie im naprzeciw, tylko kiedy, kto,
w ilu postaciach i w jakich zamiarach.
Jeśli będzie miał wybór,
może nie zechce być wrogiem
i pozostawi ich przy jakimś życiu.

Wszędzie na świecie, są jacyś my i oni, jacyś nasi i wasi, ci i tamci. Nie możemy być pewni, czy pewnego dnia nie przyjdą zburzyć nasze/ich domy, zniszczyć ich/naszą flagę,. Spalą nam szkołę, zmasakrują sąsiadów, wpędzą na styczniowy deszcz i mróz kobiety, dzieci, żeby błąkały się nie wiedząc, dokąd uciekać. Niekiedy nawet nie jesteśmy pewni, czy "tamci" nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od reportażu oczekuję, że przełamie stereotypowe przekonania, uprzedzenia, nastawienia wobec opisywanego miejsca, społeczności. W przypadku książki Weroniki Gogoli owo oczekiwanie zostało spełnione w stopniu zaskakującym. Okazuje się, że tak naprawdę nic wiem o najbliższym mi sąsiedzie zza miedzy i podejrzewam, że w tej samej sytuacji znajduje się spora część moich rodaków. Autorka nie ukrywa się za opisywanym tematem, wręcz przeciwnie, patrzymy na Słowację przez jej emocjonalno-intelektualne okulary. Nie ukrywa swych sympatii i antypatii do rozmaitych osób i zjawisk ze świata polityki czy kultury. Nie stroni od wyrażania zachwytu, sceptycyzmu, nie unika sarkazmu, ironii, a nawet autoironii. Dzięki temu czyta się świetnie mimo wrażenia pewnego chaosu w przeskakiwaniu od tematów poważnych i fundamentalnych - jak trudna historia i związane z nią traumy, kwestie polityczne (w tym tak ponurzy aktorzy tej sceny jak populista dyktator Meciar czy faszysta Kotleba), mafie przy których nasze polskie wydają się jakby mniej straszne, relacje z mniejszościami narodowymi (Węgrzy, Rusini, Romowie, Czesi, ongiś również Żydzi) - do lżejszych, jak wakacyjne wyjazdy na jedno ze słowackich „mórz” czy słowacka popkultura, Dowiadujemy się, od czego zaczęło się zainteresowanie, które z czasem przerodziło się w fascynację i miłość, choć nie ślepą. Książka wymaga lektur uzupełniających, gdyż nie brak w niej luk, także w odniesieniu do najnowszej historii i postaci. Nie brak w niej pobieżnych ocen i niedopowiedzeń. Z drugiej strony, reportaż to nie dysertacja naukowa. Ważniejsze jest to, czy wzbudza zainteresowanie i chęć na dalszy ciąg. Ja poczułem się zachęcony, aby sięgnąc po inne teksty i odwiedzić ten „egzotyczny” kraj , a zwłaszcza te miejsca, które są poza standardowymi szlakami turystycznymi, a które szczególnie pociągały autorkę tej ciekawej książki, i popatrzeć choć częściowo jej oczami. Ach, byłbym zapomniał o Janosiku. Tak pisze pani Weronika o idolu z dzieciństwa: ”Choć całe dzieciństwo przeżyłam w przeświadczeniu, że Janosik jest tylko jeden, polski, i że ma twarz Marka Perepeczki, wystarczyło pojechać na wycieczkę do Bardejowa, żeby usłyszeć okrutną prawdę: to my, Polacy, jesteśmy złodziejami. Janosik był Słowakiem z krwi i kości (…) Pozostała jedyna deska ratunku: pokazanie słowackim przyjaciołom fotosów z ukochanego serialu (…) reakcja była zawsze ta sama. - Wygląda jak Rambo!”

Od reportażu oczekuję, że przełamie stereotypowe przekonania, uprzedzenia, nastawienia wobec opisywanego miejsca, społeczności. W przypadku książki Weroniki Gogoli owo oczekiwanie zostało spełnione w stopniu zaskakującym. Okazuje się, że tak naprawdę nic wiem o najbliższym mi sąsiedzie zza miedzy i podejrzewam, że w tej samej sytuacji znajduje się spora część moich rodaków....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z tej opowieści chyba najlepiej zapamiętam postać "kosmitki" Marianny. Miejscami trochę nużyła mnie narracja i te zwyczajne/niezwyczajne losy mieszkańców polskiej, podlaskiej prowincji z wieloma wątkami i szkatułkową formą. Z drugiej strony, żałowałem, że tak jak Misza, autorka porzuciła postać jego pierwszej miłości. Podobnie niedosyt pozostawiła mi rodzinna wyprawa Miszy do Azerbejdżanu. Podzielam uznanie części recenzentów dla pięknego języka pani Julii Fiedorczuk, obfitującego w zmysłowe obrazy i filozoficzne refleksje. [P.S. Powyższe wrażenia z lektury sformułowałem jakieś 30 stron przed końcem książki sądząc, że już nie doczytam jej. Jednak wróciłem i muszę przyznać, że warto było. Niektóre postaci i epizody znalazły w tych końcowych akapitach dopowiedzenia. Podwyższyłem też swą ocenę powieści, może jeszcze do niej wrócę]

Z tej opowieści chyba najlepiej zapamiętam postać "kosmitki" Marianny. Miejscami trochę nużyła mnie narracja i te zwyczajne/niezwyczajne losy mieszkańców polskiej, podlaskiej prowincji z wieloma wątkami i szkatułkową formą. Z drugiej strony, żałowałem, że tak jak Misza, autorka porzuciła postać jego pierwszej miłości. Podobnie niedosyt pozostawiła mi rodzinna wyprawa...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

‘Tożsamość’ Francisa Fukuyamy uważam za jedną z najważniejszych książek o współczesnym stanie ducha społeczeństw. Jedną z tych, które pomagają zrozumieć polityczno-społeczne tendencje współczesności. Ruchy tożsamościowe godnościowe są odpowiedzią na globalizm z jego dynamicznym kapitalizmem, handlem , migracją ludności, komunikacją, mediami.

Chociaż na Zachodzie wezbrana fala populistycznych i skrajnie nacjonalistycznych ruchów wydaje się ostatnio nieco opadać, w innych rejonach świata wręcz przybiera na sile. Ta fala wyniosła do władzy takich ludzi jak Trump, Kaczyński, Orban. Jednocześnie, w dużej mierze dzięki rozpowszechnieniu się mediów społecznościowych, dochodzi do krystalizowania się różnorodnych oddolnych ruchów społecznych i politycznych, które często określają się w opozycji czy wprost wrogości wobec jakiejś innej grupy. Pojawia się coraz więcej sztandarów, pod którymi gromadzą się ludzie, świat rozpada sie na coraz drobniejsze grupy domagające się uznania i praw dla siebie. Co łączy ruch MeToo, islamskich radykałów, antyglobalistów, aktywistów LGBT, nacjonalistów i wiele innych? Dlaczego mimo narastającego rozwarstwienia dochodów, zanikania klasy średniej w wielu społeczeństwach zachodnich, patologiach systemów finansowych, polityczny kapitał zbijają na tym nie partie lewicowe, a prawicowo-populistyczne? Skąd bierze się wzajemna sympatia Trumpa, Putina, Orbana, Bolsonaro? Jakie jest znaczenie tożsamości narodowej, jak ją rozumieć, jakie niesie zagrożenia i jakie pozytywne funkcje pełni dla utrzymania ładu społecznego i politycznego? Na te i inne pytania odpowiada książka amerykańskiego badacza
Moim zdaniem to niezwykle ważna praca, jedna z najlepszych analiz procesów politycznych, które dzieją się na naszych oczach. W poszukiwaniu ideowych źródeł polityk i ruchów tożsamościowych Fukuyama sięga do tradycji myśli politycznej, do Platona (zwłaszcza jego koncepcji thymos – którą możemy uznać za źródło naszego systemu wyznawanych wartości), do Lutra, Rousseau, Hegla z jego dialektyką pana i niewolnika i walką o uznanie). To w ich pismach odnajdujemy "rozróżnienia między prawdziwym "ja" człowieka a zewnętrznym światem społecznych zasad i norm, który nie uznaje w należytej mierze wartości i godności tego "ja".

Dzieło autora „Końca historii” zawiera wiele tematów istotnych dla zrozumienia dzisiejszych czasów – gruntowna analiza i i krytyka musiałby pewnie mieć co najmniej objętość samej książki. Równolegle z rozszerzaniem się na całą ludzkość pojęcia godności, do głosu dochodzi potrzeba uznania tej godności przez inne grupy. Świat przepełniony jest krzykiem mieszających się głosów, które jakby mówiły: zobacz, jesteśmy tu, chcemy, żebyś uznał nasze istnienie, chcemy więcej praw, więcej przestrzeni dla siebie! Nie wystarcza podniesienie poziomu życia, dostęp do dóbr materialnych, kiedy słyszymy, że jakieś wrogie siły dążą do pozbawienia nas życia, do jakiego przywykliśmy. Stąd „wstawanie z kolan”, „odzyskiwanie kontroli” i wszelkie złorzeczenia wobec rzekomo zagrażających nam grup (uchodźców, lewaków, LGBT, Żydów, itd.).

Na koniec wspomnę pewnej wątpliwości,która towarzyszyła mi w czasie lektury. Czytając Fukuyamę można odnieść wrażenie, że wszelkie liczące się ruchy społeczne mają swe źródło w thymos i wywodzących się zeń dwóch dążeń czy aspiracji: pragnieniu uznania wyższości grupy, do której należę (megalotymia), bądź, że zasadniczą (i jedyną ) siłą motywującą ludzi do grupowego działania jest poczucie tożsamości z innymi ludźmi, jakieś wewnętrzne pokrewieństwo losu (isotymia).
Tymczasem moim zdaniem nie wszystkie ruchy społeczne motywowane są tego rodzaju autoidentyfikacją, poczuciem resentymentu, czymś wewnętrznym. Weźmy na przykład ruchy ekologiczne. Jaką szczegółową tożsamość można przypisać aktywistom ekologicznym? Wprawdzie często łączy się ich z tzw. "lewactwem" (znany jest paradoks, że konserwatyści wydają się en masse o wiele mniej wrażliwi na zagrożenia ekologiczne, choć i to wydaje się szybko zmieniać). Nie ma jednak logicznego związku między ideami lewicowymi a kwestiami zagrożenia ekologicznego. Jeśli już szukać jakiegoś związku to raczej w sferze psychologicznej i odmiennych wrażliwości. Skupianie się na kwestiach identyfikacji grupowej może zaciemniać kwestie bardziej uniwersalne, jak choćby właśnie ekologia. I tak, problem konieczności przemodelowania trybu życia, związany ze zmianami klimatycznymi, zostaje sprowadzony do „lewackiej ideologii”, „dyktatury Brukseli” do „elit”, które każą nam „jeść robaki”, zabraniają posiadania samochodów i latania samolotami, które są przeciw „Polakom”. Nie pomagają argumenty i o absurdalności tych oskarżeń, o ich manipulacyjnym charakterze. Działaczom ekologicznym i ludziom zaangażowanym w tę problematyką przeciwstawia się emocjonalny „patriotyzm” i nacjonalizm, który z tamtych czynią wrogą nam grupę. Tym samym ekolodzy, choć sami tak się nie identyfikują, stają się 'antypolakami”, itp. W konsekwencji to, co na czym tak zależy nacjonalistom: silne państwo, w ramach którego różne grupy współpracują ze sobą, staje się swoim przeciwieństwem , „kapitał społeczny” topnieje a społeczeństwo dzieli się na wzajemnie zwalczające się i nienawidzące plemiona. To tylko jedna z możliwych refleksji, do jakich prowadzi ta niezwykle ważna i inspirująca praca Fukuyamy. Niestety, obawiam się, że nie dość zauważona i przemyślana.

‘Tożsamość’ Francisa Fukuyamy uważam za jedną z najważniejszych książek o współczesnym stanie ducha społeczeństw. Jedną z tych, które pomagają zrozumieć polityczno-społeczne tendencje współczesności. Ruchy tożsamościowe godnościowe są odpowiedzią na globalizm z jego dynamicznym kapitalizmem, handlem , migracją ludności, komunikacją, mediami.

Chociaż na Zachodzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznę od wymienienia krain, które odwiedza autor : Austria, Chorwacja, Bośnia, Macedonia, Serbia, Albania Rumunia, Bułgaria, Grecja, a na samym końcu Edirne w Turcji. Już samo to wyliczenie wskazuje na rozpiętość geograficzną, kulturowa, etniczną, historyczną. I już z góry wiadomo, że nie może to być jakieś kompleksowe ujęcie, a jedynie podróż według jakiegoś klucza. Co jest tym kluczem? Czego szuka autor odwiedzając wielokrotnie wymienione tu krainy? Same Bałkany jawią się mu jako klucz do zrozumienia tego, co wydarzyło się w Europie w XX wieku: wojen światowych nazizmu, komunizmu. To tam, jego zdaniem, zaczyna się historia XX wieku. Chce zatem dotrzeć do matecznika nieszczęść, jakich doświadczył świat w XX wieku, chce go opisać. I stawia pytanie: „Jak wygląda ziemia tam, gdzie ludzie dopuszczają się nieludzkich okrucieństw? Czy ma jakąś szczególną woń, jakiś genius loci, element w krajobrazie, który mógłby popychać do zbrodni?” Mam wątpliwości, czy w ogóle jest możliwa odpowiedź na tak postawione pytanie, ale od razu widzimy, że nie czekają nas w książce zachwyty nad pięknem krajobrazów. „Te ziemie wymagają miłości do mrocznej sfery świata”.
„Bałkańskie upiory” są napisane w stylu, który mnie odpowiada najbardziej. A są przy tym napisane bardzo pięknie, trudno nie zauważyć ich czysto literackich walorów. Książka wyłamuje się z konwencji typowego reportażu. Równie ważne jak czynione w podróży obserwacje krajobrazu, architektury, jak rozmowy i wywiady z ludźmi, są dla autora książki już napisane przez innych, Johna Reeda, Patricka Leigh Fermora czy nieznanej u nas Rebeki West; porównuje swoje wrażenia z tymi, jakie przed laty opisywali inni podróżnicy. Pisze o tym, co sam widzi, i o tym, co widzieli inni z tego samego miejsca, a także ci, którzy w tych miejscach żyją. Dopiero kontekst historyczny, geograficzny w połączeniu z żywą obserwacją uruchamia pióro autora. Do tego dochodzi jeszcze skłonność do pewnych historiozoficznych refleksji. Nie ma ambicji odkrywania Ameryki, ale też nie podąża utartymi ścieżkami innych korespondentów. Mówi o tym wprost, że status niezależnego podróżnika i komentatora odpowiada mu najbardziej i daje swobodę twórczą, możliwość głębszego oglądu rzeczywistości.
Po przybyciu do Belgradu, pisze Kaplan, „odprawiłem mój zwyczajowy belgradzki rytuał – próbowałem uzmysłowić sobie, gdzie właściwie jestem, zarówno z historycznego, jak i geograficznego punktu widzenia”. Wydaje mi się się, że takie próby podejmuje autor w każdym z miejsc, które opisuje. Tak, moim zdaniem, należałoby podróżować, jeżeli nie zadowalają nas wyjazdy typowo rekreacyjne i nie chcemy do końca życia pozostawać w nieświadomości, że „mówimy prozą”. „Każdego, kogo spotkałem w podróży - pisze we wstępie - pytałem o przeszłość. Tylko w ten sposób można zrozumieć teraźniejszość”.
Oczywiście, nie wszystkich takie podejście zadowala. Dla niektórych komentarze, literackie czy artystyczne odwołania są stratą czasu, interesują ich tylko tzw. „nagie fakty”. Większość zamieszczonych na tym portalu opinii i recenzji dotyczących „Bałkańskich upiorów” jest bardzo pozytywna (wyróżniłbym tu recenzję Michała z 2019 roku). Polscy czytelnicy niekiedy odkrywają pewną wspólnotę z losami narodów zagrożonych i dotkniętych imperialnymi ambicjami większych państw. Widzimy, że nie jesteśmy odosobnieni w wyścigu o palmę męczeństwa, ale też w przekonaniu o własnej wyjątkowości i misji dziejowej. „Polskie upiory” wcale nie są straszniejsze od bałkańskich.
Warto pamiętać, sam autor to podkreśla, że książka dotyczy pewnego określonego punktu w historii (1990 rok) - kiedy dochodzi do rozpadu systemu komunistycznego i radykalnej zmiany rzeczywistości politycznej. Dlatego nietrafione są, moim zdaniem, zarzuty niektórych czytelników na tym portalu o rzekomym tonie wyższości wyczuwalnym u amerykańskiego pisarza. Dotyczy to zwłaszcza części poświęconej Rumunii (której dwadzieścia kilka lat później poświęci piękną, acz również niewolną od mrocznych opisów książkę). Jeżeli pisze o brzydocie, niechlujnym wyglądzie spotykanych ludzi i miejsc, o dewastacji, to tylko jako o skutkach upodlającego systemu czy systemów, jakie panowały tam w XX wielu. Równie dobrze można by taki zarzut wysunąć wobec świadków wyzwalających obozy koncentracyjne, że opisując wygląd więźniów i warunki, w jakich żyli, „wywyższają się” nad nimi. Ba, już na wstępie autor przewiduje, że być może te cywilizacyjno kulturowe kontrasty , jakie zauważa między uśpioną w dobrobycie Austrią a Bałkanami, z czasem wyblakną. O ile nie dojdzie do kolejnej erupcji przemocy, co Kaplan trafnie prorokował.

Zacznę od wymienienia krain, które odwiedza autor : Austria, Chorwacja, Bośnia, Macedonia, Serbia, Albania Rumunia, Bułgaria, Grecja, a na samym końcu Edirne w Turcji. Już samo to wyliczenie wskazuje na rozpiętość geograficzną, kulturowa, etniczną, historyczną. I już z góry wiadomo, że nie może to być jakieś kompleksowe ujęcie, a jedynie podróż według jakiegoś klucza. Co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do lektury książki amerykańskiego noblisty podchodziłem sceptycznie, ale zachęciły mnie pozytywne rekomendacje osób interesujących się Chinami. Książka napisana jest przez myśliciela i dyplomatę i w znacznym stopniu oparta na doświadczeniach zawodowych Kissingera. Za niezwykle ważne uważam początkowe rozdziały, w których autor szkicuje sposób, w jaki Chiny widziały same siebie oraz swoją relację do świata zewnętrznego. Chiny - we własnych oczach i de facto były w przeszłości supermocarstwem, samowystarczalnym „Państwem Środka” otoczonym przez niższe, „barbarzyńskie” państwa i kultury. Takiego rozumienia oczekiwały też od innych, nawet najeżdżające na Chiny plemiona zwykle ulegały sinizacji i asymilacji z kulturą chińską. Autor omawia perypetie brytyjskiej delegacji do Chin pod koniec XVIII wieku, która dobitnie pokazuje, jak bardzo ten sinocentryczny punkt widzenia determinował pierwsze kontakty Chin ze światem Zachodu , a zarazem, jak bardzo Zachód nie rozumiał chińskiej specyfiki (przytacza ciekawe porównanie zachodnich szachów do chińskiej gry Weiqi, w której celem nie jest całkowite pokonanie przeciwnika, a raczej zdobycie przewagi i zdominowanie go). Choć Kissinger reprezentował, i w pewnym stopniu kształtował stanowisko amerykańskie w odniesieniu do relacji z Chinami i związanymi z tym relacjami z innymi państwami Azji, to czynił również z perspektywy chińskiej. Trudno powiedzieć, na ile do tej perspektywy autor doszedł post factum, patrząc wstecz na praktykę polityczną, a na ile przyświecała mu podczas spotkań i negocjacji ze stroną chińską. Ta umiejętność popatrzenia na daną kwestię oczyma drugiej strony jest chyba najważniejszym walorem pracy. O swoich chińskich partnerach, Mao Zedongu, Zhou Enlaiu, Jiang Zeminie pisze z szacunkiem, który czasem musi wręcz zdumiewać (oburzać?), kiedy myśli się o metodach , jakimi zarządzała krajem chińska partia komunistyczna. Jednak taki punkt widzenia wynika również z osobistych kontaktów i rozmów autora, a relacje z tych spotkań i rozmów z pewnością należą do najciekawszych wątków. Zbrodnie i szaleństwa Mao Zedonga zbywa dość lakonicznymi uwagami, skupiając się na jego geniuszu strategicznym i dalekowzroczności . Mao pod piórem Kissingera jawi się jako mędrzec i filozof, który – ku zaskoczeniu samego autora – korzysta w swych decyzjach z mądrości przodków i historycznych doświadczeń własnego narodu (nic nie wspomina o czarnych zębach Przewodniczącego). To bardzo odmienny punkt widzenia od tego, jaki np. prezentują Jung Chang i John Halliday w monumentalnej monografii poświęconej chińskiemu przywódcy, gdzie konsekwentnie ale zarazem w sposób dobrze udokumentowany Mao przedstawiony zostaje jako potwór opętany absolutną władzą.
Zapewne większość faktów, wydarzeń przedstawionych w książce przepadnie w morzu niepamięci, ale powinna np. pozostać ciekawa prawidłowość, na którą często wskazuje Kissinger, mianowicie jak bardzo wszystkie podmioty rozgrywki myliły się w ocenie intencji i planów pozostałych stron, np. w relacji Chiny-Wietnam-USA-ZSRR, gdzie właściwie każda ze stron błędnie rozumiała intencje pozostałych. Książkę ubarwiają też takie szczegóły, jak okoliczności nawiązania stosunków dyplomatycznych, kiedy to pracownicy ambasady chińskiej w Warszawie uciekali przed biegnącymi za nimi Amerykanami z pokazu mody jugosłowiańskiej, bojąc się jakiegokolwiek kontaktu, do którego nie uzyskali upoważnienia z Pekinu.

Do lektury książki amerykańskiego noblisty podchodziłem sceptycznie, ale zachęciły mnie pozytywne rekomendacje osób interesujących się Chinami. Książka napisana jest przez myśliciela i dyplomatę i w znacznym stopniu oparta na doświadczeniach zawodowych Kissingera. Za niezwykle ważne uważam początkowe rozdziały, w których autor szkicuje sposób, w jaki Chiny widziały same...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wahałem się, czy sięgać po tę książkę, bo wydawało mi się, że już nic dla siebie nowego w niej nie znajdę. Naczytałem się i naoglądałem rozmaitych, książek, artykułów komentarzy o państwie totalitarnym, ucieleśnionej dystopii rodem z Orwella, jakie buduje komunistyczna partia w Chinach w celu zapewnienia sobie pełni władzy, o ksenofobii, rasizmie, homofobii, znieczulicy oraz kulcie pieniądza i kariery, którymi opętani są współcześni Chińczycy. Nasuwa się wszakże obawa, że to bardzo uproszczone spojrzenie na chińskie państwo i społeczeństwo. Że wynika z uprzedzeń, a może wręcz z ignorancji. W końcu nawet od osób mieszkających w Chinach i śledzących sytuację na miejscu płyną też uspokajające informacje, że system monitoringu w Chinach rozwijany jest przede wszystkim do celów kontroli przepływów finansowych, monitorowania dłużników, że konsolidacja tych systemów w jeden wszechobejmujący system kontroli w rękach władzy politycznych to wizja przesadzona i nierealna w przewidywalnej przyszłości. To chyba dobrze, argumentują uspokajacze, że dyscyplinuje się unikających płacenia alimentów, niespłacających długów, stwarzających zagrożenie na drogach? Czy większość z nas nie pragnie żyć w poczuciu bezpieczeństwa? Czy nie za bardzo histeryzujemy i demonizujemy tamtą władzę? Przecież sam Strittmatter polemizuje z poglądem, iż dyktator Xi Jinping jest drugim Mao Zedongiem. Wprawdzie wprowadzony przez Xi system ma wiele znamion kultu jednostki, to jednak pod wieloma względami jest Xi jest przeciwieństwem Mao. Tamten był rewolucjonistą per se, burzył tradycję, konfucjanizm uważał za szkodliwy przeżytek i tępił go, podczas gdy naczelnym hasłami Xi są „stabilizacja i kontrola”, a najwyższą wartością konfucjańskie pojęcie „harmonii społecznej”.

Tytuł i podtytuł wskazują, że autor staje po stronie pesymistów i bijących na alarm., itd. Robi to jednak bardzo kompetentnie, opierając się na wielu źródłach, wypowiedziach i opracowaniach, a także korzystając z własnych doświadczeń wieloletniego mieszkańca Pekinu. Autor nie skupia się wyłącznie na możliwościach technicznych, na rozwoju i doskonaleniu systemów identyfikacji twarzy, cyfryzacji handlu, jaki ma miejsce Państwie Środka. To w zasadzie tylko narzędzia służące kształtowaniu nowego człowieka, posłusznego i prawomyślnego. W ten proces zaprzęgnięta nie tylko sztuczna inteligencja, ale cały system edukacyjny i medialny. Temu ma służyć radykalna polityka historyczna, z której usuwa się nie pasujące do „chińskiego marzenia” wydarzenia i osoby (co naturalnie znamy też z innych krajów i kultur, w tym z naszego polskiego podwórka) . Kompleksowa, totalna kontrola, wprowadzana krok po kroku przez Xi przynosi już skutki. Warto się temu przyglądać, by w porę uniknąć podobnych procesów w państwach zachodnich. Okazuje się bowiem, że postęp technologiczny, innowacyjność, podnoszenie się standardu życia nie są koniecznie związane z systemem demokratycznym. Takie obawy miał już de Tocqueville i inni teoretycy demokracji, a w Chinach mamy praktyczne potwierdzenie tych obaw. Podobnie jak w przypadku Rosji, przekonanie, że można osiągnąć ”Wandel durch Handel” nie sprawdza się. Rzeczywistość jest dużo bardziej złożona
Podsumowując, jest to ze wszechmiar pożyteczna lektura, ciekawie i prosto napisana charakterystyka komunistycznego systemu w epoce Xi Jinpinga, zarówno dla osób orientujących się w temacie, jak i dopiero chcących się dowiedzieć, jak rządzi się współcześnie państwo pretendujące do roli światowego lidera. Zaletą książki jest bogaty dobór źródeł, zarówno współczesnych, jak i tradycyjnych, jak owo cheng yu (powiedzenie) z czasów pierwszej dynastii Qin , „zhilu weima” (z jelenia robić konia) ilustrujące sposób, w jaki funkcjonuje w Chinach ideologia marksistowska (i każda inna ideologia w państwie autorytarnym): „Jeśli rządząca KPCH do dzisiaj upiera się, że Chiny są krajem komunistycznym i znowu zmusza nauczycieli, profesorów i urzędników do opowiadania się za marksizmem, to nie wynika to z przekonania, że mieszkańcy tego kraju naprawdę wciąż wierzą w idee Marksa. Marksizm jest (...) pretekstem wymuszenia uległości. Każdy poddany musi wykonać ukłon w uznaniu jego władzy (…) To samo myśli autokrata o swoim kłamstwie. Kto go nie przyjmuje, ten jest wrogiem i staje się celem ataków.” (s.25)
Wracając jeszcze do zarzutu, że książka jest jednostronna, tzn. pokazuje tylko negatywne aspekty współczesnych Chin. Owszem, tak jest istotnie, ale ja podchodzę do tego trochę jak do podręcznika medycyny, w którym omawia się schorzenia np. układu nerwowego. Tego typu podręcznik nie rozpisuje się nad złożonością i stopniem zaawansowania układu nerwowego naczelnych, nie wychwala zalet i możliwości ludzkiego intelektu jego władz poznawczych. Opisuje choroby, przedstawia ich etiologię, odmiany schorzeń, ewentualnie formy terapii lub zapobiegania. Czytelnik z kraju zachodniego może dla równowagi sięgnąć po apoteozę osiągnięć „komunizmu o chińskiej specyfice” (takich nie brakuje) albo jakieś bardziej wyważone opracowanie. I powinien pamiętać, że na opisane choroby też nie jest całkiem uodporniony. Natomiast czytelnik mieszkający w Chinach, obywatel tego państwa, ma dostęp przede wszystkim do tego drugiego rodzaju, ale nawet jeśli ma możliwość zapoznania się z poglądami odmiennymi od oficjalnego, zalecanego czy wręcz nakazanego punktu widzenia, to rzadko z tego korzysta, bo już tak został ukształtowany przez cały społeczny i edukacyjny system. Ma więc tylko teoretyczną możliwość wyboru. O tym też jest książka Strittmattera.

Wahałem się, czy sięgać po tę książkę, bo wydawało mi się, że już nic dla siebie nowego w niej nie znajdę. Naczytałem się i naoglądałem rozmaitych, książek, artykułów komentarzy o państwie totalitarnym, ucieleśnionej dystopii rodem z Orwella, jakie buduje komunistyczna partia w Chinach w celu zapewnienia sobie pełni władzy, o ksenofobii, rasizmie, homofobii, znieczulicy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Byłem w tym mieście tylko raz, w wieku 15 lat i niewiele z tej wizyty pamiętam. W przeciwieństwie do innych miejsc w Rumunii miasto nie wzbudziło we mnie żadnych silniejszych trwałych emocji. Tymczasem „Bukareszt” pod piórem Małgorzaty Reiner to miejsce fascynujące, budzące zdumienie, grozę, przerażenie. Wszystko zostało opisane raczej w tonacji mrocznej. Czytamy o dewastacji architektury i dewastacji ducha, o szaleństwie dyktatorów ( Ceausescu), niewyobrażalnym cierpieniu zwykłych mieszkańców miasta i kraju, o podziemiu aborcyjnym, ludzkich tragediach, o przesądach i mentalności Rumunów doświadczonych ciężko przez historię (stąd ich pesymizm i fatalizm odbijający się także w obiegowych powiedzeniach czy przekleństwach); czytamy o niesławnych bezpańskich psach i trzęsieniach ziemi. Żałuję nieco, że choć jest ciekawy rozdział o przesądach, niektórych szokujących czy zabawnych, to niewiele dowiadujemy się o religijności Rumunów, w szczególności bukaresztańskich, a pamiętam, że np. w filmach Puiu i czy Radu Jude ten aspekt wydaje się obecnie dość istotny. W ostatnim rozdziale książki, autorka postanawia napisać o „pięknie Bukaresztu”, mimo iż zaznacza, „że nie będzie to łatwe” .
Można zadumać się nad tym, dlaczego pisać o wszystkim co brzydkie, mroczne, straszne, a jednocześnie tęsknić, chcieć powracać?
Być może jest trochę tak, że piękno, harmonia, powab działają jak alkohol: odurzają zmysły, w tym też zmysł moralny. Na przykład, podziwiamy piękno włoskiej sztuki, architektury i zapominamy o cierpieniu, zdradach okrucieństwach, którymi nieraz zostało ono okupione. Gdy jednak brzydota pcha się do oczu, gdy przytłacza, przydusza, chętnie zadajemy sobie pytania w rodzaju, jak to się stało, czy mogło być inaczej, co z kolei ją czyni ciekawą. Autorka „Bukaresztu” nie udziela odpowiedzi zostawiając to historykom i teoretykom. Nawet gdy nie zapominamy o bolesnych czy wstydliwych kartach historii, do czego skłonność ma wielu Rumunów (a co jest typowe dla zbiorowości, które przeszły jakąś wielką traumę, jak maoistowskie Chiny) , gdy znamy tło historyczne, jakoś poniekąd „usprawiedliwiamy” tę ciemną stronę, rozgrzeszamy z niej. Trochę tak, jak niektórzy z rozmówców autorki rozgrzeszali „geniusza Karpat” i rozgrzeszali Antonescu, bo obaj byli „rumuńskimi patriotami”, bo taki Ceausescu „robił co mógł, tylko mu ludzie źle doradzali…” , bo ”naprawdę kochał swój kraj” .
Warto poznawać to miasto i ten kraj, choćby dlatego, że pod wieloma względami przypomina nasz własny.

Byłem w tym mieście tylko raz, w wieku 15 lat i niewiele z tej wizyty pamiętam. W przeciwieństwie do innych miejsc w Rumunii miasto nie wzbudziło we mnie żadnych silniejszych trwałych emocji. Tymczasem „Bukareszt” pod piórem Małgorzaty Reiner to miejsce fascynujące, budzące zdumienie, grozę, przerażenie. Wszystko zostało opisane raczej w tonacji mrocznej. Czytamy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lwów, Odessa, Słowiańsk, Kramatorsk, Kijów, Kamieniec, Truskawiec, Dniepropietrowsk, wymieniam z pamięci niektore z miejsc odwiedzonych przez autora "Tatuażu z tryzubem". Zgadzam się z tym, co o tej książce powiedział Serhij Żadan, iż Szczerek (jak przystało na rasowego reportera) wykonał pewną pracę - niemałą - za nas : "był wszędzie i wszystko widział (...) od niczego nie odwrócił wzroku". O Ukrainie napisał "ostro i zdecydowanie, znaczy uczciwie". Z krytycznych opinii , których tu nie brakuje, widać, że nie wszystkim takie podejście odpowiada. Krytycy chcieliby, aby obraz był bardziej wielowymiarowy, bardziej optymistyczny, postaci bardziej pogłębione psychologicznie, sytacja polityczna lepiej zarysowana. Jednak ja takich oczekiwań nie miałem, nie chciałem, by autor tłumaczył mi Ukrainę ex catedra, a raczej, by pokazał mi taką, jaka jest. W pewnym wyjątkowo ważnym momencie dla historii. Otrzymujemy oczywiście przy okazji jakieś informacje dotyczące tła historycznego, ale nie jest to praca historyka czy politologa. Stąd reportaż przypominający nieco album fotograficzny z opisami poszczególnych fotografii. Nie przeszkadzają mi "stereotypowe obrazy" (dziurawe drogi, brzydota postsowieckiej architektury, itp.) jeżeli pokrywają się one z rzeczywistością. To przemieszczanie się z miejsca na miejsce, rozmowy z przygodnymi ludźmi, knajpy i ich wystroje, hotele, stacje benzynowe, opisy jakby zza szyby pędzącego pociągu składają sie jednak na pewną całość, pokazują pewien kierunek, w którym to targane niepewnością społeczeństwo dryfuje. Obrazy te, mimo pozornej przypadkowości oglądu z "punktu widzenia turysty" ( choć na pewno nie "przeciętnego turysty", jak ktoś napisał), są jednak dobrze dobrane, pozwalają nie tylko czegoś dowiedzieć się o opisywanym kraju i społeczeństwie, ale też go poczuć, posmakować, poczuć jego rozdarcie (zachód-wschód, ukraińskość-rosyjskość, Polacy-Ukraińcy), ewolucję samoświadomości. Dziś, w sytuacji pełnoskalowej wojny i potworności dokonywanych przez najeźdźcę, możemy się domyślać, jak zmieniły się bądź wykrystalizowały poglądy wielu z napotkanych w 2015 roku osób. Pojawiał sie też zarzut, że Szczerek jest zbyt widoczny w książce, że swoją osobowością przesłania sam temat. Sprzeciw budzi też emocjonalny język autora, pełen dosadnych, wręcz wulgarnych sformułowań, lecz nie mój. Uważam, że jest jak najbardziej uzasadniony w takiej konwencji reportażu literackiego w odniesieniu do takiej a nie innej opisywanej rzeczywistości, jest jak przyprawa w kuchni. Widać, że autor pracuje nad stylem i własnym językiem i że doszedł w tej dziedzinie do wysokiego kunsztu. Są fragmenty, zdania w książce, które mnie autentycznie zachwyciły i które na pewno podniosły moją ogólną ocenę. "Leżałem na górnej pryczy i gdy wyjrzałem przez okno - zobaczyłem Dniepr. Był gigantyczny, był jak morze. Błyszczał i połyskiwał, mienił się wszystkimi kolorami. Gdyby naraz przemówił - wcale bym się nie zdziwił".

Lwów, Odessa, Słowiańsk, Kramatorsk, Kijów, Kamieniec, Truskawiec, Dniepropietrowsk, wymieniam z pamięci niektore z miejsc odwiedzonych przez autora "Tatuażu z tryzubem". Zgadzam się z tym, co o tej książce powiedział Serhij Żadan, iż Szczerek (jak przystało na rasowego reportera) wykonał pewną pracę - niemałą - za nas : "był wszędzie i wszystko widział (...) od niczego nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbiór opowiadań Yu Hua daje wyobrażenie o wszechstronnym talencie pisarza. Mają one dużą rozpiętość czasową i formalną, od realistycznych dotyczących współczesności po fantazje historyczną czy klasyczną opowieść o wojownikach. W tych współczesnych odnosiłem wrażenie, ze autor nawiązuje do tradycji największych mistrzów krótkiej formy - rodzimych i światowych; Lu Xuna , Czechowa. Każde z opowiadań zasługuje chyba na osobne omówienie i przemyślenie, każde z nich jest osobną historią, właściwie trudno by mi było powiedzieć, czy mają jakieś wspólne przesłanie, pozostawiam to wnikliwszym czytelnikom. Prawdę mówiąc, liczyłem trochę, że szeroką publiczność zaskoczy w tym roku przyznanie pisarzowi literackiej nagrody Nobla, jednak nie tym razem :)

Zbiór opowiadań Yu Hua daje wyobrażenie o wszechstronnym talencie pisarza. Mają one dużą rozpiętość czasową i formalną, od realistycznych dotyczących współczesności po fantazje historyczną czy klasyczną opowieść o wojownikach. W tych współczesnych odnosiłem wrażenie, ze autor nawiązuje do tradycji największych mistrzów krótkiej formy - rodzimych i światowych; Lu Xuna ,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko się zdarza, by jedno słowo w tytule tak trafnie oddawało charakter opisywanego zjawiska, Tak jest w przypadku tej książki. Kaukaz jest planetą w sensie duchowej, kulturowej czy społecznej rozpiętości, takie wrażenie wyniosłem właśnie z lektury. Mimo stosunkowo niewielkiego obszaru i niedługiej historii tego zakątka świata. Nie wiem , czy po polsku jest jakieś kompleksowe ujęcie całego Kaukazu lub jego północnej części, którą zajmuje się autor, w bibliografii takiej pozycji nie znalazłem. Sam zetknąłem się pobieżnie z tym tematem przy okazji fascynujących "Podróży" Jana Potockiego oraz w ciekawej pracy Jana Reychmana "Podróżnicy polscy na Bliskim Wschodzie w XIX wieku". Potocki zwiedzał Kaukaz dobrowolnie, ale większość Polaków, którzy pozostawili jakieś relacje stamtąd, to byli wcieleni przymusowo do armii rosyjkiej powstańcy listopadowi, styczniowi, uczestnicy różnych antyrosyjskich, wolnościowych grup spiskowych. Tragedią tych ludzi było nieraz to, że sami będąc niewolnikami caratu, musieli walczyć przeciw kaukaskim ludom walczącym o wolność z tym samym wrogiem . Relacje te przeważnie nie były już po wojnie wznawiane, tylko niektóre z nich cytowane są w "Planecie Kaukaz". Jest ona pod pewnym względem opowieścią o nieznanej krainie, relacją odkrywcy, czym w istocie powinien być każdy dobry reportaż, nawet dotyczący przysłowiowego Pcimia. Książka robi olbrzymie wrażenie, jest świetnie napisana, minimum słów, maksimum treści, choć, jak zauważył już niejeden z moich przedmówców na tym forum, jest raczej zachętą, snopem światłem rzuconego na niezwykle urozmaicony pejzaż historyczno-kulturowy. Potencjalny turysta nie znajdzie w niej zbyt wielu informacji dotyczących klimatu, krajobrazu, praktycznych porad. Krajobrazem, który opisuje Górecki, jest złożona, trudna historia. Mnogość, grup etnicznych,wierzeń, obyczajów, skomplikowane, często tragiczne losy większości z nich, wzajemne ich relacje i - co bardzo istotne - relacje z wielkim zaborczym bratem z północy, czyli z Rosją. Nie tak łatwo się w tym połapać, trudno spamiętać te wszystkie egzotyczne nazwy, z których wiele słyszałem po raz pierwszy. Autor nie komentuje, nie ocenia, nie rozsądza racji spierających się, często śmiertelnie zwaśnionych stron. Co więcej, czytelnik też chyba rozumie, że jest to zadanie niewykonalne. Czytając "Planetę Kaukaz" poczułem jakąś przemożną chęć, aby dowiedzieć więcej, by pożeglować na tę "planetę", poczuć jej klimat i choćby naskórkowo doświadczyć tego, co Wojciech Górecki tak fascynująco i mądrze nam przedstawił. Warto mieć go za przewodnika.

Rzadko się zdarza, by jedno słowo w tytule tak trafnie oddawało charakter opisywanego zjawiska, Tak jest w przypadku tej książki. Kaukaz jest planetą w sensie duchowej, kulturowej czy społecznej rozpiętości, takie wrażenie wyniosłem właśnie z lektury. Mimo stosunkowo niewielkiego obszaru i niedługiej historii tego zakątka świata. Nie wiem , czy po polsku jest jakieś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Trzecia - po wybitnych "River town" i "Kościach wróżebnych" - książka amerykańskiego pisarza, reportera, powstała już z perspektywy po części insidera (choć wielu twierdzi, że w Chinach zawsze pozostaje się "waiguoren" cudzoziemcem, nawet jeśli mieszka się tam od lat i jest się związanym rodzinnie z Chińczykami). Wbrew tytułowi sugerującemu reportaż z podróży, obszerne fragmenty dotyczą miejsc, do których autor powraca, w których mieszka i pracuje. Dotyczy to zwłaszcza tego okresu, kiedy Hessler na dłużej osiada w wynajętym wiejskim domku na północ od Pekinu, gdzie wchodzi w głębsze relacje z mieszkańcami i uczestniczy w ich codziennych sprawach, w uroczystościach, chorobach, konfliktach sąsiedzkich. Choć i w trakcie podróży, a podróżuje wzdłuż Chińskiego Muru, dosłownie "przez drogi i bezdroża", czasem samotnie, czasem w towarzystwie, podwożąc autostopowiczów, również chętnie jest zapraszany na pogrzeby, śluby, obrzędy ku czci zmarłych. Poruszający jest epizod, kiedy autor bierze udział w ratowaniu życia chorego dziecka sąsiadów, wożąc go po szpitalach, wykłócając się z lekarzami w zastępstwie rodziców onieśmielonych autorytetem medycyny, a nawet dzwoniąc po radę i pomoc do znajomych lekarzy w Stanach. Hessler przywiązuje się do miejsc i do ludzi: jeśli wypożyczalnia samochodów, to tylko u pana Wanga z Capital Motors w Pekinie. Jeśli praca nad książką , to w wynajętym wiejskim domu w Sanchy, gdzie wolny czas spędza w towarzystwie pana Wei Ziqi i jego rodziny, stając się praktycznie jej członkiem. Opisując te relacje robi to w tak sugestywny sposób, ze czytelnik zaczyna współuczestniczyć w ich życiu, niczym w życiu rodziny z jakiegoś wciągającego serialu. Bliskie relacje łączą go też z inną rodziną - Majstra Luo, w przemysłowym regionie Zhejiang gdzie na jego oczach rodzą się i rozwijają (a nieraz też błyskawicznie upadają) tysiące fabryk i biznesów. To stamtąd pochodzą niezliczone tanie artykuły kupowane na całym świecie. To w takich miejscach można próbować zrozumieć, skąd wziął się ten zawrotny skok gospodarczy, którego dynamika nie ma precedensu w historii świata. Hessler śledzi losy przede wszystkim jednej firmy, zaprzyjaźnia się zarówno z jej założycielami i właścicielami, jak i jej pracownikami, którzy w poszukiwaniu lepszego życia opuścili rodzinne wioski. Ale też poznajemy trupę cyrkowo-aktorską, która dla robotników tamtejszych fabryk urządza półlegalne polowe przedstawienia. Lata 90. i początek XXI wieku to z pewnością fascynujący okres w historii azjatyckiego giganta. Książka Hesslera pokazuje zarówno pozytywne zmiany, jak i koszty kulturowe, społeczne, mentalne, dewastację przyrody, środowiska, krajobrazu, itp. Nie sposób nawet wymienić całego bogactwa wątków i tematów zawartych w tym liczącym bez mała 500 stron reportażu. Jego wielką zaletą jest możliwosć wejrzenia w sposób myślenia i przeżywania zazwyczaj dość zamkniętych i nieufnych Chińczyków. To wymagało wielu spotkań, cierpliwości i otwartości, nawet w sytuacjach trudnych czy niebezpiecznych. W porównaniu do poprzednich książek nowością dla mnie było odkrycie również humorystycznych aspektów chińskiej rzeczywistości, które autor z dyskretnym i życzliwym uśmiechem wydobywa nawet z podręcznika dla kierowców przygotowujących się do egzaminu na prawo jazdy. Hessler największe absurdy konstatuje z uśmiechem, w którym nie czuć wyższości czy szyderstwa, czasami tylko rodzaj osłupienia ("Chińczycy wynaleźli kompas, papier, prasę drukarską, proch strzelniczy...wybudowali Wielki Mur...potrafili oddać do wypożyczalni samochód z bakiem wypełnionym dokładnie w trzech ósmych, jednak zwrot zatankowanego do pełna auta najwyraźniej przekraczał ich możliwości"). Nawet opisując styl jazdy kierowców na chińskich drogach, gdzie corocznie giną setki tysięcy ludzi, pisze o tym bez popadania w ton oburzenia czy lamentacji, raczej z jakąś stoicką rezygnacją: cóż począć, skoro w okresie tak dynamicznych zmian za kierownicą co roku zasiadają setki tysięcy nowych kierowców, którzy swe umiejętności sprawdzają na tysiącach kilometrów dopiero co wybudowanych dróg, a praktyczny kurs prowadzenia samochodu ogranicza się do ćwiczenia do upadłego kilku manewrów. "Nigdy nie zrozumiesz Chińczyków" słyszał często Hessler pod swoim adresem. Zapewne tak, lecz dzięki jego książkom można ich znacznie lepiej poznać.

Trzecia - po wybitnych "River town" i "Kościach wróżebnych" - książka amerykańskiego pisarza, reportera, powstała już z perspektywy po części insidera (choć wielu twierdzi, że w Chinach zawsze pozostaje się "waiguoren" cudzoziemcem, nawet jeśli mieszka się tam od lat i jest się związanym rodzinnie z Chińczykami). Wbrew tytułowi sugerującemu reportaż z podróży, obszerne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie polubiłem bohatera i narratora powieści, Masuji Ono, emerytowanego artystę - malarza, który traci podczas wojny żonę i syna. Teraz, 3 lata po wojnie, razem z niezamężną córką spędza czas na pielęgnowaniu okazałej rezydencji, nieco podupadłej wskutek wojny. Porzucił malarstwo, a swoje prace pochował. Miasto, w którym mieszka, podnosi się z wojennych gruzów, dawna "dzielnica rozrywki", gdzie bohater bywał i którą malował, zmienia swój charakter, zapełnia się biurowcami i nowoczesną zabudową. Jednak w dalszym ciągu bohatera nękają widma przeszłości, nadal dochodzą do niego wieści o samobójstwach znanych osób, które poczuwały się odpowiedzialne za wspieranie zbrodniczego systemu. Masuji Ono nie należał do tego typu, starał się zapomnieć o tym, co było, i wciąż dziwił go "ślad zapiekłego żalu" wyczuwalny w młodszym pokoleniu, które przeżyło wojnę .

Do rozrachunku z przeszłością zmuszają narratora okoliczności zewnętrzne. Artysta zastanawia się, dlaczego nagle zerwano zaręczyny jego córki, Noriko, z mężczyzną z rodziny Miyaki. Czy chodziło tylko o to, że tamta rodzina miała niższy status społeczny i nie czuła się godna? A może zadecydowała przedwojenna działalność artysty, który swą twórczość i nauczanie oddał na służbę propagandy imperialnej Japonii? Czy detektyw pracujący dla innej rodziny, z którą córka ma się związać poprzez małżeństwo, nie wykryje jakichś kompromitujących faktów z przeszłości Masuji Ono? Narrator zauważa, że córki szepczą coś za jego plecami, obawia się o to, co wie na jego temat rodzina potencjalnego narzeczonego córki, co mogą wykryć detektywi. Trupy wypadają z szafy, ktoś w rozmowie wspomina nazwisko Kuroda, więzionego i torturowanego podczas wojny. Popularny przedwojenny kompozytor pieśni patriotycznych, Naguchi, popełnia niespodziewanie samobójstwo. Ośmioletni wnuk artysty pyta go raptem, czy "pan Naguchi był taki jak Oji (dziadek)?" Ten jednak zaprzecza, zapewniając jednocześnie wnuka, że Naguchi nie był złym człowiekiem: "Był po prostu kimś, kto pracował bardzo ciężko, robiąc to, co według niego miało służyć dobrej sprawie (...) Miał odwagę przyznać się do błędów. Był człowiekiem wielkiej odwagi i honoru".

Nie wiemy, czy osoby z najbliższego otoczenia artysty znają całą prawdę, nie wiemy nawet, czy chcą ją znać. Z niektórych rozmów przytaczanych przez narratora można wywnioskować, że ani rodzina, ani osoby z bliskiego kręgu nie mają ochoty na zagłębianie się w jakieś ponure szczegóły. W czasie przyjęcia zaręczynowego Ono dokonuje swego rodzaju wyprzedzającego manewru, obawiając się ataku na swoją osobę i fiaska zaręczyn. Ku powszechnemu zaskoczeniu, dokonuje otwartej samokrytyki: "...popełniłem wiele błędów. Przyznaję, że moje postępowanie było pod wieloma względami wysoce szkodliwe dla naszego narodu, że uczestniczyłem w poczynaniach, które spowodowały niewypowiedziane cierpienia naszego własnego ludu. Przyznaję się do tego. Jak pan widzi, doktorze, czynię to otwarcie, bez przymusu". Można mieć wątpliwości co do tej ostatniej deklaracji. Zresztą malarz zaraz dopowiada - i ten argument pojawia sie kilkukrotnie w trakcie powieści - "Na swoją obronę mogę powiedzieć, że działałem w dobrej wierze. Byłem głęboko przekonany, że dobrze służę swym rodakom". To wyznanie spowodowało protesty słuchaczy i stwierdzenie, że zbyt surowo siebie ocenia, ale, jak pisze autor, zarazem w jakiś sposób oczyszcza atmosferę i redukuje napięcie, a zatem cel zostaje osiągnięty. Trup wyjęty z szafy i zakopany.
Idąc już po wojnie do mieszkania swojego ucznia, Kurody, jest przekonany, że zdoła się przed nim wytłumaczyć z motywów donosu na niego do tajnej policji, czego skutkiem były więzienie, tortury, zniszczeniem życia osobistego Kurody. Przecież w swojej naiwności malarz spodziewał się, że Kuroda zostanie tylko pouczony o niewłaściwej postawie obywatelskiej. Zastając policję podczas brutalnego przeszukiwania w domu Kurody, próbuje bezskutecznie protestować. Potem jednak zapomina czy też woli nie pamiętać o całej sprawie. Dlatego we wcześniejszym fragmencie malarz z rozbrajającą szczerością stwierdza: "Ale nie zamierzałem się tu rozwodzić nad Kurodą. W gruncie rzeczy w ogóle bym o nim nie pomyślał, gdyby jego nazwisko nie wypłynęło tak niespodziewanie w zeszłym miesiącu...". Często odnosiłem wrażenie, że bohater jest zdumiewająco naiwny, że z trudem przychodzi mu autorefleksja. A przecież "cnota jest wiedzą". Być może właśnie to było jego największą winą - nie zastanawiał się nad konsekwencjami swoich zaangażowań.

Nie do końca jestem przekonany, czy piękny tytuł polskiego wydania w pełni oddaje sens oryginalnego tytułu. Z jednej strony, te tradycyjne światy, pejzaże, "dzielnica rozrywki" portretowane są zgodnie z najlepszymi wzorcami tradycji, przesłaniając realia społeczne, polityczne, są ułudą, są zanurzone w mgle artystycznego pięknoduchostwa. Z drugiej strony, to co maluje, nie było ułudą w sensie jakiejś mrzonki, czegoś nieistniejącego. Był to jak najbardziej realny świat, tyle że ulotny, przemijający. Artysta ma odwagę wyrwać się z tradycyjnej tematyki i formy, kosztem utraty swoich dotychczasowych dzieł, lecz podporządkowuje swój talent ideologii, W wyniku tragedii wojennej i ten świat obraca się w gruzy, także w sensie przewartościowania dotychczasowych przekonań. Na ich miejscu powstaje nowa kapitalistyczna, "amerykańska" - rzeczywistość, w tradycyjne formy, hierarchie i mentalność wkradają się nowoczesne idee i zjawiska. Na ten świat i nowe pokolenie patrzy Masuji Ono z nadzieją. Wraz ze swoją sztuką porzuca też trudną przeszłość

Nie polubiłem bohatera i narratora powieści, Masuji Ono, emerytowanego artystę - malarza, który traci podczas wojny żonę i syna. Teraz, 3 lata po wojnie, razem z niezamężną córką spędza czas na pielęgnowaniu okazałej rezydencji, nieco podupadłej wskutek wojny. Porzucił malarstwo, a swoje prace pochował. Miasto, w którym mieszka, podnosi się z wojennych gruzów, dawna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku książki zauważymy dwie ilustracje: mapkę Chin z zaznaczonymi miejscami, gdzie toczą się wydarzenia opisywane przez autora, oraz graficzne ujęcie historii Chin starożytnych w formie spiralnie ułożonej wstęgi, z gęsto zaznaczonymi szczegółowymi okresami tego rozwoju. Oglądamy niejako panoramę całej historii w jej nawarstwieniach, niczym słoje drzewa. Hessler przeskakuje między fragmentem położonym blisko środka wstęgi, a więc z początków pisanej historii, a jej końcem, do czasów współczesnych. Pośrednikami w tej w wędrówce są archeolodzy prowadzący odsłonięcia ukrytego pod warstwą ziemi starożytnego Anyangu w prowincji Henan. Poszukiwania te z kolei rozpoczęto dzięki rozszyfrowaniu najstarszych inskrypcji na kościach, skorupach żółwi i muszlach. Pochodzą one sprzed ok. 3300 lat i potwierdzają istnienie wymienianej przez starożytnych chińskich historyków dynastii Shang, a ich wielkie znaczenie polega też na tym, że znaki używane wówczas funkcjonują po dziś dzień

Jednak chyba w równym stopniu, co same te odkrycia, interesują Hesslera postacie pierwszych kolekcjonerów, badaczy, archeologów. Losy wielu z nich były tragiczne: "Kości wróżebne ściągały klątwę, albo może jedynie wchłaniały w siebie nieszczęścia, jakie dotknęły Chiny". Hessler w ciekawy sposób pokazuje, jak stosunek do tych odkryć koresponduje ze stosunkiem do historii kraju: sceptycy, uważający kości wróżebne za fałszerstwo, odrzucali zarazem antyczne dziedzictwo jako balast hamujący rozwój, podczas gdy dla innych były one bezcennym potwierdzeniem wielkości i starożytności ich cywilizacji. Sprawę komplikują jeszcze nowe znaleziska z różnych miejsc, które dowodzą różnorodności kultur istniejących w tym samym czasie i podważają wiarę w ciągłość jednej wielkie monolitycznej cywilizacji. Archeologia ściera się z polityką.

Książka jest wielobarwnym splotem indywidualnych i zbiorowych historii, autor między innymi przytacza korespondencję i spotkania z dawnymi swoimi studentami, których losy rzucają w różne miejsca. Opisuje spektakularny rozwój Shenzhen, miasta - laboratorium gospodarczych reform chińskich; początki przygotowań do igrzysk olimpijskich w Pekinie; reakcje Chińczyków na zbombardowanie Belgradu i śmierć trzech chińskich pracowników ambasady w 1999 roku; opisuje – jako naoczny świadek - jedną z brutalnych policyjnych akcji wymierzonych w zwolenników Falun Gong. Opisuje przeobrażenia, jakim podlega Pekin, gdzie buldożery niszczą zabytkową zabudowę bez względu na protesty i opór mieszkańców. Te zmiany perspektyw, postaci stale powracające i ich indywidualne historie, ale też przelotne spotkania czy pogłębione wielogodzinne rozmowy nadają książce wartki rytm, nie pozwalający na znużenie.
Wielu czytelnikom spodoba się zapewne powracający wątek pochodzącego z Xinjiangu Ujgura Polata, z którym autor zaprzyjaźnia się w Pekinie, i którego perypetie śledzi w Chinach, a potem w Stanach Zjednoczonych. Pisze o nim, że zainspirował go do przemyśleń "nad rozległością obszaru i różnorodnością Chin. Jeśli porównać Ujgurów i rdzennych Chińczyków (czyli lud Han), właściwie są to dwa różne światy, zarówno pod względem geograficznym i kulturowym, jak języka i historii". W Pekinie Polat prowadzi różnego rodzaju interesy, nie zawsze legalne, między innymi handluje walutą. Jako Ujgur, nie czuje się jednak dobrze i pewnie w chińskim środowisku i planuje emigrację. Hessler pomaga mu w trudnych przygotowaniach do tego wyjazdu, a potem w czasie pobytu w Xinjiangu spotyka się potajemnie z przyjacielem Polata i odbiera dla niego pieniądze, co oczywiście wiązało się z dużym ryzykiem, gdyż mieszkańcy tej prowincji znajdują się pod szczególnie surową kontrolą komunistycznych władz.
Do Xinjiangu Hessler przyjeżdża na plan filmowy "Wojowników nieba i ziemi", chińskiego westernu z czasów dynastii Tang (VIII w.) w gwiazdorskiej obsadzie, w tym z Jiang Wenem, znanym choćby z "Czerwonego sorga" czy z nagrodzonego Złotą Palmą filmu "Diabły za progiem", którego był reżyserem. To głównie o tym filmie, zakazanym w Chinach, rozmawia z artystą autor "Kości wróżebnych". Jiang Wen, pisze Hessler, "miał głęboki głos - każde słowo brzmiało tak, jakby powstawało w głębi ciała i rosło ocienione dymem papierosowym". Rozmowy o filmie z konieczności zahaczały o temat Chin jako takich, a stosunek Chińczyków do własnej historii, o poglądy Jianga na temat własnej twórczości czy na sztuki filmowej.

Wymienione przeze mnie powyżej to tylko niektóre z tematów poruszanych w "Kościach wróżebnych". Książkę wypożyczyłem z biblioteki, ale po jej przeczytaniu zdecydowałem się na kupno, aby móc do niej wracać, mimo pewnych zaniedbań ze strony wydawcy. W niektórych miejscach tłumaczenie jest niejasne, prosiłoby się o porównanie z oryginałem. Są wpadki językowe, a nawet merytoryczne, jak wtedy, gdy tłumaczka z jedynej cesarzowej w dziejach Chin robi mężczyznę.

Peter Hessler zauroczył mnie już swą pierwszą, nietłumaczoną na polski, książką „River town” będącą zapisem dwuletniego pobytu pisarza w małym mieście Fulin nad rzeką Jangcy, gdzie pracował z ramienia Peace Corps jako wykładowca literatury anglojęzycznej w koledżu nauczycielskim. Książka ta doczekała się entuzjastycznych recenzji i nagród, moim zdaniem jak najbardziej zasłużenie. „Kości wróżebne” są już świadectwem innego etapu: perspektywa jeszcze się rozszerza i pogłębia, autor już do pewnego stopnia zadomowił się w tamtejszym języku i mentalności (zmaganiom z językiem, aklimatyzowaniem się w bardzo odmiennej kulturze, mentalności, poświęcone są spore fragmenty „River town”), ma już przyjaciół, np. niektórych ze swych byłych studentów. Poświęca im kilka rozdziałów "Oracle Bones". W tym sensie "Kości wróżebne" są kontynuacją pierwszej książki, ale też wnoszą one wiele nowego. Dla osób zainteresowanych tematyką chińską jest to pozycja wręcz bezcenna, jednak nawet bez tego można czerpać przyjemność z samego sposobu ujmowania doświadczeń przez autora - pod względem czysto estetycznym, w tym elegancji wywodu jest to również literatura wysokiej próby.

Na początku książki zauważymy dwie ilustracje: mapkę Chin z zaznaczonymi miejscami, gdzie toczą się wydarzenia opisywane przez autora, oraz graficzne ujęcie historii Chin starożytnych w formie spiralnie ułożonej wstęgi, z gęsto zaznaczonymi szczegółowymi okresami tego rozwoju. Oglądamy niejako panoramę całej historii w jej nawarstwieniach, niczym słoje drzewa. Hessler...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pisząc na temat innej książki (dotyczącej powojennej Japonii) zastanowiło mnie, czy w krajach Dalekiego Wschodu praktykuje się rodzaj rachunku sumienia, jaki znamy w kulturze zachodniej. Książka Yu Hua poniekąd odpowiada na to pytanie twierdząco, bo opisując -przez pryzmat kilku pojęć - kraj w którym żyje, autor nie pomija również pewnych wstydliwych epizodów z własnej biografii. Z pewnością jednak czytelnik nie będzie kwapił się osądzaniem czy potępianiem jego samego lub innych wspomnianych tam osób, bowiem i one były ofiarami totalitarnego zaczadzenia. Sam autor przedstawia swoje zachowania z zażenowaniem, ale też śmiejąc się z własnej naiwności i głupoty. Tropienie "spekulantów", "niemoralnego zachowania", poniżanie nauczycieli i innych "wykształciuchów", fizyczne i psychiczne znęcanie się nad nimi, publikowanie gazety wielkich liter, która dla wielu mogła być wyrokiem śmierci, odbywało się pod wpływem wszechogarniającego prania mózgu od najmłodszych lat. Stąd przywołuje Yu Hua sytuację, kiedy cała rodzina dokonuje pisemnej samokrytyki, a autor wraz z bratem każą ojcu przysięgać na przewodniczącego Mao, że nie jest "kapitalistycznym frakcjonistą"..
Wszystkie słowa-klucze zilustrowane są licznymi przykładami z życia codziennego. Są to przykłady i epizody, które zapadają w pamięć. Na mnie wrażenie zrobił m.in. opis jednego z najprzyjemniejszych wspomnień autora z dzieciństwa, kiedy w upalne dni zakradał się do kostnicy i kładł się na betonowym podeście dla zmarłych rozkoszując się panującym chłodem. Z jaśniejszych epizodów, zwraca też uwagę opis atmosfery panującej w Pekinie w maju 1989 r., pełnej (płonnych) nadziei na powodzenie reform demokratycznych czy głód książki i jego zachłanne zaspakajanie przez autora "Czerwonego sorga", kiedy pojawiła się taka szansa, a wreszcie miłość do pracy pisarza, która jest też rodzajem autoterapii.
Niektóre z tytułowych słów kluczy we współczesnych Chinach zmieniły swą wymowę, np. Lu Xun, z którego cytaty w maoistowskich Chinach były wykorzystywane jako nudne i puste narzędzie propagandowe, okazał się w oczach dorosłego pisarza wybitnym twórcą. Zarazem istnieje pewna ciągłość: nadają się one do charakterystyki zarówno czasów rewolucji kulturalnej, kiedy dorastał autor, jak i dzisiejszych kapitalistycznych drapieżnych Chin., np. zawrotne kariery polityczne ludzi z nizin społecznych w czasach Mao, kiedy błyskawiczny awans na szczyty władzy kończył się równie szybkim i tragicznym upadkiem, co nazywano "przewracaniem placków" na rozgrzanej blasze rewolucji. Analogią do tego w dzisiejszych Chinach mogą być rankingi najbogatszych, 'listy świń na rzeź", bowiem, jak głosi chińskie przysłowie, "ludzie boją się sławy jak świnia utycia"..
W książce jest wiele przykładów tragicznych, autor od dziecka był świadkiem, egzekucji, tortur, śmierci, cierpienia, indywidualnych i zbiorowych dramatów i tragedii. A jednak czytelnik uśmiecha się raz po raz, bo cały tekst prześwietla gorzki nieco uśmiech inteligentnego, przenikliwego i wrażliwego artysty, który swoje credo pisarskie tak przedstawia we wstępie: "Dopiero gdy cierpienie innych stało się moim cierpieniem, pojąłem czym naprawdę jest życie i czym jest pisanie. Uważam, że nic na tym świecie nie jest w stanie umożliwić takiego wzajemnego zrozumienia jak ból, ponieważ cierpienie wychodzi z głębi serca. Kiedy w tej książce opisywałem cierpienie Chin, pisałem także o własnym, bo cierpienie Chin jest także moim cierpieniem".

Pisząc na temat innej książki (dotyczącej powojennej Japonii) zastanowiło mnie, czy w krajach Dalekiego Wschodu praktykuje się rodzaj rachunku sumienia, jaki znamy w kulturze zachodniej. Książka Yu Hua poniekąd odpowiada na to pytanie twierdząco, bo opisując -przez pryzmat kilku pojęć - kraj w którym żyje, autor nie pomija również pewnych wstydliwych epizodów z własnej...

więcej Pokaż mimo to